30 stycznia 2026 roku nakładem High Roller Records ukaże się drugi studyjny album amerykańskiej formacji Fortress, zatytułowany „Death Is Your Master”. Zespół powstał w 2016 roku z inicjatywy gitarzysty Fili Bibiano, znanego z działalności w Intraced oraz – przede wszystkim – w Witherfall. Fortress to kapela, której stylistyka przywołuje skojarzenia z takimi formacjami jak Alcatrazz, Impellitteri czy Universe. Każdy miłośnik klimatycznego heavy metalu z domieszką hard rocka i ducha NWOTHM powinien znaleźć tu coś dla siebie. To album, obok którego nie można przejść obojętnie.
power metal warrior
piątek, 19 grudnia 2025
FILI BIBIANO' FORTRESS - Death is your master (2026)
30 stycznia 2026 roku nakładem High Roller Records ukaże się drugi studyjny album amerykańskiej formacji Fortress, zatytułowany „Death Is Your Master”. Zespół powstał w 2016 roku z inicjatywy gitarzysty Fili Bibiano, znanego z działalności w Intraced oraz – przede wszystkim – w Witherfall. Fortress to kapela, której stylistyka przywołuje skojarzenia z takimi formacjami jak Alcatrazz, Impellitteri czy Universe. Każdy miłośnik klimatycznego heavy metalu z domieszką hard rocka i ducha NWOTHM powinien znaleźć tu coś dla siebie. To album, obok którego nie można przejść obojętnie.
środa, 17 grudnia 2025
MIDNIGHT FORTRESS - Midnight Fortress (2025)
Eryk Kula robi naprawdę wiele dobrego dla polskiej sceny heavy metalowej. Ma zaledwie 25 lat, a już dał się poznać jako członek heavy/speed metalowego Night Lorda oraz zespołu Okrutnik, w którym heavy i speed metal łączą się z black metalem. W 2022 roku powstał Midnight Fortress – formacja skupiona głównie na heavy/speed metalu, ale czerpiąca również sporo z hard rocka i glam metalu. Nie brakuje tu czytelnych nawiązań do takich zespołów jak Iron Maiden, Judas Priest, Enforcer czy Skull Fist, ale też do klimatów znanych z dokonań Mötley Crüe oraz W.A.S.P..
15 grudnia zespół wydał album zatytułowany po prostu Midnight Fortress. To kolejny bardzo dobry dowód na to, że w Polsce nie brakuje młodych, ambitnych i głodnych sukcesu zespołów metalowych.
Mózgiem całego przedsięwzięcia jest niezwykle utalentowany Eryk Kula, odpowiedzialny zarówno za partie wokalne, jak i gitarowe. W warstwie gitarowej wspiera go Boriz Smidoda. Panowie świetnie balansują między klasycznym heavy/speed metalem osadzonym w realiach lat 80., momentami przywołując skojarzenia z Exciter czy Agent Steel. Z drugiej strony potrafią swobodnie skręcić w rejony glam metalu i hard rocka. Partie gitarowe są zróżnicowane, pełne pasji i energii, a przy tym dopracowane pod względem melodii. Słychać pomysłowość i wyczucie formy – dobra robota.
Eryk to także wokalista z prawdziwego zdarzenia. Jego głos skutecznie buduje mroczny klimat, przywodzący na myśl klasyczne wydawnictwa z lat 80. Każdy element Midnight Fortress został starannie dopieszczony, a całość sprawia wrażenie spójnej i przemyślanej konstrukcji, choć jednocześnie nie da się ukryć, że mamy do czynienia z debiutanckim albumem.
Okładka emanuje mrokiem i tajemniczością, a samo brzmienie jest mocne, selektywne i wyraziste – stanowi wyraźny hołd dla metalowych płyt sprzed czterech dekad. Już na samym początku na kolana rzuca rozpędzony i przebojowy „Angels Kiss” – prawdziwa heavy/speed metalowa petarda, zagrana z polotem i energią. Następnie dostajemy „Sadistic”, utrzymany w speed metalowym tempie, w którym zespół wypada szczególnie przekonująco.
„Ghosting” przynosi chwilę wytchnienia – to bardziej stonowany, mroczny utwór, rasowy heavy metal pełnymi garściami czerpiący z estetyki lat 80. Podobne emocje wywołuje zadziorny „Lilith”, w którym przemycono hardrockowe patenty znane z płyt Dokken czy ponownie Mötley Crüe. Odrobiny progresji dostajemy w rozbudowanym „Price” – spokojne intro niech nikogo nie zwiedzie, bo później pojawia się solidny heavy metalowy pazur.
„The Darkest Believers” to poprawny i dobrze skonstruowany numer, choć bez większych zaskoczeń. Z kolei marszowy „Last Ride” przyjemnie buja i wnosi powiew świeżości – ciężki riff oraz efektowne popisy wokalne Eryka czynią z niego jeden z mocniejszych punktów albumu. Bardzo dobrze wypada również energiczny „Victims of the Dark”, w którym zespół ociera się o thrash metal, pokazując swój potencjał i techniczne umiejętności. „Godstripper” kontynuuje ten kierunek, zabierając słuchacza w rejony speed/thrash metalu.
Całość zamyka dynamiczny „The Midnight Fortress”, który stanowi idealne podsumowanie albumu – zarówno pod względem stylu, jak i charakteru zespołu.
Nowy zespół na polskiej scenie heavy metalowej zawsze budzi ekscytację i ciekawość. Midnight Fortress zalicza bardzo udany debiut. Znajdziemy tu mnóstwo mocnych riffów, stylistyczne zróżnicowanie oraz wyraźny pomysł na własne brzmienie i melodie. Owszem, nie wszystko wyszło idealnie i materiał mógłby być nieco krótszy, ale całości słucha się z dużą przyjemnością. Taka mieszanka heavy i speed metalu z domieszką hard rocka oraz thrashu zawsze ma swoich odbiorców. Zdecydowanie warto sprawdzić i wyrobić sobie własne zdanie. Czekam na więcej muzyki od Midnight Fortress.
Ocena: 7/10
wtorek, 16 grudnia 2025
SACRED LEATHER - Keep the fire burning (2025)
poniedziałek, 15 grudnia 2025
WINGS OF DESTINY - Masters of war (2025)
"
Rok 2021 był wyjątkowo udany dla kostarykańskiej formacji power metalowej Wings of Destiny. Zespół działa nieprzerwanie od 2013 roku i ma na koncie już siedem albumów studyjnych. Najnowsze wydawnictwo, zatytułowane „Masters of War”, ukazało się 12 grudnia i stanowi naturalną kontynuację kierunku obranego na wcześniejszych płytach. Grupa wciąż czerpie pełnymi garściami z klasyki gatunku, inspirując się twórczością takich zespołów jak Gamma Ray, Rhapsody, Helloween czy Mystic Prophecy.
Warto zaznaczyć, że jest to pierwszy album nagrany w nowym składzie. Od 2022 roku w zespole udziela się gitarzysta David Shankle, a od 2024 roku za perkusją zasiada Mike LePond. To wielkie nazwiska, których nikomu nie trzeba przedstawiać. Mimo zmian personalnych udało się utrzymać wysoki poziom artystyczny – to płyta z gatunku tych, których po prostu trzeba posłuchać. Nie brakuje tu emocji, energii i interesujących kompozycji.
Nowe nabytki bardzo dobrze wpasowały się w stylistykę zespołu. Mike nadaje całości odpowiedniej mocy i dynamiki, skutecznie podbijając ciężar utworów. David Shankle, ku pewnemu zaskoczeniu, nie epatuje przesadnie shredowymi popisami, lecz umiejętnie wplata epicki klimat i drapieżność znaną z płyt Manowar. Pojawiają się również wyraźne nawiązania do Death Dealer, co działa zdecydowanie na plus. Całość znakomicie dopełnia wokalista Anthony Darusso, który potrafi zarówno budować napięcie i nastrój, jak i siać wokalne spustoszenie. Wings of Destiny prezentuje heavy/power metal na bardzo wysokim poziomie, choć nie sposób nie odnieść wrażenia, że album jest nieco słabszy od swojego poprzednika.
