sobota, 19 stycznia 2013

BLACK ROSE - Turn Of The Night (2013)


Nazwa BLACK ROSE zawsze mi się kojarzyła z Kingiem Diamondem i jego pierwszą kapelą, jednak się okazało istnieje też szwedzka kapela o takiej samej nazwie, która istnieje na muzycznej scenie od 1990 roku i do dzisiaj tworzy, czego dowodem jest premiera nowego albumu o nazwie „Turn Of The Night”. Co gra owa kapela? Jaki jest ich nowy album? Czy jest to wydawnictwo warte czasu, czy jest miłą rozrywką? Na te i inne pytania odpowiedzi znajdziecie w dalszej części.

Szwedzki zespół BLACK ROSE gra muzykę, którą można, a nawet należy zdefiniować jako melodyjny hard rock/ heavy metal, gdzie można bez większych problemów wytypować inspiracje szwedów takimi zespołami jak PRETTY MAIDS, EUROPE, PINK CREAM 69, czy też nawet RAINBOW w niektórych elementach. Jest to muzyka lekka, przyjemna dla ucha, a w dodatku prosta, energiczna i bardzo chwytliwa. Można więc śmiało stwierdzić, że nie ma problemów z odbiorem i oswojeniem się materiału. Choć okładka nieco kiczowata i taka odstraszająca, to jednak cała reszta trzyma dobry poziom i potrafi dostarczyć pozytywnych emocji. Mowa tutaj o soczystym hard rockowym, zadziornym brzmieniu, czy też o tym co prezentują ze sobą muzycy. To właśnie ich ciężka praca, zagranie swoich partii na dobrym poziomie przedłożyło się na to, że mamy tutaj całkiem sporo interesujących kompozycji. Wokalista Peter z hard rockowym wokalem, ze swoją zadziornością i specyfiką, przypomina mi Redmana z PINK CREAM 69 czy też frontmana z KROKUS, co uznaje za plus. Ogólnie jest to wokalista hard rockowy i przekonuje to dobitnie w stonowanym, rytmicznym „The Bold and The Beauty”. Zawsze istotnym elementem w przypadku ocenianiu nie jest sfera gitarowa, czy gitarzysta potrafi wygrać ciekawe riffy, potrafi wzbudzić zainteresowanie, czy potrafi zapewnić rozrywkę, melodyjność kompozycjom, czy jego solówki są energiczne i słuchając tego co wyprawia Thomas Berg, stwierdzam że jest dobrym, solidnym rzemieślnikiem który zna się na swojej robocie. Może jego partie są nieco wtórne jak te które słyszę w melodyjnym „Busted”, ale to jest przykład, że bez względu na to czy wtórne czy nie, to jednak chwytliwe i zapadające w pamięci, co jest już nie małym sukcesem. Z kolei wyczyny sekcji rytmicznej można podziwiać w rozpędzonym, heavy metalowym i przebojowym „My Enemies”, który jest prawdziwą petardą i chciałoby się więcej takich kompozycji. Nawet solówki są tutaj żywiołowe i takie drapieżne, co już czyni ten utwór najlepszym utworem na płycie. Materiał jest solidny i w dodatku urozmaicony. Pojawia się spokojniejszy, nieco komercyjny i bardziej rockowy „Rise Again” z bardzo miłym refrenem, energicznym „Turn Of The Night” z zapadającym motywem głównym, czy też koncertowym refrenem. Do puszczania w radiu nadawałby się też z pewnością hard rockowy „Never Let me Down” czy „Our Wisdom”. Obok otwieracza moim faworytem jest rozpędzony, utrzymany nieco w klimatach DIO „Hunter” który jest dynamiczną kompozycją z pazurem i melodyjnością. Jak tu nie polubić takiego zajebistego kawałka?

Solidny, wyrównany, energiczny materiał, przebojowy wydźwięk kompozycji, zadziorność, zróżnicowanie, mocne, żywiołowe riffy, no i pewny siebie wokalista o mocnym głosie, który przykuwa uwagę od pierwszych sekund. Tak można by opisać nowy album BLACK ROSE. Bardzo rockowy i miły dla ucha album, który potrafi umilić czas. Gorąco polecam, zwłaszcza fanom hard rocka/heavy metalu.

Ocena: 7/10

GIANT X - I (2013)


Po tym kiedy ogłoszono w 2009 roku że RUNNING WILD kończy działalność, to od razu gdzieś pojawiła się informacja , że lider zespołu Rock'n Rolf ma na uwadze pewien projekt, który miał zrealizować. Jednak potem pojawiła się informacja, że RUNNING WILD powraca z nowym albumem, który ukazał się w 2012 roku i „Shadowmaker” nie był wielkim powrotem, jednak od razu gdzieś krążyła informacja o wspólnym projekcie z Peterem Jordanem, który współpracowałem z Rolfem przy „Shadowmaker”. GIANT X, który skusił zapewne większość słuchaczy za sprawą „Burning Wheels” który brzmiał jak zaginiony track RUNNING WILD. Szum lekki się zrobił i w końcu zostało podane więcej informacji dotyczących pierwszego albumu GIANT X. Jest to projekt, gdzie mamy znów Rock'n Rolf i Petera Jordana, którzy nagrali „Shadowmaker” i poza nimi nie ma nikogo. Choć te same osoby to jednak album GIANT X jest inny, jest bardziej hard rockowy, bardziej rockowy, ale nie jest to taki kiczowaty projekt jak TOXIC TASTE w którym również brał udział Rock'n Rolf. Tutaj jest coś z heavy metalu typu JUDAS PRIEST czy też momentami RUNNING WILD, tutaj słychać coś z QUEEN, THIN LIZZY czy KISS i wpływów starego rocka jest pełno i pod tym względem jest to bardzo ciekawy projekt. To wyraźnie daje znać, że nie ma mowy o drugim RUNNING WILD, a raczej bocznym projektem gdzie muzycy mogą dać ponieść się swoim rockowym duszom. Czy debiutancki album” I” jest album na miarę geniuszu Rolfa? Czy jest to równie dobry album co ostatnie dokonania RUNNING WILD? No i ile w tym RUNNING WILD?

Zacząć trzeba od tego, że z RUNNING WILD nie wiele jest w GIANT X, no jest oczywiście wokal, ale i tutaj Rolf stara się momentami śpiewać dość lekko i tak hard rockowo, co sprawia że świetnie wpasowuje się w tą nieco inną konwencję, jest też oczywiście jego praca gitar, czy też wkład w kompozytorstwo i słychać to po utworach, bo są one bardzo chwytliwe i takie dość miłe w odsłuchu. Nie ma w tym za dużo RUNNING WILD, co nie oznacza, że nie ma wcale kawałka przesiąkniętego tym zespołem. Już otwierający „On a Blind Fight” ma riff, który bardzo przypomina ten z „Raise Your Fist” i jest gdzieś ta odpowiednia dynamika, ta szybkość, zadziorność i ten przebojowy refren i nie da się ukryć, że jest to utwór bardzo solidny i jeden z najlepszych na płycie. Gdyby było więcej takich kompozycji, to za pewne można by myśleć o nieco wyższej ocenie, a tak jest kilka irytujących momentów. Jednym z nich jest nijaka ballada „Nameless Hereos”, ale jest miłą ciekawostką i miło usłyszeć Rolfa w takiej komercyjnej konwencji. Słabo się prezentuje mało wyrazisty „ Go 4 it” który miał energicznym rockowym kawałkiem, a niestety okazał się słabym i nużącym utworem. Najcięższy jest tutaj „Friendly Fire” i jego przekombinowanie, silenie się na nowoczesny wydźwięk nie był dobrym ruchem i pokazał, że nie jest to właściwy kierunek dla tego projektu. Lepiej się prezentuje „R.O.C.K” choć tutaj pachnie mi to nie dopracowanie i TOXIC TASTE. Jest to średni kawałek, ale lepiej się go słucha niż ta dwa wymienione wcześniej. Jednak album zdominowały na szczęście ciekawsze kawałki, takie bardziej melodyjne, bardziej rockowe. Jest bluesowy, klimatyczny „Badland Blues” , nieco bardziej metalowy „Now Or Never” z bardzo dobrze rozegranymi solówkami, stonowany hard rockowy kawałek „The Count” przy którym jest radość i chęć brania udziału w tej zabawie. Utwór może i nieco kiczowaty, ale więcej takich utworów i byłbym z pewnością kupiony i 100 % zachwyconym owym albumem. Miłe, przyjemne granie, przesiąknięte rockiem i bardzo fajnie się tego słucha. Również dobrze się prezentuje nieco bluesowy „Rough Ride” gdzie można wyłapać klimat westernu. Również dobrze wypada bardziej metalowy „Soulsurvivors” który był znany w podobnym czasie co „Burning Wheels” i jest to kompozycja która nasuwa nieco mi okres „The brotherhood” i jest to solidny utwór. Do moich ulubionych kawałków z tej płyty należą dynamiczny, szybki rock'n rollowy „Let's Dance” i przebojowy „Don't Quit Till Tommorow”, który mi się spodobał, od kiedy obejrzałem filmy dokumentujące nagrywanie tej płyty. Jest to prosty, stonowany, hard rockowy utwór, z prostym i zapadającym refrenem, który chodzi za człowiekiem, długo po przesłuchaniu. Duże brawo za pomysłowe chórki.

