środa, 20 lutego 2019

LAST IN LINE - II (2019)

Kiedy w 2016 r ukazał się debiutancki krążek formacji Last in Line to świat zamarł i był to wydarzenie muzyczne. W zasadzie wtedy po raz kolejny można był usłyszeć niemalże stary skład Dio z okresu "Last in Line" z wyjątkiem oczywiście samego Dio. Tak nazwiska i otoczka wokół tego wydarzenia była ogromna i w efekcie z dużej chmury był niewielki deszcz. "Heavy Crown" to udany album, może nawet robić wrażenie, ale to już nie to co było za czasów Dio. Plus dla kapeli, że nie poprzestała tylko na graniu utworów Dio na żywo. Postanowili wyjść z własnym materiałem i trzeba było zmierzyć się z krytyką. Teraz po3 latach band powraca z drugim albumem zatytułowanym "II".  Z zespołu odszedł klawiszowiec Claude Schnell, a Jimmy Bain niestety odszedł do świata zmarłych. Czy to zwiastun słabego albumu?

Bez wątpienia drugi album Last In Line ma więcej do czynienia z hard rockiem, rockiem niż z metalem, a już na pewno najmniej z muzyką Dio. Zawodzi tutaj w zasadzie wszystko. Okładka jest prosta i po prostu brzydka. Brzmienie jakieś takie spłaszczone i nie robi większego wrażenia. Vivian nie zaskakuje swoimi riffami czy solówkami. Poszedł na łatwiznę i gra partie bez werwy, bez pomysłu i bez wiary że to ma sens. Gwiazdą tego zespołu jest nie kto inny jak właśnie wokalista Andrew Freeman, który wypada tutaj bez zarzutów. Jest pazur i nawet słychać echa Ronniego w jego głosie, co jest spory plusem. A jak wygląda sam materiał?

"Black out of the sun" to jeden z kawałków, który promował album. To również jeden z najciekawszych kawałków na płycie, pomimo że nie rzuca na kolana. Podoba mi się tutaj mroczny klimat i riff rodem z Black Sabbath.  Drugim utworem, który był znany wcześniej to "Landslide" i tutaj słychać zapędy zespołu do hard rocka. Czyżby chęć zagrania coś w stylu Def Leppard? Band ogrania nie moc w nijakim "Gods And Tyrants" który przez dłuższy czas strasznie się ciągnie. Na uwagę zasługuje w tym kawałku całkiem udane solo. Energia jest może i w "The year of the gun", ale nie brzmi to dobrze. Jest chaos i jakiś taki nieład. Pop/ rock mamy w komercyjnym "The unknown". Obudzić można się na sympatycznym "Sword from the stone", który ma coś z starego Rainbow, czy Deep purple. Znakomicie dopasowany główny motyw. Dużo tych utworów bo aż 13, jednak ciężko tutaj o jakiś jeszcze ciekawy zryw i utwór, który warto wspomnieć.

Rozczarowanie? To bardzo delikatne słowo, w przypadku tego bandu. No jest potencjał, są doświadczeni muzycy, jednak dominuje tutaj brak pomysłu i jakiegoś takiego charakterystycznego stylu. Taka nazwa i takie dziedzictwo zobowiązuje do muzyki na wysokim poziomie i najlepiej w stylu, z którego panowie dali się poznać na płytach DIO. Nazwa i nazwiska tym razem potrafią zwieść słuchacza i skraść cenny czas.

Ocena: 4/10

2 komentarze:

  1. hmm 4/10 może to kwestia gustu ale na pewno ta płyta nie jest aż tak słaba , powiem więcej jest bardzo dobra 8/10

    OdpowiedzUsuń
  2. No mi nie przypadla do gustu. Oczekiwalem czegos innego. Nawet w kategorii hard rocka nie robi to na mnie wrazenia...

    OdpowiedzUsuń