poniedziałek, 10 października 2011

KREATOR - Outcast (1997)

Na kolejny album niemieckiego KREATOR przyszło czekać fanom dwa lata, a zespół wciąż kontynuował eksperymenty i tym razem powstał krążek, który nie wiele ma do czynienia z thrash metalem. Poprzednia płyta była na swój sposób bardzo dobra, no o „Outcast” z 1997 już nie mogę tego powiedzieć. Podziwiam zespół za to że próbował tworzyć coś świeżego , ale nie każdego mogło to ruszać. Album pewnie w gatunku nie należy do niskiego pułapu, bo produkcja robi wrażenie, a kompozycje w same w sobie też nie są do końca kiczowate. Kwestia gustu i tyle. No mnie nie do końca przypadło taki styl grania, wolałem ich styl z „Coma of Souls” czy też z wcześniejszego okresu. Niestety zespół prezentując styl grania jaki słychać na Outcast zatracił swoją tożsamość i przestał przypominać KREATOR jaki wszyscy kochają. Brak charakteru i charakterystycznego grania w jakim zespół się obraca jest jedną z głównych przyczyn że jest to dla mnie jeden z słabszych dokonań tego zacnego zespołu. Właściwie okładka podobnie jak w przypadku poprzedniego albumu zdradza, że można pomarzyć o starym stylu KREATOR. Bolesne ale prawdziwe, choć brawa należą się za to że panowie nie stoją w miejscu i nie trzymają się kurczowo jednej stylizacji. Na tym albumie spodobał mi się wokal Petrozzy ,bo idealnie się w pasował w taki styl. Dużym minusem wg mnie jest liczba utworów na albumie, idealnie byłaby liczba 10, album by zapewne tak nie nudził już pod koniec.

Album otwiera „Leave This World Behind”- który od razu rozczarowuje starych fanów, bo jest to spokojny otwieracz, ciężki i mroczny jak cała płyta. Nie ma jakieś dzikości czy coś, taki w wolnym tempie, to wszystko się toczy ,ale nie oznacza że utwór jest słaby. Gra muzyków całkiem niezła ,a Petrozza jako wokalista zniszczył. Jednym z moich ulubionych utworów na tym albumie to oczywiście „Phobia” -prawdziwy killer. Oprócz genialnego głosu Petrozzy mamy niesamowite partie gitarowe i utwór bardzo fajnie buja. Kolejnym dziwnym wypiekiem jest „Forever”, który w niczym nie przypomina stary KREATOR i thrashu też tutaj nie wiele, ale kawałek ujdzie w tłoku, bo ma zapadający w pamięci riff. Potem zaczyna się dla mnie seria wypełniaczy: „Black Sunrise” , „Nonconformist”, „Enemy Unseen”, „Outcast”. Są to średnie utwory, które niczym się nie wyróżniają. Utwór nr. 8 to „Stronger Than Before” i też nie jest to jakiś genialny utwór,ale lepsze to niż te poprzednie kompozycje.. Mocny riff i całkiem udane tempo, no i ten przyjemny refren.
Ruin of Life”, „Whatever it May Take” to kolejne średnie kompozycji ,który mnie odsiewają, gdy sobie przypomnę choćby album „Coma of Souls” to aż mnie krew zalewa że można było takie coś stworzyć. No i końcówka albumu całkiem udana, bo mamy takie wałki jak „Alive Again”- z mocnym riffem i zarąbistym tempem, czy też „Against the Rest”. Obok „Phobii” najostrzejszy i najszybszy utwór na płycie, dobra robota! No i zamykający „A Better Tomorrow” - te wstawki z industrialu całkiem ciekawie wyszły, utwór całkiem udany.

„Outcast” nie należy do najlepszych albumów Kreatora , ale tym którzy lubią takie albumy jak „Renewal” to powinien się spodobać owy krążek. Mnie to raczej nie rzuca na kolana, wolę jak Kreator gra swoje, a industrial czy inne gatunki niech zostawi innym. Album może nie jest taki zły, ale trzeba mieć żyłkę do takiego grania, no bo jeśli ktoś oczekuje od tego albumu czystego drapieżnego thrashu w stylu „Pleasure to Kill” lub „Endless Pain” to może być rozczarowany. Płyta jest przeznaczona dla słuchaczy, którzy lubią takie mieszanie różnych stylów muzycznych. Jeden z najsłabszych albumów niemieckiej legendy thrash metalu. Ocena: 5.5/10

niedziela, 9 października 2011

KROKUS - Metal Rendez Vous (1980)

Lata 70 dla szwajcarskiego KROKUS nie były aż tak dochodowe jak mogłoby się wydawać. Ani „To You All” ani „Painkiller / Pay In Metal” nie przyniosły pożądanego sukcesu. Zespół pod koniec la 70 zainspirował się muzyką AC/DC i postanowił zmienić nieco kierunek muzyczny. To czego im brakowało do pełnej zmiany to solidnego wokalisty, który będzie lepszy pod względem techniki i charyzmy od Chrisa Von Rohra. Kapela znalazła swojego Bona Scotta, a mianowicie Marca Storace z zespołu TEA. Tak oto w latach 80 zespół rozpoczął swój złoty okres grania pod AC/DC. Personalnie nie ma większych zmian, bo były wokalista Chris Von Rohr objął funkcję basisty, zaś dotychczasowy basista Jurg Nargali zajął się klawiszami. Lata 80 zespół otworzył jednym z najlepszych albumów w swojej karierze, a mianowicie „Metal Rendez – Vous”, który śmiało można zaliczyć do tych klasycznych wydawnictw zespołu. Album pod każdym względem jest bardziej dojrzałym krążkiem. Produkcja Martina Pearsona jest bardziej dopieszczona, a same kompozycje są bardziej dopracowane i bardziej przebojowe. O tak, przebojowość to jedna z zalet tego albumu, bo właśnie z tego krążka pochodzą największe hity zespołu. A należą do nich singlowy "Heatstrokes" , czy też jeden z najbardziej rozpoznawalnych przebojów zespołu, a mianowicie „Bedside Radio”, w którym można się doszukać wyraźnych wpływów AC/DC z okresu „High Voltage” czy też „Highway To Hell”. Bardzo w udany sposób połączono heavy metalowy wydźwięk z hard rockowym szaleństwem i przebojowością. Nic dziwnego, że ten utwór był wybrany na kolejny singiel promujący ten album. Skoro jesteśmy przy największych hitach zespołu, to nie można w żaden sposób pominąć trwający prawie sześć minut „Tokyo Nights”, który również promował „Metal Rendez- Vous” jako singiel. Bez wątpienia jedna z najlepszych ballad jakie stworzył zespół. Na swój sposób jest ona oryginalna, bo nie ma ukłonu w stronę hard rockowego AC/DC, a bardziej w stronę luzackiego reggae. Warto podkreślić, że nie jest też to typowa ballada jak „Streamer” która nastawiona jest na łagodność, emocje i wzruszenie. Na albumie mamy też takie bardziej heavy metalowe granie, które słychać w zadziornym „Come On” czy też w rozbudowanym „Fire”. Jednak najwięcej jest hard rockowego grania o heavy metalowym wydźwięku o czym świadczyć może krótki, ale bardzo energiczny „Shy Kid” czy też rozpędzony „Back- Seat Rock'n Roll”.

„Metal Rendez – Vous” to jeden z najlepszych albumów KROKUS, który wypełniony jest po brzegi przebojami. Gdzieniegdzie można się doszukać drobnych wpadek, czy nieco mniej chwytliwych melodii, ale ostatecznie nie ma to większego wpływy na ocenę. Zmiany jakie przeprowadził KROKUS okazały się udanym zabiegiem, bo tak oto otrzymaliśmy klasyczny krążek szwajcarskiej formacji, który jest dowodem że można grać atrakcyjny heavy metal z wpływy hard rocka spod znaku AC/DC. Ocena: 9/10

KROKUS - Hardware (1981)

KROKUS na fali sukcesu jaki odniósł „Metal Rendez – Vous” przystąpił do pracy nad następnym albumem i tak po roku ukazał się „Hardware”, który jest kontynuacją stylu wypracowanego na poprzedniej płycie, a więc w dalszym ciągu mamy heavy metal z wpływami hard rocka spod znaku AC/DC. Jedyną kosmetyczną zmianą jaką zespół dokonał to producent i trzeba przyznać, że Mark Dearnley odwalił kawał dobrej roboty na tym albumie. Ponieważ, jest to połączenie brzmienia, które charakteryzuje płyty hard rockowe, jak i heavy metalowe. Kontynuacja stylu, rozwinięcie pomysłów z „Metal Rendez – Vous” nie zapewniły taki sam wysoki poziom jaki można było uświadczyć na tamtym albumie. Źródłem owego problemu jest to, że nie ma już takiej przebojowości, a przynajmniej nie w takiej dużej ilości co na poprzednim krążku. Do tego same kompozycje mają nieco gorsze aranżacje. W tej kategorii króluje „Smell Nelly” w którym mamy nieco przekombinowany wokal i irytujące wstawki „oh, oh”. Nie pomógł ani riff wzorowany na tych wygrywanych przez Angusa Younga z AC/DC. Również „Celebration” nie należy do udanych kompozycji. Wadą tego utworu jest nijakość i monotonny refren. Przebojowości na „Hardware” może nie ma w takiej dawce co na poprzednim albumie, ale to nie oznacza, że jej w ogóle nie ma. Dowodem tego są dwa najbardziej znane utwory z tego wydawnictwa, a mianowicie melodyjny „Easy Rocker” czy też stonowany „Rock City”. Skoro mowa o klasykach nie można też pominąć balladowego „Winning Man”, w którym zespół porzuca granie pod AC/DC na rzecz klimatu, heavy metalowego wydźwięku. Jak to bywa na płytach KROKUS obecność dynamicznych kompozycji jest wręcz obowiązkowa. Tym razem na album trafiły dwie petardy, a mianowicie nieco rock' n rollowy „Hardware She's Got Everthing” oraz „Mr. 69”, który jest coverem zespołu THE GUESS WHO.

Album nie jest taki zły jak się wydaje, bo pomimo mniejszej przebojowości, czy też kilku mniej atrakcyjnych partii gitarowych, w dalszym ciągu mamy KROKUS w znakomitej formie, gdzie bez problemu potrafi wyważyć heavy metalowy wydźwięk z hard rockowym szaleństwem i przebojowością. To akurat w dużej mierze zasługa samych muzyków między którymi jest chemia i którzy z album na album rozwijają swoje umiejętności, a najlepszym tego dowodem są dwa następne krążki. „Hardware” jest nieco słabszy od „Metal Rendez – Vous”, ale nie oznacza, że jest to słaba płyta zespołu. Po prostu jest to solidna pozycja ze strony legendarnej już formacji. Ocena: 7.5/10

U.D.O - Mission no X (2005)

Udo Dirkschneider wydaje swoje albumy regularnie, to też na dziesiąty album niemieckiej formacji UDO nie trzeba było długo czekać. Tym razem zespół poszedł na łatwiznę i krążek zatytułował po prostu „Mission no X”. Muzycznie mamy to co zawsze czyli toporny niemiecki heavy metal w stylu ACCEPT. Szukanie prób grania czegoś innego, powiewu świeżości jest w tym przypadku zbędne. Natomiast można znaleźć stagnację, brak pomysłów i wyczerpanie źródła pomysłów. Dziesiąty album tej doświadczonej kapeli powinien być przynajmniej solidny, powinien mieć przebłyski, czyli to co można było uświadczyć na poprzednich albumach. Niestety tego nie ma, jest za to dużo nie atrakcyjnych, topornych melodii, co słychać choćby w "Primecrime on Primetime" czy "Stone Hard" ". Kolejną wadą tego albumu jest to, że nie mal wszystkie utwory zdobią monotonne refreny, które na dłuższą metę przynudzają. Najlepiej tą cechę oddają tytułowy "Mission No.X" , czy też "Mean Streets". W porównaniu do poprzednich albumów również zawodzą w przypadku tego albumu ballady. Ani klimatyczny "Eye Of The Eagle" ani spokojny „Cry Soldiers Cry” nie potrafią zachwycić. Nie dość, że sam pomysł na główny motyw nie zbyt trafiony, to jeszcze ta przewidywalność i sprawdzony schemat. Monotonność to coś co występuje na tym albumie od samego początku. Warto jednak podkreślić, że to właśnie z tego nudnego i przewidywalnego albumu pochodzi jeden z największych hitów zespołu, a mianowicie "24/7", który jest wyznacznikiem stylu UDO, czego nie można powiedzieć o pozostałych utworach. Dynamiczna sekcja rytmiczna, melodia wyjęta wręcz z albumu ACCEPT, zresztą podobnie jak refren, który jest ozdobą tego krążka. Nic dziwnego, że zespół wybrał ten utwór na singiel promujący album. Drugą rozpędzoną kompozycją na „Mission no X” jest „Shell Shock Fever” i to bez wątpienia jest to kolejny i zarazem ostatni utwór, który zasługuje na uwagę. Resztę należy przemilczeć.