Tradycyjnie całość otwiera podniosłe intro, które skutecznie buduje napięcie i wprowadza w klimat płyty. Pierwszym właściwym uderzeniem jest rozpędzony „Masters of War” – bojowy heavy/power metal pełną gębą. Słychać tu wpływy takich zespołów jak Wizard, Majesty, Manowar czy Death Dealer. David Shankle błyszczy w tej konwencji i czuje się w niej jak ryba w wodzie. To mocny otwieracz, a przecież to dopiero początek.
Lżejszy i bardziej melodyjny „Walking in the Shadows” ukazuje inne oblicze zespołu. Dobrze, że formacja bawi się konwencją i urozmaica materiał. Następnie pojawia się bardziej stonowany, klimatyczny „By the Dawn” – poprawny, lecz wyczuwalny jest tu chwilowy spadek intensywności. „Hear My Call” przywraca agresję: szybkie tempo, wyrazisty riff i solidna dawka energii.
Najdłuższym utworem na płycie jest „Incantation” – i jednocześnie jeden z jej najmocniejszych punktów. Drapieżność, tempo, wyrazista melodyjność i klimat balansujący gdzieś pomiędzy Iron Mask a Rhapsody robią ogromne wrażenie. Gitarowe popisy Davida stoją tu na pierwszorzędnym poziomie i pokazują, jaki potencjał drzemie w tym zespole.
Imponuje również podniosły, epicki „Life”, w którym band stawia na świeżość i pomysłowe aranżacje. Sześć minut mija niepostrzeżenie – dzieje się tu naprawdę dużo dobrego. Klasyczne wejścia gitarowe i lekko rockowe harmonie przywodzą na myśl klimat Edguy. Utwór jest niezwykle przebojowy, pomysłowy i szybko wpada w ucho.
Kolejnym killerem na płycie jest agresywny „Obey or Die”, w którym zespół prezentuje się wyjątkowo okazale. Z kolei w rozpędzonym „Storm Within” dostajemy solidną dawkę shredu – to rasowy killer w duchu Death Dealer i Manowar, prawdziwa perełka albumu. Całość zamyka nastrojowy, spokojniejszy „Waiting for Sunrise”, który stanowi dobre, wyciszające zwieńczenie materiału.
Wings of Destiny kazał swoim fanom czekać cztery lata na nowy materiał, lecz czas ten nie został zmarnowany. Zespół powrócił z kolejnym bardzo dobrym albumem – znakomitą mieszanką heavy i power metalu w epickim wydaniu. Nowi członkowie wnoszą świeżą energię i sieją prawdziwe zniszczenie. Miło widzieć Davida Shankle’a ponownie w tak dobrej formie. Choć „Masters of War” nieco ustępuje poprzednikowi, wciąż pozostaje wydawnictwem wysokiej klasy.
Ocena : 8.5/10
niedziela, 14 grudnia 2025
GREYHAWK - Warriors of Greyhawk (2026)
Nazwa Greyhawk jest już doskonale znana fanom epickiego heavy/power metalu. Ta amerykańska formacja obecna jest na scenie od 2016 roku i ma na swoim koncie dwa pełnoprawne albumy studyjne. Wydany w 2024 roku Thunderheart okazał się prawdziwą petardą i ucztą dla miłośników tej stylistyki. Zespół udowodnił wówczas, że potrafi czerpać pełnymi garściami z dorobku takich wykonawców jak Visigoth, Dio, Eternal Champion czy Judas Priest.
Teraz wielkimi krokami zbliża się premiera trzeciego krążka zatytułowanego Warriors of Greyhawk. Album ukaże się 13 lutego 2026 roku nakładem wytwórni Cruz del Sur Music. Będzie to pierwsze wydawnictwo zespołu z nowym wokalistą — Anthony Corso. Greyhawk gra tu dalej swoje, oferując naturalną kontynuację poprzedniego albumu, choć z wyraźnym ukłonem w stronę epickiego charakteru debiutu. Jedno jest pewne — to kolejny majstersztyk w ich dorobku, którego nie można przegapić.
Anthony Corso znakomicie odnalazł się w świecie Greyhawk. Potrafi śpiewać wysoko, z rozmachem i swobodą, a przy tym doskonale operuje epicką ekspresją. Na nowym albumie naprawdę błyszczy i w wielu momentach potrafi przyprawić o dreszcze. Idealnie wpasowuje się w stylistykę zespołu — to bez wątpienia bardzo udana rekrutacja.
Warriors of Greyhawk to przede wszystkim kopalnia znakomitych solówek i gitarowych zagrywek w wykonaniu duetu Berlin / Steinway. Muzycy stawiają na melodyjność i przebojowość, dzięki czemu płyta jest energiczna, świeża i wyjątkowo chwytliwa. Zresztą już jedno spojrzenie na okładkę wystarcza, by wiedzieć, że czeka nas prawdziwa metalowa uczta.
Na albumie znalazło się 11 utworów, a całość trwa niespełna 49 minut — idealny balans bez niepotrzebnego rozciągania materiału. Na otwarcie dostajemy marszowy, epicki „Ascension”. Popisy nowego wokalisty oraz pomysłowy riff robią tu kapitalną robotę. Utwór zachwyca jakością aranżacji i nie zawiera żadnych zbędnych motywów.
Więcej energii i stricte power metalowego ognia oferuje rozpędzony „Land of Ashes” — tutaj Greyhawk nie bierze jeńców. To power metal z nutą klimatów znanych z Majesty czy Wizard. Sposób, w jaki gra ten amerykański zespół, budzi autentyczny zachwyt.
Nieco zwalniamy w „Take a Stand”, gdzie Greyhawk zabiera nas w podróż do lat 80. To wyraźny ukłon w stronę twórczości Judas Priest, Dio czy Accept — klasyka w najlepszym możliwym wydaniu. Utwór porywa od pierwszych sekund.
Echa Gamma Ray słychać w dynamicznym „Endless Race”, gdzie zespół ponownie flirtuje z europejskim power metalem. Tego typu granie zawsze jest w cenie, a refren stanowi wyraźny hołd dla Gamma Ray oraz Helloween.
Prawdziwie epicki charakter ma tytułowy „Warriors of Greyhawk”, w którym zespół śmiało sięga po inspiracje Manowar czy HammerFall. Brzmi to imponująco i niezwykle pomysłowo — czapki z głów.
Riff rodem z Dio atakuje nas w rozpędzonym „Words of Power”, kolejnym killerze na płycie. Może nie jest to nic odkrywczego, ale słucha się tego z ogromną przyjemnością — pełna klasa.
Nieco słabiej wypada nastrojowy „Chosen”, który skręca w stronę hard rocka i bardziej przystępnej formy. Tu da się odczuć lekki spadek intensywności. Straty szybko nadrabia energiczny „Hyperspace”, pokazujący pełnię możliwości Greyhawk w power metalowej odsłonie.
Fanom Judas Priest czy Primal Fear z pewnością przypadnie do gustu agresywniejszy i bardziej toporny „Embers Rise” — klasyczne granie z wyczuciem i siłą. Zespół próbuje także lżejszych środków w hardrockowym „Rise Above”, który choć solidny, nie wywołuje już tak silnych emocji.
Album zamyka sześciominutowy „Eternal Quest” — utwór o stonowanym tempie i epickim charakterze. To udane zwieńczenie płyty, choć na krążku znajdziemy kompozycje bardziej porywające.
Greyhawk wciąż pozostaje w znakomitej formie i dostarcza kolejny świetny album w klimatach heavy/power metalu. Amerykanie doskonale wiedzą, jak tworzyć chwytliwe melodie, epicką atmosferę i utwory, które zostają w głowie na długo. Nawet kilka słabszych momentów nie psuje bardzo pozytywnego odbioru całości. Warto wypatrywać "Warriors of Greyhawk."
Ocena: 9/10
IRONBIRD - High Speed Evil (2025)
Nieczęsto spotyka się heavy metalowy zespół z Malezji. Nie jest to kraj kojarzony z tym gatunkiem muzycznym, dlatego tym większe zaskoczenie przynosi formacja Ironbird, która powstała w 2015 roku i od początku obrała sobie za cel granie heavy/speed metalu w duchu lat 80.
piątek, 12 grudnia 2025
RAVE IN FIRE - Square one (2026)
Rave in Fire to hiszpański zespół, w którym pierwsze skrzypce gra charyzmatyczna wokalistka Selene Perdiguero. Grupa działa od 2015 roku i wykonuje klasyczną mieszankę heavy metalu oraz hard rocka. Stawia na prostotę, melodyjność i klimat lat 80., a w ich brzmieniu nietrudno doszukać się inspiracji takimi formacjami jak Hitten, White Wizzard czy Doro. Debiutancki album był solidnym wejściem na scenę, a jaki jest nadchodzący „Square One”, który ukaże się 30 stycznia 2026 roku nakładem High Roller Records?
