Debiut Solicitor z 2020 roku rzeczywiście „rozwalił system” i udowodnił, że w świecie heavy metalu z kobiecym wokalem wciąż jest przestrzeń na świeże pomysły i efektowne granie. Spectral Devastation była albumem niemal perfekcyjnym, a teraz – po pięciu latach – zespół powraca z drugim studyjnym wydawnictwem zatytułowanym Enemy in Mirrors. Płyta ukazała się 19 września i utrzymana jest w stylistyce heavy/speed metalu. Niestety, tym razem nie udało się powtórzyć magii debiutu.
power metal warrior
czwartek, 2 października 2025
SOLICITOR - Enemy in Mirrors (2025)
Debiut Solicitor z 2020 roku rzeczywiście „rozwalił system” i udowodnił, że w świecie heavy metalu z kobiecym wokalem wciąż jest przestrzeń na świeże pomysły i efektowne granie. Spectral Devastation była albumem niemal perfekcyjnym, a teraz – po pięciu latach – zespół powraca z drugim studyjnym wydawnictwem zatytułowanym Enemy in Mirrors. Płyta ukazała się 19 września i utrzymana jest w stylistyce heavy/speed metalu. Niestety, tym razem nie udało się powtórzyć magii debiutu.
środa, 1 października 2025
CONDITION CRITICAL -Degeneration Chamber (2025)
Po dziewięciu latach milczenia z nowym albumem powraca amerykańska formacja Condition Critical. Degeneration Chamber to trzeci krążek w dorobku zespołu działającego od 2010 roku. Grupa serwuje bezkompromisowy thrash metal w duchu Slayera, Warbringera czy Vio-lence. Album ukazał się 5 września i z pewnością przypadnie do gustu fanom klasycznego, agresywnego grania.
Warto podkreślić, że do składu powrócił kluczowy muzyk – Ryan Taylor. To właśnie jego charakterystyczny głos, charyzma i nieokiełznana agresja napędzają Condition Critical. Dobrze wypada również współpraca Taylora z Ryanem Barhoum, którzy stawiają na sprawdzone rozwiązania i klasyczne schematy gatunku. Choć nie znajdziemy tu większej świeżości, to sprawdzone thrashowe patenty wciąż działają i potrafią dostarczyć solidnej dawki energii.
Ogromnym plusem jest klimatyczna okładka oraz brzmienie ostre niczym brzytwa. Sam materiał prezentuje się rzetelnie i jest po prostu przyjemny w odbiorze. Już otwieracz, „Wretched Aggression”, stanowi mocny akcent – to hołd dla thrash metalu lat 90., w którym słychać echa Slayera czy Exodus. Potężny riff atakuje z pełną mocą w „Deconstructive Horrors”, kipiącym energią i przebojowością – właśnie tutaj pomysłowa partia gitarowa gra pierwsze skrzypce.
Na dalszym etapie albumu uwagę zwraca bardziej heavy metalowy „Postmortal Simulation”, gdzie zespół umiejętnie bawi się konwencją i udowadnia swoje umiejętności. Równie dopracowany jest „Incubation Disposal” – kompozycja wolniejsza, bardziej stonowana, ale technicznie dopieszczona. Z kolei rozpędzony „Cryonic Intestinal Preservation” to prawdziwy popis gitarowej wirtuozerii – thrash w najczystszej postaci. Podobne emocje wywołuje „Excarnation”, które dobitnie pokazuje, na co stać Condition Critical.
Nie znajdziemy tu rewolucji – zespół opiera swoją muzykę na znanych schematach i klasycznych rozwiązaniach, co czyni materiał wtórnym. Mimo to daje on mnóstwo frajdy, a Degeneration Chamber można traktować jako podręcznikowy przykład, jak grać rasowy thrash metal zakorzeniony w latach 90. Satysfakcja gwarantowana.
Ocena: 8/10
poniedziałek, 29 września 2025
THEM - Psychedelic enigma (2025)
W oczekiwaniu na nowe dzieło Kinga Diamonda, warto sięgnąć po twórczość zespołu Them, który od lat dostarcza fanom solidnej dawki horror heavy metalu. Często ich muzyka przywołuje skojarzenia z dokonaniami Kinga – nie tylko ze względu na mroczną tematykę, ale także umiejętność budowania napięcia i kreowania złowrogiego klimatu. Zarówno Fear City, jak i Return to the Hemmersmoor udowodniły, że Them doskonale wie, jak nagrać intrygujący album przesycony atmosferą grozy.
24 października, nakładem Steamhammer, ukaże się ich piąty album studyjny, zatytułowany Psychedelic Enigma. Niestety tym razem zespół zawodzi. Gdzieś po drodze zagubił swój charakter i muzyczną tożsamość. Brakuje tu gęstego klimatu, ostrych riffów i wciągających melodii – całość sprawia wrażenie nijakiej i pozbawionej wcześniejszej kreatywności. Przebrnięcie przez materiał bywa męczące, a fakt, że skład zespołu pozostał niezmieniony, wcale nie ratuje sytuacji. Duet gitarowy Urlich/Johansson próbuje eksperymentować i dostarczyć ciekawych pomysłów, jednak efekt jest często chaotyczny i mało porywający. Nawet wokal KK Fossora na dłuższą metę staje się nużący.
Na płycie znajdziemy rozpędzony Catatonia, który – poza szybkim tempem – niewiele ma do zaoferowania. W podobnej stylistyce utrzymany jest Evil Dead, będący przykładem zadziornego heavy/power metalu, ale zagranego bez większego polotu. Remember to Die flirtuje z elementami rapu, próbując brzmieć agresywnie i nowocześnie, lecz efekt wypada dość wymuszenie. Trochę lepiej prezentuje się melodyjny Silent Room, choć i on nie zachwyca. Najciekawszym momentem albumu jest rozbudowany Electric Church, który potrafi zaskoczyć chwytliwymi fragmentami, choć wydaje się zbyt rozwleczony. Podobny problem dotyczy ośmiominutowego Troubled Minds, które zamiast budować dramaturgię, nuży rozwlekłą formą.
Do tej pory Them konsekwentnie utrzymywał wysoki poziom i skutecznie wypełniał pustkę po milczącym Kingu Diamondzie. Niestety w 2025 roku zespół brzmi jak własna karykatura – gdzieś utracił blask i unikalną tożsamość. Psychedelic Enigma to niestety jedno z największych rozczarowań tego roku.
Ocena: 3,5/10
niedziela, 28 września 2025
JET JAGUAR - Severance (2025)
Po dziś dzień z dużą sympatią wspominam debiut meksykańskiej formacji Jet Jaguar. Endless Nights z 2020 roku to album dopracowany w każdym calu – pełen energii, przebojowy i doskonale oddający ducha nurtu NWOTHM, nawiązując jednocześnie do dokonań zespołów pokroju Skull Fist czy Enforcer.
Niestety, w ciągu ostatnich pięciu lat skład zespołu uległ zmianie. Z grupą pożegnali się gitarzysta Sergio oraz wokalista Maxx. Do zespołu dołączyli natomiast Ariyuki Arce w roli gitarzysty oraz Raiden Lozenthall, który objął funkcję wokalisty i jednocześnie drugiego gitarzysty. W tym odświeżonym składzie Jet Jaguar nagrał swój drugi album – Severance, którego premiera miała miejsce 24 października nakładem wytwórni Steamhammer.
Pod względem stylu muzycznego obyło się bez większych zaskoczeń – zespół nadal podąża dobrze znaną ścieżką. Niestety, zmiany personalne odbiły się na jakości materiału. Album jest mniej przebojowy i mniej agresywny, a gdzieś po drodze ulotniła się świeżość i ten wyjątkowy blask, który cechował debiut. Duet gitarowy Lozenthall/Arce stawia na proste, sprawdzone patenty i choć starają się jak mogą, nie udaje im się dorównać poziomowi pierwszego krążka. Spadek formy jest wyraźnie słyszalny i trudno go zignorować.
Na plus należy jednak zaliczyć Raidena – jego głos ma ciekawą barwę i świetnie pasuje do charakteru Jet Jaguar. Ma odpowiednie predyspozycje do bycia charyzmatycznym frontmanem. Niestety problem leży głównie w warstwie kompozycyjnej i aranżacyjnej – nie wszystkie utwory brzmią przekonująco i spójnie.
Produkcja zasługuje na pochwałę – brzmienie jest soczyste i nowoczesne, a okładka cieszy oko. Sama zawartość również potrafi dostarczyć sporo frajdy. Otwierający album Eternal Light to prawdziwa petarda i dowód na to, że Jet Jaguar wciąż potrafi grać rasowy, przebojowy NWOTHM. Następujący po nim Mach 10 to kolejny mocny punkt płyty, napędzany energetyczną, niemal speedmetalową motoryką. Nieco słabiej wypada Fool’s Paradise, w którym wyraźnie czuć hardrockowe naleciałości – podobnie jak w tytułowym Severance. Z kolei Disposable Minds i Evil Within to ukłon w stronę mroczniejszego, bardziej topornego grania.
Jet Jaguar miał znakomity start – ich debiut zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Drugi album niestety nie spełnia tych samych oczekiwań. Choć znajdziemy tu ciekawy wokal i kilka naprawdę udanych kompozycji, całość sprawia wrażenie nieco mniej inspirującej i mniej pomysłowej. Szkoda – potencjał wciąż jest, ale tym razem zabrakło materiału na naprawdę mocny krążek.
Ocena: 6/10
sobota, 27 września 2025
CREATURES - Creatures II (2025)
Gdyby połączyć elementy charakterystyczne dla Judas Priest, Dokken, Ratt czy Skull Fist, otrzymalibyśmy brzmienie zbliżone do tego, co prezentuje brazylijski zespół Creatures. Grupa działa od 2019 roku i już na debiutanckim albumie udowodniła, że świetnie odnajduje się w mieszance hard rocka i heavy metalu. Teraz, po czterech latach, powraca z drugim krążkiem studyjnym zatytułowanym „Creatures II”, który ukaże się 14 listopada nakładem wytwórni High Roller Records.