Zmiany personalne w postaci nowego perkusisty Francesco Jovinho tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że kto by nie grał w zespole Udo Dirkchneidera to i tak zawsze będzie brzmiał tak samo. Pod względem stylu w jakim się obraca UDO zmian nie ma, natomiast pod względem muzycznym zmiany są. Brak na tym albumie przebojów i od tej reguły odstępstwem są singlowy „24/7”, a także „Shell Shock Fever”. W porównaniu do poprzednich albumów nie ma też jakiś atrakcyjnych melodii, czy bojowych refrenów. Czego nie brakuje na dziesiątym krążku UDO to stagnacji, monotonni i nudy. Najgorszy album Udo Dirkschneidera i to powinno wystarczyć za werdykt. Ocena: 3/10

sobota, 8 października 2011

U.D.O - No Limits (1998)

Po reaktywacji UDO oczekiwałem tylko jednego, a mianowicie albumu na miarę „Faceless World” czy tez „Timebomb” i tak na dobrą sprawę żaden z albumów wydanych po reaktywacji nie zaspokoił moich wymagań w pełni. Szukając analogi między poszczególnymi albumami, to tylko jeden krążek w kilku aspektach nawiązuje do słynnego „Timebomb”. Tym krążkiem jest drugi album wydany po reaktywacji zespołu, a mianowicie „No limits”. Już patrząc na okładkę można dostrzec kilka nawiązań do tamtej okładki. Taka sama paleta kolorów, podobny nastrój. Jednak trzeba podkreślić, że autorem okładki jest nie Andreas Marschall, a Jan Meininghaus. Pod względem klimatu też można doszukać się powiązań. Jest podobna nutka tajemniczości, którą dało się wyczuć na tamtym albumie, jest też podobna konstrukcja i brzmienie. Jednak co najważniejsze, można znaleźć kilka analogicznych rozwiązań w przypadku zawartości albumu. Zastosowano podobny zabieg jak na „Timebomb” a mianowicie otwarcie albumu instrumentalnym intrem. „The Gate” wiele nie ustępuje „The Gutter”. Również pomysł na następną kompozycję został w podobny sposób opracowany. Czyli tak jak w przypadku „Metal Eater” tak w „Freelance Man” mamy dynamiczny utwór, w którym postawiono na pędzącą sekcję rytmiczną, na szybkie i melodyjne partie gitarowe, które są tutaj bardziej urozmaicone niż na poprzednim albumie. Na „Timebomb” mógłby się spokojnie znaleźć jeszcze przebojowy „Raise the Crown”, rozpędzony „One step to Fate”, który jest jednym z ostrzejszych utworów jakie UDO nagrał po reaktywacji. Rozpatrując „No limits” w kategoriach kwestii analogicznych do „Timebomb” nie można przemilczeć też najdłuższego i zarazem najlepszego na albumie utworu, a mianowicie „With A Vengeance”, w którym nawiązano do „Overload” czy też „Metal Maniac Mastermind”. To właśnie ten utwór zdobi najciekawszy główny motyw, który później ACCEPT wykorzystał na albumie „Blood Of The Nations”. Jeśli już mowa o najlepszych utworach to nie można zapomnieć o hymnowym „No limits”, w którym można się doszukać hard rockowych patentów. Skoro już jesteśmy przy hard rocka, to nie w sposób pominąć „Backstreet Loner”, który stylistycznie przypomina album „Faceless World”. Niestety znalazły się też kawałki typowe dla tego zespołu i właściwie taki „Rated X” czy „Manhunt” poza chwytliwym refrenem niczym się nie wyróżniają. Jednak to nie te kompozycje przesądzają o ostatecznym efekcie tego albumu, a trzy ostatnie kompozycje które reprezentują grupę coverów. Jest wśród nich cover SUPERMAX„Lovemachine” czy tez zagrany na nowo utwór ACCEPT, czyli „I'm Rebel”.

Największą bolączką tego albumu jest to, że wrzucono tu kilka typowych wypełniaczy, które potrafią zepsuć ostateczny wydźwięk. Jest sporo dobrego heavy metalu, który nawiązuje do najlepszego albumu UDO, a mianowicie „Timebomb”. Pod tym względem album sporo zyskuje i szkoda tylko, że luki między porządnymi kompozycjami zapchano średnimi utworami. „No Limits” jest albumem solidniejszym od poprzedniego, ale to nie oznacza że jest genialny.
Warto dodać że to już ostatni album dla perkusisty Stefana Schwarzmana i dla Jurgena Grafa. Jednak jakoś to nie wpłynie na styl, czy poziom muzyki prezentowanej przez byłego wokalistę ACCEPT. UDO zawsze będzie UDO, czy to się komuś podoba czy nie. Ocena: 7/10

U.D.O - Solid (1997)

Kiedy pod koniec lat 80 Udo Dirkschneider opuścił ACCEPT założył swój własny zespół sygnowany nazwą UDO. Pod tym szyldem Udo wydał cztery albumy i na początku lat 90 wskrzeszono formację ACCEPT, co przyczyniło się do tego, że działalność UDO została zawieszona. Udo Dirkschneider z ACCEPT nagrał trzy albumy i w 1996 został zawieszony ACCEPT, a Udo reaktywował swój zespół. Jednak tym razem Udo zwerbował praktycznie nowych muzyków, bo ze składu „Timebomb” został tylko Udo Dirkschneider, a także perkusista Stefan Schwarzman. W szeregach UDO pojawił się nowy gitarzysta Jurgen Graf , który zastąpił Mathiasa Dietha, a także nowy basista Fitty Wienhold, który tą funkcję pełni po dzień dzisiejszy. Jednak na największą uwagę zasługuje nie kto inny jak Stefan Kaufmann, który do tej pory znany był jako perkusista ACCEPT i producent UDO. Jednak w UDO przyjął w owym czasie nową rolę, a mianowicie funkcję gitarzysty i trzeba przyznać, że wywiązuje się ze swojej funkcji bardzo dobrze, o czym świadczyć może fakt, że gra w zespole Udo po dzień dzisiejszy. Rok 1997 ukazuje się piąty album zespołu, a mianowicie „Solid”. Mogłoby się wydawać, że będzie to kontynuacja „Timebomb” jednak muzycznie album jest nieco inny. W dalszym ciągu jest granie pod ACCEPT, ale tym razem zespół stara się przemycić kilka patentów ze wcześniejszych albumów i to powoduje, że album jest nijaki. W takim "Independence Day" słychać coś z GRAVE DIGGER, coś z JUDAS PRIEST z ery „Turbo” i jedynie ACCEPT przemawia tutaj w bojowym refrenie, czy też w charakterystycznej linii melodyjnej. Jeśli już chodzi o singlowe utwory, to bardziej reprezentacyjny jest „Two Faced Woman”, który brzmi jak ACCEPT z końcówki lat 80. Zaletą jego jest przebojowość i nieco hard rockowy wydźwięk. Zarówno ten utwór jak „Brainded Hero” czy też o charakterze balladowym „The Healer” to kompozycje, które stylistycznie pasowałby na album „Faceless World”. Jest też kilka utworów, które pod względem dynamiki, ostrych partii gitarowych, czy też ciężaru pasowałyby na album „Timebomb”. Do tych kompozycji należy zaliczyć zadziorny „The Punisher”, czy też rozpędzony „Preachers Of The Night”. Jednak co dominuje album to wolne tempo, nieco ponure melodie, które niczym zbytnim się nie wyróżniają i są to tak zwane typowe kawałki UDO, w których za wiele się nie dzieje, a ich jedyną zaletą jest refren w stylu ACCEPT , który potrafi zapaść w pamięci. Przykładem takich utworów jest choćby „Pray For Hunted”, czy też „Hate Singer”. To, że Udo Dirkschneider zawsze był wielkim fanem JUDAS PRIEST nigdy nie było tajemnicą, to też w w końcu doczekaliśmy się coveru słynnej kapeli. Utwór, który wykonał UDO to nie byle jaki utwór, bo „Metal Gods” i gdy się tego słucha, to ma się wrażenie że ten idealnie pasuje do stylu w jakim obraca się zespół byłego wokalisty ACCEPT.

Solid” to typowy album niemieckiej formacji, zawierający typową muzykę UDO. Nie ma jakiś nowych pomysłów, nie ma prób grania czegoś innego, a to dla jednych plus, a dla drugich powód do narzekania. Jednak to jest dopiero jedna strona medalu. Bo z drugiej mamy średniej klasy materiał, który nijak ma się do poziomu „Timebomb” czy też „Faceless World”. Dobre utwory można policzyć na palcach jednej ręki, zaś nudnych motywów i nie atrakcyjnych melodii nie sposób policzyć. Jedynym pocieszeniem w przypadku tego album jest to, że jest on wiele ciekawszy niż dwa ostatnie wydawnictwa ACCEPT. Ocena 5.5/10

Split Heaven - Street Law (2011)

Patrząc na sytuację na rynku heavy metalowej można dojść do wniosku, że ostatnio coraz więcej przybywa zespołów grających tradycyjny heavy/ speed metal w oparciu o lata 80. Grupę tych kapel dzielnie reprezentują ENFORCER, WHITE WIZZARD, CRYSTAL VIPER. WIDOW, a z tego roku na wyróżnienie w tej kategorii zasługują SPELLCASTER, BATTLE BEAST, SKULL FIST i SPLIT HEAVEN. SPLIT HEAVEN to meksykańska formacja grająca heavy/speed metal w stylu zespołów z lat 80. Kapela została założona w 2003r z inicjatywy perkusisty Tommiego Roitmana i gitarzysty Pedra Zelbohra. Po wydaniu kilku dem przyszedł czas na debiutancki album, który ukazał się w 2007 roku. Na drugi album nie przyszło czekać długo bo już rok później ukazał się „Psycho Samurai”.Warto nadmienić, że zespół w 2009 roku wygrał „Mexican Metal Battle” i to im pozwoliło reprezentować Meksyk w metalowej bitwie która się odbyła na Wacken Open Air. Mamy rok 2011 i zespół wydał swój trzeci album, a mianowicie „Street law”. Jeszcze przed opaleniem płyty można poczuć klimat lat 80, wystarczy spojrzeć na okładkę narysowaną przez Jose maria Robles. Jest ten kicz, który towarzyszył kapelom w latach 80. Lista zespołów z których czerpał zespół inspiracje jest bardzo długa, ale to nie jest powód by posądzać o kopiowanie, o plagiat, gdyż każdy młody zespół czerpie skądś inspirację. Sztuka polega nie tyle na zaczerpnięciu czyjegoś patentu, lecz na podaniu go w sposób atrakcyjny dla słuchacza i to właśnie robi meksykańska kapela. Gra pod IRON MAIDEN, wykorzystując owe melodyjność czy charakterystyczną sekcję rytmiczną, ale daje od siebie na przykład kilka ciekawych motywów, a także dynamikę i surowość. Najlepiej powyższe słowa oddaje przebojowy „Time Warrior”, „Servants of Warrior”czy rozpędzonym „Road To Nowhere”, w którym to Carlo Hernandez udaje drugiego Steva Harrisa, a Pedro Zalbohr drugie Adriana Smitha. Z tej całej układanki najbardziej wyróżnia się Eli Velenzuela, który jako wokalista nie zachwyca techniką, a nieokiełznanym energicznym głosem w którym słychać emocje, które wkłada Eli w wokal. Pod tym względem najbardziej zapadł mi w pamięci „Nightfall”z zapadającym melodyjnym riffem. Meksykańska formacja w udany sposób gra pod KROKUS wtrącając przy tym odrobinę hard rockowego zacięcia, co słychać idealnie w „The devil isn't Fool”, w stonowanym „Night of the Jaguar”, czy też w koncertowym „Lonewolf”. Oczywiście skoro jest heavy metal to nie może zabraknąć ukłonu w stronę JUDAS PRIEST i uważam, że takiego „Street law” czy też „Red light District” nie powstydziłby się ekipa Roba Halforda. Jednak Evile nie jest drugą kopia Roba, ani Bruce' Dickinsona, choć bliżej mu do tego drugiego. Na koniec chciałbym wyróżnić najszybszy kawałek na albumie, a mianowicie „The obscure” w którym to duet Ramos/Zelbohr wygrywają energiczne i ostre partie gitarowe. Kompozycja pod tym względem się wyróżnia.

