środa, 22 listopada 2023

THORIUM - Extraordinary Journeys part I (2023)


 Często wracam do ostatniego dzieła belgijskiej formacji Thorium. Tak, mam tutaj na myśli "Empires in the Sun" z 2021. Niezwykła kopalnia hitów i spora dawka energii i chwytliwych melodii. Kiedy dotarły do mnie wieści, że kapela w tym roku wydaje swój najnowszy album to poczułem ekscytacje. Piękna okładka, trafiony singiel, który miał coś jeszcze z poprzedniego krążka sprawiły, że wyczekiwałem "Extraordinary journeys part I". Tak bardzo chciałem przeżyć niezwykłą podróż, a niestety troszkę zostałem oszukany.

Band wypuścił naprawdę udane i godne zapamiętanie single. "Across The nations" to dynamiczny kawałek, z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. Prosta melodia i przebojowy charakter sprawiają, że utwór potrafi zapaść w pamięci. Melodyjny riff, zadziorne partie gitarowe i nieco nowoczesny feeling to atuty "Nightfall". Tym razem gitarzyści Frodo i Tas nie mają za wiele do zaoferowania. Grają bardzo bezpiecznie, czasami troszkę jakby na pamięć, zachowawczo, bez jakichkolwiek emocji. Brzmi to odtwórczo i to na tyle, że nawet nie ma się ochoty zagłębiać w ten aspekt. Wokalista Marcelis to faktycznie mocny atut zespołu i często to właśnie on ratuje dany moment na płycie.  Nowy nabytek w postaci basisty Jeroena Bonne nic nie wnosi do muzyki Thorium. Muzycy nie wiele dali z siebie i leży zarówno warstwa aranżacyjna, jak i kompozytorska.

Solidny jest "Age of Adventure". Melodyjny riff, oklepana formuła i jakoś tak wszystko zagrane bez mocy, bez pazura, bez wiary. Pozytywne emocje potrafi wzbudzić "Bushido", który tez został zbudowany na oklepanych patentach. Jednak słychać tutaj pasję i pazur. Band średnio wypada w dłuższych kompozycjach, a przecież stanowią dużą część materiału. Kolos "Echoes of lost souls" jakiś taki nijaki w swojej formule i troszkę to wszystko ciągnięte jest na siłę. Z tych dłuższych utworów najlepiej prezentuje się agresywniejszy "Gladiator", choć do najlepszych zespołów sporo brakuje. Ot co kawał dobrze zagranego heavy/power metalu z mocniejszym riffem.

Miała być niezwykła podróż, miały być emocje i niezapomniane przeżycia. Nic z tych rzeczy się nie zadziały. Dalekie to jest od tego co band prezentował na poprzednim albumie. Czy ktoś podmienił muzyków? Co takiego się wydarzyło, że band tak obniżył loty? Brak pomysłów? Wypalenie? Próba sił na nieco innej płaszczyźnie? Całkiem możliwe. Niestety przekombinowali i nagrali słaby album. Jedno z największych rozczarowań dla mnie, jeśli chodzi o rok 2023.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 20 listopada 2023

SAVAGE BLOOD - Wheel of Time (2023)


 Miło wspominam debiut niemieckiego Savage Blood, dlatego z ciekawości wyczekiwałem najnowszego dzieła zatytułowanego "Wheel of Time". 16 listopada nakładem MDD Records ukazał się ów album i już można śmiało rzec, że to bardzo udana kontynuacja tego co band zaprezentował na "downfall". W dalszym ciągu jest to soczysty heavy metal z elementami power czy thrash metalu, który mocno inspirowany jest taki formacji jak Brainstorm, Steel Prophet czy Enola Gay.

Panowie nie grają niczego odkrywczego, ale robią to naprawdę bardzo dobrze. Słychać w nich pasję, doświadczenie i pomysł na siebie. Wszystko brzmi zadziornie, zarazem melodyjnie i tak współcześnie. W muzyce Savage Blood kluczową rolę odgrywa z pewnością pewny siebie i charyzmatyczny Peter Diersman, który nadaje współczesnego charakteru całości. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści, tak więc warto wsłuchać się w partie Jórga i Timiosa. Panowie mają coś do powiedzenia i ta ich gra może zauroczyć i przypaść do gustu. Jest agresywnie, z pazurem i nie ma w tym nudy. Savage Blood to dobrze naoliwiona machina. Same kompozycje też trzymają bardzo dobry poziom, więc nie ma powodów do narzekania i można delektować się muzyką jaką prezentuje band.

Band zrobił krok do przodu. To widać zarówno po szacie graficznej, brzmieniu czy samych kompozycjach. Savage Blood chce się rozwijać i zaskakiwać nas, co jest dobrą cechą. Wystarczy odpalić zadziorny "Battle cry" bo o tym się przekonać. Kawał porządnego heavy/power metalu z elementami thrash metalu. Dalej mamy klimatyczny "warriors of the fortress", który zaczyna się niczym jakiś utwór Iced Earth. Ta drapieżność i agresja towarzyszy nam w dalszej części. Bez wątpienia jeden z najciekawszych momentów na płycie. "Oblivion" troszkę słabszy w swojej konstrukcji, ot co solidny heavy metalowy kawałek w nowoczesnej oprawie. Nie brakuje hitów na płycie i z pewnością w tej roli sprawdza się chwytliwy "Believer". Druga część płyty to przede wszystkim mroczny i stonowany "Lord of the Dark", czy melodyjny "Wheel of time", który zawiera to co najlepsze w muzyce Niemców.

Nie udało się może stworzyć czegoś ponadczasowego, ani też czegoś co by rzuciło na kolana i mogło konkurować z najlepszymi. Mimo pewnych niedociągnięć, jest to wartościowy album, który sprawdza się jako dobra rozrywka, gdzie nie brakuje mocnych riffów, czy chwytliwych refrenów. Warto skusić się, bo Savage Blood ma jednak coś do zaoferowania.

Ocena: 8/10


sobota, 18 listopada 2023

DRACONICON - Pestilence (2023)


 W roku 2021 ten włoski band namieszał w podsumowaniach i osobistym top 10 owego roku. Były nadzieje, że następca powtórzy ten sukces. Przyszedł czas na nowy album zatytułowany "Pestilence" po 2 latach przerwy. W składzie pojawił się nowy basista, czyli Philiip Skrim, nie ma też informacji co do perkusisty. Jednak nie tu leży problem. Band poszedł w zupełnie innym kierunku. Porzucił styl określony na debiucie. Zapomnijcie o słodkim, podniosłym symfonicznym power metalu, który mocno wzorowany był na twórczości Rhapsody. Tego już nie ma. Band poszedł w rejony mrocznego, progresywnego power metalu z elementami symfonicznymi. Teraz band czerpie garściami z ostatnich płyt Dark Moor, Adagio czy też Turilli/Lione Rhapsody. Miałoby być nowocześnie, mrocznie i zaskakująco. Cóż zabrakło tylko jakości i pomysłowości, by album był na takim samym poziomie co debiut.

Piękna okładka, pierwszoligowe brzmienie i doświadczony zespół, to jak się okazuje to za mało. Co z tego, że jest przepych różnych ozdobników i barokowego klimatu, jak całość jakość wypada chaotycznie, a nie wiele zostaje w głowie słuchacza. Piękne opakowanie produktu, ale sam jakość zawartości jest daleka od oczekiwań. Gdzie ta przebojowość, dynamika i melodyjność z debiutu? Uleciała. Mogłoby być mrocznie i progresywnie, ale musiałby to być poziom z otwierającego "Twisted Reflection", gdzie jest energia, jest przebojowość i słucha się tego z dużą przyjemnością. Niestety pomysłów zabrakło na dalszą część. W power metalowej konwencji mamy też "Heresy" i przebojowy "Thorns", które starają się utrzymać zainteresowania słuchacza. Jest pomysł i słucha się tego dobrze. Schody zaczynają się w raz z odpaleniem tytułowego "Pestilence". Owszem, są momenty, mamy ciekawe melodie, ale jakoś nie wiele z tego zostaje w pamięci. Przerost formy nad treścią. Niestety, ale druga część płyty jest już znacznie słabsza. Nijaki "Drowned" , czy chaotyczny "Slumber Paralysis" i nawet zamykający "Faust", który ma w sobie więcej energii, też nie satysfakcjonuje w 100 %. Niby gdzieś tam są ciekawe motywy gitarowe i jakaś ciekawa melodia się trafia.  Same kompozycje w sobie są męczące i ciężko strawne. Nie trafia do mnie, to bycie na siłę nowoczesnym i progresywnym.


Czym się band sugerował, żeby zmienić styl? Dlaczego poszli taką drogą, porzucając wcześniejszy styl?  Debiut był genialny w każdy calu, a tutaj mamy chaos, przerost formy nad treścią. Przepych barokowy i duża dawka różnych ozdobników nie wystarczyły, żeby zatrzeć nie dopracowanie i brak pomysłów na kompozycje. Szkoda, może następnym razem band wróci do grania z debiutu? Oby tak było.

Ocena: 5.5/10

czwartek, 16 listopada 2023

TEMPLE BALLS - Avalanche (2023)


 Kiedy szukam hard rockowego szaleństwa i kopalni hitów, które rozkręcą każdy ponury dzień, to sięgam po dzieła fińskiego Temple Balls, który jest na scenie od 2009r. Panowie właśnie wydali swój 4 album studyjny zatytułowany "Avalanche", który jest świetną mieszanką melodyjnego metalu i hard rocka. To jeden z tych zespołów, który od lat trzyma wysoki poziom i nigdy nie zawiódł swoich fanów. Nowy album jeszcze bardziej dopieszczony pod względem hitów, melodii i hard rockowego szaleństwa. Brzmi to świeżo, a zarazem słychać wpływy Europe, czy Def Leppard. Temple Balls zna się na rzeczy i pokazują, że są obecnie jednym z najciekawszych zespołów obracających się w hard rocku.

Mając takiego wokalistę Arde Teronen to można wyczyniać cuda i można poszerzać swoje horyzonty. Jego charyzma mocno przypomina złote lata Joe Elliota, co bardzo mi odpowiada bo kocham stare płyty Def Leppard. Jest pazur, technika i miłość do hard rocka. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.Niki i Jiri rozkręcają się i pokazują, że tworzą zgrany duet gitarowy i nie boją się przekraczać granice hard rocka, wkraczając w teren melodyjnego metalu. Nastawili się na chwytliwe riffy i melodie, a to sprawiło że płyta stała się bardzo przebojowa i energiczna. "Avalanche" to kopalnia hitów i kwintesencja hard rocka i melodyjnego metalu.

Skoczny i pozytywnie zakręcony "All night Long" kipi energią i na pewno sprawdzi się podczas koncertów. Riff w "Trap" mocno zakorzeniony jest w dokonaniach Judas Priest, no i band pokazuje pazur. Czuć klimat lat 80 i ta prostota potrafi porazić słuchacza. Jest moc. Heavy metal również wybrzmiewa w zadziornym "Stand up and fight", który brzmi jak mieszanka Battle Beast z debiutu i Sabaton. Co za hicior wyszedł z tego kawałka i refren sieje zniszczenie. Echa Europe są choćby w takim przebojowym "Prisoner in Time", gdzie partie klawiszowe budują podstawę tego kawałka. Po raz kolejny refren robi furorę. Panowie mają smykałkę do nagrywania hitów. Nie zatrzymujemy się i dalej jest również dobra zabawa. Radosny i melodyjny "Strike like a Cobra", czy singlowy "No Reason", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie.  Idealny hołd dla dokonań Def Leppard. Końcówka płyty również dostarcza nam emocji. Pojawia się nastrojowy "Stone Cold Bones", który mimo swojej spokojnej i nieco balladowej struktury, potrafi oczarować i powalić na kolana swoją przebojowością. Na sam koniec tytułowy "Avalanche", który idealnie podsumowuje cały krążek. Jest melodyjnie i hard rockowo.

Temple Balls nie zawiódł. Nagrał taki album, na jaki fani czekali. Jest przebojowo, z pazurem i z pozytywną energią. Znakomity miks hard rocka i melodyjnego metalu, a wszystko przesiąknięte twórczością Def Leppard czy Europe. Jeden z najlepszych albumów Temple Balls.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 14 listopada 2023

SILVERBONES - Brethren of Coast (2023)


 Jedna z najbardziej wyczekiwanych premier przeze mnie. W końcu nie często zdarza się album z muzyką w klimatach Running Wild.  Debiut włoskiego Silverbones był udany i dawał nadzieje, że ta kapela nagra jeszcze coś wartościowego w przyszłości. Tamten skład niestety się rozpadł. Został zebrany nowy w roku bieżącym i owocem tego jest "Brethren of The Coast".