Creatures pokazuje, że także w Brazylii mogą powstawać zespoły czerpiące z klasycznych wzorców rockowo-metalowych. Muzycy udowadniają, że można sięgnąć po sprawdzone rozwiązania rodem z lat 80., a jednocześnie zachować świeże, pełne energii brzmienie. Stawiają na proste, ale chwytliwe riffy gitarowe oraz dużą dawkę melodyjności. Od 2021 roku skład zespołu uległ zmianie – z pierwotnej obsady pozostał gitarzysta Mateus Cantalaeno (znany również z Icon of Sin). Nowym perkusistą został CJ Dubiella, również kojarzony z Icon of Sin, zaś sekcję rytmiczną dopełnił basista Ricke Nunes. Wokalne obowiązki przejął Marc Brito.
Na płycie znajdziemy sporo klasycznych, dobrze znanych motywów. Nie ma tu może wielkiej oryginalności, ale słychać, że zespół stawia przede wszystkim na dobrą zabawę i energię. Szkoda jedynie, że pomimo solidnego warsztatu muzyków brakuje nieco konsekwencji i utworów, które mogłyby całkowicie „zmiatać” ze sceny.
Zawartość albumu jednak potrafi dostarczyć wielu przyjemnych momentów. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy i oldschoolowy „Devil in Disguise”, którego chwytliwy riff i ciekawe przejścia sprawiają, że nie ma tu miejsca na nudę. Kreatywność Mateusa błyszczy w melodyjnym „Night of the Ritual”, przywodzącym na myśl czasy Icon of Sin czy Iron Maiden – to świetny kandydat na koncertowy hit i bardzo mocny początek płyty. Zadziorny „Beware the Creatures” to hard rock w najczystszej postaci, natomiast „Dreams” wnosi nieco mrocznego, tajemniczego klimatu w stylu Judas Priest. „Queen of Death” to szybszy, energiczny kawałek stanowiący hołd dla heavy metalu lat 80. Z kolei „Danger” przenosi słuchacza w czasy klasycznego hard rocka, przypominając o dokonaniach takich zespołów jak Dokken. Najdłuższym utworem jest „Path of the Night”, który rozwija się w ciekawy sposób i stanowi godne zwieńczenie albumu.
Creatures ponownie udowadnia, że potrafi dostarczyć solidną dawkę muzyki inspirowanej złotą erą heavy metalu. Choć nie jest to zespół z absolutnej czołówki gatunku, ich pasja, rzetelność i miłość do lat 80. owocują bardzo udanym albumem. Krążek słucha się z przyjemnością, a kilka kompozycji ma potencjał, by na dłużej zagościć w pamięci słuchacza.
Ocena: 7/10
piątek, 26 września 2025
RISEN ATLANTIS - Power to the past (2025)
Kiedy ukaże się nowy album Gamma Ray – tego nikt nie wie. Ciekawi mnie jednak, czy Kai Hansen pozostanie jedynym wokalistą zespołu, czy może całkowicie przekaże pałeczkę Frankowi Beckowi. Beck bez wątpienia potrafi śpiewać, choć brakuje mu nieco charyzmy Hansena. Póki jednak czekamy na nowe wydawnictwo Gamma Ray, warto sięgnąć po projekt muzyczny Franka Becka – Risen Atlantis. Ich debiutancki album, zatytułowany "Power to the Past", ukazał się 26 września nakładem wytwórni Frontiers Records.
Frank Beck prezentuje się na nim z bardzo dobrej strony, idealnie odnajdując się w stylistyce heavy/power metalu. Potrafi zaśpiewać z agresją i pasją, a momentami przywodzi na myśl Herbiego Langhansa oraz dokonania zespołu Sinbreed. Pod względem brzmienia Risen Atlantis czerpie garściami z Gamma Ray i Primal Fear. W składzie zespołu obok Becka znajdziemy gitarzystę Bretta Jonesa oraz Alessandra Del Vecchio – legendę Frontiers Records – który odpowiada nie tylko za gitary, ale również za klawisze, bas i warstwę kompozytorską. Za perkusję odpowiada Mirko De Maio. Doświadczenie muzyków wyraźnie słychać – materiał jest spójny, przemyślany i solidny.
Album zawiera 11 utworów, które w większości dostarczają sporo radości ze słuchania. Otwiera go szybki i agresywny "Forever Spoken", będący mieszanką Sinbreed i Gamma Ray – idealny kandydat na koncertowy przebój. Następnie otrzymujemy melodyjny i pomysłowy "Glory for the Grave", który wprowadza nieco rycerskiego klimatu i przywołuje na myśl twórczość Astral Doors. Z kolei "Legacy Divine" charakteryzuje się mocnym riffem, mroczniejszą atmosferą i wyraźnymi inspiracjami Primal Fear. Aranżacja jest dopracowana, a motyw przewodni – wyjątkowo chwytliwy.
Na płycie znalazło się także miejsce na bardziej hardrockowe brzmienia, czego przykładem jest klimatyczny "Mystic Maze" z podniosłym refrenem. Nieco słabiej wypada jednak nijaki "Trapped in Heaven", w którym dominują rockowe elementy, przez co całość traci na wyrazistości. Power metalowy pazur wraca jednak w energicznym "Lost in Time" – to przebojowy i melodyjny kawałek, silnie inspirowany twórczością Gamma Ray, jeden z najlepszych momentów na albumie.
Tytułowy "Power to the Past" jest kolejnym rasowym hitem – pełnym energii i znakomitych wokali Becka. Brawa należą się za przemyślaną aranżację i świetne wykonanie. Album zamyka udany i zadziorny "Wrong Destiny", w którym ponownie doskonale wyważono elementy heavy i power metalu. To finał, który pozostawia słuchacza w bardzo dobrym nastroju.
Frank Beck od lat wspiera Kaia Hansena na koncertach Gamma Ray, ale dotąd nie miał okazji w pełni zaprezentować swojego talentu w studiu. Tutaj pokazuje, że jest znakomitym wokalistą, świetnie pasującym do power metalowej estetyki. Z przyjemnością usłyszałbym nowy album Gamma Ray z jego udziałem – najlepiej w duecie z Hansenem. A póki co, z czystym sumieniem polecam debiut Risen Atlantis.
Ocena: 7,5/10
czwartek, 25 września 2025
FINAL FORTUNE - Resurrected (2025)
Uwielbiam niemiecką scenę metalową i staram się być na bieżąco z nowościami, które się tam pojawiają. 13 września ukazał się debiutancki album Final Fortune zatytułowany Resurrected. Zespół istnieje już od 2013 roku, lecz dopiero teraz udało mu się zaprezentować pełnoprawny longplay – i to od razu w wielkim stylu. Krążek jest wyraźnym ukłonem w stronę klasycznego heavy metalu, z nutą speed metalu i hard rocka. Inspiracje latami 80. słychać tu na każdym kroku – pobrzmiewają echa Warlock, Steelover, a nawet Iron Maiden czy Judas Priest. Jedno jest pewne: tej płyty absolutnie nie można zignorować.
Na uwagę zasługuje już sama okładka – komiksowa, pełna klimatu, przywodząca na myśl film Re-Animator, który swego czasu królował w wypożyczalniach kaset VHS. Idealnie współgra to z zawartością albumu i stylistyką grupy. Final Fortune to przede wszystkim charyzmatyczny i klimatyczny wokal Johna. Nie imponuje techniką, ale nadrabia pasją i autentyczną miłością do heavy metalu. Dodaje całości energii i drapieżności. Duet gitarowy Joe i Jörg radzi sobie znakomicie – serwując mieszankę heavy metalu, hard rocka i speed metalu. Panowie stawiają na klasyczne zagrywki, przebojowość i chwytliwe riffy. Może nie odkrywają nowych lądów, ale słuchanie sprawia ogromną frajdę. W szybszym, bardziej dynamicznym graniu kapela wypada wręcz rewelacyjnie.
Album trwa 50 minut i oferuje spory wachlarz nastrojów. Już otwierający go „Hunt for Gold” to mocne uderzenie – energetyczne, pełne pazura i przebojowości, z wyraźnym klimatem lat 80. To kawałek, który natychmiast wpada w ucho. Z kolei melodyjny „Learn to Fly” przywołuje skojarzenia z Judas Priest czy Heavy Load. To rasowy hit, pokazujący najbardziej przebojowe oblicze zespołu. Najdłuższy, siedmiominutowy „Never Surrender” imponuje mocnym riffem, szybszym tempem i ciekawymi przejściami – kolejny numer, który zostaje w pamięci na długo.
Lekko i nastrojowo rozpoczyna się „Lying”, początkowo sprawiający wrażenie ballady. Z czasem jednak utwór nabiera mocy i pazura. „Electric Lover” to z kolei ukłon w stronę Scorpions czy Dokken – klasyczny hard rock w najlepszym wydaniu. Stylistykę speedmetalową otrzymujemy w rozpędzonym „Fight for Freedom”, gdzie prosty, nośny motyw i chwytliwy refren oddają hołd latom 80. Podobnie „Suicide Attack” – szybki, energetyczny, zagrany z pasją, pełen radości czerpanej z grania. Na finał dostajemy przebojowy, pełen oldschoolowych smaczków „Crying in the Night” – kawałek, który świetnie buja i udowadnia, że zespół potrafi błysnąć pomysłowością.
Final Fortune pokazuje niemiecką precyzję i dbałość o detale – od produkcji, przez kompozycje, po klimat całości. Choć konkurencja wśród młodych zespołów nurtu NWOTHM jest ogromna, formacja z Niemiec udowadnia, że potrafi się wyróżnić i dostarczyć album pełen hitów. To świetny początek kariery i mam nadzieję, że to dopiero zapowiedź kolejnych znakomitych wydawnictw.
Ocena: 8/10
środa, 24 września 2025
TEZZA F - Echoes from the Winter silence (2025)
Włoski muzyk Fillipo Tezza powraca z nowym albumem. Jeszcze niedawno mogliśmy delektować się krążkiem "Key to Your Kingdom" z 2024 roku, a już doczekaliśmy się jego czwartej płyty studyjnej zatytułowanej "Echoes from the Winter Silence". Album ukazał się 19 września nakładem Elevate Records. W dalszym ciągu mamy do czynienia z radosnym power metalem w duchu Helloween, Sonata Arctica czy Insania.