Zespół pozostaje wierny wypracowanemu wcześniej stylowi – to naturalna kontynuacja tego, co zaprezentowali na pierwszej płycie. „Square One” to klasyczne, do bólu tradycyjne granie, które konsekwentnie odwołuje się do ducha lat 80. Album ponownie cechują zadziorne riffy, nośne, łatwo wpadające w ucho refreny i przede wszystkim głos Seleny, będący głównym atutem zespołu. Za gitarowe partie odpowiada Jonjo Negrete, stawiający na sprawdzone, choć mało odkrywcze rozwiązania. Choć materiał jest wtórny i przewidywalny, wykonanie stoi na tak dobrym poziomie, że całości słucha się z przyjemnością. Brakuje jednak świeżości, wyrazistych hitów i większych emocji.
Zawartość albumu otwiera prosty, zadziorny „Dark Poison”, przywodzący na myśl twórczość Judas Priest czy Dio. Utwór emanuje energią i przebojowym refrenem, udowadniając, że w tym zespole tkwi spory potencjał. Hardrockowy sznyt pojawia się w chwytliwym „Crown of Stars”, gdzie zespół swobodnie bawi się konwencją gatunku. Rozbudowany „Still Standing” jest spokojniejszy, nieco bardziej komercyjny, a przy tym zbyt wydłużony. Jednym z najlepszych momentów płyty okazuje się ostry i przebojowy „Untiring Eagles”, kojarzący się momentami z dokonaniami Crystal Viper. Solidny „Knightwalker” nieco ginie w tle, natomiast finałowy, siedmiominutowy „Square One” okazuje się w moim odczuciu zbyt stonowany i na siłę wydłużony.
Rave in Fire powraca z nowym albumem, który dobrze się słucha, lecz nie oferuje niczego wyjątkowego. Nie zachwyca, nie zaskakuje i nie wyróżnia się na tle licznych retro-wydawnictw. Choć trafiają się ciekawe fragmenty, całość pozostaje daleka od ideału. Szkoda – bo przy większej odwadze i świeżości mógł to być znacznie ciekawszy materiał.
Ocena: 6/10
BLAZON STONE - Treasure Hunt EP (2025)
Cederick i Blazon Stone intensywnie pracują nad następcą „Damnation”. Jak na razie wiadomo jedynie, że zespół zamierza odejść od typowo pirackiej tematyki, choć wciąż pragnie pozostać wierny stylistyce Running Wild. Aby jednak nagrodzić fanom ich cierpliwość i długi czas oczekiwania na nowy album, Blazon Stone postanowili wydać minialbum. Płyta zatytułowana „Treasure Hunt” ukazała się 10 grudnia. I tu nie ma niespodzianki — to dokładnie ten Blazon Stone, którego znamy i kochamy.
czwartek, 11 grudnia 2025
IRON BRIGADE - Ill fated voyage (2025)
Przybywa nam debiutantów na heavy-metalowej scenie, więc pora sprawdzić, co potrafi amerykański Iron Brigade, działający od 2018 roku. Zespół stara się grać klasyczny heavy metal z nutą power metalu i epickości. Nie kryje inspiracji takimi formacjami jak Grave Digger, Lonewolf, Omen czy Running Wild. 7 listopada ukazał się ich debiutancki album Ill-Fated Voyage i jest to pozycja zdecydowanie warta uwagi.
środa, 10 grudnia 2025
FATES HAND - Steel, fire and ice (2025)
Tytuł "Steel, Fire & Ice" idealnie pasuje do zespołów pokroju Manowar, Eternal Champion, Grand Magus czy Savage Oath — czyli całej sceny obracającej się wokół epickiego heavy metalu. Podobnych skojarzeń dostarcza debiut australijskiej formacji Fates Hand. Ich pierwszy album, "Steel, Fire and Ice", ukazał się 21 listopada nakładem Dying Victims Productions.
poniedziałek, 8 grudnia 2025
TREAT - The Wild card (2025)
Początki szwedzkiego Treat sięgają lat 80. Mimo upływu czasu, zmian trendów i pojawiania się nowych formacji, zespół konsekwentnie trzyma się swojego stylu, czyli melodyjnego hard rocka. Stawiają na lekki klimat, przebojowość i łatwość odbioru. Najnowszy album, zatytułowany „The Wild Card”, który ukazał się 21 listopada, to naturalna kontynuacja dotychczasowego brzmienia grupy. To kolejna solidna porcja melodyjnego hard rocka w wykonaniu Szwedów.
Płyta została wydana przez Frontiers Records, więc można było spodziewać się charakterystycznego, przebojowego i dopracowanego brzmienia. Jest lekko, melodyjnie i przyjemnie. Nie znajdziemy tu agresywnych riffów ani szalonych zrywów — całość jest raczej przewidywalna i momentami nieco schematyczna. Nie brakuje jednak solidnych partii gitarowych i wyrazistych melodii. Właśnie ten melodyjny, hitowy aspekt to największa zaleta „The Wild Card”.
Treat to przede wszystkim utalentowany wokalista Robert Ernlund oraz świetny gitarzysta Anders Wikström. Zespół jest zgrany, doświadczony i wie, jak tworzyć chwytliwe kompozycje. Kto lubi mieszankę pop rocka i melodyjnego hard rocka z wyraźnymi wpływami Def Leppard, Foreigner, Europe czy H.E.A.T, ten może śmiało sięgnąć po najnowszy album.
Materiał jest jednak trochę zbyt obszerny, a przez to nieco rozwleczony. Mimo to to wciąż dobrze skrojony hard rockowy krążek. Płytę otwiera zadziorny „Out with a Bang” — typowe, energiczne granie w stylu Treat. Piękne wejście klawiszy rozpoczyna dynamiczny „Rodeo”, w którym zespół pokazuje pazur, opierając utwór na bardziej agresywnym riffie przywodzącym na myśl dokonania Pretty Maids. „1985” czy „Endeavour” są już bardziej popowe i chwilami przypominają brzmienie Def Leppard. O wiele ciekawszy jest mocniejszy „Hand on Heart”, w którym zespół wypada zdecydowanie najlepiej.
Moim faworytem szybko został „Mad Honey”, utwór momentami nawiązujący do dokonań Deep Purple czy Def Leppard — rasowy przebój, wpadający w ucho od pierwszego przesłuchania. Dalej pojawia się lekki i melodyjny „Adam & Evil”, jednak pozostała część albumu zlewa się już nieco w jedną, mniej charakterystyczną całość. Na otarcie łez zostaje mocniejszy „One Minute to Breathe”.
Treat nie nagrał może najlepszej hard rockowej płyty 2025 roku, ale ponownie dostarczył solidny, rzemieślniczy materiał. Tym razem zabrakło jednak nieco świeżych pomysłów na cały album. Obok świetnych kompozycji pojawiają się utwory przeciętne i zbyt komercyjne. Płyta jest warta przesłuchania, choć nie wzbudza większych emocji.
Ocena: 6/10
niedziela, 7 grudnia 2025
NIGHTFALL EMPIRE - Till the end (2025)
sobota, 6 grudnia 2025
TURBO'S TRIBUNAL - Mills of tribunal (2026)
Kiedy ma się talent, umiejętności i konkretny pomysł na muzykę, można wziąć sprawy w swoje ręce i powołać do życia jednoosobowy projekt artystyczny. Właśnie tak postąpił duński muzyk Andreas Thunbo, który od trzydziestu lat działa w podziemiu, tworząc mało rozpoznawalne, lecz intrygujące nagrania. Zainicjował projekt Turbo's Tribunal, a 23 stycznia 2026 roku ukaże się jego debiutancki album "Mills of Tribunal".
Jak na jednoosobową inicjatywę, trzeba przyznać, że całość została zrealizowana z pomysłem i polotem. Thunbo składa wyraźny hołd klasycznemu heavy metalowi, a w jego muzyce pobrzmiewają echa twórczości Heavy Load, Judas Priest czy Iron Maiden. Można tu również wychwycić elementy charakterystyczne dla Running Wild oraz Warlord. Thunbo dysponuje ciekawą, klimatyczną barwą głosu, a inspiracje brzmieniem lat 80. są nie do przeoczenia. Największe wrażenie robi jednak jego gra na gitarze – pełna mocnych, tradycyjnych riffów, uzupełnionych o melodyjne solówki i wyczuwalną dbałość o urozmaicenie kompozycji. Materiał zawarty na płycie z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom klasycznego metalu.