23 listopada nakładem Stormspell Records ukaże się owy album i pewnie nie jeden fan Running wild wyczekuje premiery. Liczyłem osobiście na jakiś przejaw geniuszu jak w Blazon Stone, na może i nawet album roku. Niestety, to tylko dobrze odrobienie zadania domowego, bo i owszem klimat pirackiego metalu i płyt Running Wild jest, ale brakuje mocy, pazura i chyba pomysłu na hity. Niby jest melodyjnie, jest urozmaicenie, ale nie ma tej jakości Running wild czy Blazon Stone.  Lorenco Nocerino to dobry wokalista, który ma charyzmę, technikę i to coś, ale nie pasuje mi do tego co gra band. Widziałbym go w jakiś lżejszym, melodyjnym metalu.  Jest też Astonello z Burning Black w roli gitarzysty, który wspiera Marco Salvadora. Duet dobry i słychać, że się panowie rozumieją, ale znów czynnik jakości. Nie ma niczego odkrywczego, ale czegoś co wyrwie z kapci. Jest potencjał i to ogromny, ale nie jest w pełni wykorzystany.

Zaczynamy typowo, od instrumentalnego otwieracza i taki "Winds of Reprisal" spisuje się znakomicie w swojej roli. Wkracza riff "raise the black" i już wiadomo, że nie ma tego ognia i tej magii z running wild. Oczywiście klimat jest i pewne nawiązania, ale sam riff bardziej wpisuje się w trend ostatniej płyty Rock;n Rolfa niż klasyków z lat 80. Podobne emocje wzbudza zadziorny "granite Heart", który również spisuje się w roli lekkiego i melodyjnego kawałka, niż rozpędzonego killera. Serce szybciej zabiło przy energicznym "Brethren of the cost", które już brzmi o wiele ciekawiej. Coś w końcu zaczyna się dziać i jest to kompozycja o kilka klas wyżej. Główny riff robi wrażenie, a to już sukces. Wysoki poziom trzyma też przebojowy i nieco bardziej pomysłowy "Headless Rider". Takie utwory pokazują, że ta kapela potrafią się spiąć i stworzyć coś godnego dokonań Running wild. Dobrze prezentuje się też nieco bardziej urozmaicony "The battle of Texel" czy rozbudowany i bardziej epicki "Invicible Armada".

To mogło być wielkie wydarzenie, to mogła być jedna z najlepszych płyt tego roku. Potencjał był. Został zmarnowany i trzeba będzie czekać kolejne lata na nowy materiał. Piękna okładka, która przypomina "Black Hand inn" czy znakomite brzmienie nie są wstanie wynagrodzić pewnych niedociągnięć. Szkoda i czuje jedynie rozczarowanie, bo uwielbiam płyty z taką muzyką. Tym razem jednak nie zostaje nic innego, jak odpalić sobie jakiś klasyk Running wild.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 13 listopada 2023

STEELRATH - Prayers of War (2023)


 "Prayers of war"  to drugi album brazylijskiej formacji Steelrath. Panowie reprezentują klasyczną odmianę heavy metalu i raczej wpisują się w popularny trend grania w klimatach lat 80. Oczywiście nie brakuje wpływów iron maiden i choć w tym wszystkim nie ma za grosz oryginalności, czy świeżości. Kto nie ma ogromnych wymagań i lubić dawać szanse mało znanym zespołom, ten powinien posłuchać w jakiej kondycji jest Steelratth, zwłaszcza że od 2023 r mają nową sekcję rytmiczną.

Andre Renhal pełni rolę basisty, zaś Jiulio D. Cesar  w roli perkusisty i tak o to w nowym składzie został zarejestrowany nowy materiał. Solidny materiał, który opiera się na sprawdzonych patentach.  Sama muzyka nie wzbudza większych emocji, bo to też nic nowego, ani też nie zostało podaje w jakieś super intrygującej formie. Jest gdzieś tam pazur, energia, ale momentami band gra jakoś tak ostrożnie i nie chce wyrwać się z jasno wyznaczonych ram. Grać potrafią, co nie raz pokazują, ale nie wynika z tego nic więcej. Klimatyczna okładka, dopracowane brzmienie to tylko cząstka sukcesu. W tym wypadku za mało. Początek płyty jest obiecujący, zwłaszcza kiedy wkracza melodyjny i niezwykle przebojowy "Fury Road". Coś dla miłośników żelaznej dziewicy. Podobne emocje wzbudza niezwykle melodyjny "Prayers of War", który potwierdza, że nie można skreślać Steelrath. Niby nic oryginalnego, ale jest spora radość z odsłuchu. Echa judas priest, czy iron maiden można wyłapać w dynamicznym "Armored Heart". Podobać może się również prosty i taki osadzony w latach 80 "Hammer Grinder". Niestety druga część płyta jest troszkę słabsza i nie wzbudza już takich emocji. Nie pomaga nawet kolos "Secret of Steel", gdzie też band stara się za wszelką ceną grać epicko i nie zawsze to idzie też z jakością. Dobry utwór, ale troszkę za długi i jakiś taki monotonny.

Dostajemy solidny album, z kilkoma przebłyskami. Album może i wtórny i nieco oklepany. Zabrakło przede wszystkim pomysłu na zróżnicowanie, na przebojowość i jakieś elementy bardziej autorskie. Solidny heavy metal w klasycznej odmianie, ale na długo nie zostaje w pamięci. Szkoda, bo band grać potrafi.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 12 listopada 2023

SECRET SPHERE - Blackened Heartbeat (2023)


 Pamiętacie jakie zniszczenie siał "Lifeblood" włoskiego Secret Sphere w 2021? Jak dla mnie jedno z największych osiągnięć tej grupy.  To jedna z najważniejszych dla mnie płyt, które ukazały się w 2021r i tym samym miałem ogromne wymagania względem nadchodzącego "Blackened Heartbeat". Poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Czy udało się zbliżyć do tego poziomu geniuszu jak został zaprezentowany 2 lata temu? O to jest pytanie.

Melduje się ten sam skład, który nagrał "Lifeblood". Pojawiła się nadzieja, że to jest możliwe nagrać coś równego.  Buratto i Lazzarini to sekcja rytmiczna z górnej półki i ten duet wciąż gra na wysokim poziomie. Jest dynamika, zróżnicowanie i to cieszy, że band nie popada w monotonnie i kopiowanie w kółko jednego motywu. Piękny i nastrojowy głos Roberto Massina to podstawa muzyki włoskiego secret Sphere. Obecnie jeden z najlepszych głosów na rynku power metalowym. Prawdziwy mistrz. Trzeba również pamiętać o cudach, które wygrywa Aldo Lonobile. Niezwykle utalentowany gitarzysta, który przecież pojawił się w Black eye, Edge of Forever czy Archon Angel. Specjalista od podniosłych melodii, od klimatu i finezyjnych solówek. Wszystko jest na swoim miejscu, bo nawet i soczyste brzmienie i nastrojowa okładka sprawiają, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym.

Tak, takie jest uczucie. To uczucie zostaje podwojone, kiedy wkracza "J.S Serenade" . Co za piękny utwór z podniosłym refrenem i symfonicznymi ozdobnikami. Od razu słychać, że to włoski progresywny power metal w pigułce. Jest moc i to jest perełka na miarę poprzedniej płyty. Zadziorny i bardziej progresywny "Bloody Wednesday" to też kolejny hicior na płycie. To jest Secret Sphere jaki ja kocham i mogę słuchać. Panowie dają czadu. Lekki, melodyjny i może nieco bardziej komercyjny "Captivity" to idealny przykład jak tworzyć radiowe hity. Power metal pełną gębą mamy w rozpędzonym "Dr Julis". Secret Sphere wysokich lotów i znów można odpłynąć wgłąb ich magicznego świata. Jest jeszcze podniosły i epicki "Confession", agresywny "Blackened Heartbeat" czy zadziorny 'Psycho kid", które każdy reprezentuje różne oblicze zespołu. Jest dobrze, a trochę całkowity odbiór psuje ballada "Anna".

"Blackened Heartbeat" może jest ciut słabszy od swojego poprzednika, ale jest podobny rozmach, urozmaicenie i bogactwo dźwięków. Styl jest ten sam i jakość nie wiele gorsza. Sercet Sphere jest na fali i to bardzo cieszy.

Ocena: 9/10

sobota, 11 listopada 2023

SCANNER - The Cosmic Race (2024)

 


Wielkimi krokami zbliża się nowy rok, rok 2024. Rok wielkich nadziei i oczekiwań. Przede wszystkim wyczekiwanie na płyt swoich idoli i jedną z takich wyczekiwanych premier roku 2024 jest dla mnie Scanner. W latach 80 nagrali klasyczne albumy, potem również band trzymał poziom, choć skład się zmieniał. Załamanie nastąpiło przy "Scantropolis", który uważam za najgorszy album w historii zespołu. Dopiero przyjście wokalisty Ioannidisa w roku 2003 odmieniło lost tej grupy. Znów wrócili na właściwe tory i zaczęło to brzmieć jak stary dobry Scanner. Dowodem tego okazał się naprawdę udany "The Judgment" w roku 2015. Prawię dekadę band kazał czekać na nowy materiał. Oczekiwania spore i chciałoby się otrzymać, coś wielkiego, niepowtarzalnego i coś godnego miarki Scanner. Nadzieje dawała przepiękna i klimatyczna okładka. Czy faktycznie materiał jest równie wielki?

Tym razem Scanner postawił na koncepcyjny album i sama historia jest ciekawa i oddaje to co najlepsze w świecie s-f. To połowa sukces, bo faktycznie warstwa liryczna i sama warstwa brzmieniowa jest z górnej półki. Skład w zasadzie ten co na poprzednim albumie, z wyjątkiem pojawieniem się Stefena Webera z Axxis czy rage w roli drugiego gitarzysty. Sam album jest dobry, nawet bardzo dobry, ale czy sięga geniuszu debiutu czy późniejszych płyt? Raczej nie. Zabrakło mi jakoś tego błysku geniuszu, a chyba najbardziej brakuje tej przebojowości, z której ten band przecież słynie. Oczywiście pojawiają się nieco słabsze momenty. Takim jest "Dance of the dead", gdzie postawiono na mrok, na cięższy riff, ale to wszystko jest bardzo toporne i jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Sami muzycy są w formie, ale jakoś nie potrafią w pełni wykorzystać swojego potencjału.  Axel Julius to przecież znakomity gitarzysta i prawdziwy lider tej grupy. Troszkę może za dużo wymagałem, ale jakoś też nie wszystkie pomysły w pełni mnie przekonały.

Płyta ma jednak sporo jasnych stron i większość materiału potrafi oczarować, a nawet przypomnieć złote lata Scanner. Taki otwierający "The earth Song" to rasowy killer i power metal pełną gębą. Przede wszystkim sam riff, energia i duża dawka melodyjności, to taki ukłon w stronę pierwszych płyt, z naciskiem na debiut. Refren jest podniosły i na miarę talentu Scanner. Gdyby tak brzmiał cały album to może bym nie kręcił nosem. Stonowany i zadziorny "Face the fight" to ukłon w stronę Judas Priest, ale też coś dla fanów Iron Savior czy też Gamma Ray. Bardzo dobry kawałek, choć już w nieco innym klimacie niż otwieracz. Scanner idzie za ciosem i atakuje nas rozpędzonym "Warriors of the light", który znów imponuje szybkim tempem i przebojowością na miarę debiutu. Kolejny bardzo ważny punkt na płycie i pokazujący, że Scanner wciąż ma to coś. Serce szybciej zabiło też przy przebojowym "Scanner's Law" i to również twórczość Scanner w pigułce.  Jeden z najlepszych utworów na płycie i prawdziwy rarytas dla fanów starego Scanner. Spokojny, wręcz balladowy "New Horizon" jakoś nie pasuje mi do całości i też za wiele nie ma do zaoferowania. Marszowy  "Farawell to the Sun" stawia na podniosłość, klimat i bardziej złożone formuły. Nie jest to złe, ale do pełni szczęścia brakuje mi tego czegoś. Błysku geniuszu i czegoś co by powaliło na kolana. Dalej mamy najdłuższy na płycie "Space Battalion", który również utrzymuje się w stylistyce power metalowej. Przemyślany i dobrze zagrany kawałek, który miło się słucha od samego początku. Całość wieńczy stonowany "The last and first in line", który stawia na marszowy charakter i epickość. Dobry kawałek, choć też bez fajerwerków i bez elementu zaskoczenia.