Poprzedni album był solidny, lecz nie wniósł nic szczególnie nowego do gatunku. Najnowsze wydawnictwo jest naturalną kontynuacją "Key to Your Kingdom" – to rasowy europejski power metal w klimacie lat 90., ale Fillipo wciąż nie potrafi przebić się ponad poziom solidnego rzemiosła. Całość słucha się przyjemnie, choć brakuje tu elementu zaskoczenia czy efektu „wow”. Należy jednak pochwalić, że jako jednoosobowy projekt Tezza radzi sobie naprawdę dobrze – jest nie tylko kompozytorem i instrumentalistą, lecz także całkiem przyzwoitym wokalistą, który stara się dorównać ikonom gatunku. Partie gitarowe są poprawne i klasyczne, choć momentami przewidywalne i nieco wyświechtane.
Album składa się z ośmiu utworów. Już na otwarcie dostajemy energetyczny "For a New Hope", który brzmi niczym hołd dla wczesnego Helloween – szybko, radośnie i bardzo przebojowo. Świetnym riffem wyróżnia się "The Shining Path", jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Chwytliwy motyw przewodni i brzmienie w stylu Gamma Ray z lat 90. sprawiają, że utwór zapada w pamięć. "One Last Sacrifice" to dynamiczna, wielowątkowa kompozycja z interesującymi przejściami i dopracowanymi partiami gitar. Instrumentalny "Tides of War" wypada znakomicie i stanowi miły przerywnik. Nieco mniej porywa ballada "This Journey Begins", przy której wkrada się odrobina nudy. Dużo więcej energii ma rozpędzony "Sacred Fire". Finał płyty to prawdziwa uczta dla fanów power metalu – czternastominutowy "Winter of Souls" to rozbudowana, epicka suita, w której dzieje się naprawdę dużo. Tezza stara się zaskoczyć słuchacza rozbudowaną strukturą i wielowarstwowością kompozycji, co sprawia, że jest to idealne zwieńczenie albumu.
Fillipo Tezza nagrał album solidny i spójny, ale wciąż daleki od najwyższego poziomu. Brakuje mu świeżych pomysłów na riffy i bardziej oryginalnych motywów gitarowych – większość jest poprawna, lecz przewidywalna. Mimo to całość słucha się z przyjemnością, a fani gatunku z pewnością znajdą tu wiele radości.
Ocena: 6/10
wtorek, 23 września 2025
SPEED QUEEN - ...With a bang! (2025)
W latach 80 scenę metalowa zasypywały płyty wysuwane przez belgijska wytwórnie Mausoleum i ile świetnych płyt można było odnaleźć i wiele belgijskich kapel potrafiło skraść serce. W dzisiejszych czasach raz na jakiś czas coś ciekawego zrodzi się w Belgii. Wycieczkę do tamtych czasów i złotych lat Mausoleum i takich kapel jak faithful breath, steelover czy crossfire zabiera nas formacja speed Queen. Działają od 2014 r i idą w ślady riot city, enforcer czy stallion. 5 września wydali debiutancki album "...with a bang!".
Lata 80 już dawno za nami i nie powrócą, ale miło że jest sporo kapel która starają się nam przypomnieć klimat tamtych zespołów czy płyt. Speed Queen to band, którzy tworzą muzycy z pasją i umiejętnościami. Panowie potrafią grać dynamicznie, zadziorne z pasją i dbałością o detale. Niby formuła znana i nie ma nic odkrywczego, ale dużo frajdy dostarczają. Sekcja rytmiczna stoi na straży dynamiki i energii. Wokalista Thomas Kenis odpowiada za klimat lat 80 i przebojowy charakter całości. Chodzący dynamit. Z kolei gitarzysta Andreas Stieglitz serwuje nam wciągające i pełne finezji solówki i riffy. Nie ma nudy i cały czas się coś dzieje.
Nie ma dłużyzn, tylko 40 minut czystej rozrywki. Zaczyna się tajemniczo, bo od intra "5678" i już zalatuje klimatem lat 80. Pierwszy killer to bez wątpienia rozpędzony "showdown" i to jest speed metal pełną gębą. Chwytliwy riff i łatwo wpadający w ucho refren i hicior gotowy. Prosty i przebojowy jest też " I want it". Band pokazuje, że drzemie w nich ogromnych potencjał. Kawałek to przykład, że można grać prosty i pełen pomysłowości speed metal. Echa iron maiden z lat 80 można uświadczyć w "eye to eye". Szkoda, że żelazna dziewica nie gra już w takim stylu. Echa "running free" iron maiden można wyłapać w "chasing ghosts" i brzmi to obłędnie. Takich hitów, takiego heavy metalu w stylu lat 80 nam trzeba. Bardzo fajnie buja "i walk Alone" i ta pozytywna energia sieje zniszczenie. Band daje czadu i można świetnie bawić się przy tym. Pomysłowy riff i nieco glamowy feeling napędza " skygazers". Band nie zatrzymuje się i dalej mamy kolejny speed metalowy killer w postaci "the World ends tonight" czy "fire" który wieńczy album w wielkim stylu.
Takich płyt w takim stylu jest pełno to fakt. Jest w czym wybierać, bo konkurencja silna. Speed Queen zasługuje na uwagę. Potrafią grać na wysokim stylu, tworzyć killery i hity. Przed nimi kariera stoi otworem i rodzi się nam prawdziwa gwiazda heavy/speed metalu. Zapewne jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Gorąco polecam.
Ocena : 9/10
EVILCULT - Triumph of evil (2025)
W 2023 roku brazylijski zespół Evilcult całkowicie skradł moje serce. To właśnie wtedy zaprezentowali swój drugi pełnometrażowy album, utrzymany w klimatach black/speed metalu. W ich muzyce można było odnaleźć echa wczesnego Running Wild, Kreatora, Venom czy Mercyful Fate. Teraz, po dwóch latach, powracają z nowym materiałem zatytułowanym "Triumph of Evil", który ukazał się 19 września nakładem Awakening Records. I znów nie zawiedli – nagrali album, który w pełni zasługuje na uwagę i uznanie.
Na przestrzeni ostatnich dwóch lat w składzie Evilcult zaszły pewne zmiany. W tym roku do zespołu dołączyli gitarzysta Hell Bordini oraz perkusista Fillipe Stress. Muzycznie jednak formacja pozostała wierna swojemu stylowi – nowi muzycy bez trudu odnaleźli się w mrocznej, energetycznej stylistyce grupy. Wciąż mamy do czynienia z mieszanką heavy, speed i black metalu – agresywną, przebojową i pełną ognia. To materiał, który słucha się z ogromną przyjemnością. Serce zespołu niezmiennie stanowi wokalista i gitarzysta Lucas – jego ostry, chropowaty i mroczny głos idealnie oddaje ducha black metalu. Album jest zwięzły i treściwy – trwa zaledwie 35 minut, ale to 35 minut intensywnej, bezkompromisowej jazdy prosto do celu.
Echa wczesnych płyt Running Wild słychać choćby w porywającym "Diabolical Alchemist" – gitarowe riffy, wokal i przemyślana aranżacja robią ogromne wrażenie, a solówki to prawdziwa uczta dla uszu. Można tu również wyłapać pewne wpływy Iron Maiden. Kolejny numer, "Midnight Ritual", jest równie szybki, melodyjny i doskonale oddaje styl Evilcult – to esencja ich speed/black metalowego brzmienia. Tytułowy "Triumph of Evil" kipi energią i chwytliwością, a momentami przywodzi na myśl wczesne dokonania Kreatora. Zespół nie zwalnia tempa, a "Satanic Revolution" to kolejna eksplozja mocy – kompozycja w duchu dawnych nagrań Running Wild.
Dla kontrastu, instrumentalny "Waves of Agony" wprowadza odrobinę spokoju i klimatycznej przestrzeni. Następny w kolejności "The Abyss" skręca lekko w stronę klasycznego heavy metalu, pokazując, że zespół potrafi elastycznie bawić się stylistyką. Na finał otrzymujemy pełen drapieżności "Warrior of Doom" oraz bardziej rozbudowany, epicki w charakterze "Endless Night", który doskonale zamyka album.
Evilcult, mimo zmian personalnych, nadal podąża własną drogą i robi to, co potrafi najlepiej – porywa słuchacza i serwuje materiał pełen energii oraz zapadających w pamięć melodii. To prawdziwa uczta dla fanów black/speed metalu.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 22 września 2025
MORS PRINCIPIUM EST -Darkness Invisible (2025)
26 września to dzień premiery 9 albumu studyjnego fińskiej formacji Mors Principium Est. To band znany wśród fanów melodyjnego death metalu i są na scenie od 1999r. Stylem trochę przypominają scar symmetry , kalmah czy children of bodom. "Darkness invisible" to płyta skierowana do fanów tej grupy i maniaków melodyjnego death metalu.
Doświadczony zespół i jakoś można być bardziej spokojnym o jakość. Mocnym atutem zespołu jest wokal Ville Vijanen. Zapewnia klimat i agresywność w muzyce Mors principium Est. Sporo dobrej roboty robią gitarzyści i brawa dla Jori Haukio i Jakko Kółko. Stawiają na przebojowość, melodyjność i urozmaicenie. Dużo dobrego się dzieje i nie ma przynudzania. Każdy znajdzie coś dla siebie na nowym albumie.
Band zadbał o mocne i soczyste brzmienie, które potęguje wrażenia i o piękna szatę graficzną. Odpalając płytę dostajemy melodyjny " of death" i już czuć moc i potencjał tej ekipy. Rasowy killer, który rozwala system. Drugi kawałek to "venator", który ma chwytliwe partie klawiszowe i szykuje się nam kolejny hicior. Mocna rzecz. Troszkę zwalniamy w " monuments", który idzie w epickość i progresywność. Kolejny killer to bez wątpienia dynamiczny " summoning the dark". Mamy jeszcze pełen agresji i rozmachu "Beyond the horizon" i brzmi to bezbłędnie. Band nie zwalnia tempa i " in sleep there is peace" to kolejna petarda. Melodyjny death metal pełną gębą. Końcówka płyty ma troszkę lekki przerost formy nad treścią.