Okładka albumu jest jednak dość nijaka i niewiele mówi o muzycznej zawartości krążka. Dopiero sama muzyka w pełni odsłania wartość Turbo's Tribunal. "Summon the Tribunal", instrumentalny utwór otwierający album, to wyraźny ukłon w stronę Iron Maiden i klimatu NWOBHM. Pomysłowy riff i wysokie tempo napędzają rozpędzony "Draw the Line", brzmiący jak mieszanka Heavy Load i Iron Maiden. Retro klimat lat 80. i prosty, łatwo wpadający w ucho riff stają się fundamentem "The Sky Comes Alive" – dobrego utworu, choć nie powalającego na kolana.
Bardzo przyjemnie buja skoczny "Deliberation", który również czerpie pełnymi garściami ze złotego okresu NWOBHM. Moim numerem jeden na tej płycie jest przebojowy i energiczny "Boogieman", utrzymany w duchu "Running Free" Iron Maiden – naprawdę mocna rzecz. Thunbo udowadnia też, że potrafi grać szybciej i agresywniej, czego przykładem jest "Men of the World" z pomysłowym riffem i nastrojowym refrenem. Mnóstwo klasycznego heavy metalu i wyraźne wpływy Judas Priest oraz Iron Maiden odnajdziemy w dynamicznym "Mills of Tribunal". Całość zamyka solidny, spójny stylistycznie "Sealing Fates".
Turbo's Tribunal to projekt muzyczny stworzony przez duńskiego multiinstrumentalistę, który zasługuje na uznanie. Jest tu klimat, pomysłowe riffy, dobrze przemyślane partie gitarowe oraz nastrojowy wokal Thunbo. Brakuje może odrobiny błysku geniuszu i większej liczby absolutnych „killerów”, ale mimo drobnych niedociągnięć jest to pozycja zdecydowanie godna uwagi.
Ocena: 7,5/10
---
czwartek, 4 grudnia 2025
WILDHUNT - Aletheia (2026)
Długo kazał swoim fanom czekać austriacki Wildhunt. Zespół działa od 2011 roku, stawiając na mroczny klimat oraz mieszankę heavy i speed metalu, wzbogaconą o elementy thrashu i wpływy NWOBHM. Mają jasno określoną wizję i własny styl, a najnowszy album zatytułowany Aletheia tylko to potwierdza. Płyta ukaże się 2 stycznia 2026 roku nakładem Jawbreaker Records.
Co zmieniło się na przestrzeni lat? W 2022 roku do składu dołączył basista Robbie Nobauer, natomiast gitarzysta Julian Malkmus zasilił szeregi grupy już w 2017 roku. Obaj muzycy bez trudu wpasowali się w charakter Wildhunt. Całość jest solidna i przyjemna w odbiorze, choć brakuje tu elementu zaskoczenia oraz utworów, które na dłużej zapadałyby w pamięć. Wildhunt to formacja, która potrafi oddać klimat lat 80. i czerpie pełnymi garściami z twórczości Metalliki, Kinga Diamonda czy Heathen.
Zespół zadbał o to, by oldschoolowy nastrój był wyczuwalny na każdym kroku. Klimatyczna okładka i zadziorne brzmienie tylko to podkreślają — materiał brzmi wręcz tak, jakby powstał cztery dekady temu. Album zawiera siedem kompozycji. Otwiera go spokojne intro „Touching the Ground”. Dopiero „The Holy Pale” w pełni pokazuje możliwości zespołu — to utwór ukazujący ich heavy/speedmetalowe oblicze, z wyraźnymi naleciałościami thrashu, co działa zdecydowanie na plus. Bardzo udany początek płyty.
Melodyjny „Made Man” przynosi pewne echa Running Wild. Słychać tu świetną współpracę gitarzystów Elwitschegera i Malkmusa — muzycy stawiają na klasyczne rozwiązania i wyrazistą melodyjność, co daje znakomity efekt. Wolfgang to nie tylko uzdolniony gitarzysta, lecz również charyzmatyczny wokalista. Wildhunt imponuje świeżością aranżacyjną, a w kompozycjach nie zabrakło też progresywnych zapędów z nutką epickości. Tak właśnie prezentuje się mroczny „In Frozen Dreams”. Podobne emocje niesie tytułowy „Aletheia” — solidny, rockowy kawałek, choć nieco zbyt rozwleczony i momentami męczący.
Całość wieńczy agresywniejszy, utrzymany w thrashmetalowej manierze „Sole Voyage”, stanowiący bardzo dobre podsumowanie płyty.
Klimatyczny wokal, mroczny nastrój i wyraźny hołd dla lat 80. — Wildhunt bez wątpienia potrafi grać i robi to z dużą swobodą. Album jest solidny i przyjemny w odsłuchu, choć brakuje mu świeżości, przebojowości oraz mocniejszych akcentów, które wyróżniłyby go na tle wielu podobnych wydawnictw. Mimo pewnych mankamentów, warto po niego sięgnąć.
Ocena: 7/10
środa, 3 grudnia 2025
EXECUTIONER STEEL - Rage of the thunderstorm (2025)
Manowar traci czas na ponowne nagrywanie swoich klasycznych albumów, podczas gdy w Bangladeszu powstał zespół, który z pasją podąża śladami swoich idoli. Mowa oczywiście o Executioner Steel — formacji założonej w 2020 roku. To młody, ambitny zespół, głodny sukcesu i pragnący grać amerykański true heavy metal inspirowany takimi legendami jak Manowar, Manilla Road czy Battleroar.
28 listopada wydali debiutancki album „Rage of the Thunderstorm” za sprawą doskonale znanej w undergroundzie wytwórni Stormspell Records. Szkoda, że Manowar nie stać dziś na równie prosty, szczery i klasyczny materiał. Satysfakcja przy słuchaniu Executioner Steel jest natomiast gwarantowana. A czy ta przepiękna, utrzymana w stylu Manowar okładka może kłamać?
Okładka cieszy oko, a brzmienie idealnie współgra z epicką stylistyką zespołu. W składzie wyróżnia się charyzmatyczny i utalentowany wokalista Uzzair Xion, który nadaje całości rycerskiego, podniosłego klimatu. Momentami słychać u niego inspiracje Bruce’em Dickinsonem. Gitarzysta Saif Saleh dwoi się i troi, serwując pomysłowe riffy i wciągające melodie. Choć wiele elementów można uznać za wtórne, zabawa podczas słuchania jest przednia. Na albumie nie brakuje zarówno przebojów, jak i solidnych, rasowych kawałków, więc nie ma mowy o nudzie. Owszem, nie znajdziemy tu błysków geniuszu czy rewolucyjnych pomysłów, ale słychać, że zespół naprawdę się stara. W efekcie dostajemy dobrze skrojony, klasyczny heavy metalowy debiut.
Płyta zawiera dziesięć utworów, oferując około pięćdziesięciu minut muzyki. Na początek otrzymujemy instrumentalny „The Awakening” — podniosłe, klimatyczne intro budujące nastrój. Rytmiczny „Rage of the Thunderstorm” świetnie buja i od razu pokazuje, na co stać zespół. To zadziorny, przebojowy numer, który łatwo wpada w ucho. Marszowy „Warriors of Steel” obfituje w patenty rodem z Manowar i kwintesencję true heavy metalu.
Bardzo ciekawie rozpoczyna się melodyjny, również marszowy „Defenders of Metal”, w którym zespół gloryfikuje klasyczny heavy metal i — jak się zdaje — twórczość Adama Manowara. To jeden z najmocniejszych punktów albumu. Nieco zbyt rozwleczony okazuje się „Heralds of the Sword” — w pewnym momencie brakuje w nim pomysłu na rozwinięcie głównego motywu gitarowego. Na płycie znajdziemy też dynamiczny, rozpędzony „Valiant Queen” oraz nastrojowy „Ragnarok”.