9 lat czekania na płytę, jednego ze swoich ulubionych zespołów, to cholernie długo. Ma się różne wyobrażenia i oczekiwania, jak powinien taki album brzmieć. Liczyłem na coś pokroju debiutu, starych płyt i może to mnie zgubiło? The Jugment to  bardzo dobry album i w sumie "The Cosmic Race" kontynuuje to co band tam zaprezentował. Oba albumy są bardzo dobre, ale nie mają tego błysku i geniuszu co właśnie choćby taki "Hypertrace".  Scanner nagrał album dojrzały, klimatyczny i w swoim stylu, bo od pierwszych sekund słychać, że to przecież Scanner. Szkoda tylko, że nie udało się nagrać album w stylu takiego otwieracza czy "Scanner's Law". Mimo jakiś tam niedociągnięć, jest to płyta godna uwagi i nie przynosi wstydu kapeli. Oby na następny album nie przyszło nam czekać kolejnych 9 lat. Tak wypatrujcie premiery Scanner!

Ocena: 8/10

czwartek, 9 listopada 2023

RASCAL - Lost Beyond Reason (2023)


 Ossuary Records to polska wytwórnia płytowa, która odgrywa kluczową rolę w rozwoju naszego heavy metalowego podwórka. To pod ich skrzydłami ukazały się płyty Roadhog,  Shadow Warrior, Night Lord czy Aquilla. W tym roku wydała debiutancki album warszawskiego Rascal zatytułowany "Lost Beyond Reason". Miło jest widzieć, że przybywa nam kapel, które mogą konkurować z najlepszymi zespołami z zagranicy. Rascal działa od 2019r i obrał sobie za cel grania heavy/speed metal z pewnymi elementami power metal. Jest potencjał, jest możliwość, technika i wszystko czego trzeba i choć jest to granie na wysokim poziomie, to wiem że band stać na więcej.

Brakuje przede wszystkim rasowych przebojów, które by się wybijały ponad ten rozpędzony materiał i owe speed metalowe łojenie. Brakuje oddechu, chwili urozmaicenia i zaskoczenia słuchacza. Dobrze się tego słucha, ale gdzieś w pewnym momencie troszkę zlewa się to w jedną całość. Okładka jest z górnej półki i jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku. Znakomity klimat horroru i dobrze to współgra z zawartością. Wiązowski/Trybura nasłuchali się klasycznych płyt i w efekcie dostarczają nam prostych, ale za to zadziornych i drapieżnych partii gitarowych. Jest dynamika, ale troszkę brakuje świeżości, albo jakiegoś zrywu żeby nie było monotonnie.  Troszkę przytłumiony jest wokal Kacpra Pędziszewskiego, który momentami gdzieś tam przepada i zapada w pamięci. Ogólnie to jest dobry głos, tylko w sumie taki jakich pełno na rynku. Pewne nie dociągnięcia są w zakresie kompozycji, choć całościowo materiał wypada bardzo dobrze i wciąż jestem w szoku, że w naszym kraju powstają płyty z taką muzyką i na taki dobrym poziomie.

Wszystko zaczyna się od nastrojowego "Approaching the Storm", który powoli wprowadza nas w świat Rascal, ale też nie wiele zdradza. Szybko wkracza energiczny "Trapped within the lightning", który oddaje w pełni klimat heavy/speed metalu lat 80. Naprawdę dobrze to brzmi i najlepsze, że brzmi jakby zostało nagrane przez jakiś zagraniczny band typu Enforcer, Skull Fist czy Satan;s Fall. Bardzo dobra robota panowie! "The Faster The Better" to kolejny szybki i zadziorny kawałek, choć w swojej formule trochę oklepany. Tutaj można w pewnych momentach usłyszeć pewne niedociągnięcia wokalisty. Dalej mamy niezwykle melodyjny "running out of air", który w pełni pokazuje potencjał jaki drzemie w Rascal. Mocnym atutem utwory są pomysłowe partie gitarowe, który dostarczają sporo frajdy. Echa lat 80 są, ale wszystko brzmi współcześnie. Tytułowy "Lost beyond reason", to bardzo udany kawałek, który również jest utrzymany w szybszym tempie. Niby jest melodyjnie, z pazurem, ale jakoś można odczuć wrażenie, że band włączył auto pilota i można odnieść wrażenie, że całość zaczyna się zlewać. Plus za pewne nawiązania do Running Wild w energicznym "Conquest" czy przebojowym "Soldiers of Hell". Bez wątpienia jeden z mocniejszych punktów tej płyty. W tych kawałkach słychać pasję i pomysł na siebie.

Rascal wkracza na światową scenę heavy metalu i stawia swój pierwszy poważny krok. Krok może trochę nie pewny, ale znaczący. Mamy kolejny band grający heavy/speed metal na wysokim poziomie. Powiedziałbym wręcz światowym. Soczyste brzmienie, klimatyczna okładka, uzdolniony band, a przede wszystkim dobrze rozegrany materiał. Nie brakuje mocnych riffów, czy godnych zapamiętania melodii. Troszkę to wtórne, troszkę bez elementu zaskoczenia, ale frajda z odsłuchu jest i to przecież też jest bardzo ważne w muzyce. Brawo Rascal! Dobra Robota!

Ocena: 8/10

wtorek, 7 listopada 2023

RECEIVER - Whispers of Lore (2023)


 Heavy metal z Grecji i można by rzec, że nic więcej nie trzeba na zachętę. Też tak myślałem i tym razem troszkę strzał był chybiony. "Whispers of Lore", czyli debiutancki album greckiej formacji Receiver wywołuje mieszane uczucia. Płyta łatwa w odbiorze, naszpikowana sprawdzonymi patentami, wpływami iron maiden, heavy load czy manilla road, a jednak gdzieś w tym wszystkim zabrakło jakości, pomysłowości, żeby zostać na dłużej z nami w myślach.

Okładka, logo, klimat lat 80 to wszystko jest autentyczne i przemyślane. Jednak jest kilka mankamentów, które sprawiają że płyta z każdym utworem traci w naszych oczach. Specyficzny wokal Nikoletty to pierwsza przeszkoda, która dla niektórych może być nie do przejścia. Mało dawka przebojowości, wtórność, oklepane motywy gitarowe też sporo odejmują w ostatecznym rozrachunku. "Unite" to energiczny kawałek, ale śpiew Nikoletty jakiś taki stłumiony i mało wyrazisty. Ciekawy jakby to brzmiało z lepszym wokalem? Dużo wpływów Iron maiden i to jest spory plus. Podobne wpływy można usłyszeć w dynamicznym "Starchaser" i to również solidny heavy metal, który osadzony jest w latach 80. Dobrze się słucha "Raiders of The Night", który imponuje energią, ale band daje radę również w mroczniejszych kawałkach typu tytułowy czy "Failling to dust".

Debiut nie powala i pozostawia wiele do życzenia. Jest niby potencjał w samym zespole, ale wokal troszkę utrudnia odbiór. Duet gitarzystów tworzony przez Andreas i Charalambos też gra bez przekonania i jakiegoś pomysłu.Sam band też gra bardzo ostrożnie, trzymając się kurczowo sprawdzonych motywów. Jak na grecką scenę metalową to spore rozczarowanie. Szkoda.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 6 listopada 2023

NOVA SKELLIS - Life Amongs The Damned (2023)


Hołd dla lat 80, tak można by określić debiutancki album międzynarodowej grupy o nazwie Nova Skellis. Grupę tworzy trzech muzyków czyli perkusista Jorg Quaquil, gitarzysta Alex Spalvieri oraz basista i wokalista Falcon Eddie Green. Panowie postanowili stworzyć muzykę dla miłośników lat 80, dla tych co pałają miłością do Iron Maiden, Judas Priest, Dio czy Black Sabbath, ale nie tylko. Mogłoby się wydawać, że trudne zadanie stoi przez Nova Skells, bo takich kapel jest pełno. Sprostali wyzwaniu i nagrali album, który jest solidny i może się podobać.

Już sama okładka przykuwa uwagę i zachęca by sięgnąć po zawartość.  Do tego dochodzi nieco przybrudzone i surowe brzmienie, które idealnie współgra z stylistyką i klimatem lat 80.  Największą gwiazdą jest tutaj Eddie Green i jego niesamowity głos. Momentami przypomina manierę Roba Halforda, momentami też coś Marca Storace. Znakomita charyzma, feeling i technika. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Dużo dobrego się dzieje na płycie, choć to wszystko brzmi znajomo i wtórnie. Nie oryginalność jest tutaj istotna, a pozytywna energia, szczery przekaz, a przede wszystkim dobra zabawa. Już otwierający "Life amongst the damned" brzmi jak hołd dla iron maiden. Kawał porządnego heavy metalu w klasycznej odmianie. Podobne klimaty mamy w przebojowym "Gods to strike You down", który wyróżnia się zadziornym riffem i łatwo w padającym w ucho refrenie. Echa starych płyt Judas Priest można uchwycić w "Wicked Child" czy "Something Wicked this way comes". Mamy też dwa mroczne i bardziej złożone kawałki, gdzie słychać echa twórczości Black Sabbath i mowa tu o "All the comfort of the graveyard" i zamykający album "Once Upon A time". Zwłaszcza ten ostatni kawałek imponuje mrocznym feelingiem, pomysłowym głównym motywem. Dużo dobrego się dzieje, a kapela z pewnością błyszczy.

"Life amongs the damned" to nie jest płyta wybijająca się oryginalnością czy też świeżymi pomysłami, dalekie też to od ideału. Jednak dobrze się tego słucha, wokalista odwala kawał dobrej roboty, a i sama muzyka jest solidna i faktycznie oddaje w pełni klimat lat 80. Jest kilka perełek jak choćby zamykający kolos czy energiczny otwieracz. Warto posłuchać, może i Wy coś znajdziecie dla siebie. Kapela ma potencjał i liczę, że w przyszłości go w pełni wykorzystają.

Ocena: 7/10
 

niedziela, 5 listopada 2023

GRAVEN SIN - Veil of The Gods (2023)

 
Ogień i mrok, które widać na frontowej okładce to w sumie dobre streszczenie tego co nas czeka na debiutanckim albumie Graven Sin. "Veil of the gods" stworzyło 3 muzyków. Perkusista V. Markkanen i basista, a zarazem gitarzysta V. Pystynen, którzy bardziej są znani z fińskiego black metalu, a największą gwiazdą jest tutaj oczywiście wokalista Nicholas  Leptos, którego nie trzeba przedstawiać. To co znajdziemy tutaj to epicki doom metal i to z górnej półki.

Mam wrażenie, że dobrze nam znany Leptos, który błyszczy w Arrayan Path, nagrał na tym albumie jeden z najlepszych swoich partii. Jego głos buduje napięcie, nadaje klimatu i sieje zniszczenie. Słychać, że śpiewa mocniej i jakby bardziej drapieżnie. Do tego płyta jest urozmaicona, dynamiczna i pełna różnych smaczków. Słychać gdzieś w tym wszystkim coś  z Candlemass czy Black Sabbath.

Zawartość jest pełna niespodzianek. Marszowy, podniosły i taki monumentalny  "The morrigan" potrafi zauroczyć i powalić na kolana. Bije z tego pomysłowość i świeżość. Cieszy fakt, że band próbuje stworzyć coś swojego. W tym wszystkim jest też miejsce na szybsze granie, które gdzieś ociera się o dokonania Iron maiden, ale nie tylko. Dobrze to potwierdza to "From the shadows". Dalej znajdziemy mroczny "Bloodbones" z wyraźnymi wpływami Black Sabbath z ery Tony Martina. Ponury i bardziej doom metalowy "I am samael"  niby niczego nowego nie pokazuje, a potrafi oczarować prostotą i trafionym motywem przewodnim. Majstersztyk i przejaw geniuszu. Wszystko brzmi tak jak trzeba. Band potrafi pokazać też pazur i to słychać w pierwszej fazie "Cult of Nergal", czy w zadziornym "Wand of Orcus". To są oczywiście momenty, bo tak to dominuje tutaj ponury klimat, stonowane tempo i duża dawka epickiego doom metalu. Potwierdza to choćby taki "The Jackal God".

