poniedziałek, 18 czerwca 2012

HEIR APPARENT - Graceful Inheritance (1986)


Ameryka, lata 80 , muzyka heavy metalowa z kręgu progresywnego heavy/power metalu i jeden z najciekawszych debiutów jaki miał miejsce w owym czasie, na owej ziemi. Na myśl powinien przyjść nie którym osobom często nie doceniany, albo znany wąskiemu gronu słuchaczy HEIR APPARENT. Genezę zespołu należy doszukiwać się w roku 1983 kiedy to został założony zespół SAPIEN, potem zespół funkcjonował pod nazwą NEMESSIS i ostatecznie nazwę zespołu zmieniono na HEIR APPARENT. Po nagraniu kilka dem, przyszedł czas na debiut , który się ukazał w 1986 roku pod skrzydłem Dragons Records. „Graceful Inheritance” to znakomity album, który ma coś z power metalu, coś z hard'n heavy, coś z heavy metalu i do tego patenty progresywne polane sosem amerykańskim, to wszystko pasuje wybornie i stanowi ciekawą mieszankę. O samym albumie można pisać długo i w samych superlatywach . Poczynając od brzmienia, gdzie jest nacisk na krystaliczną czystość, na wyrazisty wydźwięk instrumentów, na budowanie odpowiedniego klimatu., przechodząc do aspektów umiejętności muzyków i ich poziomu gry na albumie, kończąc na zróżnicowanym i wyrównanym materiale, który dostarcza sporo emocji i trzyma słuchacza w napięciu.

Otóż to, materiał nie jest taki przewidywalny jak mogłoby się wydawać i wbrew pozorom dzieje się sporo i nie brakuje urozmaicenie w sferze kompozycji. Nie wszystko zostaje od razu podane, zdradzone i mamy tylko na początku melodyjny i zwarty „En Trance” w postaci intra. Motorem napędzającym muzykę tego zespołu jest bez wątpienia duet gitarzysty Terry Gorle z wokalistą Paul Dawidsonem. Terry dba o tło, wygrywając rytmiczne, dopracowane partie gitarowe, przesiąknięte niezwykłą dbałością o technikę i melodie i to słychać w „ Another Candle” gdzie jest niezwykłe urozmaicenie utworu. Do umiejętności Terrego świetnie dopasowany został wokalista Paul, który ma charyzmę, niezły warsztat techniczny, gdzie operuje czystym wokalem, a jak i bardziej zadziornym , tak więc nie można narzekać na rutynę w tym aspekcie. Ta zgraja specjalistów od przebojów, zapadających melodii dostarczy wam sporo nie zapomnianych przeżyć i taki znakomitym tego przykładem jest dynamiczny „The servent” i na plus są te wpływy, inspiracje NWOBHM czy też QUEENSRYCHE. Różnorodność, bawienie się motywami, to coś co jest na porządku dziennym na tym albumie i taki „Tear Down The Walls” jest tego dowodem, klimatyczne otwarcie z balladowym zacięciem które rozkręca się w mocniejszy i bardziej chwytliwy dalszy etap utworu i jest to kolejny przebój. Pomysłowość w „Running From the thunder” zaskakuje i te wpływy jazzu są tutaj urocze. Masa przebojów opartych na prostych i zapadających melodiach i mam tu na myśli taki „The Cloack” , rytmiczny „Dragon's Lair” z power metalowym feelingiem, czy też melodyjny, szybki „ Nad Dogro Lived On”. Ponadto wydawnictwo jest wzbogacone o dynamiczny kawałek „Nightmare” gdzie też słyszalne są patenty power metalowe, balladą „Keeper Of The Reign” która wyciska łzy, a także heavy metalowymi hymnami jak „Hands Of Destiny” gdzie jest nacisk na stonowane tempo i marszową sekcją rytmiczną.


Może i HEIR APPARENT nie stworzył czegoś nowego, może zagrał muzykę jakiej było pełno w owym czasie, ale pod względem wykonania, pomysłowości, umiejętności muzyków, należy od razu zweryfikować owe rankingi i umieścić ten album na wyższych miejscach. Bardzo dobry album, który nie ma wad jak dla mnie. Każda kompozycja ma w sobie sporo energii, wykonanie wzbudza emocje i zachwyt, jak można grac tak chwytliwy heavy metal bez kombinowania, bez kompleksów. Bardzo dobrze wyważony album z bardzo wyrównanym i urozmaiconym materiałem. Jeden z najbardziej niedocenionych zespołów i albumów z lat 80.

Ocena: 9/10

POLTERGEIST - Behind The Mask (1991)


Debiut szwajcarskiego POLTERGEIST został bardzo ciepło przyjęty i było to dzieło na miarę tego co zostało wydane pod szyldem CARRION. Było granie na pograniczu thrash metalu i speed metalu. To co za prezentowali było na równie wysokim poziomie i zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Drugi krążek czyli „Behind the mask” ukazał się po dwóch latach czyli w 1991r i na pewno należy spojrzeć na ten album pod nieco innym kątem. Przede wszystkim pod względem muzycznym, zespół poszedł tutaj w kierunku nieco innym, a mianowicie czystego technicznego thrash metalu, odcinając się na dobre od speed metalu. Na drugim albumie pojawia się nie tylko zmiany w zakresie stylu, ale też brzmieniowym, gdzie jest zadzior, ale i surowość, która nadaję materiałowi niezwykły klimat. Zmiany są też w aspekcie składu zespołu, gdzie zmieniona została cała sekcja rytmiczna i muszę przyznać, że sprawuje się ona o wiele lepiej niż ta z debiutu. Perkusista Alex Lang to mistrz drugiego planu i ta jego gra jest imponująca. Jest niezwykła dynamika, różnorodność i to wyraźnie słychać już na pierwszym kawałku czyli „We Are The People” który prezentuje to co najlepsze w nowym stylu POLTEIRGEIST. Odważna sekcja rytmiczna, gdzie dynamit, dynamika, moc, gdzie są ostre, wyszukane riffy, przesiąknięte niezwykłą dbałością o technikę zagrania poszczególnych motywów i do tego te połamane, wyszukane melodie. Choć Vo. Pulver jest osamotniony na funkcji gitarzysty, to radzi sobie znakomicie i w stosunku do debiutu i płyty CARRION rozwinął swoje umiejętności. W dalszym ciągu stawia na dynamikę, szybkie partie, różnorodność, ale wszystko jest jeszcze ciekawiej rozegrane, większa technika i ten aspekt to kolejny mocny punkt tego albumu. Gdy słucham „Behind The mask” to nie mogę ogarnąć tych wszystkich wirtuozerskich popisów, tych oryginalnie brzmiących melodii, tej dynamiki i niezwykłej różnorodności jeśli chodzi o partie gitarowe Pulvera.

Brzmienie, wyczyny muzyków, miła dla oka szata graficzna to tylko część atrakcji jakie serwuje nam szwajcarski band. Najistotniejszą sprawą jest bez wątpienia zawartość płyty. A ta jest zadziwiającą perfekcyjna. Nie ma mowy o wypełniaczach, nie ma mowy o banalnych i oklepanych kompozycjach, melodiach. Materiał jest wyrównany i dynamiczny. 'Act of Violence” to utwór który cechuje się niezwykła rytmicznością, zróżnicowaniem i tutaj można wyczuć pewną lekkość, przebojowość, zapadający refren i popis umiejętności basisty Marka Felisa. Żeby nikt nie posądził ich o jednostajność na tym albumie, o granie na jedno kopyto, to zespół urozmaica album spokojnym, nastrojowym „Grey” który robi właściwie za balladę rozegraną akustycznie. „Delussions” to przykład że można grać ostro, że można grać dynamiczny thrash metal, ale oryginalny, zróżnicowany, zbudowany w oparciu o wyszukane melodie i o niezwykłe umiejętności muzyków. Basista Mark Felis, daje o sobie znać w zróżnicowanym „Drilled To Kill” gdzie jest stworzona niezwykła przestrzeń i dzieje się sporo, a przebojowy charakter to znak rozpoznawczy tego kawałka. Warto zwrócić też tutaj szczególną uwagę, na elektryzującą solówkę Pulvera, takie solówki to dzisiaj rzadkość, ileż finezji, emocji w tym aspekcie utworu, to trzeba usłyszeć na własne uszy. Oprócz szybkich kompozycji mamy też taki mroczny, stonowany „Make Your Choice” który podkreśla aspekt zróżnicowania i melodyjności tego albumu. Album ubarwia też nieco wolniejszy „Driftin Away” zwłaszcza kiedy na płycie dominują szybkie, agresywne kawałki jak „Stiil Alive” czy też pokręcony „Chato's Land”.

Behind The Mask „ to już bardziej dojrzały album aniżeli debiut i ten kierunek w stronę technicznego thrash metalu okazał się strzałem w dziesiątkę. Podobać się może przede wszystkim forma podania melodii, riffów, konstrukcja kompozycji, a także dbałość o szczegóły czy też niepowtarzalne umiejętności muzyków. Na tym albumie formacja POLTERGEIST zaprezentowała thrash metal najwyższych lotów.

Ocena : 10/10

niedziela, 17 czerwca 2012

LEATHER - Shock Waves (1989)


A teraz krótki apel do wszystkich fanatyków kobiecych wokali, do fanów talentu wokalistki Leather Leone, do miłośników muzyki CHASTAIN, HELLION czy WARLOCK. Dla tych wszystkich grup mam coś do polecenia, a mianowicie amerykański zespół LEATHER, który oczywiście grał heavy metal. Tak czas przeszły, bo zespół już nie istnieje. Formacja ta zaistniała za sprawą debiutu, ale przede wszystkim za sprawą samej liderki czyli Leather Leone, która bardziej była znana z występów w CHASTAIN. Ale LEATHER to nie tylko charyzmatyczna wokalistka, który ma swój styl i niesamowity talent, gdzie jest i ogień, zadziorność i drapieżność godna thrash metalowych śpiewaków., to też inni utalentowani muzycy którzy oczywiście też byli powiązani z zespołem CHASTAIN. LEATHER został założony w 1989 roku i powodem nagrania owego debiutanckiego albumu „Shock waves” pod szyldem LEATHER było to że wokalistka nie chciał być w cieniu znakomitego gitarzysty Chastain, który całą uwagę skupiał na sobie. Ambicja Leather Leone były większe, więc zebrała skład i nagrała album, który nawiązywał oczywiście do twórczości CHASTAIN. Micheal Harris, który znalazł się w składzie LEATHER to kolejny wirtuoz gitary i jego umiejętności są nie wiele gorsze od samego Chastaina. To co przemawiało za faktem, że ów album jest powiązany z CHASTAIN to nie tylko sami muzycy, ale też kompozycje, które nie które jeszcze zostały napisane właśnie w okresie CHASTAIN. To co zaprezentował LEATHER na swoim debiutanckim albumie to amerykański heavy metal klasy światowej, który cechuje się przede wszystkim niezwykłą przebojowością, dbałością o najmniejszy detal w muzyce, w dodatku elektryzujący, drapieżny i ostry. A wszystko w oparciu o niesamowite umiejętności muzyków, które gwarantują muzykę na najwyższym poziomie. Styl LEATHER przypomina CHASTAIN bo jest drapieżny, zadziorny wokal Leather Leone no i wirtuozerskie popisy gitarowe. Jest również podobna formuła gdzie jest nacisk na zapadające melodie i przebojowe refreny.