Executioner Steel to kapela, która potrafi grać i na debiucie pokazuje, że ma na siebie wyraźny pomysł. Stawiają na klasyczne rozwiązania i stylistykę inspirowaną Manowar czy Manilla Road. Odrobiny dopracowania i kilku chwytliwszych hitów jeszcze im brakuje, ale jak na pierwszy album jest to materiał naprawdę udany i zdecydowanie wart uwagi. Do ideału trochę brakuje, lecz potencjał jest ogromny — zespół zdecydowanie zasłużył na zainteresowanie.
Ocena: 7/10
wtorek, 2 grudnia 2025
EDENBRIDGE - Set the dark on fire (2026)
niedziela, 30 listopada 2025
N.Y.C - Built to destroy (2025)
sobota, 29 listopada 2025
DARKLON - Mind Reaper (2025)
Dobrze pamiętam „The Redeemer” greckiego Darklon z 2023 roku. Wtedy zespół udowodnił, że stawia na klimatyczny, a zarazem drapieżny epicki heavy metal z domieszką power metalu. Była to płyta niemal perfekcyjna, więc poprzeczka zawisła bardzo wysoko. Tym razem na pokładzie zabrakło wokalisty Nikosa Migusa, którego miejsce zajął Bill Chrepas z Wildfire. W odświeżonym składzie Darklon powrócił z nowym albumem zatytułowanym „Mind Reaper”, wydanym 28 listopada. Zespół wciąż serwuje wysokiej próby epicki heavy/power metal, mocno czerpiąc z Omen, Manowar czy Battleroar.
Na szczególne uznanie zasługuje nowy nabytek – wokalista Bill Chrepas. Ma charyzmę, technikę i znakomite umiejętności wykonawcze. Świetnie radzi sobie zarówno z wysokimi rejestrami, jak i budowaniem dramaturgii. To godny następca Nikosa. Imponuje również gra gitarzysty D.K. Krasonisa, który prezentuje szeroki wachlarz talentów: od szybkich, żywiołowych utworów, przez bardziej złożone kompozycje, aż po klimatyczne fragmenty. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Co za błysk geniuszu i dowód muzycznego kunsztu! Darklon po raz kolejny czaruje, oferując materiał przemyślany i dojrzały.
Album to 40 minut zgrabnie wyważonego miksu epickiego heavy i power metalu. Już na otwarcie atakuje nas rozpędzony „In the Abyss” – mocny strzał, który idealnie oddaje charakter i jakość zespołu. Nieco toporności i klasycznej, estetyki lat 80 przynosi stonowany „Mind Reaper”, będący udaną wyprawą w rejony Accept czy Judas Priest. Jednym z najlepszych utworów jest przebojowy „Soul Stealers”, kipiący energią i chwytliwymi melodiami. Bill udowadnia tu, że świetnie odnalazł się w roli frontmana Darklon.
Więcej power metalowej energii dostarcza dynamiczny „Powercast” – prawdziwy killer. Agresja i ostry riff dominują w „The Mad Messiah”, chwilami przywodzącym na myśl dokonania Primal Fear. Podobne emocje wywołuje żywiołowy „Shockwave”, w którym zespół ponownie błyszczy. Panowie naprawdę wiedzą, jak robić wrażenie. Darklon nie zwalnia tempa i atakuje kolejnym szybkim killerem, „Hell’s Heroes”, który imponuje świeżością i agresywnym charakterem. W takiej odsłonie zespół po prostu wymiata. Epicki klimat powraca w stonowanym „Psyched Out”. Może nie jest to utwór odkrywczy, ale słucha się go z ogromną przyjemnością.
Darklon po raz kolejny nagrał znakomity album. Można było się obawiać, że zmiany personalne zaszkodzą zespołowi, lecz na szczęście formacja idealnie odnalazła się w nowej sytuacji i stworzyła materiał godny następcy poprzedniego wydawnictwa. Grecka ekipa wciąż trzyma wysoki poziom i należy się z nią liczyć w świecie heavy/power metalu.
Ocena: 9/10
piątek, 28 listopada 2025
SHADOWKILLER -Sworn to Avenge (2025)
Amerykański Shadowkiller przerywa pięcioletnie milczenie i powraca z nowym albumem. To oczywiście projekt muzyczny tworzony przez dwie postacie znane z Ancient Empire, formacji o bogatym dorobku. Zespół działa od 2010 roku i ma na koncie pięć albumów. Najnowsze dzieło, zatytułowane „Sworn to Avenge”, ukazało się dziś, 28 listopada, za sprawą wytwórni Stormspell Records. Kto uwielbia progresywny heavy metal z nutą power metalu w stylu Ancient Empire, Savatage czy Iced Earth, ten śmiało może sięgnąć po najnowszy materiał Amerykanów.
Na płycie ponownie pojawiają się perkusista Gary Neff oraz gitarzysta i wokalista Joe Liszt. Panowie od lat doskonale się rozumieją i wspólnie kreują charakterystyczne brzmienie Shadowkiller. Potrafią postawić na złożone partie gitarowe, zakręcone melodie oraz mroczniejszy klimat. Nowy album konsekwentnie podąża tą ścieżką. Owszem, brak tu zaskoczeń, a momentami daje się odczuć lekkie zmęczenie materiału i wyczerpywanie się pomysłów, jednak „Sworn to Avenge” pozostaje wydawnictwem zróżnicowanym i dopracowanym. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim klimatyczna okładka oraz potężne brzmienie.
Płytę otwiera najdłuższy utwór – „The Haunting”, trwający ponad siedem minut. To pełnokrwisty progresywny heavy metal, w którym naprawdę wiele się dzieje. Miejscami jednak odnosiłem wrażenie lekkiego przerostu formy nad treścią. Stonowane tempo i mroczny klimat dominują w zadziornym „Souvenirs Toi”, który prezentuje więcej emocji i ciekawszych pomysłów. Intensywność wzrasta wraz z ostrzejszym „Into the Night”, opartym na mocnym riffie i chwytliwej energii – to właśnie takie oblicze Shadowkiller najbardziej lubię.
Nie brakuje elementów progresywnych także w bardziej rockowym „The Heart of a Warrior” – to utwór stonowany, rozbudowany, choć momentami nazbyt spokojny. Moim absolutnym numerem jeden pozostaje jednak rozpędzony, power-metalowy „Bellum Sacrum” – prawdziwa petarda, aż szkoda, że na płycie nie ma więcej kompozycji w podobnym stylu.
Album skierowany jest przede wszystkim do fanów zespołu oraz miłośników progresywnego heavy metalu. Znajdziemy tu bogate motywy gitarowe, zakręcone melodie i kompozycje stworzone z wyczuciem. To materiał godny uwagi, choć osobiście wciąż bardziej cenię wcześniejsze wydawnictwa grupy.
Ocena: 7/10
FROZEN LAND - Icemelter (2025)
21 listopada fiński Frozen Land po raz trzeci zaatakował swoją muzyką. “Icemelter” to już trzeci studyjny album tej młodej formacji, działającej od 2017 roku. Zespół czerpie garściami z dokonań Stratovarius, Sonata Arctica, Angra czy Masterplan. Do tej pory dostarczał fanom klasycznego power metalu bardzo solidny materiał, pełen niezapomnianych wrażeń. Jak więc wypada nowy krążek?
Skład zespołu pozostaje niezmieniony od 2023 roku, podobnie jak sama stylistyka. To akurat dobra wiadomość – od Frozen Land trudno oczekiwać nagłych rewolucji. Kluczową rolę w brzmieniu grupy odgrywa współpraca klawiszowca Antti Sorsy i gitarzysty Hirvonena. Nie brakuje ciekawych zagrywek, a kompozycje są spójne i przemyślane. Odnoszę jednak wrażenie, że delikatnie spadła jakość riffów i melodii. Owszem, muzyka wciąż jest chwytliwa, ale już nie sieje takiego spustoszenia jak na wcześniejszych wydawnictwach. Całość spina charakterystyczny, rasowy power-metalowy głos Tony’ego Meloni, który pasuje do tej stylistyki idealnie.
Materiał jest krótki i treściwy – otrzymujemy zaledwie 36 minut muzyki. Na otwarcie atakuje agresywny i przebojowy “The Carrier” – kwintesencja power metalu w duchu Sonata Arctica, od razu przywołująca klimat lat 90. Prawdziwy mocarz.