Debiutancki album GIANT X to coś innego niż RUNNING WILD i to nawet gdy się porówna do ostatniego albumu „Shadowmaker” gdzie ci panowie tam ze sobą współpracowali. Są pewne zaloty do RUNNING WILD, ale jest ich mało. Jest to bliższe do TOXIC TASTE, ale jest to bardziej dojrzalszy album, bardziej dopieszczony i ma lepsze utwory, które potrafią zapaść w pamięci. Jest kilka niedociągnięć, ale jest to miły album, która potrafi zapewnić miłą rozrywkę. Ciekawe czy jednorazowy projekt obu panów? Czy doczekamy się następnych albumów? Ja nie mówię im nie i chętnie posłucham następnego rockowego albumu w wykonaniu Rolfa i Petera. A teraz czekam na nowy album RUNNING WILD, który zapowiedział Rolf na ten rok. Fani rocka powinni posłuchać GIANT X.

Ocena: 6/10

DESTINY - Beyond All sense (1985)



Szwedzki kraj to jeden z moich ulubionych rejonów na które często zwracam uwagę jeśli chodzi o scenę heavy metalową, bo można trafić na sporo ciekawych zespołów. Tych nowych zaczynających jak i tych mało znanych, które gdzieś tam mimo problemów nagrały kilka ciekawych albumów o których warto wspomnieć. Takim z pewnością zespołem i albumem o którym warto wspomnieć to z pewnością kapela DESTINY i ich debiutancki krążek „Byeond All Sense” z 1985 roku. Niby pierwszy album, niby oklepane granie, gdzie słychać heavy/power metal z wpływami NWOBHM typu IRON MAIDEN, gdzie słychać JUDAS PRIEST, czy MERCYFUL FATE. Czy warto znać ten album? Co w nim takiego jest, że zapada w pamięci i chce się do niego wracać dość często?

Nie ma wątpliwości, że warto znać ten album, który został nagrany przez kapelę założoną w 1982 roku przez Stefana Björnshög, kapelę która dorobiła się 6 albumów. Co sprawia, że debiutancki album jest taki zapadający w pamięci? Z pewnością spora zasługa w tym muzyków i tego co wykreowali, jaki styl opracowali i jak to zagrali na tym albumie. Można się zachwycać wokalizą Hakana Ringa, który ma coś z Kinga Diamonda i to już go czyni zauważalnym i specyficzną wokalistą. Potrafi śpiewać drapieżnie, a przede wszystkim klimatycznie, co dodaje płycie uroku. Najważniejsze jednak jest to, że świetnie się komponuje z tą sekcją rytmiczną wzorowaną na kapelach z kręgu NWOBHM i bardzo dobrej pracy gitar. Ten ostatni element jest tutaj nie ladą atrakcją, bo duet Proden/Osterman stawia na dynamikę, klimat, melodyjność i zróżnicowanie. Ci panowie zabiorą nas w długą podróż od klimatycznego heavy metalu przesiąkniętego IRON MAIDEN i MERCYFUL FATE typu „Rest In Peace”, mrocznego, stonowanego ciężkiego heavy metalu będący z krzyżowaniem BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST Spellbreaker, przez szybki, dynamiczny speed/power metal „Hang Them High, czy bardziej klimatyczny heavy metal, który ma coś z dark metal, czy coś z twórczości IRON MAIDEN czyli „Sirens In The dark” , aż po hard rockowe zacięcie jakie słychać w „Kill The Witch, balladę Lost To Heavenczy po przeboje, rytmiczne kawałki jak Power By Birth”. Trzeba przyznać, że materiał jest zróżnicowany i dopieszczony pod każdym względem.

Beyond All Sense” to płyta obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu, to album który oddaje to co najlepsze w latach 80, tą dynamikę, klimat, dopracowane kompozycje, solidność muzyków i przebojowość czy melodyjność, którą słychać na każdym kroku. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10

czwartek, 17 stycznia 2013

HELLOWEEN - Straigh Out Of Hell (2013)


Nie tak łatwo odbudować zaufanie fanów, nie tak łatwo wrócić do sławy, do formy sprzed kilku lat, nie jest też prostym zadaniem po kilku trudnych wydarzeniach dalej trzymać jakiś dobry poziom i wciąż zadowalać fanów. Jednak niemieckiej formacji power metalowej HELLOWEEN ta sztuka wyszła i to całkiem dobrze. Osiągnęli sławę i stali się tak znaczącym zespołem jak sam IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST i wyrobili sobie swoją markę dzięki latom 80, dzięki geniuszowi Hansena, dzięki niezwykłemu wokaliście Kiske, którzy wyznaczyli standardy power metalu na kilkanaście lat. Potem bajka się skończyła, wewnętrzne tarcia między członkami zespołu doprowadziły do odejście Hansena, który założył GAMMA RAY. To był cios dla zespołu, choć jego zmiennik Roland Grapow nie był wiele gorszym gitarzystą o czym przekonał nas nie raz, niestety kompozytorem był już kiepskim i pod tym względem nie wniósł dużo do zespołu. Po odejściu Hansena, HELLOWEEN popadł w komercję i wydał dwa lżejsze, bardziej rockowe albumy. Mogłoby się wydawać, że to koniec zespołu, że trzeba tylko patrzeć na sukcesy Hansena w GAMMA RAY. Jednak w 1994 roku zespół odrodził się i zaczął na nowo umacniać się w pozycji power metalu. Za sprawą przyjście Andiego Derisa z PINK CREAM 69 marka HELLOWEEN znów zaczęła coś znaczyć w power metalu. Okres lat 90 był wyborny dla tej kapeli. Nagranie solidnego „Master Of The Rings” , przebojowego „Time Of the Oath” przypominający czasy „Keeper of The Seven Keys” czy w końcu zróżnicowanego „Better Than Raw”. Albumy świetne i na poziomie samego zespołu. Może nie było to 100 % tego co grali za czasów Hansena, ale były to również przebojowe, melodyjne, energiczne płyty, które stanowią trzon nowej ery HELLOWEEN, ery Derisa. Pewien dział zamykał „The Dark Ride” który pokazał nieco inne oblicze zespołu, nieco mroczniejsze i cięższe. Zespół był już na tyle silny, że mógł sobie pozwolić na taki ruch, na taki eksperyment. Jednak ten można by rzec świetny skład z Rolandem Grapowem i Uli Kushem na pokładzie tez miał swój koniec i drugi raz z zespołu odchodzą utalentowani muzycy, którzy założyli genialny MASTERPLAN. Pozycja HELLOWEEN znów była zagrożona. Jednak kilka lat w budowaniu nowego HELLOWEEN, budowania od nowa tej marki dało zespołowi pewne doświadczenie i nowy album „Rabit Don Come Easy” rozpoczął kolejny rozdział HELLOWEEN bo o to skład zasilił Sascha Garstner. Gitarzysta, który stawia na ciężar, na melodyjność, a nieco mniej na technikę. Może ustępuje dwóm poprzednim wirtuozerom, ale całkiem niezły z niego kompozytor o czym przekonał fanów na kolejnych płytach. Marka HELLOWEEN była już tak solidna, muzycy tak pewni swoich sił, że nawet spróbowali nagrać kontynuacje „Keeper Of the Seven Keyes” co było fatalnym ruchem, który mógł zaszkodzić tylko zespołowi. Choć album też nie był geniuszem i perfekcyjny co te z lat 80, to jednak miał kilka ciekawych utworów. I tak następne albumy „Gambling with Devil” i „7 Sinners” to albumy, gdzie zespół postanowił postawić na cięższy wydźwięk połączony z melodyjnością. Ten ostatni to jak dla mnie dopieszczony album, gdzie jest masa przebojów, gdzie jest metalowy hymn „Are you Metal”, miła dla ucha ballada i wiele ostrych petard jak „Who Is Mr. Madman” czy „Long Live The King”. Nagrywając tak świetny album, oczywiste było że oczekiwania względem następcy było ogromne. Zespół nie chce opuścił klimatów piekła i grzeszników i najwidoczniej spodobał im się taki wizerunek, taka oprawa. Nowy album został zatytułowany „Straight Out Of hell” i jest to mocny i intrygujący tytuł. Jeśli ktoś liczy na „the Dark Ride” ten może się przeliczyć, choć ciężaru tutaj nie brakuje. Jednak nowy, wobec którego było tyle szumu medialnego, tu prezentowane wywiady, opisywanie poszczególnych utworów przez muzyków, czy też w końcu ep „Burning Sun” bardziej stylem przypomina dwa ostatnie albumy, a najbardziej „Gambling With The Devil” może przez fakt, że ten album jest bardzo zróżnicowany. Ostatni tak zróżnicowany album HELLOWEEN to chyba był „Better Than Raw”. „Straigh Out Of Hell” to album nieco inny, a jednak dalej utrzymany w stylu HELLOWEEN, gdzie jest dynamika, melodyjność, przebojowość, chwytliwe refreny, gdzie roi się od energicznych solówek. Tak to jest jak ma się wyrobioną markę, kiedy się odzyskało zaufanie fanów i można pozwolić sobie na swego rodzaju kombinowanie, urozmaicanie repertuaru. Jednak czy urozmaicenie i kombinowanie było trafionym pomysłem? Czy tego właśnie oczekiwano od nich?