Mors principium Est powraca z naprawdę bardzo dobrym albumem w kategorii melodyjnego death metalu. Jest agresja, przebojowość i pomysłowość. Pozycja obowiązkowa dla fanów zespołu i miłośników melodyjnego death metalu. Band wciąż ma coś do powiedzenia w tej stylizacji.
Ocena : 8/10
niedziela, 21 września 2025
AETERNIA - Into the Golden Halls (2025)
" Into the Golden Halls" to debiutancki album niemieckiej formacji Aeternia, który ukaże się 17 października nakładem Cruz Del Sur Music. Zespół działa od 2020 roku i ma na swoim koncie jedynie mini-album, jednak to właśnie pełnoprawny debiut pokazuje, jaki potencjał drzemie w tej kapeli i do czego jest zdolna. Warto dodać, że Aeternia powstała na gruzach formacji Daughters Desire.
FIRMAMENT - For centuries Alive (2025)
Na przełomie lat 2015–2022 działała niemiecka kapela Tension, która pozostawiła po sobie jeden album. Na jej gruzach narodził się zespół Firmament, stawiający sobie za cel granie klasycznego heavy metalu mocno zakorzenionego w tradycji lat 80., wyraźnie inspirowanego dokonaniami Iron Maiden czy Angel Witch. W ich muzyce pobrzmiewa też tajemniczość charakterystyczna dla Seven Sisters oraz melodyczne patenty rodem z Wytch Hazel.
19 września nakładem Dying Victims Productions ukazał się drugi album studyjny tej formacji – For Centuries Alive. To płyta z gatunku tych, których absolutnie nie wolno przegapić. Już sama baśniowa, pełna magii i detali okładka zachęca, by sięgnąć po krążek i zanurzyć się w muzycznym świecie Firmament.
Zespół postawił na klasyczne brzmienie, mocno odwołujące się do ducha lat 80. Centralną postacią pozostaje Marco Hermann – wokalista obdarzony ciekawą barwą głosu, świetną techniką i zdolnością do budowania napięcia. To on nadaje kompozycjom przebojowości i charakteru, czarując słuchacza od pierwszych dźwięków. Prostota aranżacji sprawia, że muzyka ma w sobie autentyczny urok i łatwo daje się pokochać.
Duet gitarowy Michalik/Meyer bezbłędnie wywiązuje się ze swoich obowiązków, dostarczając słuchaczom masy chwytliwych melodii i porywających zagrywek. Choć na pozór nie ma tu nic odkrywczego, całość brzmi znakomicie i wciąga bez reszty. To właśnie oldschoolowy charakter jest największym atutem Firmament.
Album otwiera lekkie, melodyjne intro Solarion’s Wake, które od razu przywołuje ducha zapomnianego nieco nurtu NWOBHM. Te skojarzenia podsyca Pulsar – pełen dynamiki, przebojowy kawałek przypominający najlepsze czasy Iron Maiden. Podobnie działa energiczny A Legend of the Fall, emanujący świeżością i szybkością, będący ukłonem w stronę lat 80.
Kolejny utwór, Swear by the Moon, przemyca hardrockowe naleciałości i świetnie buja, a jednym z najmocniejszych punktów albumu jest zadziorny i pomysłowy Brother of Sleep, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na debiucie Iron Maiden. Kapitalnie wypada również przebojowy Starbeast, kipiący energią, oraz zamykający album The Empress and the Founding – kompozycja klimatyczna, odwołująca się bardziej do stylistyki lat 70.
Firmament daje jasny sygnał: to zespół, z którym trzeba się liczyć. Stawiają na klimat, chwytliwość i klasyczne rozwiązania, które urzekają swoją autentycznością. Jeśli kochacie NWOBHM – tego albumu absolutnie nie możecie przeoczyć.
Ocena: 8,5/10
sobota, 20 września 2025
VOID -Forbidden Morals (2025)
Powoli, małymi krokami, amerykański zespół Void umacnia swoją pozycję na scenie metalowej. To kapela młodego pokolenia, głodna sukcesu i konsekwentnie dążąca do celu. Działają od 2019 roku, a na koncie mają już dwa albumy, które w tak krótkim czasie udowodniły, że stać ich na naprawdę wiele. Void potrafi postawić na pomysłowość, mroczny klimat i jednocześnie oddać hołd takim legendom jak Forbidden, Testament czy Annihilator. To thrash/speed metal z wyraźną nutą heavy metalu rodem z lat 80.
Drugi album, "Forbidden Morals", ukazał się 29 sierpnia nakładem Shadows Kingdom Records i jest jedną z najważniejszych premier thrash metalowych roku 2025. Już na pierwszy rzut oka uwagę przyciąga klimatyczna, sugestywna okładka – aż chce się mieć ten winyl w swojej kolekcji. Do tego dochodzi ostre jak brzytwa, perfekcyjnie zrealizowane brzmienie. Płyta emanuje mocą i podkreśla talent muzyków.
Styl Void opiera się na progresywnych rozwiązaniach thrashmetalowych, z dodatkiem melodyjności, agresji i świeżości, które sprawiają, że słuchacz nie ma prawa się nudzić. Zespół potrafi zaskoczyć – co zresztą nie dziwi, skoro w jego składzie są tak utalentowani muzycy. Warto wspomnieć, że w 2024 roku do zespołu dołączyli basista Blake Adams i gitarzysta Chris Braune. Sekcja gitarowa spisuje się znakomicie: mocarne riffy, świetnie zaplanowane przejścia i dbałość o melodyjność oraz przebojowość budzą prawdziwy podziw.
Największą atrakcją jest jednak wokal Jacksona – jego charakterystyczna maniera i technika robią ogromne wrażenie. To zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Mroczny klimat doskonale uchwycono w otwierającym album "A Curse", który wprowadza słuchacza w atmosferę grozy. Dalej zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Utwór tytułowy, "Forbidden Morals", to przykład pięknych przełamań i zmian tempa, utrzymany w stylistyce heavy/speed metalu, z elementami progresji i połamanych melodii. "Gateways of Stone" zaczyna się w klimacie klasycznego heavy metalu, by szybko przerodzić się w thrash/speed metalowy cios, pełen pasji i energii. Takie utwory, grane z miłością do lat 80. i 90., są zawsze w cenie.
"Judas Cradle" to prawdziwy koncertowy killer – buja, porywa i przywodzi na myśl najlepsze czasy heavy/power metalu. Gabe i Chris dają tu popis wirtuozerii gitarowej. W krótkim, intensywnym "Nine Blood Moons" zespół bawi się konwencją, wplatając skomplikowane motywy i złożone melodie, pokazując, że mają pomysł na własną tożsamość muzyczną.
Na płycie nie zabrakło również ballady – "By Silver Light" – ambitnej, ale zarazem drapieżnej, idealnie wpasowanej w klimat albumu. Dalej czeka na nas mroczny, agresywny "Return of the Phantom", który brzmi świeżo, pomysłowo i stanowi świetną mieszankę heavy i thrash metalu. Album zamyka monumentalny "Beneath... Lives the Impelar", w którym zamiłowanie zespołu do progresji dostaje pełne ujście – to prawdziwy finałowy kolos, pełen zaskakujących zwrotów i muzycznej pasji.
"Forbidden Morals" to drugi album studyjny Void, ale dopiero tutaj brzmią jak zespół w pełni ukształtowany i pewny siebie. To dzieło dojrzałe, kreatywne, wspaniale łączące w sobie energię speed metalu i agresję thrashu. Każdy utwór jest tu małą ucztą, a każda sekunda – prawdziwą gratką dla fanów gatunku. To płyta, której po prostu trzeba posłuchać.
Ocena 9/10
piątek, 19 września 2025
AIRBORN - Lizard Secrets part three : Utopia (2025)
Seria "Lizard Secrets" włoskiego zespołu Airborn doczekała się trzeciej odsłony. "Utopia" zamyka trylogię i wciąż prezentuje rasowy europejski power metal z wyraźnymi wpływami Helloween, Gamma Ray, Iron Savior czy Scanner. Nowy album może nie jest najlepszym dziełem w dorobku Włochów, ale z pewnością nie przynosi im wstydu – zdecydowanie warto go przesłuchać.
Trzecia część wypada jednak słabiej niż poprzednia. Zespół postawił na nieco bardziej komercyjne brzmienie, lżejsze aranżacje i przystępniejsze motywy. Nadal jest to klasyczny power metal z charakterystycznymi dla Airborn patentami, ale da się odczuć spadek formy. Materiał bywa nierówny, a momentami wręcz pozbawiony mocy i energii, co wpływa na odbiór całości. Airborn wciąż stawia na przebojowość i melodyjność, dzięki czemu płyty słucha się przyjemnie, choć trudno nazwać ją najlepszą w ich dorobku.
Pierwsze skrzypce w zespole gra Alessio Perardi, wokalista i gitarzysta, którego delikatny, melodyjny śpiew nadaje utworom lekkości. Tym razem jednak brakuje w nim pazura i drapieżności, które wcześniej nadawały kompozycjom charakteru. Duet gitarowy Capucchio/Perardi również nie zachwyca – stawia na sprawdzone rozwiązania i chwytliwe melodie, momentami trochę na siłę. Na plus należy odnotować świetną okładkę oraz brzmienie, które dobrze oddaje klimat Airborn.
Otwarcie płyty w postaci "King of Melody" robi znakomite wrażenie – jest szybko, klasycznie i radośnie. Inspiracje Helloween i Freedom Call słychać od pierwszych taktów, a utwór łatwo wpada w ucho i długo zostaje w pamięci. "In Utopia" miejscami przypomina Gamma Ray z czasów "Land of the Free II", a główny riff zdaje się czerpać z tamtej płyty. Dynamiczny, rozpędzony "Forever Is a Long Time Coming" to kolejny mocny punkt albumu – radosny power metal w klimacie lat 90. zawsze jest mile widziany.
