piątek, 4 lipca 2014

GRAVE DIGGER - The Return of The Reaper (2014)

Panuje od lat taki mit wśród słuchaczy heavy metalu, że wielkie kapele nie potrafią, albo inaczej nie są wstanie już nagrać takich albumów jak w latach 80. Inne czasy, inny etap kariery, a może presja, która ciążyła wówczas na owych kapelach, wszystko odegrało sporą rolę. Dzisiaj już ciężko o albumy na miarę tych wielkich z lat 80. W końcu nie ma powodów by udowadniać, że jest się wielkim zespołem, nie ma powodów do rywalizacji, w końcu marka zrobi swoje. I tak o to zrodził się mit, że wielkie kapele nie są wstanie nagrać nić na miarę starych płyt. Fakt, ciężko znaleźć jeszcze takie zespoły, które mają w sobie jeszcze tą ikrę co w tamtych czasach i nie wiele zmienili swój styl czy poziom. Ale skoro Accept miał swój „Blood Of The nations”, który można postawić obok „Metal Heart” czy „Balls to the Wall”, Gamma Ray nagrała „Empire of The Undead” który może śmiało konkurować z najlepszymi dokonaniami, to inni mogą. Najlepszy w tej dziedzinie chyba wyróżnia się Grave Digger. Nawiązanie do swoich najlepszych albumów wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Dali radę powrócić do czasów „Tunes of War” za sprawą „The Clans will rise again” to czemu by tak nie wrócić do równie genialnego „The Reaper” który był największym osiągnięciem wczesnego Grave Digger. Tak też miało się stać o czym świadczyć miał tytul nowego albumu, a więc „Return of The Reaper”.