Co jest dużym plusem albumu to z pewnością oprawa graficzna. Dawno nie było dyń i tutaj spodobała mi się pomysł Hauslera. Może jest to kalka singla „The Trooper” IRON MAIDEN, ale to jakoś nie przeszkadza. Ciekawe jakby ta okładka wyglądała, jakby by była narysowana ręcznie? Zapewne lepiej. Kto zna poprzednie albumy ten nie powinien być zdziwiony mocnym, dość ciężkim brzmieniem. To już standard płyt, od kiedy producentem jest Charlie Bauerfriend. To jaką formę muzycy mają nie trzeba raczej opisywać, bo każdy zna ich możliwości i jeśli chodzi o poziom ich poszczególnych partii to można śmiało stwierdzić, że HELLOWEEN trzyma wciąż wysoki poziom. Jednak nie to jest problemem tego wydawnictwa, lecz owe urozmaicenie materiału, próba wplecenia czegoś innego do stylu HELLOWEEN, zaprezentowania czegoś może świeżego, czy może też żeby zaskoczyć fanów. Nie wiem, jaki był cel, tak czy siak „Straigh Out of Hell” to album urozmaicony pod względem kompozycji i znajdziemy tutaj szybkie utwory, takie w starym stylu, gdzie słychać gitarę prowadzącą Weiketha, a także nieco wolniejsze, bardziej komercyjne, rockowe utwory, gdzie słychać pewne zacięcie PINK CREAM 69 i niestety obok świetnych petard, killerów pojawiają się na albumie słabsze kawałki, które psują cały efekt i sprawiają że ocena musi być ostatecznie zaniżona.

Skupmy się na 13 utworach, które budują nowy album. Krążek otwiera najdłuższy kawałek, który był znany fanom jeszcze przed premierą albumu. „Nabatea” znany jeszcze z singla czy klipu rozpoczyna album i ostatni taki chwyt zespół wykorzystał na „Kepper Of The Seven Keys – the Legacy” gdzie najdłuższy utwór otwierał album. Jest to kompozycja o tyle ciekawa, bo bardzo energiczna, pełna ciekawych zwrotów, zwolnień, przyspieszeń i nie mogę wyzbyć się skojarzeń z starymi strażnikami. Przede wszystkim jest ta odpowiednia szybkość power metalowa, energiczny i chwytliwy motyw, a do tego ciekawie zaaranżowany refren, który potrafi przyprawić o dreszcze. Do tego dochodzi praca gitar, solówki i fragment, gdzie jest „Children....” strasznie zalatuje pod „Disease...” z utworu „Keeper Of the seven Keys”. Znakomity utwór, który można wpisać do grona tych najlepszych, który zwiastuje super, power metalową płytę w starym stylu, jednak dalej jest kilka zaskoczeń. Euforia i bardzo pozytywne zaskoczenie przeżyłem słysząc riffy, motyw z „World Of war”, gdzie znów jest power metal na pełnych obrotach. Jest ta melodyjność charakterystyczna dla HELLOWEEN, ta gitara prowadząca Weiketha i ta szybkość. Przypominają się najlepsze czasy HELLOWEEN, do tego jest ciężar i mrok w zwrotkach, który oczywiście nasuwa płytę „The dark Ride” . Kolejna petarda i znakomity utwór i gdyby całym album był jak te dwa kawałki, to za pewne mielibyśmy jeden z najlepszych albumów z Derisem na wokalu, niestety tak nie jest. „Live Now” to zupełnie inna kompozycja, bardziej komercyjna, bardziej rockowa jak dla mnie. I choć pojawia się w niej kilka ciekawych melodii, to jednak nie zachwyca tak jak dwa poprzednie kawałki i został jej potencjał zmarnowany. Kolejną mocną kompozycją, taką w starym power metalowym stylu, nasuwającym najlepsze utwory HELLOWEEN jest „Far From The stars”. Znów tutaj mamy do czynienia z szybkim, melodyjnym riffem i z dużą rytmicznością, która daje o sobie znać podczas zwrotek. Zaś refren i solówki to taki standard HELLOWEEN i tak o to mamy kolejny killer na płycie, który może spokojnie zasilać setlistę koncertową. Do grona wielkich przebojów tej kapeli przeszedł „Burning Sun” od kiedy go zespół ukazał na mini albumie. Tutaj słychać sporo patentów z „Better Than Raw” to wprowadzenie, tą zadziorność i to urozmaicenie utworu, zresztą konstrukcja i wydźwięk utworu też kojarzą się z tamtym albumem. Micheal Weikath stworzył kolejny wielki hicior HELLOWEEN, który przede wszystkim charakteryzuje się chwytliwym i takim podniosłym refren no i solówkami rozegranymi w starym stylu, czego gdzieś ostatnio brakowało mi na płytach HELLOWEEN. Ciekawa melodia w „Waiting For Thunder” czy też chwytliwy refren nie ratują tego kawałka, bo za dużo tutaj hard rocka i takiego odejście w nieco innym kierunku. Utwór może i chwytliwy, ale nie udało się stworzyć klasyka w stylu „If I Could Fly”. Na ostatnim albumie ballada „The Smile Of The Sun” była wyrazista i taka dość zapadająca w pamięci, czego nie można powiedzieć o nijakiej balladzie „Hold Me In Your Arms”, która jest z pewnością najgorszą w historii zespołu. Również nie wiem jak potraktować parodię „We will rock you” QUEEN czyli „Wanna Be God”, który nie jest ani heavy metalową kompozycją ani też power metalową, ot co rockowy kawałek, który bardziej irytuje niż zachwyca. Też nie zadowala mnie w 100 % „Asshole” choć tutaj muszę pochwalić zespół za ciekawy refren i fajną melodyjność, jednak ten utwór jakoś mi tutaj nie pasuje i za dużo tutaj kombinowania jak dla mnie. Bardziej mi odpowiada stylistka power metalowa w przypadku zespołu, aniżeli hard rockowa. Jednak nawet w power metalowej formule pojawiają się nie dociągnięcia i takie słychać w „Years” gdzie brakuje jakiegoś zapadającego motywu i dużo nie potrzebnego silenia się w kierunku cięższego grania, również tylko dobry jest „Make Fire Catch The Fly” który stylistycznie gdzieś przypomina mi „Rabit Don't Come Easy”. Ogólnie kawałek energiczny i taki melodyjny, aczkolwiek zmieniłbym nieco główny motyw, jednak nie jest to jakiś tragiczny utwór. Też melodyjny i dość ciężki jest „Church Breaks Down”, który wg mnie jest za bardzo przekombinowany, gdzie pojawiają się fajne motywy jak i te ciężko strawne, które męczą na dłuższą metę. Znów jest dynamika i chwytliwy refren, lecz jest kilka niedociągnięć które rzucają się w obrębie zwrotek. No i na koniec chciałbym wspomnieć o kawałku, który też przypomina czasy Hansena, czy też poniekąd „Master Of The Rings” , o utworze który ma power metalowy riff, który jest taki typowy dla tego zespołu, refren który przypomni wam najlepsze kawałki tego zespołu i szkoda, że „Straight Out Of hell” to jeden z 6 przebłysków tej płyty. Power metalowe kompozycje są wyborne i nie wiem czy nie biją większość tego co ostatnio tworzyli, nasuwają się najlepsze płyty typu „Keeper...” czy „Time ...”, jednakże, album został nie potrzebnie urozmaicony bardziej nie przemyślanymi, hard rockowymi kawałkami, co sprawiło że album nie jest równy i nie jest taki zajebisty jaki mógł być.