W nieco lżejszym “Dead End” pojawia się nutka hard rocka i odczuwalny spadek formy. “Dream Away” również wypada dość nijako, choć jest to spokojniejszy, bardziej stonowany utwór. Energia wraca wraz z “Chosen; Corrupt and Cancerous” – szybkim, pełnym pomysłów numerem, który należy do najmocniejszych punktów albumu.
Wyraźnym hitem jest niezwykle przystępny “Losing in My Mind”, w którym słychać wyraźne wpływy Avantasia – kawałek wręcz uzależniający. Na uwagę zasługują także solidny, tytułowy “Icemelter” oraz bardziej agresywny “Haunted”, ukazujący potencjał zespołu. “Black Domina” to dłuższa kompozycja, jednak nie wnosi nic szczególnie nowego – typowy Frozen Land, bez większych niespodzianek.
Frozen Land od lat trzyma poziom i zachwyca fanów Sonata Arctica oraz Stratovarius. Miłośnicy klasycznego power metalu również tym razem powinni być usatysfakcjonowani. Choć album nie wnosi niczego rewolucyjnego, odsłuch przynosi sporo radości. Solidna, dopracowana robota.
Ocena: 7.5/10
BRAVELORD - The power from the end of the World (2025)
Wpływy Helloween, Avantasia i Power Quest dotarły aż do Chile, gdzie w 2021 roku narodził się Bravelord – młoda kapela, która obrała sobie za cel granie radosnego power metalu w klimacie fantasy. Trzon zespołu stanowi wokalista i multiinstrumentalista Rodrigo Bravo, a towarzyszą mu gitarzysta Nicolás Arce, klawiszowiec Rodrigo Neira oraz perkusista Benjamín Cisterna. Efektem ich współpracy jest debiutancki album “The Power from the End of the World”, który ukazał się 25 listopada. To solidna porcja power metalu w europejskim wydaniu – lecz niestety niewiele ponad to.
Choć okładka robi wrażenie, a brzmienie jest odpowiednio soczyste, całość wypada dość zachowawczo. Materiał jest grzeczny i ostrożny, jakby zespół nie chciał zaryzykować i zejść z utartego szlaku. Brakuje tu zarówno prawdziwych „killerów”, jak i wyrazistych hitów. To album z kategorii „posłuchać i zapomnieć”. Sam głos Rodrigo wydaje się nieco zbyt łagodny, miejscami pozbawiony emocji – przydałoby się więcej heavy-metalowego pazura. Płyta zawiera 12 utworów i choć trafiają się ciekawe chwile, to jednak nie ratują one ogólnego odbioru.
Na pewno optymizmem napawa tytułowy kawałek – hołd dla wczesnego Helloween, którego słucha się bardzo przyjemnie, choć i tutaj zabrakło nieco mocy i agresji. Uwagę zwraca również bardziej komercyjny “Destruction Is Coming”, przywodzący na myśl lżejsze utwory Avantasia. Rozpędzony “The Awekening of Bravelord” jest słodki i miejscami wręcz komiczny; szkoda, że zabrakło pomysłu na jego lepsze wykończenie.
Zespół pokazuje wreszcie pazur w ostrzejszym “Legendary War” – to jeden z najbardziej udanych momentów krążka. Dobrze prezentuje się też utrzymany w duchu Helloween “The Power of Darkness”, napędzany mocniejszym riffem i chwytliwą melodią. Na zakończenie dostajemy jeszcze całkiem udany, rozbudowany utwór “The Answers Will Be in the Sky”, który stanowi godne zwieńczenie płyty.
Bravelord wypuścił debiut, który z pewnością nie zatrząśnie światem. To porządne rzemiosło z kilkoma błyskami, ale dalekie od materiału, który zapada w pamięć. Szkoda, bo przy odrobinie dopracowania album mógłby wybrzmieć znacznie mocniej i bardziej przebojowo.
Ocena: 5/10.
czwartek, 27 listopada 2025
BULLET -Kickstarter (2026)
GREY WOLF - Legacy of the Wolf (2025)
Kiedyś zastanawiałem się, co by było, gdyby Running Wild podążył w bardziej epickim kierunku – w stronę „The Battle of Waterloo” – i zaczął czerpać inspiracje z twórczości Manowar oraz amerykańskiego true heavy metalu. Brazylijski projekt Grey Wolf, prowadzony przez multiinstrumentalistę Fabio Paulinelliego, w pewnym stopniu udziela odpowiedzi na to pytanie. Działający od 2012 roku zespół nigdy nie zdobył szerokiej rozpoznawalności, pozostając raczej w niszy solidnego, lecz wciąż niedocenionego heavy metalu. Teraz jednak przyszedł czas na siódme wydawnictwo, zatytułowane „Legacy of the Wolf” – moim zdaniem najlepsze w dorobku Grey Wolf. Album ukazał się 24 listopada i zdecydowanie nie powinien umknąć uwadze fanów Running Wild.
wtorek, 25 listopada 2025
SCEPTOR - wrath of the Gods (2025)
Niemiecki Sceptor przerywa milczenie i po czterech latach powraca z nowym materiałem. „Wrath of the Gods” ukazał się 3 października nakładem Metalizer Records i jest już trzecim albumem studyjnym w dorobku grupy. Zespół od lat reprezentuje solidną metalową „klasę średnią” — pytanie tylko, czy nowy krążek coś w tej kwestii zmienia.
W gruncie rzeczy to wciąż porcja porządnego, przemyślanego heavy metalu z domieszką power metalu i epickich akcentów. Ani mniej, ani więcej. Zespół podąża utartymi szlakami i nie oferuje słuchaczowi niczego szczególnie zaskakującego. Można było przypuszczać, że roszady personalne przyniosą pewne zmiany stylistyczne lub jakościowe, ale rewolucji brak. Sceptor nadal robi swoje — robi to dobrze, lecz pozostawia odczuwalny niedosyt.
Nową sekcję rytmiczną tworzą perkusista Florian Attila oraz basista Ingmar Holzhauer. Za mikrofonem stoi debiutujący w zespole Florian Reimann, znany m.in. z formacji Destillery. Jego głos jest specyficzny i z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Brakuje mu momentami drapieżności, jednak potrafi zbudować odpowiedni klimat. To także pierwszy album z udziałem gitarzysty Thomasa Lieblanga, który wspiera Torstena Langa — jedynego muzyka z oryginalnego składu. Duet gitarowy prezentuje się solidnie, lecz również nie wnosi powiewu świeżości, którego można było oczekiwać. Całość sprowadza się więc do przyjemnego, klasycznego heavy metalu, który dobrze się słucha, ale niewiele zostaje w pamięci i rzadko zaskakuje. Szkoda, bo zmiany kadrowe mogły stać się pretekstem do odświeżenia nieco skostniałej formuły.
Album zawiera dziewięć utworów i łącznie 39 minut muzyki. Otwiera go klimatyczne intro „From the Abyss”, skutecznie budujące napięcie. Następnie wchodzi rycerski, bardziej zadziorny „Legion” — z udanym riffem, chwytliwym refrenem i dobrze spisującym się wokalistą. W podobnym duchu utrzymany jest energiczny „Hades & Zeus”, choć i tutaj czegoś brakuje do pełni satysfakcji — przede wszystkim mocniejszych riffów i wyraźniejszej przebojowości. W „Slave of Power” łatwo wychwycić hołd dla Iron Maiden z okresu „Powerslave”, natomiast „Slow Ride Into the Sun” oferuje solidny heavy metal, lecz ponownie słychać pewne niedopracowanie. Wyróżnia się za to prosty, lecz melodyjny „Poseidon”. Całość zamyka rzemieślniczy „Throne of the Damned”, w którym również da się dostrzec potencjał niewykorzystany do końca.
Cieszy, że niemiecki Sceptor nie składa broni i wciąż walczy o swoje miejsce na scenie heavy metalowej. Jednak zmiany w składzie i próba ożywienia stylistyki nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Zespół gra poprawnie, ale zbyt zachowawczo — brakuje świeżych pomysłów, wyrazistych melodii i większego zróżnicowania. Szkoda, bo możliwości ku temu były.