Troszkę może przytłacza ten mroczny klimat, ale ma to swój urok. Ciężko tutaj w ogóle mówić o debiucie, bo jest to muzyka z górnej półki. Jeśli szukamy jakości, pomysłowości i klimatycznych kawałków, które intrygują i na długo potrafią zapaść w pamięci, to z pewnością Graven Sin wychodzi nam na przeciw. Wyjątkowa płyta i z pewnością trzeba ja dodać do grona tych najlepszych. Bardzo ciekawy krążek, który mam nadzieje dopiero zapoczątkuje historię tej formacji. Oby tak było.

Ocena: 9/10

IMMORTAL GUARDIAN - Unite and Conquer (2023)


 Nie przewidywalny jest amerykański Immortal Guardian. To jeden z tych zespołów, który faktycznie potrafi zaskoczyć słuchacza i nagrać album, który nie jest jakaś kopią poprzedniego. "Psychosomatic" był progresywny, świeży i przemycał sporo intrygujących melodii. Czas leci i nie można wiecznie mielić stare kawałki i przyszedł czas na porcję nowego materiału. Nie nastawiałem się na nic, bo nie jest tak łatwo przewidzieć co ten band nam zgotuje. "Unite and Counquer" zaskoczył mnie bardzo pozytywnie i to na tyle, że mogę stwierdzić, że to najlepsze dzieło amerykanów.

Na to miano "najlepszego" krążka w dyskografii bandu składa się wiele kwestii. Najlepsza i najbardziej klimatyczna okładka frontowa. Jest to coś, co na długo zostaje w pamięci. Najlepsze brzmienie, które w pełni oddaje moc i drapieżność immortal Guardian. Czuć tą świeżość i pomysłowość od pierwszych dźwięków.  Wokalista Carlos Zema nagrał na ten album swoje życiowe partie i to słychać. Co za moc, co za technika i zadziorność. To właśnie jego wokal jest jedną z głównych atrakcji w muzyce Immortal Guardian.  Podobnie ma się kwestia partii gitarowych Gabriela, który wyczynia prawdziwe cuda. Nie brakuje chwytliwości, finezji, lekkości, a przede wszystkim power metalowego pazura i przebojowości. Prawdziwy czarodziej i geniusz, który potrafi stworzyć coś wyjątkowego.

Na tej płycie trafiły jedne z najlepszych utworów w dorobku grupy. Otwierający "Ozona" to rasowy killer i tutaj każdy aspekt kawałka jest znakomity. Przewodni motyw gitarowy, solówki czy porywający refren. Świetny start, a to jeszcze nie koniec. Power metal pełną gębą i to w takiej bardziej europejskiej odmianie dostajemy w "Echoes". Band znakomicie balansuje między progresywnym metal, a bardziej klasycznym power metalem. Piękna, finezyjna i pełna lekkości solówka dodaje tylko uroku całości. Killer goni killer i "Roots Run Deep" to kolejna perełka na płycie. Miłym dodatkiem jest tutaj gościnny występ Ralfa Sheepersa. Urozmaicony jest "Perfect Person", gdzie momentami jest power metalowo, szybko, a czasami nieco spokojniej, nawet rockowo, a wszystko utrzymane w progresywnym charakterze. Płyta właśnie jest bardzo przebojowo, nawet bym powiedział że nawet bardziej przystępna, co może przekonać tych którzy do tej pory muzyka amerykanów nie przekonywała. Panowie postarali się i stworzyli wyjątkowy materiał. Można zachwycać się przebojowym "Lost in the Darkness", złożonym "Unite and Conquer", czy zamykającym "Rise of the Phoenix", gdzie band gra z rozmachem, rzucając słuchacza na kolana. Chciałoby się więcej, jednak płyta się kończy.

Fanem progresywnych odmian heavy metalu czy power metalu nigdy nie byłem. Co jakiś trafiają się płyty z tego kręgu, które potrafi skraść moje serce i skruszyć mur jaki jest między mną i taką odmianą metalu. Nowy Immortal Guardian to jedna z tych płyt, która trafia do mnie i potrafi oczarować niesamowitymi dźwiękami, świeżością i pomysłowością. Płyta szokuje i to w takim pozytywnym znaczeniu. Śmiało można rzec, że to jedna z najciekawszych płyt roku 2023 i jak dla mnie to najlepsze co stworzył Immortal Guardian. Tego trzeba posłuchać.

Ocena: 9.5/10

sobota, 4 listopada 2023

SERENITY - Nemesis AD (2023)


 Georg Neuhauser i Marco Pastorino to znakomity duet i już można było się przekonać o tym za sprawą Fallen sanctuary, Na szczęście to nie koniec ich współpracy i panowie poszerzyli ją jeszcze o Serenity. Marco Pastorino dołączył do austriackiej formacji w 2023 i dzięki temu kapela zyskała świeżość, przebojowość i dynamikę. Serenity od lat nagrywa bardzo ciekawe i pomysłowe wydawnictwa i z najnowszym "Nemesis AD" jest podobnie.

Serenity od 22 lat trzyma bardzo dobry poziom i nigdy nie rozczarował. To specjalista od mieszania symfonicznego power metalu z progresywnym metalem. Potrafią czarować i zaimponować pomysłowością i dbałością o szczegóły. Na nowej płycie nie brakuje intrygujących melodii, rozmachu, podniosłości i chwytliwości. Każdy element ma swoje miejsce i tworzy spójną całość. Można się przeczepić, że za dużo romantyczności i takiego nastrojowego klimatu, może za mało agresji i mocnego, zadziornego power metalu. Fani Fallen Sansctuary będą zadowoleni, bo słychać sporo powiązań z tamtym bandem i ich ostatnim albumem. Dla mnie to akurat spory plus. Georg jest na posterunku jeśli chodzi o wokal i wiadomo że to mistrz przepięknych dźwięków. Partie gitarowe wygrywane przez Marco i Christiana mają swój urok i potrafią zaskoczyć urozmaiceniem.

Sam materiał jest klimatyczny i sporo dobrego się dzieje. Nie ma na szczęście grania na jedno kopyto. Można delektować się energicznym "The Fall of Men" z gościnnym udziałem Roya Khana, który oddaje co najlepsze w symfonicznym power metalu. Kto lubi przeboje z prawdziwego zdarzenia ten musi odpalić melodyjny "Ritter, tod und Teufel". Znakomity motyw przewodni, duża dawka energii i ta przebojowość z ostatniej płyty Fallen Sanctuary. Jestem kupiony! Rozbudowany i bardziej symfoniczny "Reflections", gdzie znów daje o sobie rozmach i pomysłowość.  Dużo dobrego się tutaj dzieje. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest "Sun of Justice", który uderza bardziej w rejony klasycznego europejskiego power metalu. Prawdziwa perełka. Niestety druga cześć płyty jest troszkę słabsza, bowiem więcej mamy progresywnego metalu, troszkę bardziej wyszukane melodie, a nie wszystkie zagrywki do mnie trafiają. Odbiło się to na jakości, ale nie ma mowy o gniocie, czy słabym albumie.

Płyta ma swój urok, ma swój klimat i sporo nastrojowych melodii. Nie wszystko jest idealnie, nie obyło się bez wpadek. Mimo pewnych nie dociągnięć, to wciąż muzyka jest na wysokim poziomie. Płyta przypadnie do gustu fanom Fallen Sanctuary, a i fani Serenity też nie będą narzekać. Marco i Georg tworzą naprawdę zgrany duet i czekać na więcej płyt z ich udziałem. Tak trzymać panowie.

Ocena: 8/10

czwartek, 2 listopada 2023

MIND OF FURY - III


 


Mało znany amerykański band o nazwie Mind of Fury właśnie wydał swój trzeci album zatytułowany po prosty "III". O samej płycie było cicho, a sam band nie należy do ligi najlepszych kapel metalowych, ale jestem w szoku jak dobrze brzmi nowe dzieło amerykanów. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w tym roku, ale to granie na wysokim poziomie. Szukasz heavy metalowej uczty? Lubisz mocne, zadziorne riffy, wciągające refreny i lubisz urozmaicenie? To musisz poznać muzykę Mind Of Fury.

W skład kapeli wchodzą doświadczeni muzycy. Jest perkusista Henry Moreno, który grywa w Skinner, a wokalista/gitarzysta  Ghee-Yeh znamy z Witchblade. Okładka nie wiele zdradza, brzmienie typowe dla płyty z kręgu heavy/power metalu. Niby nic nowego nie prezentuje Mind Of Fury, ale muzyka zawarta na płycie jest przystępna, bardzo heavy metalowa, a zarazem zróżnicowana i naszpikowana hitami. Stylistycznie troszkę przypomina tegoroczny The lightbringer of Sweden, ale nie tylko. Każdy kto kocha heavy metal, power metal, czy nawet hard rock znajdzie coś dla siebie.

Wtórność jest, ale jest też pasja, zaangażowanie, miłość do metalu i pomysły na kompozycje. Ten szczery przekaz potrafi zauroczyć i zapaść w pamięci. Panowie odwalili kawał dobrej roboty i za to słowa uznania. Ciężki, mroczny "Screaming in silence" to prawdziwa petarda. Ten kawałek ma wszystko co trzeba, a nawet więcej. Refren robi tutaj robotę. Cóż za świetne wejście gitary basowej w "Now or Never" i panowie pokazują pazur. Riff ociera się momentami o power/thrash metal. Brzmi to świeżo i pomysłowo. Ciężko się do czegoś przyczepić. Hard rock, finezyjne solówki, a także coś z neoklasycznego grania uświadczymy w nastrojowym "Never Again". Neoklasyczne inspiracje rodem z twórczości Yngwie Malmsteena mamy też w rozpędzonym "Freedom Rain" i to tylko pokazuje jak urozmaicony materiał nam się trafił. To dobrze pokazuje, jaki potencjał drzemie w tej formacji. Cudo! Troszkę przeszkadza mi ballada "You and I"  i chyba wolę takie ostre kawałki jak "Enemy", gdzie band wkracza w rejony z pogranicza heavy/power metalu. Znów duża dawka melodyjności przebojowości. Całość wieńczy "Close Your Eyes" z godnymi uwagi solówkami. Dużo dobrego się tutaj dzieje.

Miłe zaskoczenie. Zespół, który nie wiele mi mówił nagrał album mocny, wyrazisty, który jest miły w odsłuchu. Jasne, są słabe momenty, mamy tez pewne nie dociągnięcia. Band jednak potrafi grać i gra na całkiem dobrym poziomie, z szansą na wyższy poziom. Jest potencjał, co słychać po talencie muzyków i samych kompozycjach. Daje kredyt zaufania i uważam, że warto dać im szanse!

Ocena: 7/10

środa, 1 listopada 2023

SORCERER - Reign of the reaper (2023)


 W 2020r szwedzki Sorcerer zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko.  "Lamenting of the innocent" okazał się prawdziwym przejawem geniuszu muzycznego szwedzkiej formacji. To nie tylko epicki doom metal, ale również sporo soczystego heavy metalu. Minęły 3 lata i czas zmierzyć się z następcą, czyli "Reign of The Reaper". Nie udało się powtórzyć sukcesu tamtejszej płyty, ale nie oznacza to, że można rzucić nowy krążek Sorcerer w kąt i dać spokój z nowym materiałem. To wciąż wysoki poziom, czasami nawet nie dostępny dla sporej części kapel heavy metalowych.