Zawartość albumu charakteryzuje się niezwykła rozrzutnością i mamy tutaj różnego rodzaju kompozycje, o różnych preferencjach i każdy powinien znaleźć coś tutaj dla siebie. Trzeba przyznać każda kompozycja tętni własnym życiem, oferując niezwykły, niepowtarzalny nieco mroczny klimat. "All Your Neon" to utwór który rozpoczyna album, utwór który właściwie mógłby spokojnie znaleźć się na jakimś wydawnictwie CHASTAIN. Jest ten zadzior, ten mroczny klimat, ostry wokal Leather Leone no i wirtuozerskich popisach gitarowych Harrisa. Można rzec amerykański heavy metal najwyższych lotów. Jeszcze ciekawiej zespół prezentuje się w “The Battlefield of Life” gdzie jest mroczne, klimatyczne wejście i partie klawiszy. Nastrój godny CHASTAIN czy też nawet płyt DIO. Ta kompozycja jest świetnym przykładem tego, że zespół nie ma większych problemów z zróżnicowaniem kompozycji i mamy drugi utwór , który inaczej brzmi. Jest więcej dynamiki, jest galopada sekcji rytmicznej, jest szybkość i chwytliwa melodia i w samym utworze dzieje się sporo. W podobnej dynamicznej formule jest utrzymany również tytułowy „Shock waves” z elektryzującymi solówkami. Mamy też również mocną balladę „In A Dream” z pomysłową linią melodyjną, zapadającym w głowie refrenem i z ciekawym wykonaniem. Natomiast “Something in This Life” to kawał ciężko heavy metalu, gdzie jest marszowe, zadziorne tempo, a główną rolę odgrywa gitarzysta Harris i jego wirtuozerskie popisy. Dzieje się sporo w tym kawałku podobnie jak i na całej płycie. Kolejnym takim nawiązaniem do CHASTAIN jest taki "Diamonds Are For Real" gdzie początek przypomina utwór „The King Has The Power”. Partie basu dają tutaj o sobie znać i ten element również błyszczy w muzyce LEEATHER. Album ubarwia również drugi wolny kawałek czyli nastrojowy “It’s Still in Your Eyes”, a także dwa nieco stonowane z wolnym tempem, bazując na mrocznym klimacie, urozmaiceniu, ostrym, ciężkim riffie i zadziornym wokalu Leather Leone czyli „Catastrophie Heaven” i „No Place Called Home” przypominający choćby twórczość DIO, czy BLACK SABBATH.

Leather Leone wydała tylko ten jeden, jedyny album, ale za to jaki. Amerykański heavy metal z najwyższej półki, gdzie jest dbałość o każdy szczegół, gdzie na każdym kroku jest perfekcja jeśli chodzi o wykonanie i długo można by się tutaj rozpisywać o tym jak świetni są muzycy i jak znakomicie został przyrządzony album i jak dużo wartościowej muzyki zawiera i ile jest tutaj świetnych kompozycji, ale podsumowuję to zdaniem, że jest to bardzo dobry album, na miarę twórczości CHASTAIN. Po tym albumie wokalistka skupiła się na weterynarii i w tym roku wróciła z zespołem heavy metalowym. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

MANOWAR - The Lord of Steel (2012)


Są takie zespoły, które już samą nazwą przyciągają rzeszę słuchaczy, bez względu na to jakiej jakości jest muzyka zawarta na danym albumie. Liczy się kolejny krążek do kolekcji, kolejna dawka tego samego po raz n-ty. Zazwyczaj jest tak że co by nie wyszło pod szyldem tej nazwy to wszystko jest dobre, ale czy aby na pewno? Czy taka ślepa miłość, wiara w magię nazwy jest jedyną słusznością? Takie wątpliwości niektórych naszły np. za sprawą ostatniego albumu IRON MAIDEN i teraz mogą znów najść za sprawą nowego albumu MANOWAR. Kolejna legenda heavy metalu, królowie metalu i ich wpływu na ten rodzaj muzyki nikt nie podważy. Sporo albumów na koncie, sporo bardzo dobrych krążków, do tego znani na całym świecie muzycy, którzy od lat grają na wysokim poziomie, no i ten nie do podrobienia styl opierający się na mocnym basie, wyróżniającym się wokalu Erica Adamsa. To wszystko jest na nowym albumie o typowym bojowym tytule „The lord Of steel”. Ostatni album tj. „Gods Of War” z 2007 roku podzielił fanów zespołu i dużo właściwie było negatywnych opinii co do tego wydawnictwa, gdzie mieliśmy do czynienia z koncept albumem, z pewnymi wstawkami orkiestrowymi, dużym ubogaceniem poprzez gadanie narratora. Też mi się nie podobało kierunek jaki obrał zespół. Minęło 5 lat od tamtego wydawnictwa i jakie mamy korekty? Przede wszystkim nie ma koncept albumu, nie ma zbędnego gadania, udziwnienia i pod względem konstrukcji albumu i brzmienia przypomina mi się stare albumy zespołu, jest chwalenie metalu i tematycznie jest to co do czego nas przyzwyczaił MANOWAR. Album sprawia wrażenie na pewno bardziej wyrównanego, jest tez mocne granie heavy metalu, ale z jakiś względów album nie zachwyca. Przede wszystkim nie podoba mi się brzmienie, zwłaszcza basu i gitary. Brzmi jak album robiony tanim kosztem. Jest heavy metal i to nie podlega wątpliwości, jest styl MANOWAR, ale to już nie to co kiedyś. Brakuje pomysłów na jakieś zapadające kompozycje, ciekawe melodie i właściwie to jest bolączka nowego albumu.

Kiedy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki w otwierającym „The Lord Of steel” to pierwsza myśl, czy to jest MANOWAR? Gitara Logana brzmi jakąś inaczej, jakby chcieli nawiązać do starych albumów. Sygnał takiego zamiaru może być też powrót do składu perkusisty Donniego Hamzika. Choć utwór brzmi nieco inaczej w sferze gitarowej, to pod względem konwencji, przebojowości i pomysłowości to jest to z czego jest znany MANOWAR. Co ciekawe jest to paradoksalnie najlepsza kompozycja na płycie. Gitara na tym albumie brzmi bardzo oszczędnie, jakby ktoś okroił riff z mocy i to słychać również w rytmicznym „Manowarriors” , który jest również nawet miłą dla ucha kompozycją. Lecz poziom już nie ten co kiedyś. Epicki heavy metal, lekki mrok można wyczuć w „Born In Grave” jednak duży niedosyt czuję słuchając tego utworu. Niby miało to być ukłonem do tego z czego są znani, a więc marszowe tempo, stonowana sekcja rytmiczna, lecz klasa nie ta. Granie na pograniczu przeciętności i dobrego poziomu. W miarę udany refren ratuję kompozycję przed totalną kompromitacją. Jedną z najdłuższych kompozycji na albumie jest ballada „Righteous Glory” i tutaj dopada słuchacza nuda i mało ciekawe wykonanie i ciężko tutaj znaleźć plusy. Brak pomysłów na ciekawe kompozycje to jeden z minusów, ale nie jest to jedyna kwestia. Drugim słabym ogniwem jest granie na jedno kopyto i właściwie każda kompozycja brzmi podobnie. „Touch The sky” to znakomity przykład tego grania w jednej tonacji, gdzie brak jest ciekawych pomysłów. 7 minutowy kolos „Black List” to koszmarek jakich mało, w którym nie ma na czym zawiesić uszy. Toporny motyw, mało atrakcyjna melodia i słucha się tego ciężko. „Expandable” to przykład jak nisko upadł wielki MANOWAR i to eksperymentowanie z riffem jest tutaj na niekorzyść. MANOWAR pierwszy raz też pokusił o stworzenie kompozycji do filmu. Ci którzy kochają kino akcji i Scotta Adkinsa to powinni się zapoznać z filmem El Gringo do którego zespół stworzył utwór o takim samym tytule. „El Gringo” to może nie największe dzieło tej kapeli, może jest to dalekie od tego co kiedyś zespół grał, ale kompozycja zachwyca melodyjnością, prostą formułą, no i przebojowym charakterem. Bez wątpienia najciekawsza obok otwieracza kompozycja. Może gdyby było więcej takich przebojów to i album byłby bardziej przyjazny dla słuchacza? Szoku doznałem jak u słyszałem „Annihalition” który daleki jest od tego co zespół gra. Niby jest ciężko, jest mocno, ale dziwny motyw i brzmienie sprawiają że jest to kolejny toporny kawałek. I wiecie co? Tylko jeden utwór jest tutaj słuszny. Tylko jeden utwór dobitnie ukazuje pełno oblicze zespołu, a mianowicie „Hail, Kill and Die” który ukazuje piękno MANOWAR, mocny bojowy wydźwięk, marszowe, wlekące się brzmienie, niezwykła rytmiczność, mocny, koncertowy refren i to jest MANOWAR na jaki się czekało z utęsknieniem. Nawet gitara Logana brzmi tutaj agresywniej, bardziej odważnie, no i solówka godna miana MANOWAR.

Niby „The Lord Of Steel” bardziej nawiązuje do tradycyjnego grania MANOWAR niż to co było na poprzednim stylu, niby jest bardziej wyrównany materiał, nie ma pitolenia narratora, nie ma głupich wstawek i ciągnięcia materiału na siłę. Dominują tutaj krótkie i zwarte kompozycje. Jest heavy metal i tego nikt nie podważy. Niestety pomysły same w sobie są o kilka klas niższe od tego do czego przyzwyczaił nas zespół. Brzmienie i partie gitarowe też pozostawiają sporo do życzenia. Na albumie brakuje mi tego epickiego heavy metalu i właściwie 3 kompozycje niszczą obiekty i można je nazwać rasowymi killerami MANOWAR. Otwieracz, „El Gringo no i zamykający album. To troszkę za mało jak na zespół takiej klasy jak MANOWAR. W przeciągu tych 5 lat, zespół mógł nagrać ciekawszy album. Rewolucji nie ma i pora przekazać panowanie w heavy metalu komuś innemu.