Podobne emocje wywołuje przebojowy "Futuremaker", po którym wkracza nieco hardrockowy "Midnight Riders", wprowadzający nas w bardziej komercyjne rejony. Echa Gamma Ray pobrzmiewają w energicznym "Magic Bullet", którego atutem jest chwytliwy refren. Z kolei wesoły, klasycznie power metalowy "Soldiers of Misfortune" przywołuje na myśl stare, dobre Helloween. Niestety, końcówka albumu wypada słabiej – cięższe riffy w zamykających utworach brzmią nieco bezbarwnie, a rozbudowany "My Own World" okazuje się zbyt rozwleczony i pozbawiony wyrazistości.
Airborn to wciąż rozpoznawalna marka w świecie power metalu i niejednokrotnie udowodnili, że potrafią nagrać świetny album. Potencjał w nich drzemie, choć tym razem nie został w pełni wykorzystany. "Utopia" to solidna, momentami bardzo udana płyta, ale daleko jej do miana opus magnum zespołu.
Ocena: 6.5/10
czwartek, 18 września 2025
ALTHENIKO - Balls of steel (2025)
Długo kazał na siebie czekać włoski Altheniko – aż osiem lat. W tym czasie do zespołu dołączył nowy perkusista, Frank R., i to właśnie z nim na pokładzie nagrano „Balls of Steel”. Album ukazał się 12 września i jest już ósmym studyjnym wydawnictwem tej włoskiej formacji, poruszającej się w stylistyce power/speed metalu z wyraźnymi naleciałościami klasycznego heavy metalu. Choć okładka może odstraszać swoim kiczowatym stylem, zawartość muzyczna okazuje się znacznie lepsza, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.
Czy jednak dorównuje najlepszym dokonaniom Altheniko?
Trzeba przyznać, że nie jest to ich szczytowe osiągnięcie. Zespół już nieraz udowodnił, że potrafi stworzyć energetyczny, pełen przebojowych melodii album w duchu power/speed metalu. Najnowsza płyta utrzymuje ten klimat, lecz więcej tu miejsca na melodyjny heavy metal i nieco bardziej przystępne, „komercyjne” brzmienie. Wciąż słychać nacisk na przebojowość i chwytliwe refreny, choć momentami brakuje dopracowania aranżacyjnego. Mimo to słucha się tego materiału z przyjemnością – Altheniko wciąż potrafi porwać i zaskoczyć słuchacza.
Album trwa około 40 minut i już otwierający go „HM Generation” stanowi prawdziwy strzał w dziesiątkę: chwytliwy refren, szybkie tempo i melodyjny riff składają się na rasowy, power metalowy killer. Tytułowy „Balls of Steel” jest prosty, ale wyjątkowo wpada w ucho – to ukłon w stronę niemieckiej szkoły heavy metalu i trzeba przyznać, że wyszedł znakomicie. Wokalista Dave Nightfight momentami brzmi jak sam Udo Dirkschneider, a jego drapieżna maniera dodaje utworowi dodatkowej mocy.
Na szczególne uznanie zasługuje gitarzysta Joe Boneshaker – może i nie zaskakuje innowacyjnością, ale jego riffy i solówki są solidne i oparte na sprawdzonych, klasycznych rozwiązaniach. Więcej żywiołowego power/speed metalu znajdziemy w „Phobic” – to jeden z najbardziej udanych fragmentów albumu, napędzany mocnym riffem i chwytliwym refrenem. Świetnie wypada również „Godspeed”, stawiający na bardziej heavy metalowy klimat, a jego refren to prawdziwa perełka.
Rozpędzony „Wheels of Fire” to powrót do starych, dobrych czasów Altheniko – czysty power/speed metal, grany z pasją i energią. Podobne wrażenie robi zadziorny, przebojowy „Scream of the Old Town”, który mimo braku oryginalności daje słuchaczowi sporo frajdy. Dynamiczny „Cold Mines” zachwyca agresją i szybkością. Dopiero w końcówce płyty emocje nieco opadają – ostatnie utwory oferują solidny, lecz mniej porywający heavy metal.
Na nowy album Altheniko trzeba było czekać długo, ale było warto. To płyta pełna pasji, przebojowych refrenów i metalowej energii. Zespół zgrabnie balansuje pomiędzy power a heavy metalem, dostarczając 40 minut świetnej rozrywki. Może nie jest to ich opus magnum, ale to zdecydowanie bardzo udany powrót do gry.
Ocena: 8/10
środa, 17 września 2025
ANGELO PERLEPES MYSTERY - Spelled by fire (2025)
Wstyd się przyznać, ale wcześniej nie miałem styczności z twórczością Angelo Perlepesa i jego formacji Mystery. To grecka kapela, która działa na scenie już od 1989 roku. Na swoim koncie mają cztery albumy, po czym zapadli w aż 21-letnie milczenie. W 2024 roku do zespołu dołączył charyzmatyczny wokalista Billy Vass, a wraz z nim – jak się okazało – powiew świeżości i nowa energia. W zaciszu studia przygotowano coś naprawdę wyjątkowego. 12 września ukazał się piąty pełnometrażowy album "Spelled by Fire" – i trzeba przyznać, że to powrót w wielkim stylu.
Płyta skierowana jest przede wszystkim do miłośników muzyki w duchu Yngwie Malmsteena, Rainbow czy Iron Mask. Znajdziemy tu połączenie hard rocka, neoklasycznego power metalu i melodyjnego metalu. Sercem i duszą tego wydawnictwa jest oczywiście gitarzysta Angelo Perlepes, który stawia na finezję, melodyjność i niebanalne pomysły. Technika jest tu na najwyższym poziomie – Angelo niemal w każdym utworze daje popis swoich umiejętności, a jednocześnie nie traci z oczu spójności kompozycji. Świetnie w to wszystko wpasowuje się Billy Vass – jego barwa głosu i sposób interpretacji nadają całości przebojowego charakteru. To dzięki niemu płyta przywołuje ducha takich zespołów jak Rainbow, Iron Mask czy Yngwie Malmsteen.
Materiał jest przemyślany, różnorodny i zagrany z wielką pasją. Cały czas coś się dzieje – nie ma miejsca na nudę. Ogromnym atutem jest umiejętność budowania epickiego, pełnego majestatu klimatu, w czym greckie zespoły potrafią się znakomicie odnaleźć.
Już otwierający i rozbudowany utwór "Spelled by Fire" robi wrażenie – czuć tu ogromne inspiracje Malmsteenem, a popisy gitarowe Angelo są prawdziwą ucztą dla ucha. To sześć minut czystych emocji i muzycznego piękna. Podobne wrażenie robi "Wizards of the Western Coast" – riffy wyraźnie inspirowane twórczością Iron Mask i Malmsteena od razu sygnalizują, że mamy do czynienia z power metalem w najlepszym, neoklasycznym wydaniu.
Przebojowy i pełen magii "Visions Will Find a Way" zachwyca świeżością i energią. Z kolei "Caress of Darkness" to perełka – utwór mroczny, stonowany, jakby łączący klimat starego Rainbow z Dio, odrobinę Black Sabbath z czasów Tony’ego Martina i nutkę Axel Rudi Pell. Prawdziwe cudo.
Dynamiczny, porywający "Stormrider" wprowadza ducha Ritchiego Blackmore’a – ten utwór, choć trwa prawie siedem minut, mija błyskawicznie. Marszowy, epicki "Fiat Lux" momentami przywodzi na myśl klimat utworu "Casbah" Axel Rudi Pell czy Black Sabbath z ery Martina. Hard rockowy "Mercyful Night" przenosi słuchacza w czasy klasycznego Rainbow i lat 80. – to ukłon w stronę złotej ery gatunku.
Jednym z najbardziej monumentalnych utworów jest "Sign of the Cross" – mroczny, epicki i przepełniony potężnym refrenem. Brzmi niczym zaginiony klasyk Rainbow z czasów Dio. Z kolei "For the Love of God" to emocjonalna podróż, której siedem minut potrafi całkowicie zahipnotyzować słuchacza.
Na zakończenie dostajemy prawdziwego asa – "The Journeyman", który przypomina najlepsze lata Rainbow i wieńczy album z rozmachem, pozostawiając słuchacza z poczuciem obcowania z czymś wielkim.
Gdy muzyka cichnie, w głowie wciąż wybrzmiewają dźwięki tej płyty. Chce się do niej wracać raz za razem. "Spelled by Fire" to coś więcej niż tylko zbiór dobrze zagranych utworów – to pokaz kompozytorskiego kunsztu, prawdziwy muzyczny spektakl pełen magii i emocji. Nie wiem, czy to najlepszy album w karierze Angelo Perlepesa, ale z pewnością jest to jeden z najlepszych albumów roku 2025.
Ocena: 10/10.
niedziela, 14 września 2025
HELSTAR - The Devils masquerade (2025)
Pewnie nie jeden fan Helstar myślał sobie, że to już koniec tej kapeli. Ostatni album wydany w 2016r i potem sługa cisza. Wokalista James Rivera oraz gitarzysta Larry Barragan nie składają jeszcze broni. W 2024 r zaprosili do zespołu nowego gitarzystę Alana Deleon Jr i z nim przygotowano "the Devils masquerade" , który ukazał się 12 września za sprawą Massacre Records. To świetna kontynuacja tego co pokazali na "vampiro". Poziom równie podobny, więc jest uczta dla fanów power/thrash metalu.
sobota, 13 września 2025
AEDAN SKY - The universal realm (2025)
Jeśli ktoś czekał na nowe wydawnictwo Helloween czy Avantasia i poczuł rozczarowanie, to z pewnością znajdzie wszystko, czego szukał, na debiutanckim albumie formacji Aedan Sky. Ich płyta określana jest mianem space opery i w żadnym wypadku nie brzmi jak typowy debiut. "The Universal Realm" to raczej muzyczny bliźniak francuskiego Galderia – i nic dziwnego, w końcu projekt został powołany do życia przez lidera tej grupy, Sebastiana Chabota. Album ukazał się 12 września nakładem Rockshots Records i stanowi piękny hołd dla power metalu z lat 90.