Szkoda, że zespół nie postawił na 100% power metalu, szkoda że nie ma więcej utworów jak tytułowy, czy te singlowe, bo mielibyśmy z naprawdę znakomitym albumem, na miarę tych najlepszych. Niestety płyta została wypchana nieco słabszymi, mniej wyrazistymi kawałkami typu „Wanna be God”, które nie wnoszą niczego do albumu jak dla mnie. Spore oczekiwania wobec albumu miałem i gdzieś czuje lekkie rozczarowanie. Zwłaszcza, że promujące płytę kawałki prezentują się znakomicie. Jednak HELLOWEEN to marka, to zespół który odzyskał zaufanie fanów, który znów jest w formie i może pozwolić sobie na pewne urozmaicenie, spróbowania czegoś innego i to jest też plus, że można posłuchać tribute to QUEEN wg HELLOWEEN. Płyta solidna, energiczna, melodyjna i w stylu HELLOWEEN, lecz bardziej urozmaicona i momentami zbyt przekombinowana, ale wciąż godna uwagi i jest to udany album, który warto posłuchać i wyrobić własne zdanie.

Ocena: 7.5/10

środa, 16 stycznia 2013

INSANIA - Sunrise In Riverland (2001)

HELLLOWEEN miał przeogromny wpływ na gatunek power metal, to oni przyczynili się do jego narodzin i rozpowszechnienia. Miał tak ogromny wpływ, że narodziło się pełno kapel, która starało się stać kopią tego zespołu. Na myśl przychodzi oczywiście TRICK OR TREAT czy też szwedzki zespół INSANIA. Obecnie zespół ten gdzieś zapadł się podziemie, ostatni album ukazał się w 2007 roku, a ich najlepszy okres przypada na początkowy okres działalności. I choć kapela została założona w 1992 r, a ich najlepsze płyty ukazały się w okresie 1999 – 2003, to jednak albumy brzmią wciąż świeżo, a kapela jest najlepszym przykładem, że można tworzyć muzykę pokroju HELLOWEEN i STRATOVARIUS nie odbiegając zbytnio od poziomu prezentowanego przez te kapele. Czy jednak kopia może być tak genialna jak oryginał?

Niestety, ale nie. HELLOWEEN czy STRATOVARIUS to pionierzy i fachowcy w swojej dziedzinie. INSANIA choć nie nagrała albumu, który by miał taki wpływ na gatunek co np. HELLLOWEEN i ich „Keeper Of The seven Keyes” to jednak udało im się stworzyć ciekawy styl, który apogeum osiągnął moim zdaniem na albumie „Sunrise In Riverland” z 2001 r, gdzie można wytknąć im podobną radość, podobną melodyjność i technikę tworzenia przebojów. A kiedy partie gitarowe duetu Juhano/Dahlin brzmią niczym te Hansena/Weikath, a wokalista David Henriksson to mieszanka Kiske i Koltipelto i nawiązań do HELLOWEEN i klucznika jest znacznie więcej. Mamy podobnie klimatyczną, utrzymaną w stylu fantasy okładkę, czy też czyste, przejrzyste brzmienie. To co charakteryzowało „Keeper Of The Seven Keys” to przede wszystkim przebojowość, niezwykła melodyjność, nieco słodki wydźwięk, taki nieco grzeczny, bez agresywności i znakomita praca muzyków. Tutaj pod tym względem album znów przypomina tamten krążek i nawet niektóre przeboje mają podobny wydźwięk jak te z „Keeper Of The seven Keys part 2” HELLOWEEN. Tak jest z otwierającym instrumentalnym „Finlandia”, który ma podobny styl, charakter i konstrukcję co „Invatation” HELLOWEEN i na tym nie kończą się skojarzenia. Refren „Eagle Fly Free” można się doszukać w „The Land Of The Wintersun” i jest to jedna z najdłuższych kompozycji. Utwór pełen ciekawych, złożonych solówek i nie można mu odmówić dynamiki, czy też zadziorności ,podobne skojarzenia mam w melodyjnym i przebojowym „Lost In Time”, który przesiąknięty jest stylem Kaia Hansena i tutaj to słychać w sferze gitarowej. Słuchając rytmicznego „Heaven Or Hell” można wyłapać patenty charakterystyczne dla STRATOVARIUS i choć kawałek jest nieco wolniejszy i mniej przebojowy, to wpisuje się w standard tego co należy rozumieć jako granie pod dwa wielkie zespoły power metalowe. Też solidną kompozycją jest tutaj „Beware The Dragons” aczkolwiek nieco przesłodzoną i jak dla mnie mało wyrazistą. Jak przystało na power metalowy album wzorowany na HELLLOWEEN czy STRATOVARIUS to musi być ballada, jednak”Angels In The Sky” jest dla mnie średni i jest to bez wątpienia najsłabszy punkt tego albumu. Przede wszystkim jest zbyt długi bo trwa około 8 minut i nie dzieje się w nim za dużo, ot co powtarzanie kilka razy tego samego. Kolejnym wielkim przebojem, takim do bólu przypominającego twórczość HELLOWEEN i „Eagle fly Free” jest „Heading For Tommorow” co zresztą słychać w niemal identycznym refrenie, jednak nie jest to jakiś duży minus, a jedynie plus, że kapela także potrafi stworzyć świetne przeboje, które zapadają w pamięci. „Sunrise In Riverland” to właściwie ta sama formuła, choć tutaj pachnie nieco AVANTASIA i „Metal Opera part I”. Kolejną rozbudowaną kompozycją na płycie jest „Seasons Of Life”, który stara się przedstawić wiele ciekawych melodii i złożonych motywów i wychodzi to zespołowi nadzwyczaj dobrze. Całość zamyka lekki, nieco hard rockowy „Time of Prophecies” , który jest kolejnym przebojem, na który trzeba zwrócić szczególną uwagę podczas słuchania.

Jeśli się lubi twórczość HELLOWEEN czy sTRATOVARIUS, jeśli ma się słabość do nieco słodszego, mniej agresywnego power metalu, z niezwykłą melodyjnością i chwytliwością, jeśli lubi się partie gitarowe w stylu Hansena i wokal wstylu Kiske to trzeba to znać. „Sunrise In Riverland” to bardzo udana kopia „Keeper Of The seven Keys part II” i wg mnie najlepszy album szwedzkiej formacji, która obecnie milczy i nie wiadomo czy pracuje nad czymś nowym, czy może szykuje się ku rozpadowi. Jednak zespół się zapisał się w power metalu dzięki temu albumowi jako klon HELLOWEEN i to całkiem dobry.

Ocena: 8/10

wtorek, 15 stycznia 2013

REALM - Endless War (1988)


Jakim trzeba być zespołem, żeby zapisać się w historii thrash metalu nie osiągając wielkiej sławy jak znane formacje typu SLAYER, czy ANTHRAX. Jakim trzeba być geniuszem muzycznym, żeby stworzyć styl specyficzny, który ciężko jednoznacznie sklasyfikować. Jakim trzeba być zespołem, który przeszedł do historii nie za sprawą komercyjności, za sprawą bogatej twórczości, lecz za sprawą świetnego debiutu. Można by tak rozmyślać nad wyczynem amerykańskiego REALM długo ,a i tak wszystko kończy się szokiem dotyczącym debiutanckiego albumu „Endless War”, który został wydany przez kapelę w roku 1988. Szok wiąże się z tym, że nie słychać że to debiutancki album, że to album żółtodziobów, a doświadczonych i zaprawionych w bojach muzykach. Sam album przeszedł do historii thrash metalu, zresztą podobnie jak kapela amerykańska. Czy trzeba lepszej rekomendacji? Czy płyta jest skierowana wyłącznie do fanów thrash metalu? Czym się ona wyróżnia?