Ocena : 5/10

sobota, 16 czerwca 2012

BURNING POINT - The Ignitor (2012)


Finlandia to kraj bogaty w bardzo ciekawe zespoły power metalowe rangi światowej. Jednym z nich jest bez wątpienia BURNING POINT grający miks power metalu i heavy metalu. Kapela dziś ma swoje szerokie grono fanów, a nazwa kapeli szybko urosło do miana znanej i solidnej marki. Formacja która została założona w 1997 roku i dzisiaj promuje swój piąty album o tytule „Ignitor”. Drastycznych zmian nie ma, mamy od kilku lat sprawdzony skład, a zespół dalej czerpie sporo z takiego HELLOWEEN, ale nie tylko i tutaj słychać też styl współczesnego choćby CRYSTALLION, dalej jest nieustanny nacisk na proste, mało wyrachowane melodie, na ubogacenie partiami klawiszowymi, aczkolwiek tutaj ten aspekt jest jakby bardziej wyeksponowany, aniżeli na poprzednim albumie. Co ciekawe „Ignitor” jest na pewno albumem ciekawszym niż ostatnie dzieła fińskiej formacji. Jest więcej przebojowości, więcej ciekawszych, przede wszystkim zapadających melodii, elektryzujących solówek. To wszystko podyktowane jest bez wątpienia lepszą formą muzyków. Wokal Pete Ahonena obija się o styl Kiske i Dickinsona, gdzie jest śpiewanie czyste i wysokich rejestrach. Jako gitarzysta, tworząc duet z Kolivuori spełnia się i nie można narzekać na ich wspólną pracę. Może nie ma tutaj nowych pomysłów, może brzmi to wtórnie, to jednak nie ma mowy o biednych aranżacjach, czy przeciętnym wykonaniu. Jest solidność i mocny wydźwięk. Idąc tym tropem, trzeba podkreślić, że zespół po raz kolejny raz zapewnił albumowi odpowiednie brzmienie i to w połączeniu z całym warstwą instrumentalną tworzy mocny duet.

Styl BURNING POINT nie grzeszy oryginalnością i takich kapel jest pełno. Jednak mimo to mocnym argumentem jest tutaj doświadczenie zespół, który gwarantuje nam odpowiedni poziom prezentowanej muzyki. Świetnie zespół wyczuł jak powinno brzmieć otwarcie albumu i taki „Eternal Flame (Salvation By Fire Part 2)” przypomina lata 80 i podobać się może popis wokalny Pete'a , harmonia jaka została wykreowana między melodyjnymi partiami klawiszowymi i gitarami. Może jest to nieco oklepane, ale brzmi świetnie. Motyw bardziej ubogacony mógłby się kojarzyć z neoklasycznym graniem. Ten kawałek odkrywa znacznie więcej niż mogło by się wydawać. Na przykład to że mamy przebojowy charakter płyty, że jest niezwykła pomysłowość co do solówek i zespół dawno nie był w tak dobrej formie. Jak ktoś lubi granie pod JUDAS PRIEST czy też PRIMAL FEAR to przychylnie oceni taki ostry „In the Fire's of My Self-Made Hell” gdzie świetnie zostały wplecione partie klawiszowe. Lata 80 można wychwycić w stonowanym „In the Night” , gdzie ciekawym urozmaiceniem jest hard rockowy riff wpleciony w heavy metalową konwencję. Fiński styl grania heavy/power metalu można wyczuć w melodyjnym „Ignitor” gdzie główną rolę odgrywają klawisze. Takich kompozycji jak ta w metalowym świecie było pełno i ta jakaś nie jest czymś innym, ale solidność i przebojowy charakter sprawia, że przymyka się na to oko. Zwolnienie, balladowe zacięcie to cechy „Silent screams” i w takiej strukturze zespół może nie błyszczy, ale utwór sam w sobie nie jest taki tragiczny, ma swoje minusy ale i plusy. Ja tam wolę power metalowe pędzenie do przodu z chwytliwą melodią w głównym motywie, z rozpędzoną sekcją rytmiczną tak jak to jest w „Heaven is Hell” czy też „Holier Than Thou” gdzie słychać owe odesłania do HELLOWEEN. Mocnym atutem tego albumu jest duży rozrzut konwencji utworów. I mamy szybkie utwory, ale też bardziej stonowane, heavy metalowe z progresywnym zacięciem tak jak to jest w „Loosing Sleep”, mamy coś z hard rockowego zacięcia w „Demon Inside of You” . Troszkę DIO, coś z RAINBOW można wyłapać w dynamicznym, zróżnicowanym i dynamicznym „Everdream” który jest jak dla mnie najlepszą kompozycją na albumie i przykładem że zespół BURNING POINT wciąż ma to coś. No i mamy też hicior taki w sam raz na koncerty czyli „Lost Tribe” z bojowym zacięciem w stylu MANOWAR.

Ignitor” to bardzo udany album, przede wszystkim wyrównany, zawierający zapadające melodie, dynamiczne, energiczne solówki. Kompozycje są starannie wykonane i ciężko wytknąć jakieś wady, poza wtórnością. Są przeboje, jest precyzja, są doświadczenie muzycy potrafiący grać i mamy w efekcie bardzo dobry album zawierający miks heavy i power metalu. Jeden z ciekawszych albumów formacji. Powrót do wielkiej formy.

Ocena: 8/10

wtorek, 12 czerwca 2012

JADED HEART - Common Destiny (2012)



Jednym z bardziej znanych niemieckich zespołów grających hard rock z elementami heavy metalu jest
JADED HEART, który został założony w 1990 r przez Micheala Bormanna, który potem został zastąpiony przez Johana Falberga. Zespół właściwie ma dość bogatą historię która wiąże się przede wszystkim z licznymi zmianami personalnymi i dość pokaźną liczbą wydawnictw. Ci którzy chcą poznać każdy szczegół ich historii to odsyłam do ich oficjalnej strony. Natomiast wracając do współczesności, zespół obecnie wydał swój 11 album pod tytułem „Common Destiny”. W stosunku do poprzedniego albumu „Perfect Insanity” gdzie mamy ten sam skład co jest raczej rzadkością, tą samą produkcję albumu, również muzyka jaka została zawarta na albumie to jest to do czego zespół nas już przyzwyczaił. Tak więc jest duża dawka melodyjnością, są proste motywy, jest dynamika, różnorodność, troska o bardzo dobre wykonanie jeśli chodzi o kompozycje.

Materiał w swojej strukturze spełnia kryteria równości, a przede wszystkim różnorodności. Można zapomnieć o jednostajnym graniu, gdzie wszystko się kręci wokół jednego motywu. Gdyby nie różnorodność to album byłbym bardzo nudny, no bo granie na jedno kopyto w połączeniu z cechą wtórności daję nudną mieszankę. Mocnym atutem tego wydawnictwa jest bez wątpienia niezwykła melodyjność, hard rockowe szaleństwo i dynamika heavy metalowa. Tak też się zaczyna, bo od przebojowego „Without You” który znakomicie nakreśla styl zespołu i takich hiciorów na płycie jest znacznie więcej. Duet gitarzystów Peter Oestros / Henning Wanner też dobrze spisują się i niemal na każdym kroku można się przekonać o ich dobrym warsztacie technicznym, gdzie nie brakuje precyzji, rytmiczności i grania melodyjnie. Może brakuje nieco ciekawszych pomysłów, oryginalności czy też finezji, ale jest to mimo wszystko granie na poziomie czego dowodzi choćby taki stonowany, mający dość ciężki riff „Saints Denied”. Mamy też szybkie granie, gdzie pojawia się nawet szczypta power metalu w „Buried Alive” ale to właśnie w takiej konwencji zespół wypada bardzo dobrze. To też kolejnym mocnym argumentem zespołu na tej płycie jest „Are We Mentel” utrzymany w podobnej konwencji. Proste, chwytliwe melodie i przebojowy charakter. Jeden z najlepszych utworów na płycie, jeśli nie najlepszy. Hard rock z mocnym riffem i ciężkim wydźwiękiem to cechy „I believe” czy też rytmiczny „Run And Hide”. To co również ratuje album przez zanudzeniem to różnorodność, melodyjność, a przede wszystkim pomysłowość czego znakomitym dowodem jest rytmiczny „My Destiny” czy też melodyjny „Life Is Beutiful” który jest kolejnym rasowym przebojem na płycie. Urozmaicenie nabiera większego znaczenia za sprawą ballady „Higher” która zdaje egzamin, a także zamykającego „Fire And Flames” który jest najbardziej rozbudowaną kompozycją na płycie i jest tutaj wszystko to co najlepsze w JADED HEART no i mamy rozbudowane partie solowe gitarzystów, bodajże najbardziej finezyjne.

JADED HEART udowodnił po raz kolejny że stanowią trzon niemieckiego hard rocka z elementami heavy metalu. Mimo upływu lat, wciąż potrafią stworzyć bardzo udany materiał, który przyciąga uwagę solidnością, melodyjnością, pomysłowością i staranością wykonania. Można wytknąć wtórność, czy też może nieco mało oryginalne pomysły, ale jest to bardzo dobry album z pogranicza hard rocka/heavy metalu.

Ocena: 7.5/10

REVERANCE - When Darkness Calls (2012)


Kolejnym ważnym wydarzeniem muzyki heavy metalowej w ramach 2012 r jest bez wątpienia debiut power metalowej kapeli REVERANCE wywodzącej się ze Stanów Zjednoczonych. Kapela została założona w roku 2010 z inicjatywy gitarzysty Bryana Hollanda i wokalistę Todda Micheala Halla. Tak więc śmiało można rzec że jest to młody zespół, lecz muzycy tworzący go to legendy muzyki heavy/power metalowej i mamy tutaj właściwie gwiazdorską obsadę, bo REVERANCE tworzą muzycy takich zespołów jak TOKYO BLADE, SAVATAGE, CRIMSON GLORY i JACK STARR’S BURNING STARR Można więc łatwo wywnioskować, że jest to jednak zespół doświadczony w bojach. Pod skrzydłem wytwórni Razar Ice Records został wydany debiut „When Darkness Calls” i oczekiwania były dość spore i chyba zbyt wygórowane, gdyż wydawałoby się że taki skład jest stworzyć nie wiadomo jakie dzieło, a album właściwie jest rozegrany na poziomie dobry / bardzo dobry. Sfera techniczna i produkcyjna wydawnictwa została zrealizowana starannie i ciężko tutaj wytknąć jakiś błąd, wadę. Również ciężko coś zarzucić twórcom materiału, czyli muzykom, bo każdy z nich odwala kawał dobrej roboty. Album składa się z świetnych partii wokalnych Halla, który od dłuższego czasu jest w znakomitej formie wokalnej, aczkolwiek nie ma takiego ognia jak na ostatnim albumie JACK STARR BURNING STARR, mamy też masę ciekawych, przede wszystkim ostrych i zadziornych partii gitarowych, gdzie jest i dynamika, jest melodyjność i wszystko to czym powinny się charakteryzować, jednak po duecie Holland/Rossi należy wymagać więcej niż tylko grania na dobrym, bardzo dobrym poziomie. Czuje nie dosyt w tym aspekcie. Niby jest to co jest potrzebne, są i melodie i ostry wydźwięk, ale to nie jest ten wysoki poziom jaki pasuje do ich pierwotnych kapel.