Słuchając nowego krążka tej zasłużonej formacji to można odnieść wrażenie, że doom metal jest tutaj gdzieś na dalszym planie, w bardzo małej ilości. Więcej tutaj odesłań do melodyjnego metalu, do klimatów Black Sabbath z czasów Tony Martina. Brzmi to na pewno ciekawie i może się podobać.  Gitarzyści Hallgren i Niemann nieco ospali, nieco mało widoczni, ale starają się trzymać poziom. W tej całej machinie, to właśnie oni najsłabiej wypadają. Gwiazdą tutaj niezmiennie jest Engberg. Niesamowity wokalista, który potrafi oczarować słuchacza swoją techniką i wrażliwością. Na nowym albumie odwala kawał dobrej roboty. Czasami to właśnie on odwraca uwagę, kiedy sam utwór jest nieco słabszy. Tak dzieje się w przypadku lżejszego "Eternal Sleep". Utwór dopiero mocy nabiera w drugiej części. Jeśli na coś zwrócić uwagę to z pewnością na zadziorny i nieco mroczniejszy "morning Star" i już na wstępie czuć klimat Black Sabbath z ery tony Martina. Oj podoba mi się to co słyszę. Te elementy zostają pogłębione w mroczniejszym i bardziej dojrzałym "Reign of the Reaper". Piękny ukłon w stronę ery Tony Martina w Black Sabbath. Sorcerer odrobił zadanie domowe. Troszkę bardziej energiczny w swojej stylistyce jest "Thy Kingdom Will come". Równie żywiołowy i melodyjny jest "Curse Of Medusa" i to wciąż granie na wysokim poziomie. Jeśli ktoś szuka rasowego epickiego doom metalu, ten znajdzie to w zamykającym "Break of dawn", który oddaje to co najlepsze w Sorcerer. Prawdziwa perełka.

Nie udało się powtórzyć sukcesu "Lamenting the innocent", ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Znakomity wokal Engberga, sporo nawiązań do Black sabbath z mojej ulubionej ery, no i wszystko zagrane na wysokim poziomie. Może troszkę mało w tym wszystkim epickiego doom metalu, no ale co zrobić? Miejmy nadzieje, że band w przyszłości jeszcze stworzy na miarę wspomnianego wcześniej poprzednika. Póki co polecam nowy krążek Szwedów. Warto posłuchać.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 31 października 2023

ANGRA - Cycles of Pain (2023)


 Nadszedł ten czas, by rozliczyć Angra za ich najnowsze dzieło zatytułowane "Cycles of Pain". To już 3 album z Fabio Lione na pokładzie, pierwszy album wydany nakładem Atomic Fire. Band tutaj stara się poruszać tematykę bólu, cierpienia, życia i śmierci. Cały marketing i szum w okół płyty napawał optymizmem, zwłaszcza że band do promowania płyty wypuścił prawdziwy killer w postaci "Ride into the storm". Kwintesencja muzyki Angra i taki ukłon w stronę najlepszych płyt. Do tego piękna okładka, która potrafi zapaść w pamięci. Więcej powodów by sięgnąć po nowy album Angra nie potrzebowałem.

Dotychczasowe poczynania Fabio w Angra oceniałem słabo, bo nie było zbytnio czym się zachwycać. Przerost formy nad treścią i brak pomysłów na kompozycje. Tak było na poprzednich płytach, tutaj jest pewien progres. Panowie stworzyli ciekawy i godny uwagi. Przede wszystkim nastrojowy, pełen różnych smaczków, ale z pewnością lepiej się tego słucha. Oczywiście nie wszystko jest idealnie i zdarzają się wpadki. Taką wpadką dla mnie jest nijaki i troszkę przerysowany "Vida Seca". Fabio śpiewa na wysokim poziomie i to nie on jest problem w muzyce Angra. Troszkę gdzieś jakoś i forma przedstawiania owych kompozycji jest jakaś momentami bez pomysłu. Oczywiście są też perełki. Takim mocnym punktem poza singlem jest "Dead man on display", który w końcu zabiera nas do stylistyki progresywnego power metalu. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać, że Angra wraca na właściwe tory. Energia i przebojowy charakter to atuty "Gods of the world", który też utrzymany jest w power metalowej stylistyce. Dawno Angra nie miała takich hitów na płycie i to już dobrze świadczy o tej płycie. Spokojniejszy "Cycles of Pain" nastawiony jest na balladowy klimat i dramatyzm, ale jakoś nie przemawia to do mnie w stu procentach. W dalszej części dominują podobne dźwięki, które stawiają na rejonowy folklor, na rockowy wydźwięk z dużą dawką progresywności. Ciarki dopiero mam przy szybszym "Generations Warriors", który znów reprezentuje power metalową stylistykę. No jest moc. Całość wieńczy spokojny i nieco teatralny "Tears of Blood", ale mimo spokojnego charakteru utwór może się podobać.

Angra wraca na właściwe tory, jest w końcu trochę tego power metalu. W dalszym ciągu dominuje progresywność, masa wyszukanych melodii, aranżacji, sporo dźwięków wyjętych z Brazylijskiej kultury i to wszystko ma swój urok. Dla mnie troszkę za dużo tej progresywności, za dużo tych różnych smaczków, za mało energii i power metalowego pazura. Band idzie w dobrym kierunku, do ideału jeszcze brakuje. Póki co najlepszy album Angra z Fabio na wokalu.

Ocena: 7/10

niedziela, 29 października 2023

LEGENDRY - Time Immortal Wept (2023)


 Pierwszy raz amerykański Legendry kazał tyle czekać swoim fanom na nowy materiał. 4 lat minęło od czasu premiery "The wizard and The Tower keep". Nie przedłożyło się to na zmiany personalne, ani też stworzenia czegoś wyjątkowego. Najnowszy krążek zatytułowany "Time Immortal Wept" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy wcześniej i niestety również i tutaj brakuje czegoś do pełni szczęścia.

W dalszym ciągu są u mnie momenty, gdzie irytuje mnie specyficzny wokal Vidarra. Niby pasuje do grania w klimatach epickiego metalu, ale brakuje mu drapieżności i odpowiedniego podłoża technicznego. Bywają momenty, że utrudnia on odbiór danej kompozycji. Sama warstwa instrumentalna nie jest zła. Mamy momenty ciekawe, pokazujące potencjał grupy, to jednak gdzieś tam pojawia się wtórność, brak odpowiedniego szlifu, czy pazura metalowego, by powalić słuchacza na kolana. To po prostu dobra muzyka, którą dobrze się słucha, ale nie wiele z tego wynika.

Na płytę trafiło 8 kompozycji, co daje nam to ponad 40 minut muzyki. Intro "The bards tale" sprawdza się i wprowadza odpowiedni klimat. Od razu czuć, że band chce nas czarować i wprowadzić w świat epickiego metalu spod znaku Omen, Manilla Road czy Manowar. Stonowany "Sigil Strider" niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ani refren, ani główny motyw gitarowy nie przemawia do mnie. Dalej mamy rozbudowany i nastrojowy "the Prophecy". Brzmi to o wiele ciekawiej, ale można odnieść wrażenie, że sam utwór nieco wydłużony został na siłę. Najlepiej band wypada w szybszych kompozycjach i dobrze to obrazuje "Warrior of space and time". Jest heavy metalowy pazur, odpowiednia dynamika i pasja, a nie zmęczenie i grania jakby na siłę. Dobrze słucha się też marszowego "Chariots of bedlam", który momentami przypomina wczesne dokonania Manowar. Mamy w końcu epicki heavy metal z prawdziwego zdarzenia. Na koniec zostaje 11 minutowy kolos "Time immortal wept" i to jest najlepsza kompozycja z tej płyty. Nastrojowa, pełna ciekawych motywów, dynamiczna i czuć ten epicki rozmach. Dla takich utworów nie można skreślać Legendry.

Najnowsze dzieło Legendry nie wnosi niczego nowego do ich dyskografii i odnoszę wrażenie, że zabrakło pomysłów na całą płytę. Mamy znakomity kolos i kilka świetnych momentów, ale jako całość to wypada co najwyżej dobrze. Troszkę przeszkadza mi wokal, troszkę wtórność, ale ogólnie płyta warta posłuchania, choćby ze względu na tytułowy utwór.

Ocena: 6.5/10

sobota, 28 października 2023

ANGELUS APATRIDA - Aftermath (2023)


 "Aftermath" to już 8 album w historii hiszpańskiego Angelus Apatrida. Band znany i lubiany, a na swoim koncie ma naprawdę solidne wydawnictwa.  Skład się nie zmienił i w zasadzie muzyka też nie, bo w dalszym ciągu to jest thrash metalu z nutką heavy metalu. Tym razem troszkę ucierpiała jakość. Nie dostajemy tutaj niczego odkrywczego, niby jest stara oldscholowa szkoła grania thrash metalu, to jednak same kompozycje nie są idealne.

Dopracowana okładka i mocne, zadziorne brzmienie to połowa sukcesu. Sam zespół jest dobrze przygotowany i słychać, że są w formie. Gitarzyści tj Alvarez i Izquierdo stawiają na agresję, dynamikę, tylko czasami to troszkę taka łupanina bez pomysłu i wyrazu. Niby panowie starają się by materiał by energiczny i atrakcyjny dla słuchacza. Wychodzi z tego solidny, zadziorny thrash metal, ale taki jakiego w sumie pełno na rynku. Ciężko w sumie wyróżnić jakiś utwór, jakiś motyw. Niby są znani goście jak Todd La Torre, czy Pablo Garcia, ale jakoś to nie przyczynia się do zmiany ostatecznej oceny. Band nagrał solidne album, ale jakiś taki bez elementu zaskoczenia i bez tego powiewu świeżości. Jest agresywnie, szybko, ale nie wiele z tego grania zostaje w głowie.  Utwory są po prostu dobre i gdzieś trochę band poszedł na łatwiznę dając od siebie jak najmniej.

Taki "What kills us All" byłby niezły gdyby nie to, że momentami została troszkę przegadany i ten moment gdzie wkracza ojczysty język grupy to jakoś kawałek traci na mocy i czar prysł. Otwierający "Scavenger" czy "Cold" to dobry i oklepany thrash metal, troszkę ocierający się o twórczość death angel. Dobrze się tego słucha, lecz nie wiele z tego zostaje z słuchaczem kiedy kończy się płyta. Agresywny "Rats", troszkę brzmi jakby na siłę próbowali stworzyć jakiś killer. Znów czegoś zabrakło, żeby stworzyć idealny kawałek. Troszkę więcej technicznego thrashu mamy w "Gernika", z kolei "I am hatred" opiera się na wyrazistym riffie i szybkim tempie. Jeden z ciekawszych kawałków na płycie.

Od kapeli tego formatu można wymagać znacznie więcej. Liczyłem na powtórkę z "Angelus Apatrida" z 2021r. Nowy album to solidny thrash metal z dużą oklepanych riffów i motywów gitarowych starających się nadrobić dobrą formą muzyków i agresywnym charakterem całości. Niestety nie da się ukryć niedoskonałości, które leżą u podstaw, czyli aspekcie komponowania utworów. Płyta na jeden raz. Szkoda.

Ocena: 5.5/10

czwartek, 26 października 2023

TOWER HILL - Deathstalker (2023)



 


To ci niespodzianka. Debiutujący w tym roku Tower Hill to band z Kanady, a nie z Niemiec. Słuchając zawartości "Deathstalker" można poczuć się jakbyśmy słuchali niemieckiej kapeli oddającej hołd dla Running wild, stormwitch czy też Helloween. Okładka Andrea Marschalla też potrafi nieco zmylić. Sama muzyka z pewnością jest godna uwagi, ale to już było wiadomo kiedy ruszyła maszyna promująca ten album.

Piękna okładka to nie jedyny atut i powód by sięgnąć po ten album.  Mocne, soczyste brzmienie, które mocno wzorowane na latach 80 sprawia, że muzyka jest bardziej autentyczna i oddająca klimat lat 80.  Bardzo ważną postacią w Tower Hill jest utalentowany wokalista R.F Traynor, który potrafi zaśpiewać agresywnie, ale też z heavy metalowym pazurem. Pasuje do tego grania i też przypomina starych dobrych wokalistów z lat 80. Ma w sobie to "coś" że słuchanie jego głosu sprawia przyjemność. Sporo roboty mieli Cordeiro i Puffer, którzy stworzyli zgrany duet gitarowy, który stawia na zadziorne i chwytliwe partie. Nie ma może w tym za grosz oryginalności, to jednak jest radość z słuchania Tower Hill. Miło jest widzieć, że panowie nagrali kawałek by upamiętnić śmierć Majka Motiego z Running wild i mowa tutaj "Port of Saints", który mocno nawiązuje do czasów "Death or Glory". Bardzo dobrze rozegrany kawałek, który faktycznie pod względem motoryki i charakteru przypomina dokonania Running wild. Tytułowy "Deathstalker" to rasowy killer, który pokazuje, że można w tej oklepanej formule stworzyć coś swojego, coś wartościowego. Bardzo udany start i dalej jest równie ciekawie. Mamy też przebojowy "the claw is the law", który też opiera się na ogranych i znanych patentach. Wtórny, ale udany utwór. Zadziorny "Kings who die" to udany balans między heavy metalem, a power metalem. Znakomity refren robi robotę. Band potrafi wykreować zapadające w głowie refreny. Echa running wild mamy też w "In at the death", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie.