Paradoksalnie to co jest dla jednych plusem, dla drugich będzie minusem. Wtórność i korzystanie ze sprawdzonych patentów. Jednak czy inne zespoły z tego kręgu wykazują innowacyjność pomysłowość? Nie, bo taki jest właśnie jak to niektórzy określają NWOTHM. Z drugiej strony w heavy/speed metalowym SPLIT HEAVEN można się doszukać kilka autorskich pomysłów i to one zapewniły poniekąd przebojowość na tym krążku. Album wypełniony jest sporą ilością chwytliwych refrenów, czy energicznych partii gitarowych, które zostały zagrane z polotem i z pomysłem. Zespół wykazuje głód sukcesu, wykazuje zapał i radość z grania, której po prostu brakuje starym, doświadczonym kapelom. To znak, że czas na młodych. Ocena: 8.5/10

piątek, 7 października 2011

U.D.O - Man and Machine (2002)

Każdy dzień, w którym ukazuje się kolejny album UDO należy traktować jako święto muzyki heavy metalowej, ponieważ muzyki w stylu ACCEPT nigdy za wiele. Rok 2002 to rok w którym premierę miał album „Man and Machine” . Nie ma się co łudzić, że Dirkschneider przy krążku numer osiem, nagle zacznie grać coś innego niż niemiecki heavy metal wypracowany już na płytach z ACCEPT i że zaprezentuje świeży materiał. „Man and Machine” to kolejny typowy album UDO i po raz kolejny można stwierdzić, że krążek zdobył popularność dzięki kolejnemu hymnowi jaki stworzył zespół a mianowicie tytułowy „Man and Machine”. To jest podobny przypadek co na poprzednim albumie, ponieważ znów na pierwszy ogień dano najlepszy kawałek na albumie i jeden z znaczących utworów dla zespołu ponieważ, UDO często gra go na koncercie i to jest chyba najlepsza rekomendacja tego utworu. Co w nim tego elektryzującego? Przede wszystkim marszowy wydźwięk, a także hymnowy charakter, który daje o osobie znać podczas podniosłego refrenu. Przypadek ten sam co na „Holy” i dużo analogii można się doszukać między tymi albumami. Jedną z nich jest wrzucenie na album dwie prawdziwe petardy: „Private Eye” czy też jeden z najlepszych utworów jakie nagrał zespół czyli „Network Nightmare”. Oba utwory charakteryzują się rozpędzoną sekcją rytmiczną i dynamicznymi partiami gitarowymi. Trzeb przyznać, że wyżej wymieniony utwory pasowałby do stylistyki albumu „Timebomb”, a to nie lada zaszczyt. Analogiczne do poprzedniego krążka mamy również ten sam skład zespołu, tą samą produkcję, którą po raz kolejny wypracował Stefan Kaufmann. Jednak w porównaniu do „Holy” nie ma Marschala, który zrobił tajemniczą, mroczną okładkę, jest za to J.P. Rosendahl, który zrobił okładkę w stylu „Objection Overrulled” ACCEPT. „Man and Machine” w porównaniu do „Holy” nie ma tak równego materiału, bo album niestety jest przepełniony średnimi kawałkami, które nic nie wnoszą do wydawnictwa, ani do muzyki UDO. Do takich kompozycji śmiało można zaliczyć: „Animal instict” czy też „Hard to be Honest”. Ot co średniej klasy utwory, w których zespół nastawił się na prosty i łatwo zapadający refren, pomijając przy tym całą warstwę instrumentalną. Niestety, ale większość utworów na tym albumie taka jest. Z tej grupy należy jednak wyłączyć piękną balladę z gościnnym udziałem Doro Pesch czyli „Dancing with an Angel” czy też nieco hard rockowy „Like a Lion”, który świetnie by się wpasował w strukturę „Faceless World”. Analizując ten album nie można również wspomnieć o najdłuższym kawałku na „Man and machine” czyli „Unknown Traveller”, który łączy w sobie charakter ballady, a także utrzymanego w średnim tempie epickiego utworu. Takich kompozycji zespół już ma kilka na swoim koncie, ale ostatni taki był na...”Timebomb”. Sporo dawka melodii i zmian motywów przyczynia się do tego, ze utwór zaliczam do tych najlepszych na albumie.

Man and Machine” to kawał heavy metalu do jakiego nas przyzwyczaił UDO. W dalszym ciągu mamy kontynuowanie stylu ACCEPT i niczego innego nie można odczekiwać od tego zespołu, jak właśnie granie pod stary zespół Dirkschneidera. Niby nic nowego nie ma na tym albumie, niby mamy sprawdzone patenty, a jednak album już tak nie zachwyca jak poprzedni. Przede wszystkim utwory są o kilka klas niżej i zbytnio poza chwytliwymi refrenami nie mają nic do zaoferowania. O ile na „Holy” jest przebojowość, o tyle na „Man and Machine” jest monotonność i wtórność. Muzycznie album jest strasznie nudny, no bo ileż razy można słuchać w kółko tego samego i na dodatek podanej w niezbyt przyswajalnej formie. Mamy kilka nawiązań do najlepszych albumów UDO czyli „Timebomb” czy też „Faceless World” i mamy jeden z najlepszych hymnów metalowych jakie stworzył UDO, ale to trochę za mało. Ocena: 5/10

czwartek, 6 października 2011

BATTLE BEAST - Steel (2011)

A gdyby tak w ACCEPT albo MANOWAR śpiewałaby kobieta? Czy byłby to koniec świata? Na pewno dla wielu fanów tak. Jednak trzeba pojąć wagę owej sytuacji. Kobiety pchają się do heavy metalowego rynku i trzeba przyznać, że nie które z nich mają szanse zaistnieć i stać się może w nie dalekiej przyszłości ikonami. W przypadku finlandzkiego BATTLE BEAST to nie tyle wokalistka Nitte przyciąga uwagę, co zespół jako całość. Kim są? Skąd się wzięli? Wystarczy napisać, że to zespół, który wygrał współzawodnictwo w konkursie W:O:A Metal Battle. To wydarzenie otworzyło im drzwi do kariery. Stacje radiowe nagłośniają ich kawałki, a w kwietniu zespół wydał debiutancki album „Steel”. I tym razem nie jest to kolejna kopia IRON MAIDEN i zespół bije wydawnictwa innych kapel grających w stylu lat 80. BATTLE BEAST oprócz grania w stylu lat 80, co słychać w partiach gitarowych, przemyca też przebojowość, która jest charakterystyczna dla tamtejszego kraju. Stara się nikogo nie udawać, stara się grać heavy metal taki jaki czują. W latach 80 hurtowo powstawały hymny chwalące Heavy Metal. Ostatnio jednak ciężko o takie hymny. Mam nadzieję, że BATTLE BEAST zmieni owe notowania, ponieważ na debiutancki album sporo znalazło się utworów o takiej charakterystyce. Takim przykładem z pierwszej ręki jest promujący „Enter the metal World” w którym połączono bojowość MANOWAR, rytmiczność DIO, a także szkołę niemieckiego heavy metalu spod znaku ACCEPT. W kategorii hymn metalowy utwór zajmuje u mnie szczytowe miejsce. BATTLE BEAST nie kryje też inspiracji zaczerpniętych z rodzimego LORDI. Słychać tą samą przebojowość i hard rockowe szaleństwo. I najlepiej to oddaje „Armageddon Claw”. Ciekawym pomysłem było połączenie w „The band of The Hawk” epickości, waleczności MANOWAR z hard rockowym feelingiem, który najbardziej daje o sobie znać podczas partii klawiszowych. Hard rock i stare płyty DIO o sobie znać w dynamicznym „Justice and Metal” i nawet wokalistka Nitte barwą głosu stara się zbliżyć do Dio. Z kolei tytułowy „Steel” mógłby znaleźć się na jakimś wcześniejszym albumie ACCEPT. Partie gitarowe są wręcz w podobny sposób zagrane, jednak refren i przebojowość szybko sprowadzają nas na ziemię i przekonują, że to nie ACCEPT a BATTLE BEAST. Co ciekawe na albumie znajdują się także szybsze kompozycje, jak choćby „Cyberspace” w który pełno odniesień do power metalu, czy też przesiąknięty klawiszami „Victory”. Nie można też pominąć singlowego „Shom me how to die” który też jest przebojowym heavy metalem, w którym spotyka się świat DIO ze światem LORDI.

To pod jakim kątem będzie się słuchało album, ma wpływ jaką ocenę się postawi. Jako recenzent, który poszukuje nowinek na rynku heavy/power metalowym, mógłbym postawić siedem i odprawić z kwitkiem, bo to już wszystko gdzieś było. Jako fan męskich wokalistów, mógłbym rzecz, że Nitte śpiewać nie umie, a mnie tylko irytuje i odprawić zespół dając siedem. Jednak to co mnie jako słuchacza uraczyło w tym albumie, to radość z grania muzyków, z ich dobrego wyczucia rytmu, z pomysłu na granie, a także podanie czegoś starego i zarazem nowego. BATTLE BEAST to dowód na to, że można grać pod stare kapele i do tego bez zażenowania i kompleksów. Jeśli raz się wejdzie do heavy metalowego świata BATTLE BEAST to już się nigdy nie wyjdzie. Ocena: 9/10

U.D.O - Holy (1999)

Czasami mam wrażenie, że niektóry albumy są cenione i faworyzowane ze względu na jeden wielki i genialny kawałek z owego krążka. Takich płyt by się trochę znalazło, a na pewno do nich zaliczę niemieckiego weterana heavy metalu Udo Dirkschneidera i jego zespół UDO. Weźmy takie wydawnictwo jak „Holy” z 1999 roku. Płyta jest dobra to nie podlega dyskusji, bo były frontman nie schodzi poniżej pewnego wypracowanego poziomu. Z tym albumem wiążą się pewne znaczące zmiany personalne. Po raz pierwszy pojawił się tutaj nowy gitarzysta, a mianowicie Igor Gianoli, który sprawuje tą funkcję po dzień dzisiejszy. Oprócz wyżej wspomnianej zmianie pojawił się także nowy perkusista, a mianowicie Lorenzo Milano. Jest też sporo stałych punktów programu jak choćby tejemnicza okładka Marschalla ( ostatnia klimatyczna okładka UDO), a także produkcja Stefana Kaufmanna. Muzycznie mamy w dalszym ciągu granie pod ACCEPT i to zrozumiałe, bo ktoś musiał w owym czasie wypełnić lukę po rozpadzie ACCEPT. A kto jak nie zespół byłego wokalisty ACCEPT? Wspomniałem, że album zdobył sławę dzięki jednemu z najlepszych utworów jakie UDO stworzył. Mowa w tym przypadku o tytułowym „Holy”, który jest grany na każdym koncercie zespołu. Jest w nim nutka tajemniczości, jest też hymnowy wręcz refren, który jest znakiem rozpoznawczym tego utworu. Co przesądziło o tym, że kawałek tak zachwycił słuchaczy? Bez wątpienia jego przebojowość, a także duża dawka starego, dobrego ACCEPT. A to słychać w partiach gitarowych duetu Kaufmann/ Gianola. Jest to wolne tempo i te charakterystyczne melodie dla ACCEPT. Dalej podtrzymuję tezę, że ów utwór przyczynił się do zamierzonego rozgłosu albumu i do tego, że do dziś zalicza się do krążków, po które najczęściej sięgają słuchacze. Utwór przyćmił pozostałe utwory to na pewno. Ale w żadnym wypadku nie można lekceważyć potencjału i energii reszty materiału. Na album trafiło sporo dynamicznych kompozycji, które cechują się szybkim riffem wzorowanym o stare albumy ACCEPT , a także bojowymi chórkami, czy też prostym, ale hymnowym refrenem. Do takich kompozycji należy zaliczyć:"Raiders of Beyond" czy też „Back off”. Jednym z moich ulubionych utworów na albumie jest „Shout it out”, w którym słychać charakterystyczne chórki, których nie powstydziłby się sam HAMMERFALL,a także jeden z najlepszych refrenów na albumie. Bardzo udanym zabiegiem okazało się wprowadzenie hard rockowego feelingu w ten heavy metalowy hymn. Muzyka UDO jest takim granie na jedno kopyto i każdy utwór jest utrzymanej w podobnej stylistyce. Wszystko, zależy tylko od tego jaki będzie riff, czy refren. Czy będzie melodyjny, czy nie będzie monotonny i czy będziemy w stanie zachwycać się melodiami? Cóż „Recall the Sin” to powtórka z rozrywki, z tym że gorzej podana. ACCEPT tutaj jest słyszalne choćbyśmy nawet tego nie chcieli, jednak nie to jest problem. Lecz nie atrakcyjny refren, czy też riff. Uważam, że można było to zrobić lepiej. Z podobnej gliny ulepiony jest "Friends Will Be Friends" i "Thunder in the Tower" . Ot co typowe średniej klasy kawałki, które co najwyżej mogą być dobre, jednak nigdy nic więcej ponadto. Jakoś nie pasuje do całego albumu taki "State Run Operation". Choćby z tego względu, że jest bardziej hard rockowy i brzmi niczym zaginiony track „Faceless World”. Jednak przewrotnie, jest to jeden z najlepszych utworów na albumie. "Danger" to również bardzo udana kompozycja, bo jest tutaj chwytliwy refren, który mógłby zdobić jakąś kompozycję ACCEPT, jednak to nie on gra tutaj pierwsze skrzypce lecz partie gitarowe. Również w podobnej stylistyce utrzymany jest "Ride the Storm". Wolne, bardziej stonowane tempo, ACCEPTOWE chórki, refren, czy też melodie. Jednak trzeba ze szczerym sercem przyznać, że to już nie ta sama liga. Często spotykam się z opinią, że „Trainride in Russia” czy też „Devil's Rendezvous” to styl jaki nigdy nie prezentował Udo. Czy aby na pewno? A co z takim „Cut Me out”? To jest właśnie geneza tego radosnego i nieco komercyjnego metalu. Słychać, ze utwór nastawiony jest na zabawę i w tej kwestii jest po prostu nie do pobicia. Jeden z najlepszych kawałków na płycie,a także w historii UDO. To jest dowód na to, że niemiecki heavy metal musi być toporny, kwadratowy i do bólu wtórny.