To co znajdziemy na albumie to muzykę z pogranicza wcześniej przytoczonych kapel, a także takich firm jak JUDAS PRIEST, DIO, PRIMAL FEAR czy też QUEENSRYCHE. Niby jest równo, niby jest melodyjne i nie brakuje przebojów, ale jednak chyba zbyt duże oczekiwania miałem. Miks heavy/ power metalu to jest to co dominuje co rządzi na tym albumie i to świetnie odzwierciedla When Darkness Calls” . „Bleed For Me” to przykład że na albumie są również przeboje które zapadają w pamięci. Oprócz kompozycji utrzymanych w średnim tempie, mamy też szybkie, rozpędzone, dynamiczne i ostre kompozycje, które napędzają album, podgrzewając temperaturę i do tych utworów zaliczyć należy „Phanthom Road , melodyjny „Gatekeeper . Niestety niezbyt przyjemnym zjawiskiem jest granie na jedno kopyto, granie na tych samych patentach. „Too Late” ma ciekawą melodie, ostre solówki, zróżnicowaną sekcję rytmiczną, czy też zapadające w pamięci popisy wokalne, ale takiego grania jak tutaj prezentują muzycy jest pełno na rynku. Co ciekawe jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. The Price You Payimponuje na pewno ciężarem i mrocznym klimatem i tutaj dopiero można poczuć jakiś powiew zmian, urozmaicenia. Dalej pomysłowo wypada Monster” z wyróżniającą się linią basu. Kolejny bardzo udany kawałek, zresztą ciężko tutaj znaleźć słabą kompozycję i wszystko brzmi dobrze, bardzo dobrze. I takie kawałki jak „Vengeance Is Mine czy też "Revolution Rising" to kwintesencja heavy/power metalu i utwory też te zawierają to co charakteryzuje styl REVERENCE.

Gwiazdorska obsada, znane nazwiska które wypełniają skład REVERENCE to dopiero połowa sukcesu i jest to tylko gwarancja na w miarę przyzwoity poziom albumu. Jednak nigdy znani muzycy nie zagwarantują wielkiego dzieła. Tym razem dostaliśmy miks heavy/power metalu na bardzo dobrym poziomie z ostrym brzmieniem, mocnymi riffami i niezwykła dynamiką, gdzie kompozycje zostały zagrane z niezwykła precyzją i dbałością o detale, lecz to wszystko jest jakieś takie pospolite, brakuje elementu zaskoczenia. Mimo tej wady album słucha się przyjemnie i warto mu poświęcić troszkę czasu.

Ocena: 8/10

niedziela, 10 czerwca 2012

PATHFINDER - Fifth Element (2012)


Polska nie gęś i swój zespół grający symfoniczny power metal w stylu RHAPSODY ma, a jest nim PATHFINDER, który w krótkim czasie zebrał nie małe grono fanów. "Beyond The Space Beyond The Time" z 2010 roku szybko wpisali się do grona młodych zespołów mających ogromny potencjał, jedni nawet okrzyknęli nasz rodzimy zespół mianem drugiego RHAPSODY. Wysoko postawiona poprzeczka w postaci bardzo udanego debiutu zwiększyła tylko apetyt na drugie danie. Minęły dwa lata a zespół właśnie wraca z nowym albumem który się zwie „Fifth Element” i jest to swego rodzaju kontynuacja stylu z poprzedniego albumu, choć czuję się rozwój i wyższy poziom muzyczny aniżeli na debiucie. Muzyka zawarta na tym krążku, jest bez wątpienia bardziej złożona, bardziej przemyślana, bardziej dojrzała. Tutaj już nie chodzi o sam fakt, ze muzycy serwują bardziej ciekawsze motywy, melodie, bardziej dopieszczone partie wygrywane na swoich instrumentach, tutaj chodzi bardziej o sam fakt ciekawszych pomysłów na utwory, na motywy, na to co się dzieje w obrębie danych utworów, na ich wykonanie, na ich przebojowy charakter, czy też ubarwienie różnymi smaczkami. Główną rolę odgrywają melodie, chwytliwość, prostota, złożoność, rozbudowane kompozycje, ale wszystko brzmi jeszcze lepiej niż ostatnio. Więcej hiciorów, więcej ciekawszych pomysłów, a to w połączeniu z wysoką formą muzyków, niesamowitym krystalicznie czystym brzmieniem wyprodukowanym przez Sasha Peatha czyni ten album niezwykłym dziełem dostarczającym słuchaczowi sporo emocji i niesamowitych przeżyć.

Brzmienie, klimatyczna okładka, niesamowita atmosfera fantasy to tylko część atutów tej płyty, ale najbardziej przemawiającym do mnie argumentem jest sam materiał, który jest przygodą niesamowitych wrażeń, niezapomnianych przeżyć, które na długo zostają w głowie słuchacza. Budowanie napięcia, stworzenie niezwykłej atmosfery fantasy, nacisk na bogactwo symfonicznego metalu, to wszystko jest zawarte w epickim intrze „Ventus Ignis Terra Aqua”. Zespół poczynił jak dla mnie ogromne postępy w stosunku do debiutu i to słychać już w tytułowym kawałku „Fifth element” . Ten utwór daje właściwie przedsmak tego co nas czeka. Słychać, że zespół się rozwinął zarówno pod względem technicznym, jak i kompozytorskim. Wykonanie jest na miarę światowej klasy zespołu, precyzja, dynamika, przebojowy charakter, dbałość o detale i bogactwo instrumentalne. Dzieje się sporo, a wszystko przyrządzone ze smakiem, z pomysłem. Niby ponad 8 minut trwa utwór, a cały czas się coś dzieje, nie ma rutyny, nie ma popadania w stagnację i granie na jedno kopyto. Zachwyca zarówno nowy perkusista Kacper Stachowiak, jak i wysoka forma wokalisty Szymona Kostro, który jest rasowym power metalowym śpiewakiem, stawiają na charyzmę i wysokie rejestry. Na debiucie melodie były bardzo dobre o tyle na nowym albumie są one po prostu genialne i świetnie tego dowodzi przebojowy „Ready to Die Between Stars”. Ta współpraca klawiszy z gitarami jest tutaj imponująca. Praca obu gitarzystów układa się nadzwyczaj bardzo dobrze i zarówno Mania jak i Gunsen nie mają się czego wstydzić, bo grają z oddaniem, zaangażowaniem, z radością i miłością do muzyki i to słychać. Warsztat techniczny daje im wsparcie, nawet skrzydła, co sprawia że jest tutaj pełno naprawdę intrygujących i budzących zdziwienie partii gitarowych. Słychać to na pewno w takim dynamicznym „The Day When I Turn Back Time” czy też rozpędzony, ostry „Chronokinies” gdzie takich pięknych, melodyjnych pojedynków na solówki mamy od groma. Patos, podniosłość, epickość, niesamowita atmosfera, zróżnicowanie, to cecha niemal każdego utworu, ale idealnie wyeksponowane są te cechy w „March To The darkest Horizon”. Zadbano oczywiście o aspekt zaskoczenia, zróżnicowania zawartości, stosując sprawdzony zabieg czyli ballada i „Yi Yang” z kobiecymi wokalami, chórkami, i przepiękną solówką, tylko upiększa formę albumu. Dalsza część albumu to już nieco bardziej zwarte kawałki i mamy tutaj taki dynamiczny „Elemental Power”, który dowodzi o wysokiej formie zespołu, tutaj jakby na dalszy plan schodzą symfoniczne patenty, jakby gitary odgrywają decydującą rolę i jest nieco ciężej. Ci którzy lubią ostatni album DRAGONFORCE też pokochają dynamikę i pazur PATHFINDER w „Ad Futuram Rei Memoriam”. O tym, że zespół na tym albumie sypie ciekawymi melodiami, pomysłami i niezwykłą precyzja wykonania świadczyć może taki „When the Sunrise Breaks the Darkness” z zapadającą melodią wygrywaną przez klawisze. I piękne zakończenie w postaci outra „Vita”.

Nie spodziewałem się, że polski zespół będzie stać na taki wyczyn, na przebicie poziomu debiutu, a jednak ta ciężka sztuka się udała. PATHFINDER nagrał genialny album, bez skazy. Idealny w każdym calu, a to pod względem wizualnym, technicznym, czy też kompozytorskim. Duma rozpiera kiedy się słucha że muzycy rozwijają się i to w bardzo dobrym kierunku, że nagrywają album na światowym poziomie. Nie mamy się czego wstydzić, mamy w końcu pierwszy znakomity power metalowy zespół który można śmiało promować za granicą. „Fifth Element” to popis umiejętności muzyków, to parada gitarzystów, to magiczne sztuczki wokalisty, to przykład przede wszystkim precyzji wykonania, dbałości o detale, to staranne wykonanie, a przede wszystkim przebojowość, jak i bogactwo instrumentalne, dostarczające słuchaczowi emocji na najwyższym poziomie. Polski zespół zaskoczył mnie i to bardzo pozytywnie.

Ocena: 9.5/10

REINXEED - Welcome To The Theater (2012)


Szwedzki power metalowy zespół REINXEED nie daje za wygraną i mimo swojego wtórnego charakteru gdzie słychać wyraźne inspirację HELLOWEEN czy też RHAPSODY i w tym roku prezentuje nam swój piąty studyjny album zawierający oczywiście muzykę z pogranicza symfonicznego metalu i melodyjnego power metalu. „Welcome To Theater” to album który piętnuje fascynację lidera zespołu Tommiego Reixeeda, który zajmuję się graniem na gitarze, wokalami i sprawami orkiestrowymi. Podważać jego umiejętności nie mam zamiaru bo słychać, zwłaszcza na tym albumie, że mamy do czynienia z muzykiem który zna się na swojej robocie i jego fundamentem są oczywiście umiejętności i warsztat techniczny. Jest precyzja, nacisk na melodyjność i solidność w wygrywaniu riffów, solówek i w tych czynnościach wspiera go drugi gitarzysta Alexander Oriz, z którym tworzy udany duet i to słychać na każdym kroku. Może takich pojedynków na solówki było pełno, może takich melodii, riffów podobnych do tych z tej płyty było pełno, ale słucha się tego z uśmiechem na twarzy. Tommy jako wokalista również się sprawdza i te wpływy frontmanami wcześniej wspomnianych zespołów i może nie jest on oryginalny w tej kwestii, może jest strasznie powszechnym wokalistą , który niczym specjalnym poza dobrym wyszkoleniem i wyciąganiem wysokich rejestrów niczym się nie wyróżnia, ale nie ma to znaczenia, bo pasuje do tego co zespół gra, do tej całej otoczki power metalowej. Szwedzki zespół nie kryję swojego zainteresowania filmami i ostatnio poruszano kwestię Titanica na albumie „1912” a na „Welcome To Theater” porusza się kwestię już typowo filmową, nawiązując choćby do Star Wars czy Jurassic Park. Szata graficzna oczywiście dopasowana do tej całej otoczki filmowej, z równym zaangażowaniem i dopieszczeniem zostało dopracowane brzmienie czy tez w końcu materiał.