Na pokładzie znaleźli się w zasadzie muzycy znani już z Galderia – choćby Thomas Schmitt czy Julien Digne – dlatego nie ma tu mowy o wielkiej rewolucji czy odejściu od stylu macierzystego zespołu. I dobrze, bo miłośnicy Galderia oraz klimatów science fiction poczują się tu jak w domu. Dodatkowym atutem jest fakt, że Aedan Sky zapełnia pustkę po Gamma Ray – i to całkiem skutecznie. Wokal Sebastiana Chabota niejednokrotnie przywodzi na myśl Kaia Hansena, co tylko potęguje nostalgiczne wrażenie. Moje serce bije szybciej przy takich dźwiękach – to muzyka pełna energii, świetnych aranżacji, chwytliwych melodii, gitarowych popisów i porywających solówek.
Materiał jest spójny i treściwy – całość trwa zaledwie 36 minut, ale nie znajdziemy tu żadnych dłużyzn. To esencja power metalu i hołd dla złotej ery Helloween i Gamma Ray. Od pierwszych sekund płyta wciąga – zaczyna się klimatycznym intrem "Opening", które od razu przenosi słuchacza w kosmiczny świat. Następnie przychodzi czas na rozpędzony i przebojowy "Call of the Universe" – z charakterystycznym wokalem Chabota, potężnym riffem i refrenem, który momentalnie zapada w pamięć. To prawdziwa podróż w czasie do ery "Powerplant" Gamma Ray czy wczesnego Helloween – absolutna perełka!
Kolejny utwór, "A Kingdom to the Stars", to prawdziwa oda do piękna klasycznego power metalu – brzmi potężnie i wzbudza apetyt na więcej. Po tym energetycznym początku nieco zwalniamy przy nastrojowym "Gates of Skies", którego refren to ukłon w stronę kultowych albumów Gamma Ray, Helloween czy Avantasia. Echa Kaia Hansena słychać także w "Beyond the Vortex of Time" – to prawdziwy killer i dokładnie taki kawałek, jaki chciałbym usłyszeć na nowym albumie Helloween.
Delikatniejszy, melodyjny "From the Ashes to the Light" ukazuje bardziej refleksyjną stronę zespołu i ma wręcz rycerski klimat. Refren przywodzi na myśl twórczość Dynazty – świetne urozmaicenie. Potem dostajemy radosny, kipiący energią "Land of Paradise", który jest wręcz encyklopedycznym przykładem, jak powinno się grać power metal. Dalej czeka na nas przesiąknięty duchem Gamma Ray "Illumination", pełen agresji i dynamiki. Całość zamyka spokojna, nastrojowa ballada "The Universal Realm", stanowiąca piękne, epickie zwieńczenie albumu.
Aedan Sky udowadnia, że w dzisiejszych czasach wciąż można nagrać power metalowy album, który odda ducha lat 90. i przeniesie słuchacza w złoty okres Helloween czy Gamma Ray. Słuchając tej płyty, jeszcze bardziej tęsknię za Gamma Ray, ale jednocześnie cieszę się, że istnieje zespół, który potrafi wypełnić tę lukę. Jedna z największych muzycznych niespodzianek roku 2025.
Ocena: 9,5/10
DIRKSCHNEIDER & THE OLD GANG - BABYLON (2025)
Dziadek Udo Dirkschneider ma już 73 lata, a wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć i udowodnić, że wiek to tylko liczba. Wciąż daje czadu ze swoim zespołem U.D.O., a jego ostatnie płyty naprawdę mogą imponować. Co więcej, Udo utrzymuje znakomity kontakt ze starymi znajomymi. Przy okazji płyty „We Are One” pojawili się Peter Baltes i Stefan Kaufmann z Accept – odżyły dawne wspomnienia i zrodził się pomysł na nowy projekt: Dirkschneider & The Old Gang (w skrócie DATOG). Niedługo potem dołączył również Matthias Dieth – stary druh z czasów albumów „Timebomb” czy „Faceless World”. Do zespołu zaproszono także wokalistkę Manuelę Bibert, która błyszczała już na „We Are One”.
środa, 10 września 2025
DRAGONSFIRE -Rebirth of the beast (2025)
Niemiecki Dragonsfire po piętnastu latach milczenia powraca w odświeżonym składzie z nowym albumem zatytułowanym „Rebirth of the Beast”. Płyta ukazała się 29 sierpnia i z pewnością trafi w gusta maniaków heavy/power metalu spod znaku Primal Fear, Gamma Ray, Mystic Prophecy czy Brainstorm. Długa przerwa wyszła zespołowi na dobre – materiał jest ciekawy, zadziorny i dopracowany, a całość zasługuje na uwagę.
poniedziałek, 8 września 2025
DARKER HALF - Book of fate (2025)
Mroczny klimat, patenty power-metalowe inspirowane Sonatą Arcticą, Edguy czy Gamma Ray, a do tego spora dawka chwytliwych melodii – to największe atuty Darker Half. Australijska formacja działa od 2003 roku i mimo pięciu albumów studyjnych wciąż pozostaje w cieniu, nie zdobywając większego rozgłosu. To przykład kolejnego zespołu, który potrafi grać i nagrywać solidne płyty, ale któremu brakuje błysku geniuszu i elementu zaskoczenia.
Po pięciu latach przerwy grupa powróciła z krążkiem „Books of Fate”, wydanym 29 sierpnia nakładem Massacre Records. Darker Half nigdy nie rzucał słuchaczy na kolana, jednak nowy album pokazuje dojrzalsze, bardziej dopracowane oblicze kapeli i rzeczywiście potrafi zapaść w pamięć. Odważę się stwierdzić, że to najlepsza płyta w ich dorobku. Nie ma tu miejsca na nudę – to zwarte, dynamiczne i umiejętnie przygotowane heavy/power metalowe dzieło w mroczniejszej oprawie.
Największą uwagę przyciąga lider zespołu, Steven Simpson. Jego charakterystyczny głos dodaje całości mocy i drapieżności – wokalista robi tu prawdziwe wrażenie. Simpson wraz z Danielem Packovskim tworzą zgrany duet gitarowy, który stawia na proste, ale niezwykle chwytliwe motywy. Melodie łatwo wpadają w ucho, a całość brzmi spójnie i energicznie, co pozytywnie zaskakuje.
Album otwiera krótkie intro, a zaraz po nim pojawia się klasyczny power-metalowy strzał – „The Golden Path”. To utwór pełen przebojowości, energii i udanej zabawy konwencją. Kolejnym mocnym punktem jest „From Disaster”, w którym słychać echa Sonaty Arctica czy Stratovarius – słodki, nośny refren to prawdziwa gratka dla fanów gatunku. Nieco bezbarwniej wypada „Are You Listening”, kierujący się bardziej w stronę hard rocka, za to lekki i bujający „Another Day, Another Nightmare” nadrabia prostotą i przyjemnym klimatem.
Power metal w czystej postaci dostarcza rozpędzony „Something Sinister” – żywcem wyjęty z lat 90., kiedy królowały Gamma Ray czy Edguy. Nie sposób też przejść obojętnie obok przebojowego „Faded Glory”, w którym zespół stawia na agresywniejszy wydźwięk – i ta recepta sprawdza się znakomicie. Album zamyka tytułowy „Book of Fate” – stonowany, mroczny i ukazujący nieco inne oblicze Darker Half.
Grupa zrobiła krok naprzód i przygotowała album bardziej spójny, dopracowany i różnorodny. Nie znajdziemy tu arcydzieła, ale za to pełno zadziornych riffów, nośnych melodii i udanych aranżacji. „Books of Fate” to bez wątpienia jasny punkt w dyskografii zespołu i pozycja, z którą warto się zapoznać.
Ocena: 7,5/10
STEELPREACHER - Gimme some Metal (2025)
Od 23 lat niemiecki Steelpreacher funkcjonuje na scenie i dorobił się statusu rozpoznawalnej marki – szczególnie wśród miłośników mieszanki hard rocka i heavy metalu. Stylistycznie zespół przywodzi na myśl takie formacje jak Krokus, Motörhead czy Saxon. Potrafi nagrać solidny album, ale wciąż brakuje mu iskry, która pozwoliłaby stworzyć coś ponadczasowego, zapadającego w pamięć. Tak właśnie prezentuje się najnowsze wydawnictwo „Gimme Some Metal”, które ukazało się 5 września.
To pierwsza płyta z udziałem perkusisty Kevina Kurta, który bardzo dobrze odnalazł się w nowej roli. Jego gra pasuje do charakteru zespołu i nadaje kompozycjom odpowiednią dynamikę. Na gitarach wciąż rządzi duet Andi The Wicked oraz Jens Hubinger – panowie opierają się na klasycznych patentach i rockowej energii, choć miejscami brakuje im świeżości i odrobiny odwagi w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Najmocniejszym ogniwem grupy pozostaje bez wątpienia sam Hubinger, tym razem także w roli wokalisty. Jego głos idealnie sprawdza się w takiej stylistyce – jest charyzmatyczny, zadziorny i pełen ekspresji. Niestety, sama zawartość albumu jest nierówna i pozbawiona większej przebojowości. W pewnym momencie pojawia się nawet znużenie.
Całość trwa 47 minut i mieści kilka wyraźniejszych momentów. Na plus wyróżnia się energetyczny „Hell Ain’t What It Used to Be”, w którym słychać echa AC/DC. Do tańca i do kufla zachęca prosty, ale chwytliwy „Drinking the Night Away”, przywodzący na myśl Krokus. Utwór tytułowy „Gimme Some Metal” napędza cięższy riff, choć całość wypada dość topornie. Dużo słabiej prezentuje się wtórny i mało wyrazisty „Hell Is on Fire”. Za to „Heart of Darkness” to klimatyczna perełka, w której Steelpreacher uderza w bardziej klasyczne, niemieckie heavy metalowe brzmienia rodem z Grave Digger. Mniej udany okazuje się „Green Bottled Beer” – wesołkowaty i bardziej kiczowaty niż wart uwagi. „Forever Free” rozczarowuje swoją nijakością, ale ostrzejszy „Dawn of War” przywraca wiarę w zespół – to numer z rycerskim klimatem i mocniejszym riffem. Z kolei „Hell Awaits” broni się zadziornością i energią.