Po dzień dzisiejszy uważam, że tytułowy „Holy” to najlepsza kompozycja z tego albumu, która wypromowała ten album i jednocześnie przyćmiła resztę utworów. To niestety jest słychać. Materiał jednak na dobrą sprawę robi wrażenie równego i co chyba najważniejsze przebojowego. Sporo tutaj atrakcyjnych dla ucha melodii, refrenów czy też solówek, takich z rodem ACCEPT. Jest kilka killerów, parę hymnów metalowych, a także parę nowych świeżych pomysłów jak choćby „Cut me out”. Wada? Pewnie taka jaka od zawsze. Wtórność i granie w kółko tego samego. Cóż dla jednych to wada, dla jednych raj na ziemie. Jedno trzeba przyznać, UDO poradził sobie z bycia alternatywną wersją ACCEPT. Jeden z najlepszych albumów jakie nagrała ekipa udo Dirkschneidera. Ocena: 8.5/10

DORO - Calling the Wild (2000)

Z biegiem czasu przy DORO zostali najwytrwalsi fani. Muzycznie zespół sięgnął samego dna nagrywając dwa eksperymentalne albumy jakimi są „Machine II Machine” czy „Love me in black”. Gorzej już być nie mogło. Jednak rok 2000 to rok kiedy heavy metal zaczął na nowo odżywać i znów się stawał się bardzo popularnym gatunkiem muzycznym. Na fali tego odrodzenia popłynęła też wokalistka Doro Pesch. Już kolejny album zatytułowany „Calling the Wild” to już ukłon w stronę starych albumów Doro. Sama Doro dedykuje ten album zmarłemu ojcu. Tak więc, muzycznie słychać heavy – hard rockowe granie, z elementami nieco nowoczesnymi, które są najwyraźniej pozostałością po przednich albumach. Jednak tutaj już słychać dużą poprawę w stosunku do takiego „Love me in black”. Nowe wydawnictwo, nowa wytwórnia płytowa, którą zostało SPV/Steamhammer. Warto dodać, że album został wydany w dwóch różnych wersjach i ta druga, czyli amerykańska miała nieco inną okładkę i tracklistę. Aby dać światu znać, że DORO wraca do heavy metalu zaproszono dość długą listę gości, wśród których jest choćby Lemmy z MOTORHEAD, czy Slash z GUNS N' ROSES.

Jednak to nie gości mają być wyznacznikiem poziomu tego albumu, to muzyka musi być na pierwszym planie i to ona ma sama za siebie mówić. Co może się podobać na tym albumie, to że mamy w końcu heavy metalowe riffy, bez zbędnego udziwnienia, bez tego elektronicznego wydźwięku. Jasne słuchając otwierającego „Kiss me like a Cobra” ma się wrażenie, że coś z poprzednich albumów przemycono, ale na szczęście nie decydują one o całym utworze, czy albumie, a są raczej jako taki dodatek. Niestety zespól w dalszym ciągu ma problem zagrać jakaś atrakcyjną melodię i to słychać w takim „Dedication”, który jest miksem stylu z „Force Majeure” z tym znanym z dwóch poprzednich krążków. Ta wymuszona brutalność i nowoczesność, jakoś do mnie nie trafiła. Jednak muszę przyznać, że kawałek ma przynajmniej taki typowy refren dla działalności Doro. Tak na dobrą sprawę rozpatrując karierę metalowej królowej to zawsze kojarzyła mi się ona z przebojowym, koncertowym heavy metalem, który bazuje na takich klasycznych zespołach jak MANOWAR, ACCEPT, czy też JUDAS PRIEST. I przez długi czas brakowało mi tego na płytach DORO, ale po długoletniej przerwie zespół prezentuje singlowy „Burn it up” i to jest klasyczny styl Doro Pesch i można się tutaj doszukać sporo analogii do WARLOCK. Nic dziwnego, że ten utwór został wybrany do promocji albumu, bo to jeden z najlepszych utworów niemieckiej formacji, szkoda tylko, że przyćmiewa pozostałe kawałki na tym albumie. Ostatnim czasem DORO serwuje pełno ballad, także i tym razem jest nie inaczej. Mamy wręcz popowy „Give me Reason”, nieco nowocześniejszą balladę czyli „Scarred”, a także akustyczną „Constant Danger” która skupia się na anielskim wokalu Doro, a także na pięknym, wręcz anielskim motywie. Oczywiście nie zbrakło też na albumie grania pod komercyjne albumy „Doro” czy „True at heart”, a więc hard rockowego wcielenia DORO. „Who do you love” to hard rockowy kawałek, w który można się doszukać patentów charakterystycznych dla ballady. Nie uświadczymy tutaj szaleństwa, ani ostrego grania. Ale czy to jest powód do narzekania? Na pewno nie, a sam utwór jako przebój się sprawdza. „Calling the Wild” również promował „Ich will Alles”, który nie jest taki zły jakby to mogło się wydawać. Jest nieco nowocześnie, ale jest też przebojowo, a jedynie niemiecki jeżyk irytuje i nieco odsiewa. Oprócz utworów autorstwa zespołu Doro mamy też dwa covery, a mianowicie „White Wedding” BILLA IDOLA, a także „Love Me Forever” MOTORHEAD. Obie propozycje należy traktować jako ciekawostkę.

Powrót do korzeni, a raczej próba, bo jest kilka wad z poprzednich albumów, których nie dało się wyzbyć. Do największych minusów tego albumu zaliczę przede wszystkim nierówny materiał, a także przeciętne kompozycję. Brakuje porywających melodii czy też refrenu, ale kierunek obrany na tym albumie okazał się właściwy i od tego zacznie się mniej komercyjny etap w historii DORO i będzie tak jak za czasów „Force majeure” czy też WARLOCK. Natomiast „Calling the wild” jest przeciętnym albumem, z kilkoma przebłyskami.. Ocena: 5/10

DORO - Love me in Black (1998)

Eksperymenty mogą wnieść powiew świeżości w muzyce albo tak jak w przypadku DORO obrzydzenie i spadek formy. Końcówka lat 90 i Doro Pesch pod wpływem nowoczesnego industrial czy nu metalu wydaje kolejny kontrowersyjny album, a mianowicie „Love me in Black”. Płyta została wydana pod skrzydłem wytwórni WEA, ponieważ wygasł w owym czasie dotychczasowy kontrakt z Polygram/ Vertigo. Jeśli chodzi o ludzi pracujących nad nowym albumem to zaszło kilka zmian. Pojawił się choćby Jimmy Harry jako kolejny amerykański producent i muzyk sesyjny DORO. Poza nimi znów kilku sesyjnych muzyków, jednak to tylko jeden z wielu minusów na tym albumie. Brakuje tej chemii między muzykami, co słychać w takim „Terrorvision”, który jest chaotyczny pod względem instrumentalnym, ale to cecha większości utworów na tym albumie. Porównując „Love me in Black” z „Machine II Machine” można się wiele analogicznych rozwiązań. Choćby w dalszym ciągu słychać ukłon w stronę industrial metalu, czy też nawet metalu. Słychać to w takim „Do you like it?” który jest utrzymany w stylu do jakiego Doro przyzwyczaiła nas na albumie z 1995 roku. Nie ma ani atrakcyjnych melodii, ani jakiegoś hymnowego refrenu. Chęć grania nowoczesnego metalu takiego jaki można usłyszeć w „Brutal and Effective” okazało się gwoździem do trumny. Utwór nie jest ani brutalny ani efektywny, a taką muzykę Doro chce grać na tym albumie. Niestety pod względem wokalnym krążek jest też męczący i nie atrakcyjny i najlepszym tego dowodem jest taki „I don't Care”. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu mamy kilka miłych ballad, co przyczynia się do tego, że krążek nieco zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Weźmy taki tytułowy „Love me in Black”. To ten utwór pilotował krążek i to do niego nakręcono futurystyczny klip. Kompozycja jak przystało na balladę, utrzymana w spokojnym tempie i w romantycznym klimacie i słychać coś z płyty „Doro”. Oczywiście nie mogło zabraknąć ballady odśpiewanej w ojczystym języku wokalistki, ale „Tausend mal gebalt” to tylko średniej klasy łamacz serc, ponieważ zabrakło tutaj przyciągającego uwagę motywu. Tak więc mamy klika ciekawych refrenów jak choćby ten w „Prisoners of love” i kilka ciekawych melodii, ale to jednak nie wystarczyło, żeby przyciągnąć mnie jako ,słuchacza na dłużej. Nawet nie pomógł w tym wypadku cover zespołu HEART, czyli słynny „Barracuda”.

Album ma sporo błędów i banalnych wad. Jak choćby kiepska produkcja, zbyt długi materiał, nie atrakcyjne melodie, chaotyczna warstwa instrumentalna i kiepska forma zespołu. W porównaniu do poprzedniego albumu nie wiele się zmieniło, ale przynajmniej pojawiły się ciekawe ballady i to właściwie one nieco podwyższają ostateczną ocenę. Nie wiem czym Doro się kierowało wydając ten album, jak i poprzedni „Machine II Machine” ale na pewno nie fanami, na pewno nie zdrowym rozsądkiem, czy gustem muzycznym. Ocena: 2,5/10

poniedziałek, 3 października 2011

DORO - Machine II Machine (1995)

Są albumy, których znać się nie powinno. Są albumy, które powstać nigdy nie powinny. Takie myśli mnie nawiedziły podczas słuchania Machine II Machine z 1995 roku. To jest kolejny dowód na to, że źle się działo z heavy metalem w latach 90. To kolejny dowód na to, że eksperymentowanie nie zawsze popłaca. O ile na poprzednich było dużo komercyjnego grania, było sporo hard rocka i mało metalu, o tyle tutaj jest sporo eksperymentowania i sporo klimatów w stylu industrial metalu, czy też elektronicznego grania. Do tego Doro zalicza na tym albumie słabszą formę wokalna i kompozytorską. Ci sami ludzie pracowali przy tym albumie i w sumie nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Ale z drugiej strony, gdy się wróci pamięcią do „Angels Never Die” to już się wie, że to było tylko kwestia czasu, że Doro upadnie jeszcze niżej i sięgnie samego dna, żeby potem móc się odbić. Kolejną i również istotną wadą albumu jest jego czas trwania czyli ponad godzinny materiał. I to kilka ładnych minut za dużo, no bo jak można zaciekawić słuchacza przez długi czas, jeśli nie serwuje się hiciorów, killerów ani heavy metalowych hymnów. Tym razem nie da się wyłapać jakieś dobre kawałki, nie ma ciekawych melodii ani partii gitarowych. Co więcej, to nie jest album, którego miło się słucha i do dziś zaczynam wątpić, czy to co jest na tym albumie można nazwać muzyką.

Weźmy taki pierwszy z brzegu utwór. Tytułowy „Machine 2 Machine”. I co tutaj słychać? DEPECHE MODE i to ten z lat 90. Dużo elektroniki, mało metalu, mało atrakcyjnego grania i nawet wokalnie utwór nie zachwyca. Taka nijaka muzyka towarzyszy nam aż do skromnej ballady „Light in the Window” który pasuje do pozostałych kompozycji jak pięść do nosa. Jest to jedyny utwór, który da się w całości wysłuchać, ale też jej daleko do najlepszych ballad Doro, ale jest przynajmniej solidna, czego nie mogę napisać o pozostałych kompozycjach. Wszystkie inne utwory to nisko budżetowe kawałki, które nigdy nie powinny powstać. „Wypełniacze” to w przypadku tych utworów wielkie nadużycie.