Można by rzec że to wszystko już było po kilka set razy, można by rzec, że to wszystko już było, kobiece wokale, symfoniczne stawki zalatujące pod NIGHTWISH, RHAPSODY, te słodkie melodie spod znaku HELLOWEEN, te słodkie refreny, a mimo to w miarę wyrównany materiał, przebojowy charakter sprawia że w dość w łatwy sposób słuchacz wchłania każdą kompozycję. Zaczyna się filmowo a jakże inaczej, „Welcome” jest niczym otwarcie w filmie, muzyka jak z soundtracku filmowego, jest podniośle i z pomysłem. „Life will find a way” to kawałek dobitnie oddający naturę tego albumu, a więc szybko, do przodu z zachowanie konwencji power metalowej spod znaku HELLOWEEN z upiększeniem za sprawą symfonicznego wsparcia spod znaku RHAPSODY czy też nawet NIGHTWISH. Wtórne, oklepane, ale z drugiej strony bardzo miłe w odsłuchu. Tak jak wspomniałem, REINXEED serwuję tutaj przebojami jak asami z rękawa i dowodem tego jest taki rytmiczny „Follow Me” , dynamiczny „Save us”. Filmowe motywy łączą sprytnie całość nawet jeśli pojawiają się słabsze i mniej wyraziste motywy jak choćby w przypadku bardziej stonowanego „Stranger Tides”. Power Metalowy „Somewhere In Time” to dobra kompozycja, dynamiczna, melodyjna i mająca pewien pomysł, tylko uważam że można było nieco skrócić ten utwór. Podobny zarzut kieruję do podniosłego, monumentalnego „Freedom” który jest najbardziej rozbudowaną kompozycją na albumie. Marszowe tempo, bojowy charakter niezbyt mi tutaj pasują, stąd też „No fate” jest bardzo mało wyrazistym utworem. Ale ma też swoje atuty, jak choćby niezwykle melodyjny refren. Moja ulubioną kompozycją jest utrzymana w stylu HELLOWEEN tytułowy „Welcome To Theater” i gdyby więcej takich kompozycji znalazło by się na tym wydawnictwem to zapewne wartość tego albumu by wzrosła o kilka punktów w ostatecznej ocenie.

Jeśli ktoś jest wymagającym słuchaczem i szuka czegoś na poziomie, czegoś co go z rzuci z krzesła, to może sobie darować ten album. Natomiast słuchacze rządni dobrej zabawy, sprawdzonych patentów i melodyjnego grania mogą śmiało zagłębiać się w filmowy świat REINXEED.

Ocena: 6/10

piątek, 8 czerwca 2012

TANK - War Nation (2012)


Rok 2010 to był rok kiedy to światowe premiery miały nowe albumy ACCEPT i TANK, co ciekawe obie formacje powróciły w wielkim stylu po pewnym dłuższym okresie ciszy z nowymi wokalistami. Oba albumy odniosły wtedy niebywały sukces, mamy rok 2012 i znów oba zespoły wydały kolejne albumy będące właściwie kontynuacją wcześniejszych albumów z roku 2010. Efekt nowego albumu ACCEPT znamy, a jak to ma się z nowy wydawnictwem TANK? Brytyjska formacja to właściwie legenda heavy metalu. Początki związane z NWOBHM, potem oddalanie się w kierunku heavy metalu i tak od 1982 roku zespół dorobił się ośmiu albumów i ogromnej rzeszy fanów. Co ciekawe słuchając „War nation” mam wrażenie że ten zespół wciąż jest na topie, wciąż ma w sobie potencjał, wciąż drzemie w nich moc, wciąż potrafią stworzyć niesamowity materiał, oddający to co najlepsze w brytyjskim metalu. Muzyka już może nieco inna, nieco inny TANK, nieco inny skład, ale pozostał wysoki poziom muzyki granej przez TANK. „War Nation” ma wiele wspólnego z „War Machine” i to już chodzi nie tylko o osobę Doggiego White'a który zalicza kolejny bardzo udany album, prezentując wysoką formę, ale też choćby o klimat , który jest taki nieco ponury, nieco mroczny, niesamowite brzmienie, które ma również ten mroczny wydźwięk, ale też podkreśla niezwykły talent muzyków i każdy instrument jest tutaj wyraźnie wyeksponowany, do tego dochodzi podobna pomysłowość co do utworów, no i ten sam poziom prezentowanej muzyki co na poprzednim albumie. Czy też właśnie styl w jaki obracają się dwaj gitarzyści czyli Tucker/Evans gdzie są przede wszystkim proste motywy, nieco obstukane melodie, ale to ich wspólne granie, do docieranie się trwa już tyle lat, więc zrozumiałe jest osiągnięcie taki poziom gry na instrumencie, tak zrozumiałość, taka chemia między nimi i świetnie można poczuć magię ich gry na gitarze w instrumentalnym „Hard Road” i ten aspekt jak i wokale White'a to największy atut tej płyty.

Co można powiedzieć o zawartości? Epitety jakie nasuwają się odnośnie tego elementu płyty to różnorodność, gdzie pojawiają się rozmaite kompozycje, a także równość, bo płyta od początku do końca dostarcza słuchaczowi sporo emocji. Otwarcie tytułowym „War nation” to strzał w dziesiątkę. To stonowane tempo, ta niezwykła rytmiczność, ten miks heavy metalu z lekką dawką hard rocka i te odesłania do CORNERSTONE są miłym ubarwieniem tutaj. Jest intrygująca warstwa instrumentalna, gdzie można by długo tutaj się rozpisywać i chwalić za wszystko. Taki TANK to jest granie na najwyższym poziomie. Brytyjski Heavy metal jakiego ostatnio coraz mniej. Ciężej, wolniej, jakby i mroczniej w stonowanym „Son Of The dead” gdzie podoba mi się praca sekcji rytmicznej oraz hard rockowe zacięcie. Kolejny killer, kolejny przebój, ale przyzwyczajcie się tutaj na tym albumie jest to na porządku dziennym. Było średnie tempo, było i wolne, czas na szybsze granie i taki „Hammer And Nails” to prawdziwa petarda i tutaj mamy to co najlepsze w takim graniu. Riff z rodem z SAXON, refren w stylu CORNERSTONE, dynamit i niezwykła przebojowość. Emocje sięgają zenitu a to dopiero początek albumu. Klimaty SAXON, a także nieco DIO słychać w metalowym zadziornym kawałku o nazwie „Don't Dream in The dark” i znów mamy to sprawdzone stonowane tempo, niezwykłą rytmiczność, gitarowe popisy i niszczący wszytko co stanie mu na drodze wokal Doggiego White'a. Hard rockowe melodie, odesłanie do CORNESTONE czy też jeden z najpiękniejszych refrenów na płycie to cechy „Grace Of God”. Zawsze zimno podchodzę do ballad, bo jednak nigdy nie wiadomo jak wyjdzie zwolnienie i zrezygnowanie z energicznego riffu, jednak muszę przyznać że „Dreamer” to schludna ballada, gdzie jest nacisk na emocje, klimat i skromność w aspekcie instrumentalnej. Jednak prostota na tym albumie jest kluczem do sukcesu i to trzeba usłyszeć na własne uszy żeby to zrozumieć. Najbardziej heavy metalowy kawałek, który definiuje ten styl, oraz to co gra TANK, to w jakiej formie jest to bez wątpienia trzeba tutaj przytoczyć dynamiczny”Justice For All” i tak się powinno grać dzisiaj heavy metal. Cały czas się coś dzieje, cały czas jest bawienie się motywami, cały czas są zmiany temp, zmiany motywów, i nie można narzekać na rutynę. Kolejne urozmaicenie albumu zapewnia marszowy, nieco bojowy „Wings Of Heaven” który dowodzi że zespół ma w rękawie nie jeden as i cały czas dowodzi swojej pomysłowości, wciąż pokazują że potrafią stworzyć niezwykłe kompozycje, które zaskakują pomysłowością jeśli chodzi o główny motyw, przebojowym charakterem i wysokim poziomem wykonania. Dynamit, ostry riff, rock'n rollowy feeling to cechy które bardzo dobrze oddają charakter rozpędzonego, przebojowego „State Of Union”.

War nation” to jeden z najlepszych albumów eksportowanych przez brytyjską scenę heavy metalową. Brakuje słów żeby opisać wrażenie jakie na mnie wywarł ów album TANK. Jeden z bardziej metalowych albumów w tym roku, jeden z najlepszych albumów TANK, jeden z najlepszych albumów tegorocznych jeśli chodzi o wokal, partie gitarowe, czy też przeboje. Tak się powinno grać heavy metal. Niezwykła precyzja wykonania, dbałość o melodie, brzmienie, niezwykła forma muzyków. Nic tylko brać i słuchacz po kilka razy dziennie.

Ocena: 9.5/10

GOTTHARD - Fire Birth (2012)


Szwajcarski GOTTHARD obecnie ma wspólną trasę koncertową z UNISONIC, a więc można od razu połączyć fakt, że oba zespołu gustują w podobnych rytmach. I tak oba nie kryją zamiłowania do hard rocka, tylko że w przypadku UNISONIC pojawiają się jednoznaczne inspirację heavy metalem i power metalem. Natomiast szwajcarski GOTTHARD to kapela która gustuje w hard rocku. Moja przygoda z tym zespołem zakończyła się na albumie „G” który prezentował jeszcze pewien poziom, potem zespół popadł w komercję, bardziej chodziło o zdobycie szerszej publiczności, potem jeszcze śmierć wokalisty Steviego Lee i zespół pod upadł. Teraz właśnie kapela wraca z nowym albumem „Fire Birth” w którym prezentuje się nowy wokalista a mianowicie Nic Maeder, który idealnie się wpasowuje w styl grupy i ma zadziorność, spory entuzjazm, charyzmę i niezwykły warsztat techniczny co słychać niemal w każdym utworze. O ile poprzednie albumy były ciężko strawne z powodu komercji, nastawienia na szerszą publikę, czy też stacje radiowe, niniejszy album jest jakby powrotem do starych dokonań, do grania hard rocka, melodyjnego, przebojowego. Tak pewnie elementy komercji można dalej usłyszeć choćby w takim „Starlight” gdzie pojawiają się nieco kiczowate wstawki chórkowe. Szkoda bo sam utwór brzmi naprawdę dobrze, jest ciekawy motyw gitarowy, jest przebojowy charakter i wszystko jest zagrana na poziomie. Wokalista Nic przekonuje od pierwszego kontaktu ze słuchaczem, a praca gitarowa na tym albumie jest naprawdę energiczna i nie brakuje chwytliwych melodii. „Give Me real” pod względem konstrukcji, pod względem energii i mocy jaką niesie ze sobą przypomina mi pierwsze albumy owej formacji, co należy uznać oczywiście za duży plus. Tak jak wspomniałem mamy kilka przejawów owe komercji, z tym że owe kompozycje z tego kręgu są naprawdę miłe dla ucha i zagrane na wyższym poziomie niż to co zespół prezentował na ostatnich dziełach, świetnie to odzwierciedla ballada „Remember Its me”, romantyczny „Tell Me” , rockowym „Shine” czy też pięknej, nastrojowej balladzie „Where are You”. Płyta jest zróżnicowania i to dobrze o niej świadczy i tak mamy pośród wolniejszych utworów, bardziej rockowych, balladowych taki mocniejszy „Fight” z elementami heavy metalowymi, radosny „Yippie Aye yae” który pod względem motywu, finezyjnego rozwiązania, melodyjności przypomina mi dwa pierwsze albumy i mimo nieco kiczowatego refrenu jest to dla mnie najlepszy utwór na płycie. Współpraca gitarzystów Leoni/Scherer układa się pomyślnie i są ciekawe melodie, jest solidność i precyzja wykonania i bardzo dobrze to słychać w takim rytmicznym „The Story's Over”. Granie pod BON JOVI jak to ma miejsce w „Right On” też zespołowi dobrze wychodzi, choć dalekie jest to od tego co GOTTHARD grał choćby na debiucie. Drugim takim utworem który mnie zaskoczył pozytywnie to dynamiczny „I can” i więcej takich kompozycji i można by pogratulować znakomitego albumu. Ale i tak nie jest źle, zespół po kilkuletnim okresie grania komercyjnego rocka, wraca do porządnego hard rocka i miło usłyszeć nawiązanie w pewnym stopniu do pierwszych albumów. Może poziom nie ten, może wokalista nie tej samej klasy, ale jest to bardzo poukładany i miło się go słucha. W miarę równy materiał i dobrze skonstruowane brzmienie zapewnia przyjemną rozrywkę w klimatach rocka, hard rocka.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 4 czerwca 2012