Wtórność to bez wątpienia największa wada, a najbardziej co boli że band mało robi, że to brzmiało jakoś bardziej świeżo, bardziej pomysłowo. Idą troszkę po najmniejszej linii oporu stawiając na oklepane motywy gitarowe. Oczywiście jest to zagrane na wysokim poziomie i to sprawia, że płyta zasługuje na uwagę. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 8/10

środa, 25 października 2023

RECKLESS - Sharp Magik Steel (2023)


 
Czas na kolejny tegoroczny debiut. Tym razem na tapecie mamy kolumbijską formację Reckless, która powstała w 2020r. Ich debiutancki krążek zatytułowany "Sharp Magik Steel" miał premierę 20 października i to jest płyta skierowana do maniaków heavy/speed metalu z nutką thrash metalowego feelingu i power metalu spod znaku amerykański formacji. Najwięcej tutaj jednak odlschoolowego speed metalu, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Kto szuka tutaj czegoś oryginalnego to może od razu sobie odpuścić. Kto szuka dobrej zabawy i muzyki, która przypomni stare klasyki speed metalu to zapraszam do zapoznania się z albumem.

Już sama okładka zachęca by sięgnąć po owy album, a najlepiej żeby jeszcze stał na półce z innymi klasykami. Na czele zespołu stoi Metalbringer, który odpowiada za wokal i partie gitarowe. Drugim gitarzystą jest Yeison Ruiz i panowie razem tworzą zgrany duet, który wie co chce grać i robi to na naprawdę bardzo dobrym poziomie. Może jest to wszystko odtwórcze i do bólu przewidywalne, ale ma to swój urok. Jest odpowiednia dynamika, dbałość o detale i mocne riffy. Nie ma miejsce na nudy, a każdy utwór w pełni oddaje to co najlepsze w gatunku. Warto pochwalić Metalbringera za zadziorny i charyzmatyczny wokal, który momentami ociera się o speed/thrash metal. Jego głos idealnie współgra z zawartością.

Brzmienie soczyste i wyraziste, co tylko podkreśla talent muzyków. Album jest bardzo równy i nieco oparty na jednym jakby stylu. Na wyróżnienie zasługuje z pewnością klimatyczny i rozpędzony "Crimson Obsession". Jest energia, pazur, ale też heavy metalowy feeling. Melodyjny i bardziej przebojowy "Gliterring Death", który opiera się na pomysłowych partiach gitarowych i speed/thrash metalowej formule. Rasowy killer. W podobnej tonacji utrzymany jest energiczny 'Behind the mist", który również ociera się o thrash metal. Na wyróżnienie zasługuje również nieco bardziej urozmaicony "wake up screaming", który nie jest typową łupaniną do przodu. Troszkę więcej się tutaj dzieje. Jeden z jaśniejszych punktów na płycie.

Reckless może nie nagrał płyty idealnej, ale z pewnością godną uwagi. Czeka nas tutaj odtwórcze grane, troszkę oklepane, troszkę na jedno kopyto, ale wszystko jest zagrane bardzo dobrze i ciężko coś więcej im wytknąć. Odwalają kawał dobrej roboty, ale jeszcze zabrakło tego "czegoś" by nagrać coś niezwykłego. Talent jest, pomysły są i zobaczy co przyniesie przyszłość. Na pewno trzeba będzie bacznie obserwować poczynania Reckless.

Ocena: 7.5/10

WITHIN TEMPTATION - Bleed Out (2023)


 Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale Within Temptation wraca do grania metalu, wraca poniekąd też do swoich korzeni i porzuca rockowe i popowe granie z "Resist". Na taki powrót fani tej kapeli i fani symfonicznego metalu czekali od wielu lat. Ostatni godny uwagi album to "The unforgiving" i miło widzieć, że band przejrzał na oczy i postanowił coś z tym zrobić. "Bleed Out" ukazał się 20 października nakładem Force Music Recordings i jest to bardzo ważna data.

Przede wszystkim Ruud Jolie i Stefan Helleblad stworzyli bardziej porywające partie gitarowe. Pełno tutaj nowoczesnych smaczków, zawirowań i pokręconych melodii. Ma to swój urok. Jest drapieżnie, melodyjnie i momentami progresywnie. Oczywiście główny składnik to symfoniczny metal. Gitarzyści odwalają kawał dobrej roboty. Robert westerholt bardziej przyłożył się komponowania kawałków i to dało w efekcie taki znakomity materiał, który może się podobać. No i nie można zapomnieć o znakomitej Sharon Den Adel, który śpiewa jeszcze bardziej dojrzale, podniośle i z niezwykłą gracją. Jeden z najlepszych żeńskich głosów jakie dane było mi słyszeć i Sharon pasuje do wszystkiego. 

Sama okładka też jest pomysłowa i zapadająca w pamięci. Na krążku znalazł się 11 utworów dających 48 minut muzyki. Troszkę minusem jest fakt, że band sporo kawałków wypuścił wcześniej w formie singli. Na szczęście nie wszystkie słyszałem, więc jeszcze większą radość czerpię z "Bleed Out". Płytę otwiera klimatyczny "We go to War", gdzie mamy mocny i przebojowy refren i nieco filmowy charakter. Within Temptation powraca i to słychać. Tytułowy "bleed out" opiera się na ciężkim i pokręconym riffie. Dostajemy taki miks progresywnego metalu i symfonicznego, a wszystko podanej w świeżej, współczesnej formie. Zostawiamy przeszłość za sobą. Słucha się tego z wielką przyjemnością i z każdym odsłuchem te kawałki odkrywają co raz to więcej kart. Podobny wydźwięk ma "Wireless", który był jednym z pierwszych singli. Od razu słychać, nową jakość Within Temptation. Ten filmowy wydźwięk i nieco elektroniki w tle, a wszystko by brzmieć nowocześniej. Podoba mi się to nowe oblicze Within Temptation. Jeśli ktoś szuka wycieczki do klasycznych dwóch pierwszych płyt, ten na pewno pokocha rozpędzony "Worth Dying For" i tutaj band pokazuje pazur, którego już dawno nie było. Wielki przebój, na miarę tych które mają w swoim katalogu. Przebojowy charakter mamy w zadziornym, nieco rockowym "Ritual". Prosty motyw i robi robotę. Mrok, drapieżność, ciężar to atuty "Cyanide Love". Stary dobry Within Temptation wybrzmiewa w przebojowym refrenie w "The Purge" i ten obłędny głos Sharon Den Adel. Końcówka płyty to chwytliwy "Unbroken", który też przypomina pierwsze płyty zespołu. Troszkę nie pasuje mi do całości "Enterain You", który brzmi coś co miałoby trafić na konkurs eurowizji. Taki nowoczesny, przebojowy pop metal. Jest energia, niby jest hit, ale jakoś nie pasuje do kształtu tej płyty.

Od początku do końca płyta trzyma poziom i nie ma odruchu wymiotnego tak jak na dwóch poprzednich płytach. W końcu Within Temptation wrócił do metalu, a najlepsze jest to że nie jest to kopia starych płyt, a próba stworzenia czegoś nowego, świeżego. To nowe oblicze Within Temptation, gdzie występują elementy progresywnego metalu, melodyjnego metalu, czy symfonicznego metalu, z nutką power metalu bardzo mi odpowiada. Brzmi to nowocześnie, drapieżnie, a zarazem nie zatracili swojego charakteru. Jedna z najlepszych płyt Within Tempation i świetny powrót po wielu latach.

Ocena: 9/10

THRILLER - Street Metal (2023)


 Był zachwyt nad Riot City, Traveler, czy w tym roku nad Satans Fall. W między czasie, po cichu był przygotowywany debiut niemieckiej formacji Thriller.  Grupa powstała w 2022 na gruzach Nasty Nuns i to co band gra to soczysty heavy/speed metal, z pewnymi elementami power metalu. W sumie nic nowego, bowiem pełno dzisiaj takiej muzyki. Konkurencja silna i żeby zabłysnąć trzeba mieć to "coś" i samo granie w stylu lat 80 i kopiowanie znane bandy to za mało. Tutaj trzeba mieć talent do tworzenia hitów i partii gitarowych, które na długo zapadną w pamięci. Nieznany nikomu Thriller to band, który nie chce się bawić w półśrodki i chce skraść serca fanów takiego grania. "Street Metal" ma wszystko, żeby tak się stało.

Muzyka prosto z serca, szczera i do bólu prawdziwa. Pojawia się tutaj syndrom tegorocznego Satans Fall, czy wcześniejszych sukcesów Riot City. Ta szczerość jest autentyczna i ten klimat lat 80 jest słyszalny, jak i widoczny na frontowej okładce. Band nie stosuje dziwnych zabiegów i gra swoje.  Thriller to przede wszystkim niezwykły duet gitarowy tworzony przez Raudy i Chrizza. Panowie chyba nasłuchali się judas priest, gravestone accept czy wczesnego Helloween. Jest energia, pomysłowość, technika i wszystko to co tygryski lubią najbardziej. Panowie grają z pasją, z pazurem i nie biorą jeńców. Wielkie słowa uznania dla ich ciężkiej pracy, która dała taki powalający efekt. By postawić kropkę nad "i" trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, by nie został zepchnięty do konta i żeby nie był zagłuszony partiami gitarowymi. Julez ma odpowiednie warunki by sprostać zadaniu. Wysokie rejestry i niskie nie są mu strasznie, potrafi nadać kompozycjom drapieżności i klimatu lat 80. Niezłe cuda wyprawia na albumie.

8 kawałków dających 40 minut muzyki. Taki w sumie standard jaki miał miejsce w latach 80. Nie za długo, nie za krótko. Co mnie cieszy, to że band nie poszedł na łatwiznę i nie klepie jednego motywu przez cały album i troszkę urozmaicił swój album, przez co płyta jeszcze bardziej zapada w pamięci. Zapinamy pasy i odpalamy "Iron goddess" i już wiadomo, że szykuje się album petarda. Mocne, wyraziste brzmienie, znakomicie uwypuklają partie gitarowe i wyrazisty głos Juleza. Szybkie tempo na początku, potem spora dawka mocnych partii gitarowych i stonowany, bujający refren. Szczęka opadła, a ja chcę więcej. Riff "Aiming for Freedom" to taka klasa sama w sobie. Coś jakby wyjęte z judas Priest czy Accept, ale wszystko jakby na sterydach. Jest większy ładunek mocy i to słychać.  Judas Priest z najlepszych lat, jak i coś z running wild można uświadczyć w "Proud to Be Different". Utwór rozrywa na strzępy i pokazuje, że w heavy metalu wciąż jest jeszcze sporo do powiedzenia. Można bazować na znanych patentach, a przy tym tworzyć takie perełki. Brawo panowie! Czas przyspieszyć i "Days are Gone" to rasowy killer, który ma coś z czasów "Painkiller", ale też sporo wpływów speed metalu czy power metalu tu uświadczymy. Potężnie to brzmi, a zarazem bardzo melodyjnie. Nie ma słabych punktów, a band z każdym utworem zyskuje i staje się nową gwiazdą gatunku. Nie brakuje hitów na płycie i w sumie każdy z nich zasługuje na to miano. Gdyby tak wybrać utwór, który mógłby podbić stacje radiowe to z pewnością byłby to "Spikes and Leather". Kolejne prawdziwe cudo. Riff rodem z Accept czy Judas Priest. Wracają w myślach lata 80 i kiedy wkracza zwrotka to pojawiają się skojarzenie z Robem Halfordem. Julez ma w sobie to coś i jest znakomitym wokalistą. Panowie dają czadu i mało kto gra na tak wysokim poziomie. "Bring me the light" też brzmi jak hołd złożony dla Judas Priest i sam riff ma coś z czasów "Screaming for Vengeance". Niezłe cudo tutaj panowie zmajstrowali. Tak ma brzmieć heavy metal! Czego chcieć więcej?  Wczesny Helloween daje o sobie znać w rozpędzonym "city's on fire" i wiele wskazuje, że to najostrzejszy kawałek na płycie. Dla tych co wątpią w siłę Thriller zachęcam do posłuchania "Failling Night" , który jest hołdem dla niemieckiego metalu. Echa Running Wild czy Gravestone są słyszalne i band znów znakomicie bawi się konwencją heavy/speed metalu i ten obłędnie brzmiący refren. Nokaut, a to już niestety koniec płyty.