Ocena: 5.5/10
poniedziałek, 24 listopada 2025
KILL RITUAL - In my head (2025)
To już 15 lat działalności amerykańskiego Kill Ritual. Zespół porusza się głównie w stylistyce heavy/power metalu z domieszką thrashu. Ma na swoim koncie siedem albumów studyjnych, a najnowszy krążek "In My Head" ukazał się 21 listopada. Grupa wciąż potrafi dostarczyć solidny materiał.
niedziela, 23 listopada 2025
BLIZZEN - Metalectric (2025)
Niemiecki Blizzen ma już na koncie dwa udane albumy i dziś jest nazwą doskonale rozpoznawalną wśród fanów NWOTHM. Każdy, kto lubi mieszankę heavy i speed metalu z wyraźnym klimatem lat 80., szybko przekona się do stylu oraz jakości Blizzen. Dotychczasowe wydawnictwa trzymały bardzo wysoki poziom i dostarczały mnóstwo frajdy. Zespół czerpie pełnymi garściami z takich formacji jak Vulture, Stallion, Skull Fist, Judas Priest czy Accept, stawiając na klasyczne, sprawdzone rozwiązania.
21 listopada ukazał się trzeci studyjny album zatytułowany „MetElectric”, który pokazuje, że grupa wciąż trzyma formę i nie zapomniała, jak tworzyć zadziorny, przebojowy materiał.
To prawda, że zespołów grających w podobnym stylu jest wiele, jednak niemiecka szkoła grania i umiejętność konstruowania wciągających kompozycji sprawiają, że Blizzen potrafi na dłużej zapaść w pamięć. O oryginalność trudno — nie ma tu niczego przełomowego ani nadzwyczajnego — ale kapela świetnie wykorzystuje swoje atuty. Stawia na prostotę i skuteczne motywy, bez zbędnych eksperymentów, za to z dużą dawką dobrej zabawy. Klimat lat 80. czuć nie tylko w samych utworach, lecz także w brzmieniu i efektownej, stylistycznej okładce.
Album zawiera 10 kompozycji kontynuujących kierunek obrany na dwóch poprzednich płytach. Otwierający całość „Into the Abyss” to rozpędzona speedmetalowa petarda, która idealnie oddaje esencję Blizzen. Już tu swoje umiejętności prezentuje charyzmatyczny wokalista Daniel Steckenmesser — zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przebojowy „Witch Hammer” podkreśla z kolei rolę gitarowego duetu Kiefer/Heindi. Od pierwszych sekund słychać, że panowie z pasją odtwarzają ducha lat 80., serwując piękne solówki i świetnie zgraną współpracę dwóch gitar. Melodyjny „Nightstalker” przynosi odrobinę hardrockowej nuty i mroczniejszego klimatu. Rockowa ballada „From Sadness to Anger” wypada solidnie, choć zabrakło jej większej siły rażenia i zapadającego w pamięć refrenu. Dużo ciekawsze wrażenie robi przystępny, energetyczny „No More Room in Hell”, w którym wyraźnie słychać wpływy Iron Maiden i Judas Priest.
Mocniejszy riff napędza „Reign of Faith”, kolejny ukłon w stronę klasyki z lat 80. Hardrockowy „Iron Rain” również potrafi wpaść w ucho, choć nie oferuje nic szczególnie zaskakującego. Na finał dostajemy żywiołowy „Massive Attack”, powrót do typowo speedmetalowej motoryki — kapitalne, pełne energii zwieńczenie albumu.
Blizzen pozostaje wierny sobie i nadal dostarcza solidny heavy/speed metal, który daje masę radości. To kolejna udana laurka wystawiona heavy metalowi lat 80. — płyta, której zdecydowanie warto posłuchać, bo zabawa jest przednia. Brawo Blizzen! Świetna robota.
Ocena: 8/10
sobota, 22 listopada 2025
EXXECUTOR - Into hellish domains (2025)
Kto gustuje w black metalu z wyraźnymi elementami speed i thrash metalu, ten koniecznie powinien sięgnąć po debiutancki album niemieckiej formacji Exxecutor. Zespół działa od 2023 roku, a w ich muzyce słychać inspiracje wczesnym Kreatorem, Hellripperem czy Venom. Nie grzeszą oryginalnością, ale grać potrafią, a ich materiał ma sporo do zaoferowania. Album zatytułowany „Into Hellish Domains” ukazał się 14 listopada.
Płyta może i nie jest idealna, a wtórność momentami daje o sobie znać, jednak słychać tu autentyczną pasję i miłość do black/speed metalu. Dzięki temu całość jest przyjemna w odbiorze i potrafi dostarczyć sporo frajdy. Jest energia, jest drapieżność, a jednocześnie nie brakuje melodii. Najwięcej dzieje się za sprawą Facerippera, odpowiedzialnego zarówno za wokale, jak i gitary — wie, co robi, i doskonale odnajduje się w takiej stylistyce. Agresja i mroczny klimat są tu na porządku dziennym. Na plus zasługuje też efektowna okładka oraz zadziorne, surowe brzmienie współgrające z charakterem płyty.
Album jest krótki i bliżej mu do definicji mini-LP — całość trwa około 24 minut. Zespół stawia przede wszystkim na szybkie, ostre strzały. Bardzo dobrze prezentuje się rozpędzony utwór tytułowy „Into Hellish Domains”, który świetnie oddaje styl grupy i ich możliwości. Sporo speedmetalowej motoryki z thrashowym zacięciem pojawia się w dynamicznym „Speedraiser” — schematyczna, ale wciągająca kompozycja. Melodyjny i energiczny „Cursed by the Dead” imponuje zarówno motoryką, jak i przebojową melodyką. Z kolei bardziej agresywny „Fast Black Death” oferuje intensywniejszą dawkę black metalu. Pozytywnie wypada również bardziej heavy metalowy „Reborn”, pokazując szersze możliwości grupy. Sekcja rytmiczna błyszczy natomiast w żywiołowym „Eternal Goatfuck”, będącym kolejną udaną mieszanką speed, thrash i black metalu.
Debiut Exxecutor zaliczam do udanych — zespół robi to, co kocha, i robi to z dużą pasją. Materiał jest przewidywalny i momentami wtórny, ale zabawa jest przednia, a w muzykach drzemie potencjał na kolejne, coraz lepsze wydawnictwa. Miłośnicy speed/black metalu zdecydowanie powinni po to sięgnąć.
Ocena: 7/10
BELLIGERATOR - Death by fire and ice (2025)
Okładka może sugerować wydawnictwo z kręgu death metalu, jednak amerykański Belligerator proponuje rasowy heavy/power metal w stylu Attacker, Vicious Rumors czy Metal Church. Zespół działa od 2020 roku i ma na koncie dwa albumy studyjne. Najnowsze wydawnictwo nosi tytuł „Death by Fire and Ice”. Krążek ukazał się 24 października i choć nie oferuje niczego przełomowego, zdecydowanie zasługuje na uwagę.
Od premiery debiutu minęły cztery lata, a zarówno skład, jak i stylistyka grupy pozostały niezmienione. Pierwsze skrzypce gra tu gitarzysta i wokalista Tony Lenzi, którego charakterystyczny, drapieżny głos stanowi istotny atut Belligerator. Partie gitarowe są solidne i pełne zadziorności — do ideału wprawdzie trochę brakuje, ale albumu słucha się z przyjemnością, a momentami potrafi nawet pozytywnie zaskoczyć. Dużym plusem jest również mocne, wyraziste brzmienie, dodające całości potężnego „kopa”.
Na otwarcie otrzymujemy melodyjny „Impending Doom”, bardzo udane intro pokazujące, że w zespole drzemie spory potencjał. Jednym z najlepszych utworów na płycie okazuje się ocierający się o thrash metal „Metal Gear” — kawałek mocny, energiczny i zapadający w pamięć. Nie brakuje też szybkich petard, a do takich z pewnością należy „The Armorist”, w którym wokal Lenzi’ego zasługuje na szczególne wyróżnienie. Uwagę przyciąga również marszowy, bardziej stonowany „Death by Fire and Ice”. Z kolei „Lycanthrope” to agresywny, dynamiczny numer, może niezbyt odkrywczy, ale bardzo przyjemny w odbiorze. Prosty i łatwy do przyswojenia „Blood Soaked Tomahawk” sprawdza się jako bezpośredni, koncertowy killer. Znakomicie wypada także przebojowy „You'll Pay”, który wnosi na płytę sporo świeżej energii.
Belligerator oferuje porządny heavy/power metal w klimatach Attacker czy Vicious Rumors. Brakuje tu może większej świeżości i odważniejszych pomysłów, ale zespół niewątpliwie potrafi grać i ma w sobie potencjał na coś bardziej wyjątkowego. Czas pokaże, w jakim kierunku pójdą.