RAZORMAID - First Cutt (1987)


Granie na pograniczu heavy metalu i hard rocka było jakże powszechnym zjawiskiem w latach 80 i takich kapel było naprawdę pełno i warto tutaj wspomnieć o takim RAZORMAID. Amerykańskiej kapeli założonej w 1983 r przez Johna Kirka, gitarzystę który miał wizję co do zespołu i co do tego co ma grać. Historia właściwie wiąże się z licznymi zmianami składami i daruję sobie przytaczanie tutaj wszystkich nazwisk, a przejdę do roku 1987 kiedy to ukazał się debiutancki album „First cutt” i jest to ich jedyne dzieło, gdyż niezbyt udana promocja zespołu i silna konkurencja sprawiły że zespół szybko zgubił się i znikł ze sceny metalowej. Słuchając debiutu można wyłapać w muzyce prezentowanej przez RAZORMAID wpływy takich kapel jak DOKKEN, KEEL, MOTLEY CRUE, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Muzyka może faktycznie nieco oklepana, styl może też taki dość znajomy i niczego nowego nie odkryjemy słuchając tego albumu i wtórność, pospolitość daję o sobie znać, niemal w każdej kompozycji. Jednak dobrze zrealizowana produkcja, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zespół wydał ten album o własnych siłach, dobrze przyrządzone kompozycje sprawiają że album słucha się bez większego zażenowania i dostarcza sporo frajdy, tak więc na rozrywkę nie można narzekać.

Pod nieco kiczowatą okładką, która oddaje najlepiej lata 80 kryję się dość wyrównana, a przede wszystkim zrównoważona zawartość. Mamy zadziorne kompozycje jak „Sooner Or Later” które dogłębnie prezentują styl kapeli, a więc rytmiczny riff, odegrany z lekkością, melodyjnością, pewnym hard rockowym zacięciem. Nie da się ukryć, że album napędza gitarzysta John Kirk, który posiadał zdolność płynnego przechodzenia między motywami, potrafił zagrać finezyjnie, z pomysłem, potrafił zaskoczyć, wykreować melodie które zostawały w pamięci. Bez wątpienia stanowi on atrakcję tego albumu. Podobnie można by napisać o wokaliście Jamie Lee, który nie wybiega poza normę wokalistów jakich było pełno w latach 80, potrafił śpiewać czysto, klimatycznie, wręcz hard rockowo, potrafił też użyć piszczenia, czy śpiewania w wysokich rejestrach i nie da się ukryć, że w swojej roli był nie do zastąpienia. „Fight For Your Life” to przykład, że zespół stawia nacisk na melodie. Jest i przebojowy charakter i taki hard rockowy refren z pewnymi nawiązaniami do DEF LEPPARD. Jak to bywa w przypadku takich płyt, gdzie jest hard rock i heavy metal znaczącą rolę odgrywają balladowe wtrącenia takie coś zespół stosuje w dynamicznym „Blue Thunder” czy też w czysto balladowym „Second Chance” który uderza w emocje słuchacza i potrafi wzruszyć, potrafi porwać swoim pięknym wykonaniem.. Potwierdzeniem nie przeciętnych umiejętności gitarzysty Johna Kirka jest choćby taki melodyjny „Obsession” gdzie kluczową rolę powierzono klawiszom i w takiej lekkiej formie rockowej zespół prezentuje się również ciekawie, a wykonanie i dbałość o szczegóły robi wrażenie. Nie można się przyczepić ani do pomysłu na utwór, ani do wykonania, ani do poziomu umiejętności muzyków. Więcej heavy metalu, więcej ognia, ostrości da się wyłapać w takim klasycznym „Living On The Run” gdzie też pojawiają się pewne odniesienia do DEF LEPPARD. Taki też jest przebojowy „Victim Of The Night” który był jedną z pierwszych kompozycji jakie stworzył zespół. Najszybszą kompozycją na albumie jest bez wątpienia rozpędzony, oparty na mocnym heavy metalowym wydźwięku jest „Rock'n Roll Invasion”. Wyczyny sekcji rytmicznej, jej precyzję, zróżnicowanie i dynamikę znakomicie oddaje taki nieco zadziorny „The drifter” z pomysłowym głównym motywem gitarowym. „Too Late” czy zamykający „Racing With Time” to kolejne przeboje będące miksem heavy metalu i hard rocka.

Niby płyta jakich wiele w latach 80 było, może nieco wtórna, może przemyca oklepane pomysły i taki pospolity styl grania, to jednak szybko potrafi porwać słuchacza szczerością, lekkością, solidnym wykonaniem, dbałością o szczegóły. Za sukcesem albumu bez wątpienia stoi przebojowy charakter materiału i bardzo dobre umiejętności muzyków, zwłaszcza Johna Kirka i Jamiego Lee, którzy potrafią zaskoczyć i doprowadzić słuchacza do radości. Szkoda, że zespół znikł po tym albumie, bo drzemał w nich ogromny potencjał.

Ocena: 8/10

niedziela, 3 czerwca 2012

MAVERICK - Natural Born Steel (2012)


Pamiętam jak kiedyś w ramach szperania po necie na trafiłem na japoński zespół heavy metalowy MAVERICK, który próbował sił w graniu pod MANOWAR czyli coś niczym niemiecki MAJESTY. Pamiętam że było to całkiem dobre granie, jednak nie powalało na tyle, żeby nie wiadomo gdzie o tym rozchwytywać. Kapela który została założona w 1992 r z inicjatywy Katsuhiko Hotta potem były liczne dema, koncertowanie i w końcu debiutancki album „Maverick” w 2005 roku. Teraz po 7 latach zespół wraca z nowym albumem o tytule „Natural born Steel” który niesie ze sobą pewne zmiany w sferze stylistycznej. Odejście od heavy metalu w stylu MANOWAR na rzecz power/heavy metalu w stylu IRON SAVIOR, THUNDERBLAST i żeby było to jeszcze bardziej zbliżony zaproszono do współpracy Pieta Sielcka z IRON SAVIOR w celu robienia chórków i zajęcia się produkcją albumu, więc jest sporo podobieństwa między tymi zespołami. Co ciekawe o samym albumie i zespole było cicho, tak więc nikt zbytnio nie zrobił szumu, a powinien choćby dla takich gości jak Kai Hansen, który udziela tutaj swojego niszczącego wokalu i miło słyszeć, że mój idol trzyma całkiem dobrą formą, ba lepsza niż na ostatnim mini albumie. Są zmiany i to dość ogromne w porównaniu do poprzedniego albumu i gdyby tak komuś to puścić bez podawania nazwy kapeli, zapewne nikt by nie powiedział, że to japoński MAVERICK, bo nie dość że stylistyka inna niż na poprzednim albumie, to w dodatku bardzo europejska. Brzmienie, okładka narysowania przez tego samego rysownika co robi okładki GAMMA RAY, no i materiał. Czy to jest zmiana na lepsze?

Wszystko zostało solidnie zrealizowane, jest moc, energia i to słychać niemal w każdej kompozycji. Miło słyszeć chórki w stylu IRON SAVIOR i przebojowość godną IRON SAVIOR czy GAMMA RAY co słychać już przy pierwszym kontakcie z „The God Inside” który przedstawia nowe oblicze zespołu i trzeba przyznać, nowa skóra MAVERICK podoba się bardziej aniżeli marne granie pod MANOWAR. Jest dynamit, energia, a wokal Hotta pasuje do takiej formuły prezentując nieco manierę takich wokalistów jak Hansen i nie jest to może liga światowa, ale śpiewa czysto i z przekonaniem, również gitarzysta Mitsura Yasuda w konwencji heavy/power metalowej radzi sobie co najmniej bardzo dobrze. Stawia on na ogień, dynamikę, zadziorność i przede wszystkim melodyjność. Ano właśnie melodie, przebojowy charakter to mocna strona nowego albumu. Najlepiej o tym aspekcie przekonują szybkie, rozpędzone, ostre power metalowe kompozycje jak „Mighty Pride” , zadziorny „Natural Born Steel” czy tez w końcu genialny, melodyjny „Iron Force” z niesamowitym występem Kaia Hansena, sama kompozycja to miks IRON SAVIOR i GAMMA RAY no i ten refren, czysty geniusz. Oprócz tego pojawiają się nieco bardziej stonowane kompozycje, przesiąknięte heavy metalem i oddające styl IRON SAVIOR znany nam z ostatniego albumu. Dobrze to odzwierciedla „I've Got To Be Free” czy też rytmiczny „Sign To Say Goodbey” z lekkim rockowym zacięciem. Oczywiście pojawiają się lżejsze kompozycje, które mają dać słuchaczowi nieco odpocząć słuchaczowi i tutaj mamy w tej kategorii nieco odstający stylistycznie ballada „Blessing The Last Time” który brzmi nieco nijako i chybiony tutaj z pomysłem na kompozycją. Również słabo się prezentuje „Aint Gonna Fall No More” gdzie ulatuje gdzieś tutaj energia i melodyjność, na rzecz mało atrakcyjnej papce rockowej. Smaczku dodaje też bojowy „Roaring Thunder” który najbliżej ma do debiutanckiego albumu. Jednak forma podania i sposób na rozegranie kompozycji brzmi o wiele ciekawej aniżeli na debiucie.

