Im
większy wkład w promocję, tym większe zainteresowanie fanów
daną płytą. Szkoda, że w tej machinie pomijane są naprawdę
dobre płyty, które nie miały takiej z pompą promocji. To
właśnie takie płyty cierpią, a fani rzadko kiedy zadają sobie
trud żeby zainteresować się płytą we własnym zakresie.
Zauważyłem, że tak właśnie pominęli niemiecki band Starchild,
który w kwietniu wydał swój debiutancki album
zatytułowany „Starchild”. Zespół powstał w 2013r, ale
nie dajcie się zwieść. Nie mamy do czynienia z amatorami.
Starchild to iście gwiazdorski skład, dlatego też się dziwię, że
fani heavy/power metalu zlekceważyli ten album. Cisza na forach i
brak jakichkolwiek recenzji to tylko potwierdzało. Czas przerwać
ciszę na temat tego wydawnictwa.
Jeśli
chodzi o mnie o zespole usłyszałem za sprawą ich klipu. Wtedy już
wiedziałem , że płyta Starchild może być jedną z najciekawszych
w tym roku. Emocję podgrzewał oczywiście skład zespołu. Jest
Micheal Ehre z Gamma Ray, Jens Becker z Grave Digger. Mniej znani to
Esmeralda czy gitarzysta Dennis Hormes. Lider tej grupy jest jednak
Sandro Giampietro, który pełni rolę wokalisty, drugiego
gitarzysty i kompozytora. W tej ostatniej roli ma doświadczenie
choćby z Unisonic czy płyt Micheal Kiske. O samym zespole i ich
genezie było dość cicho i w sumie nie wiele się zmieniło w tej
kwestii. Warto zaznaczyć, że nazwa kapeli wzięła się od
meksykańskiej czaszki, która jest ponoć obcego pochodzenia.
To z kolei determinuje warstwę liryczną kompozycja. Dominuje
tematyka s-f i to też uchwycono na okładce, która do bólu
przypomina „The dark Ride” Helloween. Chwyt zamierzony. Zresztą
to nie pierwsze i nie ostatnie skojarzenie z Helloween. Płyta jest
właśnie skierowana do fanów takich kapel Edguy, Helloween
czy Gamma Ray.
Skoro
wymieniłem inspiracje muzyczne Starchild to łatwo można odczytać
w jakiej stylistyce kapela się obraca. Jest to przede wszystkim
power metal, ale nie brakuje odesłań do melodyjnego metalu czy hard
rocka. Warto zaznaczyć,że z jednej strony Starchild to kapela,
która nie tworzy niczego nowego, ale z drugiej strony
dostarcza słuchaczowi bardzo udaną mieszankę heavy/power metalu, w
którym słychać nawiązania do klasyków power metalu,
w którym można wyodrębnić power metal jaki był w latach 90
faworyzowany. Tak więc szybkie, melodyjne riffy, o nieco słodkim
charakterze, z radosnym wydźwiękiem i z wokalistą, który
śpiewa czysto i w wysokich rejestrach niczym Kiske. To wszystko
tutaj się pojawia, ale co najważniejsze przyczynia się do tego że
płyta jest naprawdę bardzo dobra. Decyduje o tym nie tylko styl,
nawiązanie do moich ulubionych kapel typu Edguy czy Helloween, ale
też bardzo poukładany i dopracowany materiał. Już gdy wkracza
„Starchild” to słychać, że zespół wie
jak tworzyć ciekawe melodie, jak porwać słuchacza energią i
dynamiką. Pierwszy przebój, który od razu w pada w
ucho. Tutaj już zespół nas zabiera w tajemniczą historię o
czaszce, która jest pochodzenia obcego. Jest na ziemi od 900
lat i chce wreszcie odlecieć i wrócić do domu. Nieco
przypomina to „Indiana Jones i królestwo kryształowej
czaszki”.Na szczęście płyta nie kończy się na tym jednym
kawałku i jest tutaj więcej takich hitów. Wszystko skupia
się wokół lidera Sandro, który jest wokalistą i
gitarzystą. Wokal brzmi identycznie jak wokal Micheala Kiske i to
akurat żadna ujma dla Sandro. Najwidoczniej kilkuletnia współpraca
z Kiske wyszła na dobre Sandro i mógł nieco podłapać od
samego mistrza. Śpiewa czysto i często stara się być bardziej
autentyczny, charyzmatyczny, jednocześnie nie zapominając o
emocjonalnym wydźwięku. W utworze „Black and White Forever”
można usłyszeć jak te dwa wokale są podobne, ponieważ tutaj
gościnnie wystąpił Michel Kiske. Sandro często wygrywa podobne
riff jak Hansen czy Weikath za czasów „The Keeper of The
seven Keys” i jednym z takich przykładów jest „Its
My race”. Sam utwór opowiada o uczuciu jakie się
ma, gdy dążymy do wygrania. To jest właśnie ten niemiecki power
metal do jakiego przywykliśmy na przestrzeni lat. Z kolei gdy zespół
wkracza w łagodniejsze grania, to gdzieś ulatuje ta przebojowość
i ciekawe melodie, a zaczyna wiać nudą. Dobrze to ukazuje „Still
My Planet”, który
jest bardziej rockowy i komercyjny. Przynajmniej można się
delektować kolejnym ciekawym tekstem, który opowiada o tym że
nie dbamy o swoją planetę, tak jakby gdzieś była inna planeta, a
przecież nie ma innej. Jest tylko nasza planeta Ziemia.
Do grona ciekawych utworów można też zaliczyć melodyjny
„Thief Of The crown”,czy energiczny „Morningstar”,
zaś
„Runner” pokazuje
że Sandro to bardzo dobry gitarzysta, który wie jak zachwycić
słuchacza ciekawym i wciągającym motywem. Do tego jego solówki
są takie zagrane z finezją i pomysłem. Ponury klimat Grave Digger
przewija się momentami w rytmicznym „Reaching
The Land”.
Zadbano nawet o to, by płyta była urozmaicona co potwierdza nieco
progresywny „Visions”.
Starchild
wypada dobrze i nie ma się czemu dziwić, w końcu wykonanie
materiału jest solidne i dopracowane. Nie ma się do czego
przyczepić, chyba że skupimy się stricte na pomysłach na
poszczególne kompozycje. To było właściwie do przewidzenia,
kiedy w zespole ma się takich doświadczonych muzyków. Można
by jeszcze nie które kompozycje poprawić i bardziej
dopieścić, ale i tak mimo tego materiał wydaje się być solidny i
ma sporo ciekawych hitów, które przywołują stare
dobre czasy Helloween, Edguy czy Gamma Ray. To jest właśnie ta
cecha, która przesądziła o tym, że jest to udany album,
który można polecić fanom power metalu. Miłe zaskoczenie,
zwłaszcza że o samym Starchild nie było głośno. Teraz powinno
się to zmienić.
Ocena:
7.5/10
P.s
Podziękowania dla Thomasa Bremera za przesłanie płyty
Słyszałem i popieram recenzję , mnie najbardziej zaskoczył skład , a sięgnąłem po płyte ze względu na okładkę wiadomo dlaczego \m/.
OdpowiedzUsuńJeśli ktoś lubi wyciumkane i mało wymagające sammetowo-kiskowe melodie do snu to owszem płytka dla niego. Nie ma tu niczego wartościowego. Dziwię się, że Jens zagrał na tak gejowskiej płycie :/
OdpowiedzUsuń