Wielkie nadzieje, ale w sumie były podstawy, że ta sztuka Niemcom wypali. Nie chodzi o klasę, doświadczenie czy to, że kapela kurczowo trzyma się swojego stylu. Po prostu ostatnio nagrywali bardzo dobre albumy. Wystarczy wspomnieć „The Clans will rise Again” czy „Ballad of a Hangman”. Pomijam nijaki „Clash of The Gods”, który dawał cień wątpliwości. Najpierw pojawiła się znakomita okładka, potem klip „Hell Funeral”. Najlepszy kawałek Grave Digger od lat i w dodatku taki klasyczny. Obstawiałem wszystko, zwłaszcza to że nagrają bardzo dobry album, ale nie liczyłem, że dostanę jeden z najlepszych albumów Grave Digger. Od lat zespół nie grał tak ostro, tak żywiołowo, z pomysłem. Tym razem przemawiają jeszcze inne atuty, które ostatnio ciężko było doszukać się na poprzednich krążkach. Przede wszystkim mroczny, z dreszczykiem klimat przypominający albumy Kinga Diamonda. Okładka w sumie też wygląda jak kalka „Abigail”, ale to jak dla mnie spory plus. Grave Digger silniejszy niż kiedykolwiek, a ich siła wybrzmiewa przede wszystkim w kompozycjach. Od początku do końca jest napięcie, jest energia, są emocje i spora dawka niemieckiego metalu. Nie zabrakło tej rodzimej toporności, ani też charakterystycznych riffów, które są połączeniem ciężaru, mocy i agresji. Jednak tym razem większy nacisk postawiono na prostotę, na szybkość, na przebojowość i to w większym stopniu niż „The Clans will rise Again” co zaowocowało jednym z najlepszych albumów. Styl nie uległ może drastycznej zmianie, ale słychać spore nawiązanie do innego niemieckiego zespołu i mam tutaj na myśli Paragon. Ta szybkość, przebojowość i płynność solówek to jakby przerysowanie stylu Paragon. Co ciekawe Grave Digger brzmi tutaj dość swobodnie, nie jest taki monotonny, ani nużący, wszystko brzmi tak jak powinno, a nawet lepiej. Wokal Chrisa jak zwykle jest ozdobą i tym co zawsze kojarzy się z Grave Digger, a najlepsze to że mimo tyle lat, wciąż zachwyca, a może nawet bardziej niż na pierwszych płytach. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Procentuje tutaj też to co miało miejsce w 2009 r, a mianowicie dołączenie Axela Ritta. Dzięki niemu Grave Digger przeżywa drugą młodość, odżył i stał silny jak przed laty i dlatego nie mają żadnych problemów z tworzeniem muzyki na miarę starych płyt. Nowy album jest pełen ciekawych zagrywek, które oddają to co najpiękniejsze w metalu. Pomysłowość bije z albumu od pierwszych sekund, kiedy wybrzmiewa znana melodia z „Return of The Reaper”. Pogrzebowy klimat, który przesiąknięty jest grozą i mrokiem. To od razu dobrze rokuje, zwłaszcza że dzisiaj ciężko o równie ciekawe intra. Zespół szybko przechodzi do ataku i robi to najlepiej jak potrafi bo od energicznego „Hell Funeral”, który słusznie promował album. Idealny przykład jak powinno się grać heavy metal w naszych czasach. Co ciekawe słychać tutaj sporo klasyki i piękne lata 80. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że i Judas Priest z czasów Painkillera pojawia się tutaj. Słychać to choćby w ostrzejszym „War Gods”. To jest o tyle ciekawy utwór, bo taki jakby mniej w stylu Grave Digger. Więcej Judas Priest, czy Paragon. Nie ważne co słyszymy, ważne że jest to jeden z najlepszych utworów tej kapeli, jeden z prawdziwych utworów ku chwale heavy i power metalu. Można? Można. Zostańmy jeszcze chwilę przy Judasach. „Turbo Lover” jest kontrowersyjny, ale tytułowy kawałek z tej płyty Judasów każdy zna i co ciekawe „Tattoed Rider” brzmi właśnie jak taka niemiecka wersja tego utworu. Wyszło to naprawdę znakomicie. Niemiecka toporność, szybkość godna speed/thrash metalowych kapel i stylistyka Paragon to cechy kolejnej petardy na płycie, a mianowicie „Resurection Day”. Od lat basista Jens Becker nie dawał ciekawych popisów. Pamiętamy te popisy w Running Wild czy X-Wild i po tylu latach jest „Seasons of The Witch”. Kawałek bardziej epicki, bardziej stonowany i taki bardziej w stylu Accept, ale ma to swój urok. Kwintesencja heavy metalu i dla takich utworów warto żyć. Szybko i do przodu to recepta na ten album i zdaje to swój egzamin. „Road Rage Killer” wyróżnia się się agresywnym riffem i motoryką Motorhead czy starego Running Wild. Był niemiecka wersja „Turbo Lover”, to teraz czas na niemiecki „Aces of Spades” i „Satans Host” to najlepsza interpretacja słynnego kawałka Motorhead. Płyta urozmaicona i od samego początku wypełniona przebojami i nie brakuje ich do końca płyty. Tym największym hitem jest jednak „Death Smiles at All of Us”. Tutaj znów przypomina się Paragon, ale nie tylko. Jest tutaj też zebranie tego co najlepsze w Grave Digger. Refren może taki bardziej w stylu Hammerfall czy U.D.O, ale czy to jest coś złego? Z pewnością nie.

Grave Digger obalił mit i nagrał album który dorównuje „The Reaper” czy „Tunes of War”. Odważne słowa, ale tutaj właściwie nic nie jest naciągane. Wysoka forma muzyków, podrasowane brzmienie, które wtóruje ostrym riffom, szybkiej sekcji rytmicznej i znakomitym kompozycjom, które zostają w pamięci. Grave Digger nagrał sporo znakomitych albumów, ale tutaj przeszli samych siebie. Tak powinien brzmieć heavy/power metal naszych czasów. Jedno z największych zaskoczeń roku 2014. Rozpruwacz powrócił i konkurencją bój się! To jest kandydat do płyty roku!

Ocena: 10/10

3 komentarze:

  1. Prawda,prawda i tylko prawda. ;)
    Grabarz o klasę lepszy od Księdza (JP) :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak dla mnie, Jp daleko za Grave Digger:D Raczej jak coś będzie to pojedynek Grave Digger kontra Accept:D O judasach też napiszę:D To co zrobił Grave Digger jest dla mnie miłym zaskoczeniem:D Jednak można nagrać coś równie dobrego co stare albumy:D To nie lada wyczyn:D

      Usuń
  2. Coś pięknego... ja również nie spodziewałem się aż tak zacnego albumu , długo , długo nie opuści mojego odtwarzacza. Tak w ogóle to wygląda jakby Cris po ostatniej płycie zasadził porządnego kopa w dupsko Axlowi bo ten wycina riffy i solówy że morda sie cieszy przez cały album :D \m/.

    OdpowiedzUsuń