Historia tej płyty jak i zespołu sięga roku 1985, kiedy to w miejscowości Milvaukee, zespołu nieco podziemnego, który swoich tekstach poświęca uwagę takim tematom jak religia, społeczeństwo, mitologia, czy też filozofia i taką uświadczymy w utworach na debiutanckim albumie. Piękna klimatyczna okładka, z pewnością pasuje do tej tematyki. Jednak to są drobne szczegóły, które nie odgrywają kluczowej roli. Nie tylko wyjątkowym logiem i okładką ten album się wyróżnia i tutaj trzeba poszerzyć horyzonty o nieco brudne, zadziorne, takie thrash metalowe brzmienie, które nadaje odpowiedniego specyficznego klimatu. Również styl w jakim zespół się obraca, pozwala wyróżnić REALM na tle innych thrash metalowych lat 80/90. Ciężko sklasyfikować go jednoznacznie, ale jest tutaj przede wszystkim thrash metal o charakterze progresywnym, są również patenty heavy/speed czy power metalowe. Nie będzie nadużyciem, jeśli napiszę, że można to granie stawić obok stylu grania TOXIK, WATCHTOWER czy VIO- LENCE. Połamane melodie, ostre riffy, pokręcone motywy wygrywane przez Laganowskiego/Kinis, gdzie dużo jest finezji, ambitnego grania i niesamowitego wyszkolenia technicznego. Co może się podobać w przypadku partii gitarowych to ich zróżnicowanie i mamy tutaj sporo ciekawych rozwiązań. Począwszy od szybkich, rozpędzonych killerów typu „Endless War” czy też złowieszczego „This House Is burning” z prostym refrenem i pewnymi zwolnieniami w stylu twórczości KINGA DIAMONDA. Nawet wokale w niektórych utworach są nacechowane manierą Kinga i trzeba przyznać, że Mark Antoni ma specyficzny wokal, ale to akurat atut i kolejny powód, który wyróżnia ten band spośród innych. Jest zadziorność, jest technika, a jednocześnie oryginalny styl, w którym można z łatwością doszukać się heavy metalowego, czy power metalowego charakteru. „Slay the opressor” to dość ciekawy kawałek, który rusza niczym ociężała machina, powoli i coraz szybciej. Utwór jest energiczny i bardzo urozmaicony, a ciekawe jest to że sporo w nim heavy/speed metalowej formuły, a owa melodyjność dodaje niezłego smaczku. Melancholijny, mroczny klimat, nieco industrialnego charakteru i nowoczesnego brzmienia z pewnością dodaje uroku „Eminance”. Heavy metal i progresywność jest piętnowana zresztą z dużym sukcesem w „Fates wind”. Też daleki od typowego thrash metalu jest „Root Of evil” gdzie jest nacisk na złożoność, mroczny klimat i pokręcone partie gitarowe, które czynią granie tego bandu dość ambitnym i wyjątkowym. Jeśli ktoś lubi melodyjne, dynamiczne granie, nieco power metalu i zwarte granie ten będzie zachwycony „Eleanor Rigby”, który jest takim przebojem, który łatwo wpada w ucho. Balladowe otwarcie w „Second Comming” potrafi zauroczyć oraz zmylić, bo to kolejny rytmiczny i dynamiczny kawałek, w którym o dziwo sporo zwolnień, zwłaszcza w okolicach refrenu. Jeden z najciekawszych motywów moim zdaniem ma tutaj przesiąknięty TOXIC, czy też ANTHRAX „All Head Will Turn To the Hunt”. Można nieco pokręcić nosem, że „Realm Mang” trwa niecałą minutę, jednak to nie jest żadna wada. Na koniec mamy energiczny i atrakcyjny dla słuchacza „Poisened Minds” czy też bardziej progresywny „Theseus and Minotaur”.

Nie ma słabych kompozycji, nie ma nudy, ani oklepanych motywów. Thrash metal najwyższych lotów, gdzie nie ma bezmózgiej młócki, gdzie są ambitne melodie, gdzie muzycy pokazują co to znaczy grać techniczne i zarazem dynamicznie, czy też melodyjnie. Klasyka to najlepsze słowo, żeby opisać ten album. Szkoda, że zespół wydał jeszcze jeden album i się rozpadł. No ale i tak ostatecznie zapisali się oni w historii thrash metalu. Polecam!

Ocena: 10/10

poniedziałek, 14 stycznia 2013

XENTRIX - For Whose Advantage? (1990)



Thrash metal nie należał do przodujących gatunków heavy metalowych w Wielkiej Brytanii, to jednak istniał i jednym z głównych przedstawicieli tego gatunku w latach 80/90, jednym z tych najbardziej znanych, czy tez kultowych zespołów jest bez wątpienia XENTRIX. Zespół, który pierwotnie nazywał się SWEET VENGEANCE, zespół, który został założony w 1986 roku. Klasyczny skład tego zespołu tworzyli Chris Astley (wokal, gitara), Kristian Havard (gitara), Paul MacKenzie (bas) oraz Dennis Gasser (perkusja), zaś klasycznym albumem i bez wątpienia największym osiągnięciem w ich karierze był album „For Whose Advantage?", który ukazał się w 1990 r. Jeśli ktoś wychował się na twórczości amerykańskich kapel thrash metalowych z Bay Areya typu METALLICA, TESTAMENT, czy też ANTHRAX to z pewnością pokocha od pierwszych dźwięków ten album.

Wszystko na tym albumie odegrało swoją rolę. Klimatyczna i taka charakterystyczna dla thrash metalu okładka, soczyste, nieco przybrudzone brzmienie, które przypomina produkcje ANTHRAX, Chris Astley lider grupy śpiewa niczym James Hetfield z okresu czarnego albumu i tutaj nie chodzi tylko o zadziorność, technikę, ale też o podobną manierę śpiewania. Jednak to nie wszystko jeśli chodzi o ten krążek, bo przecież można uświadczyć fakt, że album przebija pod każdym względem solidny debiutancki album „"Shattered Existince”. Jest to granie bardziej dojrzałe, bardziej przemyślane, bardziej urozmaicone i bez wątpienia ambitniejsze. Więcej tutaj nacisku na techniczne granie, więcej progresywnego wtrącenia i więcej połamanych i oryginalnie brzmiących melodii, co z pewnością jest atrakcją tego wydawnictwa. Te cechy są słyszalne w pokręconym otwieraczu „Questions”, w długim, trwającym 6 minut „For those Advantage” w którym jest mieszanka wolniejszych motywów z szybszymi i do tego panuje tutaj ciekawy klimat. Jest i agresja na tym albumie, co słychać po rozpędzonym, szybkim „Black Embrace”, który jest najostrzejszą kompozycją na płycie, czy też ostrym „Desperate Remindes”. Speed metal i dużo wpływu heavy metalu słychać w nieco rock'n rollowym „Running White Faced City Boy”, będący coverem GILLANA. Oprócz specyficznego brzmienie, które świetnie się prezentuje przez swoją zadziorność i lekki brud, czy też ambitnego grania wspartego melodyjnymi, połamanymi partiami gitarzystów Astley/ Havard, który dostarcza sporo emocji, wrażeń i nie zapomnianych motywów czy solówek, warto zwrócić na sekcję rytmiczną, która tworzy niezwykłą przestrzeń, zapewnia sporo mocy i klimatu kompozycją, czego świetnym przykładem jest „Keep It Dark”. Nawet instrumentalny „New Beginnings” który brzmi jak ballada, wypada tutaj znakomicie. Perfekcyjny materiał, perfekcyjny album.

Klasyka thrash metalu! Chciało by się rzec amerykańskiego, bo tyle tutaj patentów charakterystycznych dla tamtej sceny i nie lada wyczynem jest rozpoznanie że jest to zespół z Europy, a dokładniej z Wielkiej Brytanii. Na tym wydawnictwie zespół osiągnął szczyt swoich umiejętności. Zgrany duet gitarzystów, spora dawka melodii, ambitnych motywów, bogatych aranżacji, agresji i dynamiki. Jednak zespół później przeszedł kilka istotnych zmian, poszedł w stronę bardziej progresywną i potem się rozpadł. Nie pomogła nawet krótka reaktywacja w 2006 w celu zagrania koncertu. Szkoda, bo tak o to zmarnował się jeden z najlepszych zespołów thrash metalowych lat 90.

Ocena: 10/10


niedziela, 13 stycznia 2013

HOLY GRAIL - Ride The Void (2013)


Modne się stało wykorzystywanie pewnych elementów thrash metalu w muzyce heavy czy też power metalowej. Przykładem tego zjawiska jest z pewnością ostatni album 3 INCHES OF BLOOD, czy tez recenzowanego ostatnio albumu REIGN OF FURY, a w tym rozpoczętym roku 2013 przykładem takiego miksu jest drugi album amerykańskiej formacji HOLY GRAIL, który nosi tytuł „Ride the Void”. Jeśli lubi się twórczość 3 INCHES OF BLOOD, czy też WHITE WIZZARD, jeśli lubi się ostrą pracą gitar i dynamikę godną płyt thrash metalowych, jeśli ceni się lekkość, rytmiczność i melodyjność charakterystyczną dla heavy metalu, to jest to album, którego nie można pominąć rozglądając się za nowościami.