Jeśli masz jakiegoś wroga, to spokojnie możesz mu polecić ten album, na pewno przeżyje traumę. Ani lirycznie zespół tym albumem nie porwał, bo jak mógł przekonać słuchacza tymi erotycznymi tekstami. Również pod względem muzycznym albumem jest jednym z najgorszych albumów w historii heavy metalu. To co charakteryzowało styl, muzykę i poziom DORO poszło w zapomnienie, to słyszymy na albumie jest zupełnie czymś nowym, zupełnie nie trafionym i dobrze, że Doro Pesch po jakimś czasie się opamiętała i wróciła do korzeni. Znalezienie tutaj choć jednego plusa jest misją niewykonalną i nawet Tom Cruise by nie pomógł. Nie przypominam sobie, żeby album tak niską ocenę ode mnie dostał, ale nie może być inna jak 1/10

DORO - Angels never die (1993)

Pomimo, że DORO to zespół niemiecki, to jednak na albumie „Angels never die” z 1993 roku ma się wrażenie, że zespół wywodzi się z USA i właściwie można na tym albumie doszukać się sporo odniesień do tzw hair metalu, a także do muzyki country, które jest dość charakterystyczne dla tego kraju. Muzycznie w dalszym ciągu mamy hard rockowe granie, z echami heavy metalu. Tym razem jednak album bardziej brzmi amerykańsko niż niemiecko. Oczywiście produkcją zajął się amerykański producent Jack Ponti. Warto podkreślić, że przy tym albumie brali udział już inni muzycy. Przede wszystkim Harold Frazee – klawisze, Matt Nelson basem, Joe Franco perkusją, zaś za partie gitarowe odpowiedzialny jest duet Vic Pepe/ Jack Ponti, tak jest ten sam co zajął się produkcją. Ci którzy nie znają szerzej Jacka, warto podkreślić, że to on napisał kilka kawałków dla ALICE COOPERA czy BONFIRE.

Czy tylko mi się kojarzy „Eye on you” z twórczością ALICE COOPERA? Ten riff, ta przebojowość i ten wyjęty z „Hey stoopid” refren. Oczywiście jest troszkę w tym heavy metalu, jednak to nie jest główny składnik tego utworu. Amerykańskie granie zaprezentowane w tym utworze nie przekonało mnie do końca. To już wolę ciepłe ballady z poprzedniego albumu. Do promocji albumu wybrano „Bad Blood” do którego nakręcono dość kontrowersyjny klip. Kawałek próbuje być na siłę przebojem i hymnem koncertowym i efekt do końca nie jest udany. Posłuchać i przełączyć na ciekawsze utwory. Takie „hity” na mnie wrażenie nie robią, biorąc pod uwagę, że Doro miała swojej karierze lepsze koncertowe hymny. Pisząc country paragraf wyżej miałem na myśli „Last Day Of My Life” i to niestety jest przykład, że nie zawsze pomysłowość oznacza genialny utwór. Nie dość, że nie ma atrakcyjnych melodii to jeszcze długi czas trwania, normalnie jak na złość. Oczywiście album wypełnia sporo gniotów jak choćby : „Born to bleed” czy "Cryin'". Ironiczne jest to, że znów na albumie ballada robi za ...najciekawszy utwór na płycie,a to tylko świadczy o poziomie albumy i formie Doro. To był ciężki okres dla niej i tego nie da się ukryć, na szczęście mamy na otarcie „So alone Together”, czyli klimatyczną balladę z koncertowym refrenem. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest „All i want” bo mam tu rytmiczne granie i słychać niezłą chemię między partiami gitarowymi, a klawiszowymi i momentami słyszę DEEP PURPLE i pod względem przebojowości i doznań gitarowych jest to najlepszy kawałek na albumie. Nie mogło zabraknąć drugiej ballady. A „Enoughfor you” to tylko spokojna kompozycja i przelatuje bez większego echa. I żeby było śmiesznie mamy jeszcze spokojny „Don't Go” który jest graniem w kółko tego samego i przez ponad pięć minut nie zbyt wiele się dzieje, a grupę ballad zamyka odśpiewany w ojczystym języku „Alles is gut”, który jest najgorszą balladą na albumie.

'Wszystko jest dobrze” takim akcentem kończy się album i mam wątpliwości co do tego. Dwa utwory mnie zachwyciły na tyle, żeby do nich wracać, reszta jednak już nie ma przebojowości z poprzednich albumów, nie ma już takiego klimatu i postawiono tutaj nabardziej amerykański materiał, co okazało się nie trafionym pomysłem. Można grac po amerykańskiego, ale tylko wtedy gdy robi się to z pomysłem, gdy tworzy się przy tym hity. A doro cóż, nagrała materiał poniżej oczekiwań, taki które nie zostaje w pamięci, nie przekonuje, ba nawet potrafi zanudzić słuchacza swoją przeciętnością i nieatrakcyjnością. Na pewno jest to jeden z najgorszych albumów Doro, jeśli nie najgorszy. Ocena: 4/10

DORO - True at heart (1991)

Kiedy muzyk odchodzi od pewnych norm, czy ścieżek, które sam wydeptał, często jest narażony na narzekania fanów i odwrócenie się od owego muzyka. Natomiast takie jest ryzyko, kiedy się próbuje grać bardziej komercyjną muzykę, kiedy się chce dotrzeć do szerszej publiczności. Doro Pesch najwidoczniej nie chciała znów ubierać się w ćwieki i skórę. Wolała przybrać wizerunek grzecznej kobiety obracającej się w ciepłym, romantycznym hard rocku, który mógłby królować na listach przebojów w radiu. Początek komercyjnego okresu DORO rozpoczął się wraz z zmianą logo, wraz z odejściem od tego co wypracowano w WARLOCK. Ci którzy polubili album „Doro”, bez wątpienia polubią kolejny album w dyskografii Doro Pesch, czyli „True at heart” z 1991 roku. Barry Beckett zajął się produkcją albumu i stworzył prawdziwy, ciepły klimat. Znów dużo kobiecości i jeszcze większa dawka ballad, słodkich, wręcz romantycznych dźwięków. Czyli już na wstępie widzimy, że nie jest to coś dla metal maniaków, a raczej dla poszukiwacze miły muzyki dla uszy, które przede wszystkimi sprawi nam relaks. Również to tylko pod tym względem album jest podobny do poprzedniego. Również pod względem zespołu jest podobieństwo, bo znów nie ma stałych muzyków, tylko sesyjni i lista owych muzyków jest dość długa.

Choć album jest przepełniony słodkimi i ciepłymi melodiami i dominują raczej wolne kompozycje. To jednak znalazło się miejsce na bardziej hmm heavy metalową kompozycję. „Cool love” mógłby spokojnie trafić na „Force Majeure”. Utwór ma faktycznie nieco cięższy riff, ale wszystko próbują momentami zgładzić klawisze, jednak ów zamiar nie wychodzi do końca. Co jest atrakcyjne w tym utworze to przede wszystkim partie gitarowe, zwłaszcza solówka. Nie jest to wielki przebój, ale jest to solidna kompozycja. Patrzy się na tytuł następnego utworu czyli „You gonna break my heart” i już na wstępie się wie co będzie grane. Ciepły hard rock, z romantycznym tekstem i ciepłymi, chwytającymi za serce melodiami. Jestem fanem heavy metalowego wcielenia Doro, ale ta kompozycja przekonała mnie do siebie. Jest przede wszystkim przyjemna dla ucha, nieco kojąca, nieco romantyczna, ale jest to pierwszy prawdziwy przebój na tym albumie i partie gitarowe są również takie „milusińskie”. Ballady to główny priorytet na tym krążku i to jest kopalnia pięknych ballad. „Even angels Cry” to coś co potrafi roztopić nawet najzimniejsze serce. Bo jest chwytliwy motyw, który jest prowadzony wolnym tempem i zapadającą melodią wygrywaną przez gitarę akustyczną. Doro ma pełno pięknych ballad, ale te najlepsze pochodzą z tego albumu.„Fortunteller” to przykład, że gitara też ma swój język, a Doro tym razem recytuje i ów zabieg porywa swoją oryginalnością. Drugim bardziej heavy metalowym kawałkiem na albumie jest „Live it”, ale tez przesiąkniętym hard rockiem co słychać w rytmicznych partiach gitarowych i w przebojowej charakterystyce zespołu. Kolejny mocny punkt na albumie. „Fall for me Again” to kwintesencja śpiewu Doro i tak pięknie i tak anielsko jeszcze nie śpiewała i za to duże brawa. Ballada ta ma fantastyczny klimat i dla nie których będzie to kolejna nudna kompozycja, a dla drugich będzie to kawałek, który wzruszy. Refren w „Heartshaped Tattoo” to nic innego jak stara szkoła WARLOCK. Ale nie dajcie się zmylić, to kolejna spokojna kompozycja o podłożu hard rockowym, ale tym razem ma charakter hymnu. Kolejną heavy metalową kompozycją na krążku jest „Hear me” i tutaj mamy koncertowy refren i nieco ostrzejszy riff, co było wręcz już wymagane po takiej dużej dawce ballad i spokojnych melodii. „I'll Make It On My Own „ to kolejna piękna ballada, choć tym ze znaczącą rola partii klawiszowych. W „Gettin' Nowhere Without You” usłyszymy pianino, a nawet saksofon. Ogólnie kolejna spokojna kompozycja, ale jak ona potrafi zabujać i porwać, a takie kawałki zawsze są mile widziane. Oczywiście całość zamyka kolejna ballada, czyli „I know you by heart”. Czy lepsza, czy gorsza? Hmm na pewno jest atrakcyjna pod względem partii gitarowych. Rozegrane z pasją, uczuciem do instrumentu i z lekką dozą finezji.

Przed sięgnięcie po ten album trzeba sobie zadać jedno ważne pytanie: czy lubię ciepłe romantyczne, hard rockowe granie z kobietą na wokalu? Jeśli tak, jeśli kocha się finezyjny hard rock z dużą dawko spokoju i ciepła, jeśli kocha się Doro i jej hard rockowe, bardziej kobiece wcielenie to jest to album dla ciebie. Album najlepiej rozpatrzyć nie pod względem co było, co będzie, ale pod względem co jest na tym krążku. Ocena: 8.5/10

KROKUS- Pay in Metal (1978)

Ileź to zamieszania zrobił legendarny KROKUS w roku 1978. Bo następca „To you all” ma dwie różne tytuły i trzy różne okładki. Funkcjonuje zarówno tytuł „Painkiller” jak i „Pay in Metal” i szczerze jestem za tym drugim. Dlaczego? Przede wszystkim mamy charakterystyczną okładkę, jakaś fabryka, jakaś maszyna i to jest to co będzie również znakiem rozpoznawczym w latach 80. Co więcej tytuł oddaje fakt, że zespół zaczął grać hard rock z elementami heavy metalu, albo odwrotnie i tutaj już słychać pierwsze kroki stylu jaki zespół będzie prezentował na początku lat 80.Tym razem postawiono na innego producenta, a mianowicie na Harrego Spengera. Album mimo kilka nowych świeżych pomysłów nie przykuł uwagi, nie przysporzył zespołowi jakieś wielkiej sławy i w sumie to do dziś mnie zadziwia, bo album nie jest taki zły, jak to wszyscy znawcy piszą. Nie jest to może drugi „Headhunter”, ale wstydu zespołowi nie przenosi, ba nawet prezentuje styl znanym w większym stopniu z następnych albumów wydanych w latach 80.

Wejście w postaci „Killer” jest początkowo w stylu jaki zespół zaprezentuje na późniejszych albumach, a mianowicie wejście sekcji rytmicznej, a także popisu gitarzystów, jednak wszystko zostaje sprowadzone do hard rockowego kawałka z elementami heavy metalu. Jednak Chris Von Rohr jakoś nie pasuje zbytnio wokalnie do takiego grania. Dobrze, że zespół to zauważył i szybko znalazł nowego frontmana. Utwór ma ciekawą linię melodyjną, a także partie gitarowe, ale o killerze nie ma mowy, bo refren zostawia sporo do życzenia. „Warewolf” to jest już nieco cięższa kompozycja i słychać już takie heavy metalowe granie. Dość, ostre i drapieżne. Kompozycja atrakcyjna pod względem warstwy instrumentalnej, jednak wokalnie nie zostałem zaspokojony. Jednak to jest jeden z takich pierwszych heavy metalowych zalotów zespołu. Pierwszą taką udaną kompozycją na albumie jest hard rockowy „Rock ladies”. Oczywiście jest sekcja rytmiczna w stylu Ac/Dc, a także bardzo chwytliwy motyw gitarowych. Utwór buja i to jest chyba jego najlepsza cecha. No i w końcu jakaś konkretna propozycja zespołu jeśli chodzi o balladę. „Bad love” to jedna z najlepszych ballad z okresu lat 70, jeśli nie najlepsza. Przede wszystkim jest atrakcyjna partia gitarowa, nieco skoczna no i bardzo zapadająca w pamięci, do tego klimatyczny wokal Chrisa i to wszystko składa się na kolejną bardzo udaną kompozycję z tego albumu. Skocznym, radosny i taki luzacki jest „Get out of my mind” i słychać coś z SLADE. Utwór skupia się na prostym i chwytliwym refrenie i właściwie można ten kawałek określić jako hard rockowy przebój. Zupełnie nie czaję jak można było wybrać „Rock me, rock you” na singiel? Czyżby ze względu na granie pod Ac/Dc? Chyba tak, tylko że to nie ta liga. Poza atrakcyjną partiami gitarowymi nie ma tutaj zbytnio co zachwalać. Najszybsza kompozycją na albumie jest „Deadline” i to dość udane połączenie rock'n rolla i heavy metalu. Kolejną nijaką kompozycją na albumie jest „Susie” Coś z ballady i coś country i wszystko prowadzone przez niezbyt atrakcyjny motyw. Taką powiedzmy typową kompozycją KROKUS jest „Pay it” i to już można znaleźć heavy metalowe granie, w którym nie brakuje hard rockowego zacięcia w stylu Ac/Dc, ale właśnie w takim klimacie będzie się obracał zespół na późniejszych albumach. No i znów mamy imponującą solówkę i co ważne bardzo heavy metalową. Jeden z najlepszych utworów na płycie, a także w historii zespołu. Na koniec zespół zostawił radosny i dynamiczny „Bye bey baby” i co by nie powiedzieć, utwór w stylu MOTORHEAD i Ac/Dc. Rock'n rollowy feeling, przebojowy wydźwięk i najlepsza solówka na albumie, dodam, że bardzo heavy metalowa jak na hard rockową petardę. Jak dla mnie kolejny killer na albumie.