Ocena: 7/10
piątek, 21 listopada 2025
BLOODBOUND - Field of swords (2025)
Dla jednych obiekt westchnień, dla innych temat do drwin – tak najkrócej można opisać szwedzki Bloodbound, działający od 2004 roku. Za zespołem stoją już czasy Urbana Breeda czy Michaela Bormanna, aż w końcu pojawił się wokalista Dawn of Silence, Patrick J. Selleby. To właśnie on wniósł w szeregi grupy świeżą krew i tchnął w nią nowe życie. Zespół zyskał rozpoznawalność, a kolejne albumy pełne hitów tylko ją umocniły. Co najlepsze, Bloodbound wciąż potrafił zaskakiwać świetnymi pomysłami – każdy kolejny krążek był prawdziwą ucztą dla fanów power metalu. „Unholy Cross”, „Stormborn” czy „Creatures of the Dark Realm” to płyty, które bronią się same. Formacja wypracowała styl będący mieszanką Sabaton i Powerwolf. Lata mijają, a fundamenty pozostają nienaruszone. Zmienia się jedynie tematyka: były wampiry, demony, wikingowie, a teraz na pierwszy plan wysuwają się rycerze i templariusze.
Nadszedł czas na „Field of Swords”, który ukazał się dziś, 21 listopada, nakładem Napalm Records. To już jedenasty album w dyskografii zespołu i chyba nikt nie spodziewał się po Bloodbound rewolucji. Od wielu lat mają swój żelazny styl i trzymają się go konsekwentnie. Ma być podniośle, przebojowo, melodyjnie i łatwo przyswajalnie. Bloodbound to prawdziwa maszynka do tworzenia hitów i zapadających w pamięć melodii. I szczerze mówiąc – w ich przypadku niczego więcej nie potrzebuję. Wiem, czego się spodziewać, i właśnie tego od nich oczekuję. Bloodbound stoi na straży klasycznego heavy/power metalu, gdzie królują słodkie melodie i patetyczne chórki. Zespół potrafi czarować, bo na pokładzie ma znakomitych muzyków. Niezastąpiony Patrick to rozpoznawalny głos formacji – jego styl śpiewania i barwa to prawdziwa rozkosz dla miłośników gatunku. Oczywiście nie byłoby Bloodbound bez braci Olsson, których pomysłowe riffy i charakterystyczne zagrywki od lat napędzają ten zespół. Ich partie gitarowe idealnie oddają esencję power metalu.
Okładka i brzmienie to właściwie „kopiuj–wklej” ostatnich wydawnictw – bez większych zaskoczeń zarówno w formie, jak i stylistyce. Zaskakuje natomiast jakość materiału, bo album jest wyraźnie lepszy i ciekawszy niż poprzednik. Na płycie pojawia się też Brittney Slayes z Unleash the Archers w zamykającym „The Nine Crusades”, który – niestety – wypada najsłabiej. Jest zbyt łagodny, zbyt komercyjny i przesłodzony; nie do końca pasuje do całości. Podobne odczucia mam wobec nieco zbyt cukierkowych klawiszy w melodyjnym „Forged in Iron”.
Jednak resztę albumu zdominowały świetne kompozycje, które pokazują wszystko to, co w muzyce Bloodbound najpiękniejsze. Tytułowy „Field of Swords” to rasowy power-metalowy killer – szybkie tempo, podniosły refren i zadziorny riff robią swoje. Nic dziwnego, że wybrano go na singiel. Drugi mocny punkt płyty, „As Empires Fall”, również promował album. Niby nie ma tu nic nowego, ale to właśnie na takie hymny w wykonaniu Bloodbound czekam zawsze – czysta uczta dla fanów gatunku.
Miłośnikom Sabaton czy Powerwolf na pewno przypadnie do gustu przebojowy „Defenders of Jerusalem”. Znów trochę przesłodzonych klawiszy, ale refren zostaje w głowie od pierwszego przesłuchania. Folkowe zacięcie dodaje uroku energetycznemu „The Code of Warrior”, którego motyw przewodni imponuje przebojowością i pozytywną energią. Kolejny hit to żywiołowy „Land of the Brave”, przywodzący na myśl złotą erę power metalu lat 90. Zespół zwalnia nieco tempo, nie tracąc przy tym pazura, w drapieżnym „Light the Sky”, który stylistycznie nawiązuje do czasów „Stormborn”. Prawdziwych power-metalowych perełek jest tu więcej: szybki „Teutonic Knight”, przebojowy „Pain and Glory”, czy chwytliwe „Born to Be King”, które natychmiast zdobywa serce świetnym tematem przewodnim. Na taki Bloodbound zawsze warto czekać.
Bloodbound od lat imponuje i wydaje znakomite albumy. Ostatni krążek mnie nieco rozczarował – momentami był nużący i mało zapadający w pamięć. Tym razem zespół wraca do pełnej przebojowości, chwytliwych melodii i kompozycyjnej finezji. Bloodbound po prostu robi swoje – i robi to świetnie. Fani będą zachwyceni, a reszta pewnie już dawno wyrobiła sobie opinię o Szwedach.
Ocena: 9/10
czwartek, 20 listopada 2025
NUMENOR - Runes of power (2025)
Pierwsze płyty serbskiego zespołu Numenor były znakomite i udowadniały, że można z powodzeniem połączyć melodyjny death metal, power metal i folk metal. Grupa nigdy nie kryła swojej fascynacji twórczością Blind Guardian — nagrała nawet cały album z ich coverami, a Hansi Kürsch wielokrotnie pojawiał się gościnnie w nagraniach. Numenor działa od 2009 roku i teraz powraca z piątym albumem studyjnym zatytułowanym Runes of Power, który ukaże się 21 listopada nakładem Elevate Records.
Niestety jest to kolejna rozczarowująca pozycja w dyskografii Numenor. Na nowej płycie pełno jest niedopracowanych riffów i melodii, a całość sprawia wrażenie nijakiej i chaotycznej, jakby zespół sam nie wiedział, w jakim kierunku chce podążać. Brakuje chwytliwych kompozycji i wyrazistych gitarowych motywów, które wcześniej były znakiem rozpoznawczym zespołu. Numenor utracił swój dawny pazur i drapieżność. Szkoda, bo zadbano o mocne, zadziorne brzmienie i efektowną, klimatyczną okładkę. Niestety sam materiał nie broni się tak dobrze.
Gitarzysta Branković nie sieje już takiego zniszczenia jak kiedyś, a jego partie pozbawione są dawnej kreatywności i zdecydowania. Także forma wokalna Miranovicia pozostawia sporo do życzenia — często brakuje mu mocy, agresji i charakterystycznej ekspresji. Spróbujmy jednak poszukać pozytywów.
Średnio wypada otwierający Tanelorn — słychać próbę nawiązania do klimatów Blind Guardian, ale kompozycyjnie utwór zdaje się niedoszlifowany. Dużo lepiej prezentuje się Arioch, przede wszystkim dzięki chwytliwemu, łatwo wpadającemu w ucho refrenowi. Niestety próżno tu szukać power metalu czy nuty melodyjnego death metalu, które w przeszłości stanowiły o sile zespołu. Bez zaskoczeń najlepszym utworem pozostaje Make the Stand z udziałem Hansiego Kürscha, choć to jedynie odświeżona wersja dobrze znanego kawałka Numenor. Próby wejścia w rejony melodyjnego death metalu pojawiają się w The Nine, lecz tam dominuje chaos i brak spójności. Stormbringer brzmi wręcz komicznie — zespół ewidentnie przeszarżował z aranżacjami i klawiszami. Jednym z jaśniejszych punktów płyty jest energiczny Fight and Die, przywołujący atmosferę wczesnych dokonań Numenor. Miłym zaskoczeniem okazuje się również zadziorny, mocniejszy Bewitched Seas. Album zamyka klimatyczny Dragon of Erebor, w którym ponownie pojawiają się echa stylu Blind Guardian.
Niestety Numenor po raz kolejny zawodzi. To zespół, który stać na stworzenie wybitnego albumu, lecz ostatnio ma wyraźny problem z dostarczeniem przemyślanego i dojrzałego materiału, który porwie słuchacza znakomitymi kompozycjami i zapadającymi w pamięć melodiami. Szkoda.
Ocena: 4/10




