HOLY GRAIL to kapela, która została założona w 2008 roku początkowo pod nazwą SORCERER przez byłych muzyków WHITE WIZZARD, czyli wokalistę Jamesa Paul Luna, gitarzystę Jamesa J. LaRuea oraz perkusistę Tylera Meahla. Ten skład początkowo uzupełniał basista Eric Harris, jednak później jego miejsce zajął Blake Mount. W 2010 wydali debiutancki album „Criss in Utopia”, a w międzyczasie z zespołu odszedł Blake, a w jego miejsce pojawił się Jessie Sanchez. W tym samym roku odszedł gitarzysta James Laruea i jego miejsce na kilka miesięcy objął Ian Scott. W roku 2011 funkcję gitarzysty na stałe objął Alex Lee z BONDED BY BLOOD, który wniósł sporo do zespołu, co zresztą słychać na drugim albumie „Ride The Void”. Jest świeżość, więcej agresji, dynamiki, więcej brutalności, więcej rytmiczności i przebojowości, a całość brzmi bardziej dojrzale aniżeli debiut. Wraz z drugim gitarzystą Eli Santaną wygrywa naprawdę energiczne, zapadające w uchu solówki, żywiołowe motywy, które łącze w sobie agresję, dynamikę thrash metalową i melodyjność heavy metalową, ukazując przy tym dopracowanie na tle technicznym, nie sposób się przy tym nudzić. Pochwalić można również znakomitą pracę sekcji rytmicznej, która dostarcza sporo mocy i dynamiki owemu materiałowi, a wokalista James Paul Luna jest dobrze wyszkolony technicznie. Ma dość ciekawą manierę przypominającą wokalistę z BULLET FOR MY VALLENTINE i stara się połączyć tutaj nowoczesność z tradycją, co wychodzi bardzo dobrze. Nieco brutalniejszy w niektórych momentach wokal idealnie wpasuje się w agresywniejsze riffy. „Ride The Void” to dzieło dojrzałych muzyków, z doświadczeniem, którzy dopracowali swój album w każdej kwestii. Brzmienie jest tutaj ostre, soczyste, takie jakie być powinno, a okładka jest klimatyczna i z pewnością zachęca do sięgnięcia po album. Słabego utworu nie uświadczymy, nawet krótsze utwory jak choćby intro czy instrumentalny „Wake Me when its over” są warte uwagi i mają w sobie pomysłowość i solidne wykonanie. Jakie utwory dominują? Dynamiczne, gdzie słychać mieszankę starej szkoły heavy metalowej z lat 80 i thrash metalu. W takiej formie utrzymany jest szybki „Bestia Triumphans”, melodyjny „Dark Passenger”, energiczny „Crosswinds” i nie można tutaj wymienić jakiś słaby utwór. Bardziej stonowany „Bleeding Stone” potrafi zauroczyć ciężarem i chwytliwą linią wokalną. „Ride The Void” jest z koeli bardziej melodyjny, ale przez to bardziej przebojowy. W „To Decayead To wait” można wychwycić power metalową formułę, która dostarcza albumowi urozmaicenia. Właściwie każdy utwór to kawał porządnego heavy/thrash metalu na wysokim poziomie i każdy utwór ma w sobie cechy killera.

Nie przesadzę, jak stwierdzę że amerykański HOLY GRAIL mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Poprzedni album był dobry, ale mało wyrazisty jak dla mnie. „Ride the Void” z taką dynamiką, z taką zadziornością, z takim potencjałem, z taką melodyjnością i dopracowanie wyróżnia się i w tym roku może powalczyć o wysokie miejsce, może zdobyć szersze grono słuchaczy. Zasłużyli na to, bo odwalili kawał dobrej roboty, którą słychać i to wyraźnie. Gorąco polecam, niech was demolka tego miesiąca nie ominie.

Ocena: 8.5/10

piątek, 11 stycznia 2013

BATON ROGUE - The Wild side Of Paradise (1988)

Można przeboleć jeżeli dany album przyozdobiony jest niskobudżetową okładką, można zaakceptować niskiej klasy brzmienie, ale tylko wtedy, gdy muzyka sama się broni, potrafi przykuć uwagę, zapewnić rozrywkę. Tak też jest z BATON ROGUE, czyli heavy metalowym prosto z Niemiec, który został założony w 1986 roku. Zespół mało znany i w sumie nic dziwnego, skoro nagrał jeden album, który nie odniósł też większego sukcesu, po czym kapela się rozpadła, jednak ich debiutancki album „The wild Side of Paradise” jest wydawnictwem, który może jest daleki od ideału, ale jest na tyle solidnym że warto poświęcić mu wolny czas.

Klasyczny niemiecki heavy metal, gdzie słychać ACCEPT, SCORPIONS, a także bardziej hard rockowe zespoły jak KROKUS czy też BONFIRE najbardziej pasuje jako opis tego co gra ten niemiecki zespół. Na ich debiutanckim albumie nie uświadczymy świeżości, ani też oryginalności, również wokal Roberta Adolfa jest taki dość pierwotny, nieokiełznany i niezbyt dopracowany, czy też oklepane motywy gitarowe duetu Horndacher/ Adolf sprawiają,że owe wydawnictwo jest dalekie od genialności. Fakt, to co usłyszymy na tym albumie to wtórny, oklepany heavy metal, jednak szczery, melodyjny, zadziorny i solidny. Można wytknąć, ze wokal Adolfa jest taki niższych lotów i za mało w tym technicznego śpiewania, można ponarzekać, że partie gitarowe są tutaj takie bez polotu, bez werwy, jednak mimo tych wyraźnych nie dociągnięć muzyka się broni. Powodem tego zjawiska jest fakt, że zespół gra bardzo melodyjnie i prosto. Nie brakuje dynamiki, chwytliwości, czy też przebojów. Tanie i surowe brzmienie, przeciętne umiejętności muzyków nie zraziły na tyle, żeby nie dostrzec solidnych kompozycji. Można tutaj nieźle się bawić i zrelaksować przy stonowanym „Deep In The Night” o hard rockowym zacięciu, z motywem przesiąkniętym ACCEPT. Rytmiczny „ Don't Go” czy stonowany „Hot Blood Women” to kawałki utrzymane w dalszym ciągu w konwencji hard'n heavy. Lekki i taki melodyjny jest „Ain't No paradise”, zaś „Nightmare” jest bardziej metalowy i nieco mroczniejszy od dotychczasowych kompozycji i to pierwsza taka perełka warta uwagi. Najszybszym utworem na płycie jest „Long way To win” i szkoda tylko że nie ma tutaj więcej takich kompozycji, gdzie można wyłapać cechy NWOBHM, heavy metalu i tutaj wszystko brzmi znacznie lepiej niż w tych hard rockowych kompozycjach. Kompozycją na którą warto zwrócić uwagę jest z pewnością spokojniejszy „Steller dreams”.

Niby wszystko jest, bo są melodie, zadziorność, specyficzny wokal, mocne kompozycje, a jednak czegoś brak. Może świeżości, ciekawych pomysłów co do kompozycji? No bo oczywiste jest, że na dół ocenę ciągną wyczyny muzyków oraz kiepskie brzmienie. Jest to kolejny rzadki album z lat 80, nagrany przez kapelę która nie miała rozgłosu, która nie osiągnęła sukcesu, ale zostawiła po sobie debiutancki krążek, o którym mało kto pamięta. Nic dziwnego, skoro jest to tylko solidny album bez elementu zaskoczenie i jest to pozycja skierowana do fanów muzyki lat 80 i kolekcjonerów rzadkich, mało znanych kapel.

Ocena: 6/10

czwartek, 10 stycznia 2013

JUDICATOR - King Of Rome (2012)

Określany mianem amerykańskiego BLING GUARDIAN to zwrot jaki ostatnio dość często pojawiał się w stosunku kapeli o nazwie JUDICATOR, która gra speed/ power metal. Może i zwrot zastosowany nieco nad wyrost, choć trzeba przyznać, że inspirację wczesnym okresem BLIND GUARDIAN można uświadczyć, ale nie są to jedyne wyraźne inspiracje jakie tutaj słychać. Bo przecież kapela nie zapomina o rodzimych kapelach pokroju HELSTAR, VICIOUS RUMORS, czy też JAG PANZER. Można również usłyszeć pewne elementy RUNNING WILD czy CRYSTAL VIPER, a więc można sobie wyobrazić mniej więcej w jakim stylu zespół się obraca. Jest tu power/ speed metal, jest też i heavy metal. W roku 2012 ukazał się debiutancki album „King Of Rome”, który jest do pobrania za darmo na stronie zespołu na facebooku. Czego należy spodziewać się po tym wydawnictwie? Czy jest na tyle dobry, żeby zawracać nim sobie głowę?