Warto było czekać 7 lat, bo zespół powraca z naprawdę bardzo dobrym albumem, który brzmi bardzo europejsko. Jest niemiecka solidność, jest przebojowość, hity które zapadają w pamięci, są znakomici goście jak Kai Hansen czy też Piet Sielck, który dodatkowo zadbał o produkcję albumu. Album prezentuje się naprawdę bardzo dobrze, może nie jest to odkrywcze granie, ale słucha się tego naprawdę bardzo dobrze i jedynie co można zarzucić to brak równego poziomu, bo są dwie słabsze kompozycje, które nijak się mają choćby do takiego genialnego utworu jak „Iron Force”.

Ocena: 8/10

COMMANDER - The High'n Mighty (1987)


Jednym z tych amerykańskich zespołów, który nie słusznie został zapomniany przez świat jest bez wątpienia COMMANDER, który w latach 80 zasłynął za sprawą znakomitego debiutu „The High'N Might” z 1987 roku. Jest to jeden z tych zespołów, który na długo nie zagościł na scenie metalowej, ale tutaj jest to zrozumiałe, kiedy była tak silna konkurencja w postaci WASP, czy MOTLEY CRUE. Kiepska promocja zespołu jak i ich debiutu, no i owa konkurencja na rynku sprawiły, że zespół po wydaniu debiutanckiego albumu się rozpadł. Zespół czerpał garściami od swoich kolegów po fachu, stąd też muzyką którą prezentował COMMANDER była pospolita i nie odbiegała od tego co było grane w owym czasie i mamy świetny miks amerykańskiego heavy metalu i NWOBHM. Styl zbudowany jest w oparciu o melodie z rodem DOKKEN czy też KEEL, a więc jest ten nacisk na przystępne melodie, które trafią do szerszej publiczności. W tej kategorii zespół był był bardzo dobry i nie miał problemów z wykreowaniem takich prostych i chwytliwych melodii. Jest też niezwykła dynamika, energia i surowość. Ta ostatnia cecha jest bardzo wyrazista a to za sprawą mocnego i takiego zadziornego brzmienia, będące typowym brzmieniem tamtego okresu. Album zapewne byłby jeszcze bardziej wtórny niż jest, gdyby nie fakt ciekawej warstwy lirycznej dotyczącej fantasy, czy też właśnie rycerzy okrągłego stołu.

To co znajdziemy na albumie można śmiało określić równym materiałem, gdzie nie ma jakiś słabszych kompozycji i wszystko jest zagrane z pasją i miłością do muzyki. Jest swoboda i niezwykła przebojowość, co najlepiej oddaje „Knights Of The Round Table”. Bardzo miły akcentem są tutaj partie klawiszowe, które zapewniają odpowiedni nastrój a ich charakter przypomina twórczość VIRGIN STEELE. Taki sam charakter ma „The High'n Mighty” i tutaj można poczuć ten bojowy wydźwięk, ten wojowniczy charakter charakterystyczny dla amerykańskiego heavy metalu lat 80 i nie mogę oderwać skojarzeń z MANOWAR. Mamy też utwory cięższe jak „Wizard” , mamy utwory szybsze i bardziej rockowe jak „We're ready”. Rycerskość pojawia się w hard rockowym „Terror” czy też rytmicznym „Return Of the Goths”, gdzie można poczuć to wzorowanie się na DOKKEN i ich pomysłowości do tworzenia melodii. Smaczku dopełnia na pewno epicki kolos „Die By The sword” gdzie jest magia, niezwykły klimat, stonowane tempo, zapadający motyw i spora dawka ciekawych motywów i tutaj każdy z muzyków daje z siebie najwięcej, zwłaszcza wokalista Jon Natisch, który ma idealny głos do śpiewana epickich, bojowych kawałków. Również David Marcias tutaj pokazuje się jako gitarzysta który ceni sobie finezyjność, emocje i różnorodność. Nieco słabiej prezentują się cover RAINBOW „Kill The King” czy też dynamiczny „The BladeShines On” .

Wydali jeden album, ale za to bardzo dobry, taki który mimo kiepskiej promocji i upływu lat od dnia wydania wciąż ma swoje grono fanów, dzięki którym znajomość tego albumu i zespołu przetrwała. Idealna rzecz do polecenia fanom starego heavy metalu lat 80.

Ocena: 7.5/10

SLEDGE LEATHER - Imagine Me Alive (2012)


Od dłuższego czasu spokoju nie dawała mi jedna myśl, a mianowicie co u diabła porabia wokalistka CHASTAIN? Jak zapewne pamiętacie owa kobitka tj. Leather Leone została obdarowana znakomitym wokalem, co sukcesywnie wykorzystywała prezentując swoje umiejętności w CHASTAIN, który w latach 80 zdobył nie małą sławę. Niestety potem wokalistka przepadła bez wieści, jednak mam dobrą wiadomość dla wszystkich fanów jej niszczącego głosy. O to po kilku latach wokalistka wraca na scenę metalową z albumem formowanym nazwą LEDGE LEATHER, który można określić projektem zawiązanym między Leather Leone i perkusistą Sledge z którym wokalistka współpracowała w ramach RUDE GIRL, czyli zespołu z wczesnej działalności. Ten projekt jest kontynuacją wizji tamtego zespołu. Jest metal i to pełną parą i mamy konkurencję dla albumu WHITE SKULL czy też CRYSTAL VIPER. Myślę że ten album przyciągnie tłumy słuchaczy, jeśli nie dla muzyki czyli heavy metalu, to dla nazwisk, które składają się na skład zespołu. Oprócz wcześniej wspomnianych osobistości mamy tutaj klawiszowca Scotta Warrena znanego z DIO, basistę Jimmiego Baina który również występował w DIO, czy też RAINBOW i gitarzystę Matthiasa Weisheita, który jest jedynym żółtodziobem i co ciekawe też daje sobie radę i nie musi się wstydzić przed kolegami z wieloletnim stażem. Gra mocno, ciężko, melodyjnie i jest dynamit, czuć moc heavy metalu. Ogólnie debiutancki album „Imagine Me alive” to kawał porządnej roboty zarówno pod względem technicznym jak i muzycznym, o czym najlepiej świadczy zawartość tego krążka.

Nie musicie się bać o wykonanie, ponieważ każda kompozycja cechuje się się precyzją, dbałością o detale. Nie musicie się bać o przebojowość, czy tez melodie, bo i tutaj zespół nie zawodzi. Jedyne co musicie zrobić to odpalić płytę. Jest ciężar i dynamit o czym przekonuje dość szybko słuchacza otwieracz „Imagine Me Alive”. Może nie ma tutaj takiej wyśmienitej oprawy co w CHASTAIN, może i poziom nieco niższy, ale poziom heavy metalu granego przez ten zespół nie budzi wątpliwości i jak dla mnie jest to granie na wysokim poziomie. Leather Leone może nie jest w takiej znakomitej formie co na „Ruler of The wasteland” ale śpiewa z równym zapałem i zadziorem, więc nie można narzekać chce budować odpowiedni nieco mroczny, tajemniczy klimat poprzez przerywniki typu „Torch” czy akustyczny „Illusions Opus I” ale według mnie to burzy pewną równowagę i ład na albumie. Natomiast każda chwila z heavy metalem w wykonaniu zespołu budzi emocje i roznosi słuchacza ową energią i przebojowością i tak też jest z „The Guy Upstairs Lied” w którym jest i ciężar i melodyjność. Bardzo dobrze wyważony heavy/power metal. Gdy trzeba pokazać mroczne oblicze i stonowane, ponure tempo to zespół zagłębia się w stylistyce BLACK SABBATH i mamy „Her Father's Daughter” z zapadającą melodią wygrywaną przez klawiszowca. Dobrze tez wypada taki bojowy wydźwięk w zadziornym „ A Taste of Night” , zaś rozpędzony, wręcz ocierający się o thrash metal „ Fast Forgiveness” powinien być bardziej rozwinięty i nie być tylko krótkim przerywnikiem i wstępem do epickiego” The Lost Forgiveness” gdzie słychać inspirację MANOWAR. Nie wiem jaki sens był tutaj wrzucać symfoniczny „Sisyphus”? Może dla większego ubarwienia?

Miło jest znów usłyszeć Leather Leone na metalowym albumie i miło usłyszeć że jest w formie. Może nie jest to wielki powrót na miarę jej możliwości, ale jest to bez wątpienia udany album, który ma swoje mocne strony jak ostrość, wykonanie, gwiazdorski skład, przebojowość i mocny heavy metalowy wydźwięk. Ale też kilka słabych jak brak równości, czy też wrzucenie kilka wypełniaczy jak te przerywniki czy zamykający „Sisyphus” który nijak pasuje do całości. Dla fanów Leather Leone pozycja obowiązkowa, ale myślę że każdy fan metalu coś dobrego wyciągnie z tego wydawnictwa.

Ocena: 7/10

THOR - Only The strong (1985)


Gdyby przyjrzeć się tak na poważnie temu co tworzyli Kanadyjczycy w ramach heavy metalu i gdyby tak wyróżnić kapelę, która stanowiła pewien trzon, to bez wątpienia wypadałoby tutaj wymienić heavy metalowy THOR, który został założony w 1977 roku z inicjatywy John Mikl Thor, który był znany nie tylko w świecie metalowym, ale też kulturowym, gdzie od nosił sukcesy w kulturystyce, te umiejętności wokalista wykorzystywał podczas koncertów. Muzycznie to co gra THOR można określić mianem heavy metalu będącego miksem NWOBHM i grania spod znaku niemieckich kapel jak choćby ACCEPT. Początkowo zespół niezbyt dobrze sobie radził, brak pomysłu na kompozycje i liczne wady, które dotknęły debiut sprawiły, że mało kto się zainteresował tym zespołem. Na szczęście zespół poprawił owe nie dociągnięcia i wziął sobie do serca opinie innych i efektem tego jest „Only The strong” który jest bez wątpienia najciekawszym albumem tej formacji. Ten album odniósł spory sukces zwłaszcza w Kanadzie, ale nie ma się czemu dziwić skoro zespół tutaj postawił na szybkość, dynamikę i energię, która emanuje z kompozycji. Fakt, może jest to granie oklepane, jakiego było pełno w owym czasie, ale pod względem muzycznym jak i technicznym ciężko coś zarzucić. Wtórność na pewno jest pewnym minusem, zresztą podobnie jak i nieco surowe brzmienie, które może nieco tłumić dobrze zagrane partie gitarowe. John i jego wokal jest tutaj o niebo lepszy i dużym plusem jest śpiewanie pod Udo Dirkschneidera.