To już koniec płyty. Niestety. Pozostaje mieć nadzieje, że kolejny album ukaże się bardzo szybko. "Street Metal" to cios między oczy i co najciekawsze to taki atak z zaskoczenia. Nie natrafiłem jakoś na materiały promujące album i trochę szkoda, bo zasługują na rozgłos. Wielki band, z wielką przyszłością, a debiut to kwintesencja metalu. Thriller dziękuje za te emocje i niezapomniane przeżycia jakie dostarcza muzyka zawarta na "Street Metal". To prawdziwa lista przebojów i killerów. Nie ma słabych punktów. Mój nowy nałóg - Thriller.

Ocena: 10/10

wtorek, 24 października 2023

CIRITH UNGOL - Dark Parade (2023)


 Amerykański Cirith Ungol wrócił na dobre. W roku 2015 kapela powróciła, a owocem tego był wydany w 2020r "Forever Black". Teraz band przypieczętowuje swój powrót drugim krążkiem po powrocie i mowa tu o "Dark Parade". Band starał się nagrać mroczny, bardziej nastrojowy album, nie zapominając o swoich korzeniach i sprawdzonych patentach. Przez płyta troszkę ciężko strawna, ale oddająca klimat lat 80. Ja osobiście mam mieszane uczucia.

Skład zespołu bez zmian, tak więc pracowały nad tym materiałem osoby znane z poprzedniego wydawnictwa. Nie ma niestety takiej przebojowości jak na poprzednim wydawnictwie. Niby mamy sporo elementów wyjętych z lat 80, bardziej złożone melodie, riffy czy partie gitarowe, jednak brakuje troszkę dopieszczenia i elementu przebojowości. Spory plus za typową okładkę dla zespołu i przybrudzone brzmienie, które przypomina stare płyty zespołu. Sam materiał to 8 kompozycji, więc nie ma mowy o nie potrzebnym wydłużaniu kompozycji. Band zaczyna od mocnego "Velocity" i to mocny i wyrazisty otwieracz, który pokazuje że ten band ma wciąż coś do powiedzenia. Panowie nie odtwarzają klimat lat 80, ale tworzą jak za dawnych lat. Cudo! Dalej mamy toporniejszy "Relentless", który podkreśla owy mroczny klimat. Gitarzysta Greg Lindstrom potrafi oczarować słuchacza i wciągnąć w ten ponury świat. Jego talent daje osobie znać w rozbudowanym "Sailor on the seas of Fate". Dużo ciekawych przejść i motywów tutaj znajdziemy. "Sacrifice" w zasadzie dalej utrzymuje podobne powolne tempo i mroczny klimat rodem z płyt z kręgu doom metalu. To jest ten moment gdzie troszkę zaczyna mi się wszystko zlewać w jedną całość. Znacznie ciekawszy jest zadziorny "Looking Glass", który wyróżnia się finezyjnymi solówkami. Całość wieńczy nastrojowy i ponury "Down below" , który podsumowuje to co się działa na płycie i w jakim kierunku band poszedł.

Problem z tym albumem mam taki, że płyta jest dla mnie jednowymiarowa. Tak jakby ktoś wybrał jakiś jeden motyw i trzymał się kurczowo jego przez cały album. Dominuje mrok, średnie tempo i nieco toporny charakter kompozycji. Zabrakło mi jakieś większej melodyjności, czy jakiś 2-3 hitów, które nieco wniosły by życia do tej płyty. Ma swój urok, ma swój charakter, ale jakoś w pełni do mnie nie przemów. Cirith Ungol trzyma poziom, ale jakoś "Forever Black" bardziej do mnie trafiał. Musicie sami ocenić czy to "coś" dla was.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 23 października 2023

STEEL RHINO - In rhino we trust (2023)


Czy nie macie wrażenia, że Ronnie Romero i Herbie Langhans urządzają zawody w kategorii kto wyda więcej płyt w danym roku, albo kto zagra w jak największej liczbie zespołów. Wszędzie pełno jest zarówno Ronniego, jak i Herbiego, ale czy mi to przeszkadza? Szczerze nie. Wręcz przeciwnie. Kocham oba głosy i w każdej formie. Panowie nawet mogą wydać album z pop rockiem, a i tak posłucham, bo potrafią oczarować swoim głosem. Herbie pozamiatał w tym roku w raz z The Lightbringer of sweeden. To muzyka z pogranicza heavy/power metalu. Z kolei nowy album Steel Rhino, gdzie również śpiewa Herbie skierowany jest do fanów hard rocka i melodyjnego metalu. "In rhino we trust" to dowód na to, że ten band to nie był jakiś jednorazowy skok w bok i że Herbie również bierze go na poważnie. Póki muzyka jest na wysokim poziomie, to nie mam zamiaru narzekać.

Trzech zgranych muzyków tworzy Steel Rhino. Herbie to wiadomo, klasa sama w sobie. Warto też wspomnieć o gitarzyście Vilhelmssonie, który jest specem od prostych i chwytliwych melodii. To za jego sprawy płyta jest bardzo gitarowa, bardzo energiczna i melodyjna. Jest technika, finezja i przebojowość. Brzmienie takie typowe dla hard rockowych produkcji i w zasadzie też bez zarzutu.  Taki na miarę szwedzkiego hard rocka jest "Stand up and shout", który przypomina wiele młodych zespołów. Młodzieżowy i taki pełen energii refren sprawdza się. Udany start. Miks hard rocka i heavy metalu mamy w cięższym "Strike Hard" i Steel Rhino pokazuje pazury. Płytę promował energiczny i utrzymany w melodyjnym stylu "Blades". Mocny, wyrazisty riff i duża dawka przebojowości sprawia że utwór zapada w pamięci. Troszkę słabszy jest "We rise", który nie ma już takiej siły rażenia i robi takiego spustoszenia. Solidny kawałek, ale brakuje mu tego geniuszu. Znacznie lepiej prezentuje się tytułowy "In rhino we trust", który jest znów ukłonem w stronę melodyjnego metalu. Momentami Herbie i spółka przypomina Radiant. Znakomity refren pokazuje, że Steel Rhino to maszynka do tworzenia hitów.  Gdzieś w tym wszystkim znalazło się miejsce na podniosłego i bardziej epickiego "Time to be king", który zaliczam do czołówki hitów z tej płyty. Cudo. Całość wieńczy rozpędzony killer "Ignoring gravity" i band wciąż zachwyca świeżością, dynamiką i przebojowym charakterem. Brawo Steel Rhino.

Steel Rhino buduje swoją markę i robi się poważny konkurent dla bandów grających muzykę z pogranicza melodyjnego metalu i hard rocka. Herbie to motor napędowy i potrafi przełamać szalę na korzyść danej płyty. Tutaj też tak jest, tylko trzeba przyznać, że Vilhelmsson stworzył prawdziwe perełki, które potrafią zapaść w pamięci. Ta płyta to uczta dla miłośników takiego grania. Nie trzeba czytać recenzji, brać w ciemno i słuchać.

Ocena: 9/10
 

DORO - Conqueress - Forever and Proud (2023)


 Tej Pani nie trzeba nikomu przedstawiać. Królowa metalu - Doro Pesch. Popularność zyskała za sprawą twórczości Warlock, ale również solowa kariera dostarczała kilka udanych albumów. Jednakże ostatnio ciężko dostać płytę na miarę wielkich wydawnictw Doro Pesch. "Warrior Soul" i "Fear no Evil" to ostatnie świetne albumy Doro, ale i na "Raise Your Fist" nie było aż tak źle. Kiepsko niestety było na "forever warriors, forever united". To potwierdziło obawy, że Doro ma pomysły na kilka kawałków, a reszta to typowe wypełniacze. Sentyment jednak dalej wygrywa i zawsze zapoznaję się z płytami królowej metalu. Nie są to dzieła, które mogą konkurować o tytuł płyty roku i należy je traktować jako ciekawostkę. Czas czekania się skończył i mamy w końcu nowy album. "Conqueress - Forever and proud". Znów długi i nie potrzebny tytuł płyty i jeszcze paskudna okładka. Niby jest Doro jako główna bohaterka okładki, ale jakoś to nie pomogło. Pozostaje tylko muzyka. Tylko ona może uratować to dzieło.

Tutaj jest zaskoczenie. Jest dobrze, momentami nawet bardzo dobrze. Na pewno jest to płyta heavy metalowa, jest to płyta urozmaicona i mająca wszystko to co prezentowała Doro przez cały okres swojej działalności. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych płyt Doro Pesch, ale też również jakieś echa Warlock się pojawiają. Mamy hard rockowe kawałki, ballady, szybkie petardy i metalowe hymny, z których Doro słynie. Wszystko jest. Minusem jest to, że płyta znów jest nie równa i że jest za długa. Nic by album nie stracił, gdyby skrócić materiał do 10 kompozycji. Lata lecą, a Doro wciąż jest w bardzo dobrej formie wokalnie. Za partie gitarowe odpowiada duet Princiotta/Maas i panowie mają przebłyski i potrafi dostarczyć udany riff, czy pełno finezji solówkę. Brakuje troszkę konsekwencji i jakiegoś elementu zaskoczenia. Jest dobrze, ale liczyłem na coś więcej w tej sferze. Dobrze się tego słucha, ale można wrażenie, że są one tłem dla wokalu Doro.

Bardzo obiecujący jest początek płyty. Zaczynamy od metalowego hymnu jakim jest "Children of The Dawn". Niby prosty motyw gitarowy i równie banalny refren, ale ma to swój urok i kawałek znakomicie buja. Wyczuwam potencjalny hicior na koncertach. Cieszy, że Doro jest w tak znakomitej formie i już brzmi to lepiej niż poprzedni album. Energiczny i rozpędzony "Fire in the sky" to heavy metalowa petarda, która może nie ma tej drapieżności i świeżości co te petardy z Warlock, ale próba udana i dawno Doro nie miała takiej petardy na płycie. Dużo mówiło się o tym, że na płycie pojawi się Rob Halford i troszkę szkoda, że szansa na tak znakomity duet została zmarnowana. Doro i Rob śpiewają razem w dwóch coverach. Pierwszy to klasyk judas priest czyli "Living after midnight' i poniekąd pasuje w roli metalowego hymnu. Jedynie co na pewno imponuje to dobra forma wokalna Roba, po tylu latach. Szok. Drugi cover to "Total Eclipse of the heart" i to też dobry cover, ale ja liczyłem na coś świeżego i jakiś autorski kawałek. Szkoda. Kolejny udany kawałek z płyty, który imponuje jakością i pomysłowością to "All for You" i znów odpowiednia dynamika i łatwo wpadający w ucho refren. Bardzo dobrze się tego słucha i oddaje to co najlepsze w muzyce Doro. Dobrze wypada też przesiąknięty judas priest "Lean mean rock machine". Stonowane tempo, prosty riff i pewne nawiązania do lat 80 i znów dostajemy udany utwór. Nowocześnie i nieco bardziej mrocznie jest w "I will prevail", który próbuje zaskoczyć słuchacza. Niby dobry refren mamy w przebojowym "Bond Unending" i troszkę za dużo komercyjności w tym utworze. Pomysł dobry, a wykonanie już nie. Płytę promował metalowe hymn w postaci "Time for Justice", który od razu przypadł mi do gustu. Przede wszystkim dostarcza pozytywnej energii i też opiera się na porywającym riffie. Słucha się tego z dużą przyjemnością i właśnie ta pierwsza część płyty dawała szanse, że to może być najlepszy album Doro od wiele lat, a tak niestety zaczyna się coś psuć. Ballada "Feels in der brandung" jakoś specjalnie mnie nie rusza. Ot co komercyjna rockowa ballada, która nic nie wnosi. Nijaki jest też rockowy "Love breaks chains"i dopiero nieco orzeźwienia przynosi zadziorny "Rise".