Jeśli szuka się genezy stylu z „One vive at the time” czy „Hardware” to ten album „Pay in metal” jest idealny do rozpoczęcia dogłębnej analizy stylu KROKUS, który podbije serca słuchaczy w latach 80. Heavy metal z hard rockowym szaleństwem spod znaku Ac/DC. Krążek ma nieco lepsze brzmienie i jeszcze bardziej urozmaicony materiał z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Jest kilka hiciorów, które przeszły do historii zespołu. Tutaj zaczyna się KROKUS jaki ja kocham, jaki zdobył uznanie słuchaczy, czyli taki wyniósł zespół na wyżyny i okrył ich sławą światową. Ocena: 7/10

KROKUS -To you all (1977)

Na kolejny krążek KROKUS nie trzeba było długo czekać, bo już w roku 1977 pojawił się „To you all”. Z tym albumem wiąże kilka ciekawych i znaczących zmian. Przede wszystkim pojawiło się logo zespołu, który do dziś funkcjonuję i to był znak rozpoznawczy tej formacji. Ponadto w szeregach zespołu pojawiło się kilka nowych twarzy. Freddy Steady został nowym perkusista, Jurg Nageli basistą, Tommy Kiefer zajął się tylko graniem na gitarze, a wokalem zajął się Chris Von Rohr, zaś drugim gitarzystą został Vernando von Arb, który szybko stanie się liderem zespołu. Produkcją krążka zajął się Peter J. Mac Taggart i to słychać, bo album bije na łeb poprzednią produkcję. Warto zaznaczyć, że album muzycznie tez jest bardziej dojrzalszy i bardziej dopracowany i w tym przypadku można mówić już o hard rockowym graniu i o pierwszym konkretnym kroku w kierunku stylu do jakiego nas szwajcarski zespół przyzwyczaił na kolejnych płytach.

Kolejnym ważnym faktem związanym z tym albumem jest to, że po raz pierwszy zespół nakręcił wideo klip do swoje utworu. Wybór padł na otwierający album „Highway Song”. Utwór może się kojarzyć z takim SLADE czy THE SWEET, a także po części z AC/DC. Słychać w końcu jakieś konkretne melodie, słychać skoczność i hard rockowe szaleństwo. Do tego wszystkiego lepsza produkcja albumu i przebojowe refreny, tak jak choćby ten zaprezentowany w tym utworze. Niby nic nadzwyczajnego, niby prostota, ale utwór łatwo w pada w ucho. Również pod względem partii gitarowych kawałek bardziej przypomina późniejsze lata zespołu, gdzie dzielił i rządził heavy metal z dozą hard rockowego feelingu. Tytułowy „To you all” to prawdziwa petarda jak na tamte lata. Bardziej rock'n rollowy wydźwięk, bardziej dynamiczniejszy utwór, który zaliczam do najlepszych na albumie. Co mnie urzekło w tym kawałku to jego szaleństwo i radość z grania. W innej stylistyce utrzymany jest „Festival”. Utwór raczej należy zaliczyć do ballady i choć nie jest ona taka zła, to jednak ma jedną wadę, jest za długa i przez to szybko nudzi. Z kolei „Move it on” mógłby się znaleźć na poprzednim albumie, bo taki nieco dziwny motyw, taki nieco nijaki wydźwięk. Ale przez ten taki bluesowy, a może bardziej w stylu regge klimacie potrafi zauroczyć. Nie jest to jakiś arcydzieło, czy przejaw geniuszu, ale przez swoją oryginalność utwór zapada w pamięci. Również sporo SLADE da się wychwycić w bardziej stonowanym „Mr. Greed”. Tutaj znów można pochwalić, za ciekawe rozegrany riff, a także melodyjność. Szkoda tylko, że utwór nie potrafi do końca przekonać. Bo brzmi to momentami zbyt chaotycznie jak na rockowy przebój. No i co zostaje w głowie to atrakcyjne partie gitarowe. „Lonesome rider” to ukłon w stronę grania prezentowanego przez Ac/Dc. Jest taki nieco drepczący bas i riff i to brzmi wręcz znajomo. Utwór nastawiony przede wszystkim na solówkę, która jest ozdobą tego albumu. „Protection” to jeden z tych utworów, gdzie jest melodia i pomysł, ale realizacja w ostatecznym efekcie nie zachwyca. „Tring Hard” też coś ma z Ac/Dc jednak tym razem bardziej taki bluesowy wydźwięk i oparte o ponure melodie, co sprowadza się do tego ze mamy typowy wypełniacz na albumie. Całość zamyka kompozycja „Take It, Don't Leave It”, która ma wydźwięk ballady. Jednak ani motyw mnie nie przekonał do końca, ani refren, ot co średni kawałek jakich wiele w historii zespołu.

„To you All” to bez wątpienia bardziej dojrzalszy album, na pewno zespół zrobił krok na przód. Zarówno pod względem komponowania, grania, aranżowania, a także pod względem produkcji. Tutaj już można usłyszeć kilka patentów, które później będą znakiem rozpoznawczym zespołu. Jednak to jeszcze nie jest to, to jeszcze nie heavy metalowe granie z domieszką hard rocka, to jeszcze nie ten poziom. Ale zespół poszedł w dobrym kierunku. Ocena: 5.5/10

KROKUS - Krokus (1976)

Każde pokolenie ma swoją legendę. Każda podróż rozpoczyna się od pierwszego kroku. Każda legenda ma swój początek podobnie jak legendarny KROKUS. Ich złoty okres to lata 80, jednak nie można zapomnieć o latach siedemdziesiątych, w których zespół dopiero stawiał pierwsze kroki. Zespół został założony w 1974 roku z inicjatywy gitarzysty Chrisa Von Rohra i gitarzysty Tommiego Kiefera, który również pełnił rolę wokalisty. Dziś zespół gra heavy metal z wpływami hard rocka z rodem z AC/DC, jednak pierwszy album, który został zatytułowany po prostu „Krokus” to nieco inna muzyka. Najprościej można to ująć jako progresywny rock. Album ukazał się w 1976 roku i raczej dzisiaj jest to nie lada gratka dla kolekcjonerów, bo zespół skromnie wypuścił 500 egzemplarzy i nigdy potem nie wznowił produkcji. Warto wspomnieć, jest to jedyny album z Hansi Drozem i Remo Spadino w składzie KROKUS.

Na album trafiło 11 kompozycji i uważam, że album należy traktować jako ciekawostkę, niż jakieś muzyczne odkrycie. Słuchając tego krążka, człowiek się zastanawia jak taki zespół przetrwał? No bo muzycznie, ani to nie zachwyca, ani jakoś nie porywa. Nie ma przebojowości, nie ma też jakiś zapadających melodii. Ale warto jest posłuchać od czego zaczynał szwajcarski zespół. „Majale” ma coś z stylu, który zespół będzie prezentował później. Słychać to w charakterystycznym riffie. A najbardziej może się kojarzyć fakt grania pod stare Ac/Dc. No produkcja albumu drażni od pierwszych sekund, ale zdaje sobie sprawę, że to lata 70. Na albumie jest pełno wypełniaczy, jak chaotyczny: „Angela part 1”, czy „Jump in”. Nawet dość miły dla ucha jest „Energy”. Jest to spokojna i klimatyczna ballada, gdzie w końcu jest jakiś konkretny motyw, ale czy takiego grania w owych czasach nie było więcej? To było takie dość popularne. Jednak analizując ów album, wychodzi że to jeden z tych lepszych utworów. „Mostaphin” zauroczył mnie takim luzem i polotem, ale to raczej takie bardziej granie jako ciekawostka, ale czy jest to coś co niszczy obiekty, co zachwyca, na pewno nie. Warto zaznaczyć, że to pierwszy utwór bez wokalu i można posłuchać w miarę energiczną solówkę i to chyba wszystko co jest warte w tym utworze. Jednym z takich cięższych utworów na płycie jest bez wątpienia „No way” co słychać choćby podczas zwrotek. Jednak dalej słychać nieco chaotyczne i nie składne granie i mało przekonujące melodie, choć totalnym gniotem też bym to nie nazwał. Kolejnym instrumentalnym utworem jest „Eventide Clockworks” i tym razem mamy minutowy popis gry na pianinie, ale nic ciekawego z tego nie wynika. „Freak Dream” też jest strasznie nudny, a to wszystko prze jego nijakość i strasznie dziwny główny motyw. Najdłuższym utworem na albumie jest „Insalata Mysta” i jest tu wszystko, sporo aranżacji, melodii, zmian temp, jednak to wszystko jest nieco chaotyczne i nie atrakcyjne dla ucha i wychodzi z tego jedna wielka klapa, która trwa aż 7 minut. Bez wątpienia najostrzejszą kompozycją na albumie jest „Angela part 2” bo tutaj jest pędząca sekcja rytmiczna i dość ostre partie gitarowe i takich kawałków bym w większej liczbie posłuchaj, bo wszystko się tu klei,a melodie nie przyprawiają o mdłości. Warto podkreślić, że to kolejny instrumental na albumie. Całość zamyka również średni „Just like everyday”.

Debiut tej legendarnego KROKUS to prawdziwy koszmarek, jednak czy JUDAS PRIEST albo BLACK SABBATH zaczynało od razu od wielkiego dzieła? No nie, więc narzekać nie ma co. Na słabą produkcję albumu da się przymknąć oko, ale na kompozycje już nie. Jakoś nie mój feeling, nie mój gust, ale na pewno znajdą się osoby, którym takie granie przypadnie do gustu. Mnie to ani nie grzeje, ani nie ziębi i album traktuje jako ciekawostkę. Ocena: 4/10

niedziela, 2 października 2011

KREATOR - Endless Pain (1985)

Najbardziej nie doceniony album thrash/ speed metalowy? Ano „Endless Pain” niemieckiej formacji KREATOR. Zespół pierwotnie działał pod nazwą TYRANT i ten zespół powstał w 1982 roku z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Milanda Petrozzy i perkusisty Jürgena "Ventora" Reiliego. Kiedy zespół zasilił basista Fioretti, to wówczas zespół zmienił nazwę na TORMENTOR, a potem na KREATOR. Powodem był fakt, że na Węgrach istniał takowy zespół. W roku 1985 nakładem Noise Records został wydany debiutancki album „Endless Pain”.
Jeśli o mnie chodzi jest to najlepsze dzieło tego zespołu. I choć reszta albumów też kopie w tyłek,to jednak Endless Pain jakoś od kiedy ten album był u mojego ojca budził u mnie lęk i przerażenie za równo pod względem graficznym jak i muzycznym. Dla mnie ten album zawszy był taki brutalny, pełen nienawiści i dzikości. Nie ma tutaj mowy o jakiejś słodkości i lamentowaniu. Muzycy serwują ostrą muzykę, któraniszczy wszystko co stanie jej na drodze. Najbardziej dziwi to, że to debiut! Noż kurna genialne kompozycje, mocarny i mroczny wokal. Trzeba też zwrócić uwagę na surowe brzmienie takie idealnie pasujące do gry KREATORA.
Album otwiera znakomity „Endless Pain” - mocny riff, wrzask i od razu przechodzą mnie ciarki, ale dalej jest jeszcze szybciej i ostrzej. Refren aż się prosi o nucenie. O dziwo kawałek jest melodyjny na swój sposób i choć dominuje tutaj ostrość i dzikość to jednak można wyłapać sporo fajnych melodii. Oczywiście kolejny utwór „Total death” jest podobnej konstrukcji ,ale tutaj pozwolę zwrócić uwagę na refren oraz wokal. Najdłuższym utworem jest „Storm of the Beast” i choć zaczyna się spokojnie to jednak mogę was zapewnić że jest tak samo niszczycielski jak poprzednie utwory. Numer jeden na tym albumie dla mnie to oczywiście „Tormetor”- który jakoś mi się nieco kojarzył jakby poniekąd z taką ostrzejszą wersją power metalu. Bez problemu zachwycił mnie główny motyw gitarowych, bo w późniejszych latach gdzieś podobny już słyszałem, a to zobowiązuje. Bez chwili odetchnienia zespół serwuje kolejny killer „Son of Evil”. Choć mogło by się wydawać że utwór jest już podobny do reszty to jednak ,można się grubo pomylić. Wystarczy posłuchać moment w którym słychać:

„deny the father deny the mother
burning the sister poison the brother
sworn to take lives with weapons of death in his hands”

Wystarczy posłuchać jakie partie wygrywa Mille w tle.
W kolejnym utworze Flag of hate- można zachwycać się popisem wokalnym Mille, a także dość ciekawie rozegranym refrenem Jest to jeden z pierwszych wielkich hitów zespołu..I najbardziej zaskakujący utworem wg mnie jest Cry war, który zaczyna się inaczej od pozostałych. Daje sporo do myślenia. I mianowicie to, że zespół też znakomicie by się nadawał do grania nieco wolniejszej odmiany metalu. Refleksja nie trwa długo bo paru sekundach wkracza mocna dawka ciężkiego brzmienia. Spośród trzech ostatnich kawałków pozwolę sobie jeszcze wyróżnić „Living in Fear” który jest dla mnie tej samej miary killerem co Tormentor.