Dla jednych to zakorzenienie w niemieckim metalu typu ACCEPT może być to rutyna i może nieco wiać nudą. Ale cóż taki jest urok materiału zawartego na tym albumie. Wystarczy w słuchać się w strukturę i konwencję „Only The Strong” czy też zadziornego „Start Raising Hell” żeby zrozumieć o czym piszę. Gdyby nie gitarzysta Steve Price to zapewne nie byłoby tak wesoło,b o trzeba przyznać, że odwala on kawał dobrej roboty, wygrywając solidne i bardzo udane partie gitarowe, choć mimo owej solidności, czuję lekki niedosyt. Brakuje mi tutaj pewnego elementu zaskoczenia, brakuje tez jakiegoś zrywu. Szkoda, bo mogło to wszystko brzmieć jeszcze lepiej. To, że Steve dobrze sobie radzi świadczy stonowany „Knock Em Down” czy też przebojowy „Let the Blood Run Red'. Przebojowość to bez wątpienia największy atut tego albumu i w tej roli pojawia się nieco rockowy, nieco lżejszy „Rock City” czy też melodyjny „Thunder In The Tundra”. Album trzeba przyznać jest urozmaicony i to słychać, bo mamy nieco hard rockowe kompozycje jak choćby „Now Comes The Storm” , heavy metalowe utrzymane w średnim tempie czyli „When Gods Collide” czy też „Hot Flames” jak i szybkie kompozycje, cechujące się nie zwykłą dynamiką a więc „Ride Of the Chariots” gdzie słychać elementy IRON MAIDEN, czy tez najszybszy na płycie”Invader”.
Może nie jest to jakieś wygórowane granie, może muzycy nie powalają na kolana umiejętnościami, może takich albumów z takim graniem było od groma w latach 80, może nie ma zbytnio nad czym się tutaj rozpisywać, bo jest kilka nie dociągnięć, zarówno pod względem technicznym – brzmieniem czy też muzycznym – kompozycje, to jednak przyjemność z słuchania tego albumu potrafi nagrodzić owe minusy. Warto poświęcić te 40 minut na zapoznanie się z tym albumem, zwłaszcza że to największe dokonanie zespołu kanadyjskiego.

Ocena: 7/10

BRAINFEVER - Capture The Night (1984)

Niemiecka scena heavy metalowa lat 80 miała do zaoferowania w owym czasie wiele jakże interesujących kapel takich jak choćby GRAVE DIGGER, LIONS BREED, GRAVESTONE, czy też STEELER i ta lista jest bardzo obszerna, a to wynika z faktu, że owy kraj słynął, słynie i zapewne będzie słynął z niezwykłej precyzji wykonania i tej niemieckiej solidności. Jednym z takich zespołów który wzbudził u mnie ostatnim czasy spore emocje, pobudził moje bodźce i pozostawił spore zniszczenie nie tylko w duszy, ale i w głowie jest bez wątpienia niemiecki BRAINFEVER, który został założony w 1982 roku. Działalność zespołu przypada na lata osiemdziesiąte i pod koniec tych lat zakończyli działalność z dorobkiem dwóch albumów. Debiut „Capture The Night” to album, który śmiało można postawiać obok największych dzieł niemieckich. Ten zespół obok tych wcześniej wspomnianych dzielnie bronił praw, reguł jakie panowały w teutonic metalu. Zespół oddawał to co najlepsze w niemieckim metalu, odzwierciedlaj jego kwintesencję, jednak nieco słabsza promocja, krótki etap działalności sprawił że kapel jest niestety mało znana i często nie doceniana. Tak styl muzyczny to heavy/ speed metal taki jaki był dość powszechny w owym czasie i miłym dodatkiem są pewne zakorzenienia w NWOBHM i słychać te pewne zapożyczenia z JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN czy też SAXON. Również ważnym argumentem który idealnie się uzupełnia z tym co gra zespół, z tym w jaki sposób tworzą, to bez wątpienia brzmienie, takie wręcz typowe dla lat 80, ale w tym właśnie jest magia przekazu, magia wykreowania niepowtarzalnego klimatu i możliwość przeniesienia nas kilka lat wcześniej, ale to jest w sumie znam rozpoznawczy wytwórni Mausoleum.

Album jest bardzo poukładany, przemyślany jeśli chodzi o rozłożenie zawartości, jest pomysł nie tylko jeśli chodzi o styl grania, ale również gdy wsłuchamy się uważnie w poszczególne kompozycje. Jest ta solidność niemiecka, ta gwarancja wysokiego poziomu muzycznego, no i ta inspiracja NWOBHM którą już słychać w dynamicznym „Into The sky”. Formuła w poszczególnych kompozycjach może i nieco pospolita, ale zespół dobrze się bawi i potrafi ubarwiać kompozycje tak jak to ma miejsce w „Hangman” gdzie są organy i takie nieco kościelne chórki i o to chodzi, że by nie popaść w rutynę i stagnację. Troszkę STORMWITCH, czy tez CUTTY SHARK słychać w rytmicznym „Danger In The Night”. To że mamy do czynienia z niemiecką kapelą świetnie oddają kompozycję oddające klimat starych albumów ACCEPT czyli stonowany „Thunder and Lighting” , jak również przebojowy, nieco hard rockowy „Dirty streets” . Tytułowy „Brainfever” ma coś z DIO, są wpływy MOTORHEAD, czy też KROKUS. To co napędza cały album to właśnie dynamika, przebojowość, lekkość, a także niezwykła precyzja w wykonaniu. Spora w tym zasługa Marco Botcherra, który w roli gitarzysty spełnia się. Wygrywa naprawdę zapadające w pamięci partie i jest na czym zwiesić ucho. Nie ma problemu z wygrywaniem emocjonalnych i finezyjnych partii, tak więc dużym jego plusem jest niezwykły warsztat techniczny i elastyczność. Drugim motorem zespołu jest bez wątpienia Horst Neumann który może i jest takim rasowym wokalista, który śpiewa z dużym zadziorem, oddaniem, gdzie liczy się i czyste śpiewanie i eksponowanie energii, mocy. To wszystko ma miejsce na tym albumie. Nieco MOTORHEAD można wyłapać też w stonowanym i nieco ciężkim „Midnight Train” czy też rock'n rollowym „Tool For The Show”. Nawet balladowe elementy w „Suicide” odnajdują się na tym dynamicznym i zadziornym albumie.

Capture The Night” to album na bardzo wysokim poziomie, to album gdzie jest 10 znakomitych kompozycji oddające to co najlepsze w heavy metalu, to co charakteryzowało niemiecki metal w owym czasie. To przede wszystkim radość i niezwykła zabawa z odsłuchu. Nie ma wypełniaczy, nie ma smęcenia, jest za to dużo chwytliwych melodii, ostrych, rytmicznych riffów i myślę że płyta to idealna pozycja dla fanów starego heavy metalu lat 80 czy też NWOBHM.

Ocena: 9/10

sobota, 2 czerwca 2012

POLTERGEIST - depression (1989)


Choć szwajcarski CARRION po wydaniu debiutanckiego „Evil Is There” w 1986 r przestał istnieć formalnie pod tą nazwą, to jednak duch i poziom granej muzyki w tamtym zespole zostały przeniesione w 1987 roku do nowego uformowanej kapeli o nazwie POLETRGEIST który był założony przez V.O Pulvera który był mózgiem CARRION. W nowym zespole postanowił się skupić wyłącznie na graniu na gitarze i trzeba przyznać, że porzucił speed metalowe granie na rzecz technicznego thrash metalu z elementami power metalu. Pulver to znakomity muzyk, potrafi stworzyć niesamowitą oprawę, potrafi zagrać emocjonalnie i agresywnie, ale aby tworzyć zespół trzeba więc mieć więcej niż jednego muzyka. Pulver szybko skompletował ekipę i najbardziej przyciąga bez wątpienia nazwisko Andre Grieder który miał swoje pięć minut z rozpoznawalnym DESTRUCTION będący legendą niemieckiego thrash metalu. Można osoba właściwa osoba na właściwym miejscu i we właściwym zespole. Duet Grieder/ Pulver to bez wątpienia motor, który napędza ich debiutancki album „Depression” z 1989r . Grieder jest mistrzem jeśli chodzi o śpiewanie, ma zadzior, odpowiednie predyspozycje do uczestniczenia w takim rodzaju heavy metalu, jest ogień i niezwykła technika. I pod tym względem obaj panowie mają wiele wspólnego, przede wszystkim precyzja, perfekcja jeśli chodzi o wykonanie i dbałość o szczegóły. Uzupełnieniem jest tutaj nie mniej znacząca zadziorna, dynamiczna, zróżnicowana sekcja rytmiczna. Poza dynamitem i starannością wykonania i poza innymi cechami które nasuwają debiut CARRION jest kilka istotnych zmian. Jak choćby zmiana kwestii lirycznej, gdzie jest mniejszy nacisk na mrok, wręcz porzucenie okultystycznych tekstów powiązanych ze złem i diabłem. Słychać tez odejście od dynamicznego speed metalu na rzecz technicznego thrash metalu i słowem kluczem jest tutaj techniczny.

Już od pierwszych sekund zespół daje się przekonać od tej technicznej strony i dbałości o każdy detal utworów. „Three Hills” już przytacza te cechy, ale warto tutaj wyróżnić, klimatyczne i melodyjne wprowadzenie, a także ładnie złożoną rytmikę i połamaną melodie, które są bez wątpienia jedną z tych największych atrakcji. Wpływy niemieckiego thrash metalu spod znaku GRINDER, czy też DESTRUCTION słychać. Klimat i jeszcze raz klimat, który ma pewne pozostałości po CARRION, co słychać w dynamicznym „Depresion”. W przypadku CARRION ciężko było sobie wyobrazić coś lepszego ponadto, ale słuchając takiego „Inner Space” trzeba przyznać, że to prezentowane granie przez POLTERGEIST jest bardziej ambitne, bardziej zaskakujące, urozmaicenie. Wiele smaczków w postaci połamanych melodii, rozbudowanych sekcji, zróżnicowania motywów. Pierwszym takim spowolnieniem i poważnym zaskoczeniem dla mnie był taki „Wheel Of Sansara” który jest instrumentalnym wolny kawałkiem opartym na akustycznej gitarze. Mimo swojej skromności i innemu wydźwiękowi, jest bardzo przyjazny dla ucha i ma swoje atuty. Ktoś by powiedział że kolejny nudny i oklepany thrash, ano nie i nie brakuje tutaj aspektu przebojowości. Dobrze to odzwierciedla „You've Learned Your Lesson” z bardzo melodyjną solówką i zapadającym motywem czy też urozmaicony i zwięzły „Prophet” z chwytliwym refrenem i elektryzującą grą Pulvera. Zespół potrafi się dobrze bawić przeplatając różne ciekawe motywy, czasami mniej dynamiczny, bardziej stonowane, ocierające się o heavy/power metal tak jak to miejsce w przypadku złożonego „Ziita” czy tez dynamicznego „Shooting star”.

Thrash metal nastawiony na techniczne granie, na połamane i wyszukane melodie, przebojowość i precyzję wykonania. Jest dbałość o szczegóły, jest wyborne, dobrze wyważone brzmienie, jest niezwykła praca muzyków i bez wątpienia bohaterami płyty są Pulver i Grieder. „Depression” to album który pochłania słuchacza w całości i sprawia że sięga po niego często i z dużym entuzjazmem. Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem.Wysoki poziom CARRION został zachowany.

Ocena: 10/10