Steelpreacher nie eksperymentuje i gra według sprawdzonych schematów. To bezpieczne podejście, ale też ograniczające – szkoda, bo potencjał jest widoczny. Nuda i powtarzalność sprawiają, że album traci na atrakcyjności. „Gimme Some Metal” to płyta solidna, ale przeciętna – skierowana głównie do wiernych fanów formacji.
Ocena: 6/10
niedziela, 7 września 2025
WINGS OF STEEL - Winds of time (2025)
Jedni w muzyce Wings of Steel doszukują się wpływów Queensrÿche, inni słyszą coś z Crimson Glory czy Riot V. Nie brakuje też odniesień do Judas Priest czy Helloween. Amerykański zespół, istniejący od 2019 roku, konsekwentnie stara się wypracować własny styl, którego fundamentem pozostaje klasyczny heavy metal, wzbogacony jednak o elementy power i speed metalu. Formacja szybko zdobyła uznanie, imponując koncertami i udanym debiutem. Teraz idzie za ciosem – 17 października, nakładem High Roller Records, ukaże się ich drugi album studyjny. To data, którą fani heavy metalu powinni zapamiętać.
Już na pierwszy rzut oka widać, że skład zespołu pozostał ten sam, podobnie jak stylistyka. Jednak zgodnie z prawidłami gatunku – drugi album jest szybszy, mocniejszy i dojrzalszy. Nowe wydawnictwo oferuje znacznie więcej niż debiut, a momentami ociera się wręcz o perfekcję. Uwagę przyciąga efektowna okładka, dopracowane brzmienie i dojrzały, przemyślany materiał. To album pełen różnorodności, energii i klimatu, który nie pozostawia miejsca na nudę.
Ogromna w tym zasługa utalentowanych muzyków. Gitarzysta Parker Halub imponuje techniką, pomysłowością i dbałością o detale – jego riffy i solówki to prawdziwa magia. Gwiazdą zespołu pozostaje jednak wokalista Leo Unnermark, którego popisy w górnych rejestrach przywodzą na myśl Michaela Kiske. To prawdziwy czarodziej, nadający zespołowi unikalnego charakteru.
Album otwiera odważny, dynamiczny kolos – „Winds of Time”. Zamiast epickiego wstępu dostajemy natychmiastową dawkę ognia i energii. Nic dziwnego, że właśnie ten utwór promował wydawnictwo – idealnie definiuje styl Wings of Steel. Jeszcze bardziej rozpędzony „Saints and Sinners” emanuje świeżością i mocą, ukazując wpływy power metalu. „Crying” zaczyna się pięknym wejściem gitar, przywodzącym na myśl złote czasy Iron Maiden, po czym płynnie przechodzi w bardziej rockowe rejony z refrenem będącym ukłonem w stronę lat 80.
Sześciominutowy „Burning Sands” pokazuje, jak dziś powinien brzmieć Primal Fear – słychać w nim echa Judas Priest, a całość iskrzy od energii. Z kolei „To Die in Holy Water” wyróżnia się podniosłością i melodyjnością, a błyszczy tu przede wszystkim perkusista. „Lights Go Out” zaskakuje stonowanym, mroczniejszym klimatem, podkreślając wszechstronność grupy.
Kolejny z promujących album utworów – „We Rise” – rozwija się powoli, ale szybko ujawnia epicki charakter, pełen marszowego tempa i gitarowych smaczków rodem z Dio czy Manowar. To kwintesencja klasycznego heavy metalu. Na zakończenie otrzymujemy „Flight of the Eagle” – najdłuższy, nastrojowy i emocjonalny utwór, w którym Wings of Steel pokazują swoje bardziej rockowe oblicze.
„Winds of Time” to album pełen pasji, pomysłów i emocji, a przy tym dowód na to, że heavy metal wciąż ma wiele do zaoferowania. To dzieło dojrzale przemyślane, zróżnicowane i perfekcyjnie wykonane. Zespół stworzył płytę, o której będzie się mówić jeszcze długo. Dla wielu fanów – poważny kandydat do miana albumu roku.
Ocena: 10/10
sobota, 6 września 2025
THE RODS - Wild Dogs unchained(2025)
⁶Niektóre kapele z lat 80., mimo upływu dekad i bogatej dyskografii, potrafią wciąż pozytywnie zaskoczyć, a nawet zbliżyć się do swoich najlepszych wydawnictw. Amerykański The Rods, działający od 1979 roku, miał za sobą długie lata ciszy, ale od powrotu w 2010 r. słychać wyraźnie, że zespół przeżywa drugą młodość. Wydany w 2024 roku Rattle the Cage udowodnił, że trio wciąż potrafi imponować pomysłowością, dbałością o szczegóły i wysoką jakością. Teraz, bez długiej przerwy, otrzymujemy kolejną dawkę – album Wild Dogs Unchained, który ujrzał światło dzienne 5 września nakładem Massacre Records.
Na pierwszym planie błyszczy lider zespołu, David Feinstein, który swoim głosem sieje spustoszenie, od razu przywołując skojarzenia z Dio, Judas Priest czy Manowar. Jako gitarzysta dostarcza natomiast solidną dawkę riffów – melodyjnych, ostrych i pełnych zadziorności – oraz chwytliwych solówek. W warstwie instrumentalnej dzieje się naprawdę wiele dobrego. Styl i klimat nowej płyty stanowią naturalną kontynuację tego, co zespół zaprezentował na Rattle the Cage.
Album zawiera dziesięć utworów trwających łącznie 52 minuty i ani sekunda nie wydaje się tutaj zmarnowana. To prawdziwy wehikuł czasu, który przenosi słuchacza w złotą erę lat 80. Już otwierający krążek „Eyes of a Dreamer” to błysk geniuszu – pełen pasji miks epickiego heavy metalu i hard rocka, w którym słychać echa Dio, Manowar, a momentami nawet Rainbow. To bezsprzecznie perełka, po której apetyt rośnie. W podobnym tonie utrzymany jest pozytywnie zakręcony „Rock and Roll Forever” – prosty, wpadający w ucho hardrockowy hymn rodem z lat 80. Z kolei zadziorny „Mirror Mirror” świetnie buja i nosi w sobie ducha Dio. Marszowy, nastrojowy „Tears of the Innocent”, najdłuższy numer na krążku, imponuje klimatem i dramaturgią.
Tytułowy „Wild Dogs Unchained” oraz „Time Rock” to kolejne znakomite ukłony w stronę klasyki lat 80., idealne dla fanów brzmienia balansującego między heavy metalem a hard rockiem. O hitach tu nie brakuje – „Run Run Run” pokazuje bardziej przebojowe oblicze zespołu, natomiast „Make Me a Believer” dowodzi, że The Rods potrafią również zagrać szybko i agresywnie. Album wieńczy mocarny „Hurricane”, będący świetnym podsumowaniem całej płyty.
Nie mam pojęcia, jak The Rods to robią, ale po raz kolejny dostarczają materiał przebojowy, dopracowany i kipiący energią, a jednocześnie pełen hołdu dla lat 80. Zespół błyszczy i pokazuje, że mimo długiego stażu wciąż potrafi nagrać świeży i pomysłowy album. Dobrze, że wrócili na dobre.
Ocena: 8,5/10
VIRAL - The merchant (2025)
Szwedzki Viral przychodzi z odsieczą. To kolejny reprezentant nurtu NWOTHM, który w swojej muzyce korzysta ze sprawdzonych patentów znanych z dokonań Blackslash, Enforcer czy Monument. Zespół istnieje od 2012 roku i już na świetnym debiucie pokazał, że chętnie sięga do dorobku gigantów gatunku – Iron Maiden oraz Judas Priest. 15 sierpnia Viral wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany The Merchant – pozycję absolutnie obowiązkową dla fanów debiutu.
piątek, 5 września 2025
AMBUSH - Evil in all dimensions (2025)
środa, 3 września 2025
SINTAGE -Unbound Triumph (2025)
Pamięta ktoś jeszcze debiut niemieckiej formacji Sintage? Paralyzing Chains to wydany w 2023 roku album, który od razu udowodnił, że kapela doskonale rozumie, jak powinien brzmieć materiał w klimacie NWOTHM. Zespół czerpie pełnymi garściami z klasyki lat 80., odwołując się zarówno do gigantów pokroju Iron Maiden czy Judas Priest, jak i młodszych przedstawicieli gatunku – Enforcer czy Ambush.
Po dwóch latach Sintage powracają z drugim krążkiem zatytułowanym Unbound Triumph. Premiera zaplanowana została na 17 października nakładem High Roller Records. Nowy materiał pokazuje, że grupa nie spoczywa na laurach – konsekwentnie umacnia swoją pozycję, a świeży album trzyma poziom debiutu.
Skład uległ niewielkim zmianom – w 2023 roku do zespołu dołączył gitarzysta Chilli, który wraz z Julezem tworzy dziś mocny filar kapeli. Panowie stawiają na sprawdzone patenty i klasyczne rozwiązania, budując klimat rodem z lat 80. Nie brakuje tu zadziornych riffów, wciągających solówek i rozwiązań, które przywołują złotą erę heavy metalu. Zespół umiejętnie łączy dynamikę z urozmaiceniem, a całości towarzyszy szczera radość grania.
Ogromną rolę w muzyce Sintage odgrywa wokal Randiego. To głos pełen techniki, charakteru i drapieżności, a przy tym świetnie odnajdujący się w wysokich rejestrach. To właśnie jego ekspresja sieje prawdziwe spustoszenie i staje się główną wizytówką zespołu. Każdy element muzycznej układanki Sintage ma swoje znaczenie, a dbałość o detale – od brzmienia po estetyczną okładkę – buduje spójny i atrakcyjny obraz całości.