Płyta ma naprawdę dobry początek i mogło być naprawdę ciekawie. Niestety zabrakło pomysłu na cały materiał. Drugi problem, to że sama płyta jest za długa. Wywalić z 5 kawałków i było dobrze. Doro mimo swoich lat wciąż brzmi znakomicie i słucha się jak zawsze z dużą przyjemnością. Tylko jej płyty to już należy traktować jako ciekawostkę, bo już nie są wstanie konkurować z najlepszymi. To wydawnictwa skierowane do zagorzałych fanów, którzy chcą mieć pełną dyskografię Doro na półce. Początek płyty na pewno jest godny pochwały i choćby dla niego warto czasami odświeżyć sobie "Conqueress - forever and proud".

Ocena: 6/10

niedziela, 22 października 2023

OLYMP - Olymp (2023)


Niemiecki Olymp swoim debiutanckim krążkiem zatytułowanym po prostu "Olymp" wywołał mieszane uczucia u mnie. Z jednej strony band funduje nam darmową wycieczkę do początku lat 80, a  z drugiej robi na szybko i niechlujnie. W tym roku Heavy Load pokazał, że można przenieść słuchacza do lat 80. Olymp chciał zastosować podobny zabieg, a wyszło co najwyżej dobrze.

Już okładka jest pierwszą przeszkodą, którą trzeba pokonać. Prawdziwy koszmarek i troszkę wieje dziecinadą. Jednak klimat lat 80 i kiczu z tamtego okresu jest obecny. Brzmienie też takie nieco garażowe, ale pasujące do zawartości. Band powstał w 2018 r z inicjatywy muzyków Moral Hazzard. Co znajdziemy tutaj to prosty heavy metal z pewnymi patentami, czerpiąc troszkę z running wild, judas priest, czy iron maiden. Band nawet nie próbuje coś swojego, a tak troszkę stara się oprzeć na sprawdzonych patentach. To powoduje, że płyta nie jest zła, ale jakoś specjalnie nie zapada w pamięci.  Kolejną ciężką przeprawą jest nijaki wokal Sebastiana Tolle, który nie zachwyca technika czy barwą. Można się do tego przyzwyczaić. Za co należy pochwalić Olymp to z pewnością za dobre melodie, bo tych tutaj nie brakuje. Dobrze to potwierdza przebojowy "Hero". Z kolei pierwsza dwa utwory tj "Hades" i "Death and Glory" przemycają pewne elementy running wild. Brakuje troszkę świeżości, jakiegoś elementu zaskoczenia i też ostatniego szlifu.Potencjał jest. "City of Gods" przenosi nas do NWOBHM i nie brakuje pewnych odesłań do Iron maiden. Rozbudowany "Fire and fury" to taki ukłon w stronę niemieckiego speed metalu i znów band pokazuje się z dobrej strony. Warstwa instrumentalna bardzo wartościowa. Troszkę efekt psuje wokal i samo brzmienie. Zamykający "Metal Priest" to średniak, niczym specjalnym nie wyróżniającym się.

Duży plus, za autentyczny klimat lat 80, za kilka naprawdę udanych melodii czy kompozycji. Jako całość wypada co najwyżej dobrze. Brakuje ostatecznego szlifu, świeżości czy dopracowania w sferze brzmienia czy samego wokalu, który może utrudnić przeprawę przez ten materiał. Potencjał jest, ale co z tym zrobi Olymp to już czas pokaże.

Ocena: 6.5/10
 

DIABOLIC NIGHT - Beneath the crimson prophecy (2023)


 Pozwolę sobie Was znowu zabrać w rejony heavy/speed metalu z wyraźnymi elementami black metalu. Tym razem wybór padł na "Beneath the crimson prophecy", czyli drugi krążek Niemieckiego Diabolic Night, który ukazał się 20 października tego roku. To kolejny przykład, że nie wiele trzeba by nagrać dobry album. Nawet nie trzeba mieć zespołu z prawdziwego zdarzenia. Diabolic Night tworzy tak naprawdę jedna osoba, czyli Kevin Heirer. To nie ma znaczenia. Liczy się muzyka, a ta jest z górnej półki.

Nie trzeba być miłośnikiem black metalu, żeby polubić muzykę Diabolic Night. Słychać tutaj dużo odesłań do Cruel Force, Hellripper, a najwięcej czego jest to patentów running wild. Tych skojarzeń nie da się uniknąć. Praca gitar Kevina, to jak wybrzmiewają utwory i jak tworzone są melodie i motywy gitarowe, to słychać sporo nawiązań. Czego tutaj dużo znajdziemy, to szybkiego, agresywnego grania. Wokal jest mroczny, brutalny i oddający w pełni charakter black metalu.  Cała reszta to soczysty heavy/speed metal na wysokich poziomie.  Jako perkusista sesyjny pojawił się Chris Borner i akurat brzmienie i jakość perkusji to najsłabsze ogniwo Diabolic Night. Na płycie jest 40 minut i jest to dobrze wyważony materiał. Ciężko wytknąć jakąś wpadkę czy słabszy moment.

Okładka i brzmienie jest mocno wzorowane latami 80. Z resztą intro "Revelation" też brzmi jakby wyjęto z jakiegoś starego horroru. Troszkę chaosu wkrada się w rozpędzonym "Tales of Past &Mystery" jednak wydobywają się z tego chaosu znajome dźwięki i spora ilość patentów running wild. Zaczyna mieć to wszystko sens i potrafi oczarować swoją prostotą. Nie ma ballad, oj nie. Tutaj jest jazda bez trzymanki. Świetny riff otwiera "the Sacred Scriptures", który również mocno czerpie z twórczości Rock;n Rolfa.  Te melodie są przemyślane i w pełni trafione. Kevin potrafi też stworzyć bardziej rozbudowane utwory i potrafi nieco urozmaić swój materiał. Dobrym tego przykładem jest rozbudowany "Starlit Skies", który przemyca sporo ciekawych rozwiązań i nie jest typowo speed metalową łupaniną. Podobne emocje wzbudza melodyjny i nastrojowy "Arktares has fallen". Znów dostajemy melodie i motywy gitarowe mocno wzorowane na Running Wild. Dla mnie to żaden tam minus, a spora zaleta tego wydawnictwa.

Diabolical Night zaprezentował bardzo wartościowy album, który w pełni oddaje co najlepsze w speed metalu, nie przytłaczając słuchacza elementami black metalu. Duży plus za wykorzystanie patentów Running wild, które nigdy się nie znudzą i zawsze znajdą swoje zastosowanie. Troszkę niskiej jakości jest brzmienie, mamy jakiś tam mały przejaw chaosu, ale tak to płyta bez zarzutu i na pewno będę często do niej wracał.

Ocena: 9/10

czwartek, 19 października 2023

VALENTINO FRANCAVILLA - Midnight Dreams (2023)

 


Płyta z serii "zrób to sam". Żyjemy w takich czasach, że można samemu nagrać album. Co raz więcej pojawia się takich projektów muzycznych, za którymi stoi jeden człowiek. Gitarzysta, a raczej multiinstrumentalista Valentino Francavilla to postać dobrze znana w power metalowym światku. Pełni funkcję gitarzysty w uznanym i lubianym White Skull. Talent jest, ale czy to wystarczy by samemu stworzyć coś godnego uwagi? Jak widać, można. Drugi solowy album Valentino nosi tytuł "Midnight Dreams" i robi to spore wrażenie. Jest jeszcze lepiej niż na debiucie, a ja mogę śmiało stwierdzić że to jedna z najlepszych płyt tego roku.

Płyta trafiła w mój gust i w zasadzie od pierwszych dźwięków wiedziałem, ze to coś dla mnie. Znakomita mieszanka drapieżności i melodyjności. Mocne, wyraziste riffy, złożone i pełne dynamiki solówki, czy wreszcie podniosłe i porywające refreny.  Okładka "Midnight Dreams" sugeruje jakiś horror metal czy coś w klimatach Kinga Diamonda. Niezła zmyłka. Ta płyta to wizytówka talentu Valentino i pokazuje w pełni swój potencjał. Sprawdza się nie tylko jako gitarzysta, ale też jako kompozytor czy wokalista. Jestem w szoku, bo brzmi to naprawdę obłędnie. Brzmienie też jest dopieszczone i dopasowane do poziomu płyty. Jest pazur i moc.

"Midnight Dreams" to bardzo gitarowa płyta. Jest instrumentalny "Midnight Shred", gdzie mamy niezły popis umiejętności Valentino. Jest czym się zachwycać. Przebojowy "shadows and light" ma coś z hard rockowej stylistyki, ale to też znakomity przykład, jak ważną rolę odgrywają tutaj solówki i partie gitarowe. Brzmi to znakomicie. Zresztą, sam otwierający album "Fireland" wgniata w fotel i to jest power metal, który sieje zniszczenie. Ta lekkość, ta pewność, ta świeżość. Brawo Valentino. Początek płyty to wysyp killerów. Rozpędzony i melodyjny "Midnight Wolf" zachwyca pomysłowym riffem i podniosłym refrenem. Wszystko brzmi świeżo i bardzo pomysłowo. Valentino czaruje i zachwyca na każdym polu.Co za hit. Jest też nastrojowy kawałek o balladowym zabarwieniu czyli "Healing my wounds". Uroczy i taki romantyczny kawałek. Pozytywne emocje wzbudza energiczny"Keep the faith alive" czy przebojowy "Welcome to hell".

35 minut muzyki bardzo szybko zlatuje i na długo zapada w pamięci. Dostajemy tutaj świetnie skrojony melodyjny heavy/power metal. Wszystko opiera się na charyzmatycznym wokalu Valentino i jego popisach gitarowych, a te są na wysokim poziomie. Płyta pozytywnie zaskakuje i potwierdza, że Valentino jest niezwykle utalentowanym muzykiem, który jeszcze nie raz nas pozytywnie zaskoczy. Płyta godna uwagi, to na pewno!

Ocena: 9/10

środa, 18 października 2023

NIGHTWOLF - The cult of the wolf (2023)


W 2020 r mini album brazylijskiego Nightwolf wzbudził spore zainteresowanie i już było słychać na dzień dobry, że ta kapela ma przyszłość. Teraz po 3 latach przyszedł czas na pierwszy pełnometrażowy album i "The Cult of the Wolf" to coś dla miłośników heavy metalu z nutką power metalu.  Fani KK Priest, Hammerking,Udo, Accept, czy judas Priest poczują się jak w domu słuchając tego wydawnictwa.

Niby brazylijski band, a stylistycznie jakoś bliżej im do Niemców.  Przede wszystkim wokal Jack'a Znake;a przypomina nam głos pokroju Patricka Fuchsa z Hammerking, czy też coś z stylu śpiewania Kaia Hansena, ale nikogo nie kopiuje na siłę. To ten typ wokalisty, który stawia na drapieżność, na heavy metalowy pazur, aniżeli na technikę i wysokie, piskliwe rejestry, które potrafią odstraszyć nie jednego słuchacza. Wokal jest mocnym atutem Nightwolf. "The cult of the wolf" to płyta bardzo gitarowa, gdzie roi się od mocnych, wyrazistych riffów czy elektryzujących i pełnych ikry solówek. W tej sferze sporo się dzieje i nie ma miejsce na nudę. Niby nic nowego panowie nie grają, a jednak jakość, to z jaką pasją grają od razu udziela się słuchaczowi. Szybko można uzależnić się od muzyki Nightwolf.

Okładka rodem z lat 80, soczyste i wyraziste brzmienie, znakomicie współgrają z przemyślaną zawartością. Taki rozpędzony "Glory or Death" kipi energią, drapieżnością i przypomina nieco twórczość KK Priest, ale nie tylko. Znakomita mieszanka heavy metalu i power metalu. Nie ma się do czego przyczepić. Prawdziwy majstersztyk. Dużo wpływów Judas Priest można uchwycić w drapieżnym "Kill the light", gdzie znów dostajemy wyrazisty riff i chwytliwe solówki. Jest też miejsce na toporność w tytułowym kawałku, jak i power/speed metalowe łojenie w agresywnym "Under in the sky". Stonowany "Reign in Metal" osadzony jest w latach 80 i nawet mamy tutaj bardziej hard rockowy feeling. Wysoką formę panowie potwierdzają w rozpędzonym "Do or Die" czy rozbudowanym "falling from grace".
 
To dopiero początek kariery brazylijskiego Nightwolf, a już zalicza bardzo udany start. Band pokazuje ducha walki, pomysłowość i talent do tworzenia materiału na wysokim poziomie. Całość brzmi klasycznie, a zarazem świeżo i z pomysłem. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu.

Ocena:8.5/10