Zanim opiszę to i owo na temat albumu to trzeba zwrócić uwagę, że JUDICATOR to właściwie projekt muzyczny dwóch muzyków, a mianowicie wokalisty Johna Yellanda znanego z DISFORIA, a także instrumentalisty Tony C występujący w SEDULITY. Co wyróżnia ten zespół od innego zespołu, który grał pod BLIND GUARDIAN, a mianowicie SAVAGE CIRCUS to wokalista. Tutaj John nie jest kalką Hansiego i ma wokal dość specyficzny. Jest to wokal lekki, może mało techniczny, ale dość taki nie typowy. Bardzo fajnie wypadają górne rejestry w jego wykonaniu. Urozmaicenia zapewniają wokale death metalowe zaśpiewane przez Bryana Edwardsa znanego z SEVEN KINGDOMS. Przez to album nabiera nieco mroczniejszego i ostrzejszego wydźwięku, co jest dużym plusem. Taki charakter płyty może nieco przypominać to co gra 3 INCHES OF BLOOD, choć tutaj nie uświadczymy thrash metalowych zacięć. Z koeli Tony C łączy w swojej grze style niemieckich kapel power/speed metalowych i amerykańskich i jest to udany miks. Mamy tutaj energiczność, zadziorność, odpowiednią dynamikę, szybkość, melodyjność, a także urozmaicenie. Nie można narzekać na jednostajność i męczenie jednego riffu w kółko. Aspekt produkcyjny też wypada na tym wydawnictwie dobrze, choć nie ma co spodziewać się nie wiadomo czego, skoro muzycy sami nad utworami i brzmieniem pracowali. Ciekawa klimatyczna okładka, tylko intryguje i zachęca do odpalenia owej płyty. Mogłoby się wydawać, że materiał będzie mało wyrazisty i ciężko strawny, jednak wcale tak nie jest. Może i jest wtórny i taki nieco oklepany, ale jest to bardzo solidne granie speed/power metalowe i to na bardzo dobrym poziomie. Już pierwszy utwór „Rising Again” nakreśla już wysoki poziom. Szybka sekcja rytmiczna, za którą jest odpowiedzialny Tony C, ostry riff, mieszanka niemieckiej sceny i amerykańskiej. Słyszalne wpływy GAMMA RAY, czy też właśnie BLIND GUARDIAN są tutaj ogromnym plusem. Pierwszy killer zaliczony. Podobnie jak BLIND GUARDIAN, muzycy tutaj stawiają na bardziej rozbudowane kompozycje, takie dość urozmaicone w swojej konwencji i jest pełno tutaj takich kompozycji. Drugi na płycie „Into the Sea of Bayonets” brzmi jak kawałek BLIND GUARDIAN z pierwszych dwóch płyty, taki energiczny, zadziorny, o takim pierwotnym, nieco przybrudzonym brzmieniu, z złożonymi solówkami i takim chwytliwym, zapadającym w pamięci refrenem, który nasuwa ślepego strażnika. „King of Rome” to już dla mnie taki bardziej amerykański power metal z wpływami MERCYFUL FATE, a „Backs Against the Wall” to kawałek bardziej heavy metalowy, z wyraźnymi wpływami CRYSTAL VIPER czy RUNNING WILD. Mocnym i dość brutalnym kawałkiem jest tutaj „Huogoumont” , który motorykę ma godną starych płyt BLIND GUARDIAN i jest kolejny szybki kawałek, w którym sporo death metalowego wokalu, który sprawia że utwór jest dość mroczny. Wolniejszym i o dość specyficznym klimacie jest tutaj utwór „The Iron Duke”, natomiast „Elan” to kolos z prawdziwego zdarzenia, do tego bardzo udany, gdzie jest sporo ciekawych melodii, motywów. Jako bonus na krążku pojawia się cover oczywiście BLIND GUARDIAN i „Tommyknockers” wypada całkiem dobrze.

Jeśli jest się fanem niemieckiej sceny, gdzie królują BLIND GUARDIAN, RUNNING WILD czy GAMMA RAY, jeśli lubi się amerykański power/speed metal po kroju HELSTAR czy VICIOUS RUMORS, jeśli ceni się solidne granie, gdzie jest nacisk na melodie, zadziorność i urozmaicenie, gdzie wszystko jest łatwe w odbiorze i nie brakuje killerów, to jest to album, którego nie powinieneś pominąć w roku 2012. Polecam!

Ocena: 8/10

środa, 9 stycznia 2013

REIGN OF FURY - World Detonation (2012)

Wielka Brytania, melodyjny thrash metal, młody zespół, który jest głodny sukcesu, agresja wyjęta z thrash metalowych czy też dynamika, zaś melodyjność, przebojowość, rytmiczność z heavy metalu i to tego z lat 80, z czasów gdzie rządził IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy BLACK SABBATH, do tego debiut roku 2012. Tak można opisać krótko i zwięźle to z czym mamy do czynienia w przypadku REIGN OF FURY i ich debiutanckiego krążka, który jest zatytułowany „World Detonation”. Czy płyta może połączyć pokolenie młode, które opowiada się za nowoczesnym brzmieniem i agresją oraz starsze, które ceni sobie melodyjność i wydźwięk klasycznych i legendarnych zespołów?

Po dogłębnym zapoznaniu się z owym albumem, mogę śmiało przytaknąć, że tak jest to album, który zadowoli i jednych i drugich. Nie ma tutaj ściemy, silenia się, stawianie na jakieś motywy pokręcone, jest za to miłość do metalu z lat 80, jest agresja, niezwykła melodyjność, a każdy z muzyków daje z siebie 100 % zaangażowania, co zresztą słychać od momentu odpalenia płyty. Bison to wokalista, który śpiewa mocno, zadziornie, dość energicznie, może niezbyt technicznie, ale świetnie to wpasuje się w konwencję zespołu, w to co grają gitarzyści, czyli Jon Priestley i
Ed Westlake. Bez problemu udaje im się połączyć motorykę thrash metalową, tą agresję, dynamikę, z heavy metalową melodyjnością, przebojowością co zostaje w znakomity sposób za prezentowany w utworze „Infernal Conflict”, gdzie sekcja rytmiczna pędzi do przodu, a gitary dostarczają sporo emocji, nie tylko podczas głównego motywu, bo i sporo dzieje się w momencie solówek. To się nazywa melodyjny thrash metal bez dwóch zdań. Cięższym utworem jest z pewnością „Envy The Dead” , gdzie riff jest taki typowy dla thrash metalu, nawet sam wokal też bardziej drapieżny. W podobnej konwencji utrzymany jest „Born To Die”. Z kolei „Vile Submission” pokazuje melodyjną stronę zespołu. To co znajdziemy na płycie to jeszcze 3 rozbudowane kawałki, trwające po 8 minut, pokazujące, że zespół potrafi zagrać bardziej złożone kompozycje, gdzie pełno jest urozmaiconych motywów i sporo się dzieje. Trzeba przyznać, że taki kawałek jak „Heaven Awaits / Hell Takes” czy też „World Detonation” potrafią zauroczyć i zaimponować swoją bogatą konstrukcją i nie wiem czy to nie jest kluczowy moment tego krążka. Na pewno warto zwrócić szczególną uwagę na te kompozycje.

Melodyjny thrash metal, może i to nadużycie w przypadku tego albumu, bo jest tu sporo heavy metalu, co nie oznacza że nie ma thrash metalu, bo jest tutaj on dość w sporej ilości. Bardzo udany debiut brytyjskiej formacji, która ma potencjał. Grają na bardzo dobrym poziomie, nie mają problemu z wygraniem ciekawych melodii i mocnych kompozycji, które zapadają w pamięci. Mocna rzecz, którą warto się zainteresować. Coś dla fanów starych kapel, a także nowoczesnego, agresywnego metalu.