Nowy materiał jest zwartym i treściwym zestawem. Album otwiera rozpędzony „Ramming Speed” – prawdziwy pokaz talentu i mocne uderzenie już na starcie. Sporo pozytywnej energii i przebojowości znajdziemy w „Cutting the Stars”, który stanowi bezpośredni hołd dla lat 80. i wypada znakomicie. Z kolei „Silent Tears” to bardziej stonowana, rockowa ballada – bujająca, nastrojowa i pełna emocji. Prawdziwym killerem okazuje się „Blood Upon the Stage”, gdzie zespół ukazuje swoje heavy/speed metalowe oblicze – jak Iron Maiden na sterydach. To utwór kipiący pasją do klasycznego metalu i jednocześnie pomysłowy.
„Beyond the Thunderdome” wprowadza lekko hardrockowy feeling – solidny numer, choć bez większych fajerwerków. O wiele mocniejszy ładunek energii niesie za sobą „Prisoned by the Dark”: agresywny, pełen przebojowych riffów i gitarowych fajerwerków. Całość zamyka melodyjny i chwytliwy „One with the Wind”, kolejny numer z wyraźnym ukłonem w stronę Iron Maiden – idealne podsumowanie stylu Sintage.
Zespół doskonale odnajduje się w estetyce NWOTHM, a mimo dużej konkurencji potrafi wyróżnić się własnym charakterem. Charyzmatyczny wokal, wyraziste gitary, chwytliwe riffy i solówki – to wszystko sprawia, że Unbound Triumph robi naprawdę mocne wrażenie. To album, który każdy fan gatunku powinien znać.
Ocena: 8,5/10
poniedziałek, 1 września 2025
STARGAZER -Stone Cold creature (2025)
Ciężko dzisiaj o świetne połączenie melodyjnego heavy metalu i hard rocka, który jest przesiąknięty klimatem lat 80 i 70. Ciężko o materiał, który nieco przypomni nam twórczość deep purple, rainbow, Dio, van halen czy magnum. Norweski Stargazer w 2023r skradł moje serce i pokazał że w dzisiejszych czasach wciąż można dostać taką muzykę. 12 września za sprawą Mighty Music ukaże się 4 album studyjny zatytułowany "stone cold creature". Uczta dla fanów gatunku.
Cieszy fakt, że skład zespołu bez zmian i podobnie jak i stylistyka. Ważną rolę odgrywa tutaj wokal Tore Andre Helgemo. Potrafi czarować swoim głosem i oddać stylistykę hard rocka, jak j melodyjnego heavy metalu.Nadaje całości lekkości, finezji i tajemniczości. Bardzo ważna postać Stargazer. Helgomo i Ernsten odpowiadają za partie gitarowe i tutaj jest bardzo nastrojowe. Jest rockowy klimat, jest lekkość i poszczególne dźwięki potrafią podziałać na emocje. Do tego dochodzi dopracowane i czyste brzmienie, jak i miła dla oka okładka, która zostaje na długo w pamięci.
Płytę otwiera zadziorny " make a deal with the devil", który mocno czerpie z Dio, czy last in line. Dalej mamy spokojniejszy i bardziej rockowy " looking for a star". Oj potrafi podziałać na zmysły. Nastrojowo zaczyna się " burning up inside" i przypomina mi się stara szkoła Foreigner czy Magnum. Ten chłód i dużą dawką melodyjnego heavy metalu w stylu Coldspell czy Crowne w "stone cold creature" jest naprawdę urocza. Więcej energii i drapieżności mamy w " Winter is coming" i znów znakomita mieszanka melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Mocna rzecz. Jest też lekki " writings on the walls", który imponuje przebojowym refrenem i finezyjnymi partiami gitarowymi. Najlepszy na płycie to bez wątpienia najostrzejszy na płycie " Ice Walker". Jest pazur i moc. Szkoda, że nie ma więcej tego typu petard. Bardzo fajnie buja klasycznie brzmiący " screams break the silence". Jest też przebojowy " what are you waiting for". Takie hity pokazują potencjał tej formacji.
Kto lubi nastrojowe granie, gdzie liczą się emocje i piękne dźwięki ten szybko pokocha nowe dzieło Stargazer. Potrafią tworzyć klimat, dostarczyć piękne melodie i rockowe perełki. Płyta na pewno słabsza od poprzedniej, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Chwała za to że jest Stargazer i dostarczają taka mieszankę melodyjnego heavy metalu i hard rocka.
Ocena : 8/10
niedziela, 31 sierpnia 2025
RISING STEEL - Legion of the grave (2025)
Swoją pozycję na francuskiej scenie heavy metalowej konsekwentnie umacnia formacja Rising Steel. Zespół działa od 2012 roku i ma już na koncie cztery albumy. Najnowszy, Legion of the Grave, to kolejny solidny i dobrze poukładany krążek w ich dorobku. W muzyce słychać wyraźne inspiracje takimi grupami jak Nightmare, Cage, Primal Fear czy Metal Church. Płyta ujrzała światło dzienne 29 sierpnia nakładem wytwórni Frontiers Records.
Najmocniejszym atutem Rising Steel jest charakterystyczny, zadziorny wokal Emmanuelsona, znanego również z Lonewolf. Jego głos doskonale współgra z muzyką zespołu. Całość napędza jednak zgrana sekcja rytmiczna oraz gitarowy duet Rabilloud–Riffman, którzy stawiają na agresywne riffy, energię i wyrazistą melodyjność. Choć o oryginalności trudno tu mówić, materiału słucha się z przyjemnością. Do pełni szczęścia brakuje jedynie świeżości i elementu zaskoczenia. Rising Steel to dobrze naoliwiona maszyna obracająca się w konstrukcji heavy/power metalu.
Na uwagę zasługuje także okładka, która skutecznie przyciąga wzrok i dobrze oddaje charakter zawartości. Album otwiera dynamiczny i przystępny "Betrayer "– prosty, ale chwytliwy utwór z ostrym riffem i szybkim tempem. Następnie pojawia się singlowy" King of the Universe", w którym zespół stawia na drapieżność i świetną zabawę; wyraźnie czuć tu echa Metal Church z czasów Ronniego Munroe. Tytułowy "Legion of the Grave "wprowadza nieco mroczniejszy klimat, zdradzający wpływy Grave Digger. Z kolei" Venomous "to udany miks heavy metalu i hard rocka, natomiast" Trapped in a Soul Garden" buja oldschoolowym feelingiem i przywołuje atmosferę lat 80. Całość zamyka melodyjny i przebojowy" Night Vision", pokazujący, że w zespole drzemie naprawdę duży potencjał.
Rising Steel posiada wszystkie atuty, by sięgnąć wyżej, jednak na razie pozostaje w sferze solidności i grania na bardzo dobrym, choć nie wybitnym poziomie. Legion of the Grave to kawał porządnego heavy/power metalu – i nic ponadto.
Ocena: 7/10
sobota, 30 sierpnia 2025
MOB RULES -Rise of the ruler (2025)
Na aż siedem lat zamilkł niemiecki Mob Rules. Ostatnie płyty zespołu trzymały jednak wysoki poziom i pokazały, że formacja przeżywa drugą młodość. Beast Reborn i Tales from Beyond to bardzo udane albumy, w pełni oddające styl i klasę, jaką Mob Rules od lat prezentuje. To świetnie wyważony heavy/power metal, czerpiący inspiracje z twórczości Gamma Ray, Grave Digger czy Accept. Rise of the Ruler to już jedenasta płyta studyjna grupy, wydana 22 sierpnia nakładem wytwórni ROAR. Po raz kolejny Mob Rules dostarcza materiału godnego uwagi.
Wydawnictwo, jak na zespół tej klasy przystało, opatrzone jest efektowną okładką i może pochwalić się pełnym mocy, soczystym brzmieniem. Stylistycznie grupa kontynuuje to, co prezentowała na ostatnich krążkach. Obyło się bez niepotrzebnego kombinowania i eksperymentów – i bardzo dobrze, bo ta sprawdzona formuła działa znakomicie. Zmiany zaszły natomiast w składzie: do zespołu dołączyli perkusista Sebastian Schmidt oraz gitarzysta Florian Dyszbalist. Ten ostatni wraz ze Svenem Ludke tworzy świetnie zgrany duet, stawiający na różnorodność, chwytliwe melodie i przebojowość. Ich współpraca owocuje pełnym energii brzmieniem, w którym gitarzyści doskonale się uzupełniają. Cieszy także powrót charakterystycznego głosu Klausa Dirksa – bez wątpienia najważniejszego filaru Mob Rules.
Album zawiera jedenaście kompozycji i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na początek krótkie intro, po którym wkracza energetyczny killer „Exiled” – power metalowy numer pełen werwy i przebojowości. Zespół pokazuje tu znakomitą formę. Kolejnym mocnym punktem jest żywiołowy, nieco zwariowany „Future Loom” – utwór prosty w formie, a jednocześnie porywający, miejscami przywodzący na myśl Gamma Ray. W „Back to Savage Land” uwagę przykuwa chwytliwy motyw przewodni oraz wymagający refren, który dodaje całości charakteru.
Cięższe, bardziej „toporne” brzmienie niemieckiego heavy metalu pojawia się w „Trial and Trail of Fear”, gdzie ponownie słychać pomysłowość i wyczucie melodii. Wrażenie robi też podniosły „Providence” czy klimatyczna ballada „Nordic Oasis”. Nie zabrakło klasycznego power metalu – przykład stanowi melodyjny, oldschoolowy „Coast of Midgard”. Uwagę przyciąga również nastrojowy „On the Trail”, w którym można odnaleźć echa twórczości Blind Guardian.
Mob Rules kazał swoim fanom długo czekać na nowy materiał, ale siedem lat nie zostało zmarnowanych. Zespół nagrał zróżnicowany, pełen energii i melodyjności album, który potwierdza jego mocną pozycję na scenie od już 31 lat. Rise of the Ruler to kolejny bardzo dobry rozdział w bogatym dorobku grupy. Zdecydowanie warto sięgnąć po tę płytę.
Ocena: 8/10