Przejdźmy do krótkiej konkluzji, pod względem zawartości nie ma wątpliwości że album jest perfekcyjny, natomiast czy jest podobnie jeśli chodzi o ten gatunek?Bo jak na thrash metal album jest brutalny, dynamiczny, ostry, ba wręcz dziki i nic dziwnego, że stał inspiracją kapel death czy black metalowych. Jest to wyjątkowy album nie tylko dla zespołu, ale dla niemieckiej sceny metalowej. Co zachwyca w tym albumie to jego nieskazitelna czystość, po prostu czyste, nie okiełznane zło. Zbiegiem czasu zespół będzie starał się ukryć i okiełznać ów dynamit i zło i podążą w stronę technicznego thrash metalu. Album jest przepełniony killeremi to jest kwintesencja KREATOR. Jeden z najlepszych krążków tej formacji. Ocena: 10/10

DORO - Doro (1990)

DORO – WARLOCK nie trwał długo, bo już w roku 1990 Doro Pesch postanawia jeszcze bardziej podążyć komercyjną drogą i w tym celu nawiązuje kontakt z basistą Gene Simmonsem legendarnego KISS. Zmienia logo, porzucając nawiązanie do WARLOCK i wynajęła sporo muzyków sesyjnych i z takim pomysłem przystąpiono do pracy nad nowy albumem, który premierę miał rok później i w roku 1991 ukazał się album o dość wymownym tytule, czyli „Doro”. Album brzmi jak Doro i przyjaciele. Doszukiwanie się w tym rasowego heavy metalu z rodem WARLOCK jest zbyteczne, bo to jest melancholijne granie, w którym jest jakby więcej kobiecości, bardziej łagodny, czy też miękki. Oczywiście jest heavy metal, ale jest też hard rock i ogólnie jest to już nieco inne granie niż te do którego Doro nas przyzwyczaiła.

Na album trafiło 10 kompozycji w miarę zróżnicowanych i trzeba przyznać, że dobrym wyborem było wybranie „Unholy Love” do promocji albumu. Bo utwór ma coś z „Turbo” JUDAS PRIEST,a także coś z ACCEPT. Jednak skoczność, łagodne brzmienie i bujający refren sprowadza nas na ziemie i potwierdza komercyjny wydźwięk album i jego hard rockowe wcielenie. Może nie jest to ostre rasowe heavy metalowe granie, ale jest przyjemne dla ucha, a to już coś. Natomiast „ I had too much to Dream” to nijaka kompozycja. Raz prezentuje się jako ballada, a raz jako skoczny utwór i właściwe żadne wcielenie mnie nie przekonuje. Za bardzo to chaotyczne. Na albumie nie za brakło typowego hard rockowego hymnu jak „Rock On” i takie kompozycje są zawsze mile widziane. Utwór brzmi jak wariacja Doro na temat „I love rock'n roll”. Jest ttuaj przede wszystkim prostota, przebojowość i koncertowy wydźwięk. Skoro Hard Rock to nie mogło zabraknąć hołdu dla niemieckiego SCORPIONS co słychać w takim „Only You”, choć w dalszej części można znaleźć cechy wspólne z SURVIVOR czy hard rockiem jaki prezentował Turner z RAINBOW. Może nie jest to jakiś genialny kawałek, ale przyjemny dla ucha, zwłaszcza pod względem warstwy instrumentalnej. W przypadku takiego łagodnego wydźwięku, tylko kwestią czasu było pojawienie się ballady, a taki „I'll be holding” to jedna z piękniejszych ballad jakie stworzyła Doro. Jest przede wszystkim romantyczny klimat i zapadający w pamięć motyw i takie łamacze serc zawsze są pożądana w przypadku działalności Doro Pesch. „Something Wicked this way comes” skojarzył mi się z ICED EARTH ze względu na tytuł kawałka. Jednak utwór muzycznie nie ma nic wspólnego z ową kapelą. Utwór jest ciężki, bardziej stonowany, ale przez to sporo traci na atrakcyjności. Niezbyt atrakcyjny motyw i kilka sztywnych melodii, a to wszystko sprawia że utwór jest nudny. Typową kompozycją pod stacje radiowe jest „Rare Diamonds”. Kolejna ballada i to już nieco zaczyna przynudzać, no bo ileż można ballad słuchać? W dalszej części mamy typowe hard rockowe granie, które wsparte jest partiami klawiszowymi. Jest skoczny „Broken” w którym można doszukać się atrakcyjnej melodii i refrenu, który mógłby zdobić album RAINBOW za ery Turnera. „Alive” i „Mirrage” to przykład, że można grać łagodny hard rock, z wpływa Aor, a przy tym melodyjny i przebojowy.

DORO w wersji hard rockowej nie jest taki zły, jak mogłoby się wydawać. Jest w miarę równy materiał, jest sporo przyjemnych dla ucha melodii. Doro zaprezentowała tutaj nieco inny materiał, mniej heavy metalowy i przez to sporo fanów straciła, ale pozyskała też nowych, bo jest to granie jakie zawsze było na topie. Kto by pomyślał, że hard rock z kobiecym wokalem może być atrakcyjniejszy od rasowego heavy metalu z pierwszej płyty sygnowanym imieniem wokalistki.Krążek jest komercyjny, ale to nie znaczy, że jest dnem. Ocena: 6.5/10

DORO- Force Majeure (1989)

Niezbyt dobrze jest budować szczęście na nieszczęściu i zabieg takizrobiła Doro pod koniec lat 80. Po Triumph and Agony pierwotny zespół WARLOCK praktycznie się rozpadł. Doszedł nowy gitarzysta Jon Levin, a także nowy perkusista Bobby Rondinelli. Doro postanawia kontynuować tworzenie muzyki nie jako WARLOCK, tylko pod własnym imieniem. Po prostu DORO i do dziś owa marka funkcjonuje i jest to druga taka ikona niemieckiego heavy metalu. Pierwsza bezapelacyjnie jest UDO. Doro za wszelką cenę chciała przyciągnąć uwagę starych fanów. Mamy bowiem logo, które przypomina te z WARLOCK, mamy też sprawdzonego producenta Joeygio Balina, który fanom WARLOCK powinien być znany z „Triumph and agony”. W roku 1989 pojawił się pierwszy krążek pod szyldem DORO czyli „Force Majeure” i mówi się przewrotnie, że to piąty album WARLOCK i muzycznie niby jest kontynuacja, ale to nie jest to samo. Po pierwsze nie ma już takiego speed metalowego grania, Doro bardziej poszła w heavy metal z dozą hard rocka, a po drugie za brakło hymnów metalowych i przebojów do jakich DORO przyzwyczaiła za sprawą wcześniejszego albumu.

Doro Pesch poszła w komercję o czym świadczy choćby otwierający „A Whiter Shade of Pale” , który jest coverem PROCOL HARUM i Annie Lennox. Utwór można traktować raczej jako balladę, czy hard rockowy przebój. Najdziwniejsze jest to, że to właśnie ten utwór promował album. Do niego nakręcono klip. Czyżby próba przyciągnięcia nowych fanów? Na pewno lepiej prezentuje się taki „Save My Soul” bo jest to heavy metalowe granie do jakiego nas przyzwyczaiła nas wokalistka. Co ciekawe utwór brzmi jak zagubiony track „Triumph and Agony”. Oczywiście słychać w dalszym ciągu inspirację ACCEPT czy JUDAS PRIEST. Jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. W podobnej stylistyce jest utrzymany „World gone Wild”. W dalszym ciągu jest heavy metalowe granie pod JUDAS PRIEST. Jest nieco szybsze tempo, ale można zapomnieć o speed metalowym graniu jakie można było usłyszeć na płytach WARLOCK. Płyta jest niestety bardzo nie równo, bo po dwóch dobrych kompozycja przyszedł czas na wypełniacz w postaci „Mission of Mercy”. Kompozycja utrzymana wolnym tempie i miks heavy metalu z hard rockiem nie wyszło w tym przypadku na dobre. Jak się dorzuci nudny riff, a przeciętny refren to mamy gniot gotowy. Na pewno dobrze prezentuje się taki „Angels with Dirty faces”, który jest bardzo skoczną kompozycją z zapadającym refrenem, który łatwo wpada w ucho. Również utwór jest atrakcyjnym, pod względem partii gitarowych, czego nie można powiedzieć o pozostałych utworach. Ballada w postaci „Beyond the Trees” zupełnie nie trafiona. Za dużo smęcenia, za mało argumentów muzycznych. Anielski klimat to trochę za mało. Drugim utworem promującym album jest „Hard Times” i to niestety kompromitacja. Za dużo kombinowania w partiach gitarowych i jedynie wokal Doro Pesch przekonuje. „Hellraiser” zapowiada ciężkie granie, jednak tytuł nie jest adekwatny do muzyki. Bo utwór jest nudny i jedynie refren potrafi zauroczyć, bo jest taki bojowy i do tego bardzo koncertowy. Najlepszym utworem jest taki „I am what i am”. Spytacie dlaczego? Bo jest to coś zupełnie innego. To jest taki typowy WARLOCKowy song, z pędzącą sekcją rytmiczną, z energicznym riffem i z chwytliwym refrenem. Takich przebojów Doro wydawała hurtowo z poprzednim zespołem, tym razem coś opornie jej to idzie. Nijaki jest „Cry wolf”. Bo znów trochę heavy metalu, trochę hard rocku i dużo patentów balladowych. Utwór niestety męczy przeciętniactwem i nie atrakcyjnymi dla ucha partiami gitarowymi. Do najlepszych kompozycji na albumie śmiało można zaliczyć „Under the gun” bo są przynajmniej echa starego WARLOCK. Jest szybki riff, taki w miarę ostry i do tego bardzo melodyjny. Również refren jest taki miły dla ucha. Utwór powinien także zadowolić fanów JUDAS PRIEST. Album zamyka nudna ballada w postaci „River of tears”, a także niepotrzebne outro „Bis aufs blut”.

Zmorą tego albumu jest nie równy materiał i nie zdecydowanie Doro Pesch związku z tym co chce grać. Z jednej strony heavy metal z echami dawnego zespołu czyli granie pod WARLOCK czy hard rockowe smęcenie. Nierówność to tylko jedna z wielu wad. Nie ma killerów, te które są nie należą do jakiś wybitnych kompozycji. Mówienie o piątym albumie WARLOCK jest dużym uproszczeniem i duzym nadużyciem. To, że są 2-3 utwory w stylu do jakiego nas przyzwyczaiła wokalistka od razu nie czyni album, krążkiem w stylu WARLOCK. Ogółnie dużo rozczarowanie i nie dosyt, ale to i tak przewrotnie jest jeden z tych lepszych krążków DORO. Na przebłysk kompozytorski Doro Pesch przyjdzie czekać ładnych parę lat. Ocena: 5.5/10

sobota, 1 października 2011

U.D.O - Thunderball (2004)

Każdym metalowym świętem jest dzień, w którym album wydaję niemiecki UDO, a więc marka którą wypracował w pocie czoła lider, czy też były wokalista ACCEPT – Udo Dirkschneider. Pod tym szyldem mały kapral stworzył sporo albumów i pomimo narzekań malkontentów wciąż sprzedają się jak świeże bułeczki. Bo muzyki w stylu ACCEPT nigdy za mało. Przeglądając dyskografię niemieckiego zespołu można dojść do wniosku, że to rzemiosło oparte o stare patenty. Tylko z tym jest tak, zespół cały czas wydaje solidne albumu, a o coś więcej niż dobry album ciężko. Najwyższą formę zespół miał oczywiście na „Faceless World” i „Timebomb” potem było różnie. Jednak po dziesięciu otrzymałem krążek, który jest nie tylko solidny, ale ma metalowe hymny, ma petardy i rasowe heavy metalowe granie, jakim zachwycał UDO na początku swojej kariery, a także za czasów ACCEPT. Rok 2004 to premiera dziewiątego studyjnego albumu niemieckiej formacji. Światło dzienne ujrzał „Thunderball” i tytuł wręcz ACCEPTowy. Muzycznie to jest to do czego przyzwyczaił nas Udo Dirkcschneider, a więc rasowy heavy metal, nieco toporny, nieco kwadratowy i oparty o sprawdzone patenty. Fani Udo Dirkschneidera będą zachwyceni, anty fani mają powód do karcenia owego albumu. Produkcja krążka, jest taka jak od kilku lat, czyli na wysokim poziomie i trzeba przyznać, że Stefan Kaufmann spisuje się w roli producenta. Kiczowatą okładkę zrobił nie kto inny jak Martin Hausler, niektórym będzie również znany z obecnych okładek HELLOWEEN.

Podobnie jak na poprzednim albumie tak i tutaj na wstępie dostajemy prawdziwy killer. Tytułowy „Thunderball” to jedna z ostrzejszych kompozycji w asortymencie UDO. Takie ostre partie gitarowe, taką pędzącą sekcję rytmiczną ostatnio słyszałem na „Timebomb” i na „Objection Overulled” i kawałek mógłby trafić na oba albumy i nie zepsuł by wydźwięku owych albumów. Oczywiście jest riff wyjęty jakby z płyt ACCEPT, jest drapieżny wokal UDO, czego mi brakowało na ostatnich albumach. Duet Igor/ Stefan sprawdza się. Może nie jest ten sam duet co w ACCEPT, ale są solidnymi rzemieślnikami. Jak przystało na albumy UDO mamy urozmaicony materiał, o czym świadczyć może „The arbiter”. W tej kompozycji zespół skierował się w rejony ciężkiego heavy metalu. Choć jest ciężar i wolne tempo, to utwór łatwo wpada w ucho za sprawą ACCEPTowego refrenu. Trzeba przyznać, że szczypta nowoczesności wyszła w tym przypadku na dobre. Jeśli chodzi o przebojowość i hard rockowe szaleństwo to „Pull the Trigger” sprawdza się na tym albumie idealnie. W tym utworze jeszcze więcej jest ACCEPT niż w poprzednim utworze. Przede wszystkim charakterystyczny refren, chórki, czy też melodie. ACCEPT z lat 90 słychać w „Fisful of Anger”. Ciekawie zostało z miksowane to ciężkie, ponure i mroczne granie z przebojowym i takim podniosły refrenem. Może, nie jest to jakiś genialny kawałek, ale w takiej strukturze UDO tkwi już od kilku lat, więc rozczarowania, ani zaskoczenia być nie powinno. Na wyróżnienie bez wątpienia zasługuje najdłuższa kompozycja na albumie, a mianowicie „The land of the midnight Sun”. Kompozycja ma to co zawsze kochałem w ACCEPT, skoczność, tajemniczy klimat, marszowy wydźwięk, bojowy refren, który porywa swoją przebojowością. Może nie jest to nic nowego jeśli, chodzi o muzykę UDO, ale takie wycieczki w przeszłość, zawsze są mile widziane. Analizując dokładnie cały album, wychodzi że to właśnie ten utwór jest najwolniejszy, co za ironia. Najszybszym i zarazem najkrótszym na albumie jest „Hell bites back”. Utwór nastawiony na szybkość, rytmiczność i rytmiczne partie gitarowe. Jednak UDO ma jeszcze jakiś pomysł na granie czegoś nowego, a takim novum w muzyce kaprala jest „Trainride in Russia”. Utwór jest ukłonem w stronę rosyjskich fanów UDO, którzy darzą go wielką sympatią. Nowością jest, że zespół łączy heavy metal z folkiem i w tym przypadku jest jak najbardziej na tak za taką formułą. Ciężkim i stonowanym utworem jest „The Bullet and the Bomb” i to jest wypisz wymaluj ACCEPT, wystarczy wsłuchać się w partie gitarowe. Nic dziwnego, że UDO często sięga po ten utwór na koncertach. Z kolei taki „The Magic mirror” można pochwalić, za jeden z najlepszych refrenów na płycie. Fanom ACCEPT do gustu przypadnie też „Tough luck II”. Toporny, rasowy riff, skoczne tempo i bojowy refren. Szkoda, że poziom już nie ten. Jest to bez wątpienia jeden z słabszych utworów na płycie. Całość zamyka „Blind Eyes” czyli kolejna piękna ballada do kolekcji.

To wszystko już było lepiej albo gorzej podane i to jest za pewne wada dla nie których, dla pozostałej części będzie to powód do wracania do tego albumu. Jedno muszą przyznać obie strony, album jest solidny, bez większych wpadek, jest równy i zróżnicowany materiał, o co było ciężko prosić na ostatnich albumach. Produkcja albumu na wysokim poziomie, a muzyka tylko potwierdza fakt, że mamy do czynienia jednym z najlepszych albumów UDO. Krążek jest skierowany przede wszystkim do zagorzałych fanów UDO i ACCEPT, bo nie wierzę, że ktoś kto nie przepadał za Dirkschneiderem nagle dzięki temu albumowi się przekona. Ocena: 9/10

RUNNING WILD - Death or glory (1989)

Piracka bandera pod dowództwem kapitana Rolfa Kasperka po grabiła, popiła, pobawiła się w Port Royal. Zgromadzili siły i zapasy na kolejną piracką podróż w nieznane rejony. Wyruszając w przygodę, pozostawili po sobie pamiątkę w postaci genialnego albumu o tytule „Port Royl”, który zaliczany jest do kultowych albumów zespołu, a także heavy metalu lat 80. Poprzeczka został zawieszona bardzo wysoko, to też oczekiwania i wymagania względem następnego krążka były ogromne. Piracka ekipa RUNNING WILD jednak nie dała za wygraną i właściwie to co wydawało się nie realne, stało się faktem. W roku 1989 niemiecka kapela nagrała „Death or Glory”, który jest tak samo kultowy jak poprzedni Zespół w dalszym ciągu prezentuje radosny, przebojowy i piracki speed metal. Niby granie to samo, ale tutaj zespół pokusił się o bardzo urozmaicone kompozycje. Riffy i refreny są bardziej urozmaicone i granie jest bardziej dojrzałe. Przyczyn takowych zmian można się do szukać w zmianie personalnej perkusisty. Stefan Schwarzmann zasilił skład zespołu Udo Dirkschneidera i jak się okaże nie na długo. W międzyczasie w szeregach Running Wild pojawił się kolejny znakomity muzyk Ian Finaly. Choć styl i koncepcja w dalszym ciągu jest taka sama to jednak da się wyczuć kilka różnic. Death or glory ma o wiele bardziej dopracowane brzmienie, w moim odczuciu nie jest tak dynamiczna jak Port royal. Pozostał urozmaicony materiał,a także spory wkład w komponowanie nie tylko Kasperka. Okładka narysowana przez Sebestiana Krugera, to bodajże jedyny minus tego albumu, bo uważam, że jest ona za skromna do tak genialnego krążka. Warto podkreślić, że dopieszczone brzmienie uzyskał własnoręcznie lider zespołu Rock'n Rolf.

Bardzo ciekawym pomysłem było połączenie intra z pełnometrażową kompozycją, co dało w efekcie ponad 6 minutowy otwieracz. Słyszałem wiele kompozycji otwierających, ale „Riding the storm” to bez wątpienia czołówka heavy metalowych albumów. Kawałek jest zaliczany do najlepszych w historii zespołu i do końca kariery był grany na każdym koncercie. Nie ma się czemu dziwić, bo to petarda i killer z prawdziwego zdarzenia. W pierwszej, introwej części zachwyciło mnie piracka melodia, który wydobywa się z partii gitarowych. Duet Kapserek / Motii brzmi tutaj jeszcze lepiej, co wydawało się nie możliwie. Dialog między nimi jest niczym poezja. Szybko epicki motyw przeradza się w pędzącą petardę. Mamy tutaj pędzącą sekcję rytmiczną i jeden z najlepszych riffów, jakie powstały w heavy metalowym światku. To dopiero jedna strona medalu. Kasperek jako wokalista poczynił znaczące postępy. Jego wokal jest głośniejszy, bardziej drapieżny.
W innej tonacji jest utrzymany „Renegade” bo też i kompozytorzy inni. Tym razem Kasperek i Finlay. Niby to co zawsze, a jednak słychać bardziej stonowane tempo i bardziej rasowy riff i to w sumie brzmi na miarę trzech pierwszych albumów. Jedno trzeba przyznać, że zespół zaczął bardziej urozmaicać swoje kompozycja i tutaj już można to uświadczyć. Jakiś narrator, jakieś zwolnienie i sporo i innych smaczków, które czynią ów muzykę, jeszcze bardziej ciekawszą niż mogłoby się wydawać. Podobne urozmaicenie i bawienie się melodiami i motywami słychać w „Evilution”. Tym razem udział w komponowaniu wzięło trzech muzyków: Finlay, Kapserek, Becker. Utwór dzielę na dwie części. Początek, czyli tajemnicze wejście, gdzie gitary są jakby schowane i wygrywają jakąś piracką melodię. Jednak to właśnie ta druga część ma więcej do zaoferowania. Epicki wydźwięk, skoczny, stonowany riff, który jest odegrany w wolnym tempie. Można by rzec, jak nie RUNNING WILD. Największą zaletą tego kawałka jest jego skoczność i rytmiczność. Również w innym klimacie niż ten do którego przyzwyczaił nas zespół jest „Running Blood”. Wstęp, tajemniczy, ba nawet mrocznie. Sekcja rytmiczna riff brzmią znajomo i tym razem słychać inspirację MERCYFUL FATE z dwóch pierwszych albumów. Piracki refren i urozmaicone partie gitarowe tylko dodają pazura kawałkowi. Tym, który przypadł instrumentalny kawałek z płyty poprzedniej, z pewnością przypadnie do gustu popis talentu Beckera w „Highland Glory”. Bas tutaj można by rzec, że płynie. Niesamowity efekt. Druga część albumu to przede wszystkim szybsze granie. Drugą petardą na albumie jest „Marooned”. Co lubię w tym utworze, to pirackie chórki, skoczny i rytmiczny i riff i imponujące pojedynki gitarowe. Potem mamy dwa kolejne klasyki czyli skoczny „Bad to the Bone”, które również było grane na każdym koncercie, a także rozpędzony „Tortuga bay”. Majk Moti na tym albumie się nie wyszalał jeśli chodzi o kompozytorstwo i jemu przypisuje się tylko tytułowy „Death or glory”. Wstęp nieco dezorientuje, ale dalej mamy klasyczny RUNNING WILD. Skoczny, melodyjny i pełen piractwa. Całość zamyka najbardziej rozbudowana kompozycja na albumie, słynny „The battle of waterloo” i tutaj niektórzy doszukają się MANOWAR, może i słusznie bo klimat wojny i epicki charakter da się wyczuć. Przede wszystkim jest pełno atrakcyjnych dla ucha melodii i motywów, a to wszystko jest z sobą powiązane i nie ma mowy o chaotycznym graniu. Utwór ponadto bogaty jest w sporo kultowych partii gitarowych. RUNNING WILD dorobił się pełno kolosów, ale ten jest bez wątpienia jednym z najlepszych w historii zespołu.

Śmierć czy chwała? To pytanie, które należy postawić sobie przed słuchaniem płyty. Kilka zmian, kilka świeżych pomysłów, ale drastycznego porzucenia starego stylu nie ma, co jest zaleta. Bo nie zmienia się tego co jest genialne. Album dopieszczony pod względem produkcyjnym, jak i pod względem kompozycji. Materiał jest równy i do tego urozmaicony. Oprócz piractwa da się tu wyczuć nutkę tajemniczości czy mroku. Muzycy jeszcze bardziej się rozwinęli zwłaszcza Kasperek jako wokalista i Moti jako gitarzysta. Dla niektórych muzyków jest to ostatni rejs pod banderą RUNNING WILD, jednak ani dla nich, ani dla owego albumu nie była to śmierć, a chwała po wszech czasy i pozostawienie po sobie śladu w muzyce heavy metalowej końcówki lat 80. Jedna z najlepszych płyt RUNNING WILD i to powinno posłużyć za jedyną, słuszną rekomendację tego krążka. Ocena:10/10