Ocena: 8/10

wtorek, 8 stycznia 2013

DIVINE RITE - First Rite (1984)

W 1982 roku został założony z inicjatywy gitarzysty Randy'ego Pevlera i perkusistę Jima Hansena zespół, który łączył w sobie cechy hard rocka, glam metalu, heavy metalu czy też pewne cechy NWOBHM. Zespół zwał się DIVINE RITE i kto lubi muzykę JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN czy BLACK SABBATH, kto lubi słuchać solidne albumy metalowe z lat 80, ten może zainteresować się płytą tego zespołu która jest przedmiotem owej recenzji. To zadanie jest nieco łatwiejsze, bo zespół wydał tylko jeden album, a mianowicie „First Rite”, który został wydany w 1984 roku. Czy jest to dzieło solidne? Czy jest na czym zawiesić ucho?

Skład zespołu na debiutanckim albumie uzupełniali wokalista J.P. Powers i basista Joe Hall. Trzeba przyznać, że muzycy dobrze odegrali swoje role. JP ma dość lekki, klimatyczny głos o dość specyficznej manierze i jednych zaintryguje, drugich zniesmaczy. Partie gitarowe Randeygo nie rzucają na kolana i można je nazwać solidnymi, tudzież przeciętnymi. Z jednej strony są one wtórne, a z drugiej niezbyt przekonujące, zagrane jakby bez zaangażowania wiary. Jednak mimo tego można wychwycić kilka jakże udanych melodii. Przykładem tego jest przebojowy „She's a Killer”, który zdobył małe grono zwolenników i skojarzenia z JUDAS PRIEST w obrębie riffu, stonowanego tempa można uznać za plus. Zadziorność też tutaj się pojawia czego dowodem jest nieco ostrzejszy „Animal”, choć wycie w stylu wilka może na dłuższą metę denerwować. Skoro jesteśmy już przy zawartości, to trzeba zwrócić uwagę, że materiał jest starannie przyrządzony, jest solidność i urozmaicenie, czego dowodem jest bardziej rockowy „Queen of the Nile” o nieco bluesowo, punkowym wydźwięku. Hard rockowa formuła zespołowi niezbyt wychodziła i świetnie to odzwierciedla mało wyrazisty „Don't Need your lovin”. Średnich lotów jest też nieco przesiąknięty IRON MAIDEN „Fast Talk”. Szybkość, dynamika i nieco ostrzejszy riff to zalety „Bomb Squad”, jednak i tutaj jest kilka niedociągnięć, jak choćby wokal. Z kolei zamykający „Dreamer” to bardziej dojrzały kawałek, z klimatem, rozbudowaną i ambitną strukturą, która potrafi zauroczyć. Do tego niezbyt dopracowane brzmienie i za mała liczba przebojów, co sprawia, że album traci sporo w ostatecznym rozrachunku.

Nie jest to dzieło perfekcyjne, ani nadzwyczaj melodyjne, ale jest to kolejny mało znany zespół, który zaistniał na scenie heavy metalowej w latach 80 i choć nie jest to granie wysokich lotów, to jednak można coś wyłapać z tego słuchania. Pozycja raczej dla maniaków lat 80, dla szperaczy i kolekcjonerów, reszta może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 7 stycznia 2013

SHADOWFOX - First Blood (1985)

Wychowaliście się na twórczości AC/DC, DEF LEPPARD, KROKUS czy też FOREIGNER? Jesteście fanami amerykańskiego hard rocka czy też Aor? Lubicie rzadkie, mało znane albumu z okresu lat 80? No to mogę wam z czystym sercem polecić jedyny znany mi album amerykańskiego zespołu SHADOWFOX, czyli „First Blood”, który ukazał się w roku 1985. Czy warto zadać sobie trud, żeby zapoznać się z tym dość rzadkim wydawnictwem?

Jeżeli jest się fanem wszelkiego pojętego hard rocka z elementami Aor, jeśli ktoś kocha lekkość, szaleństwo, chwytliwe kompozycje, rytmiczne riffy, dużą dawkę melodyjności i dość radosny wydźwięk albumu ten z pewnością musi posłuchać tego albumu, na pewno się nie zawiedzie. Może okładka, nieco odstrasza swoim nie dopracowaniem, ale zawartość wynagradza to z nawiązką. Czyste, klimatyczne brzmienie, takie jakie jest niezbędne przy tego rodzaju produkcjach, do tego dochodzi ten pazur charakterystyczny dla produkcji z tamtego okresu. Taki brzmienie w znakomity sposób podkreśla lekkość, melodyjność i klimat partii gitarowych duetu Bruce Morris/A. J Curtis, którzy stawiają na łatwe i zapadające melodie, a także finezyjność która daje się we znaki nie tylko przy solówkach. A.j Curtis bez wątpienia jest liderem zespołu i to on też jest odpowiedzialny za partie wokalne na tym wydawnictwie. Maniera lekka, czysta i nie można mu odmówić wyszkolenia technicznego i momentami przypomina wokalistę FOREIGNER. Znaczącą rolę w muzyce amerykanów odgrywa klawiszowiec Jim Mattern, który tworzy ciekawy klimat i sprawia że kompozycje są takie lekkie i bardzo melodyjne.

Co znajdziemy na albumie? Przebojowy otwieracz w postaci „Hot Rock” gdzie słychać sporo z AC/DC i DEF LEPPARD. Z kolei melodyjny „Rocker” zawiera cechy które bym przypisał FOREIGNER, głównie przez tą lekkość i taki spokojniejszy wydźwięk. AC/DC pełną gębą słychać w „She's Got It” nawet pod względem wokalnym. Lekki hard rock z wpływami FOREIGNER można usłyszeć w „Cant Find Heaven” , czy też w nieco spokojniejszym „Life Is Nothing More”. Finezyjne solówki to z kolei cecha „Too Hot To sleep” i nie wiem czemu najpiękniejszym utworem na płycie wydała mi się ballada „I Found You” i tutaj jest wypisz wymaluj FOREIGNER.

Bardzo solidny, lekki album, który cechuje się niezwykłą melodyjnością, przebojowością, prostotą i finezyjnością. Można tutaj usłyszeć coś z FOREIGNER, AC/DC czy DEF LEPPARD co można uznać za plus. Płyta dość ciężka do zdobycia, ale warta zachodu. Amerykański zespół nie przetrwał próby czasu i zostawił po sobie ten jakże miły dla ucha album, o którym istnieniu mało kto wie.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 6 stycznia 2013

FERROMANIC - Precession (2012)

Ciężko dzisiaj o solidny heavy/speed metal z elementami power metalu, a jeśli już coś wychodzi, to często nie zaspokaja w pełni tego czego żąda się od danego wydawnictwa, tak było choćby z ostatnim ALLTHENIKO i w tej kategorii z roku 2012 wypada lepiej niemiecki FERROMANIC. Kapela założona w 2011 r z inicjatywy gitarzysty Olivera Maya, który z muzyką metalową o podobnych cechach miał do czynienia już w latach 80 w kapeli WARRANT. Mając świeże pomysły co do kompozycji, zebrawszy odpowiednich ludzi do składu zespołu, nagrał debiutancki album „Precession”, który jest solidnym albumem, pokazującym że można zagrać solidny heavy/speed metal przesiąknięty niemiecką topornością, surowością.

Proste, niezbyt skomplikowane melodie, dynamika oparta na ostrych, zadziornych riffach, czy też rozpędzonej sekcji rytmicznej, dopasowane do specyficznego wokalu to właśnie FERROMANIC. Co mówi klimatyczna okładka? Oczywiście można z niej odczytać, że to dość mocny, solidny album jednak wtórny i bez chrzty oryginalności i dobra praca muzyków, dobre brzmienie i zadziorne kompozycje, sprawiają, że album można określić mianem przyjemnego dla ucha. Jednak poza granicę, solidności też FERROMANIC nie wykracza. Brakuje ciekawych rozwiązań w obrębie samych kompozycji, co słychać po takim „Dystopia”, gdzie jest zadziorność, jednak sam motyw, melodyjność, czy też refren, który powinien zapadać w pamięci wywołują dość skrajne odczucia. Toporność, nieco daje się we znaki w „Love Turn To Hate”, który piętnuje wokal Achima, który jest specyficzny, ale to raczej nie jest zaleta. Przede wszystkim brakuje mu ognia, mocy, pary w płucach i wszystko brzmi takie nieco dość amatorsko.. Gdyby tak zamienić tego wokalistę na kogoś z górnej półki to i materiał zyskał by na atrakcyjności, bo nie brakuje tutaj przecież petard, killerów, czego dowodem jest obecność takich kompozycji jak „Precession”, „Seventh seal” czy też przesiąknięty JUDAS PRIEST „Hero or Demon”, który potrafią zauroczyć dynamicznością, szybkością, chwytliwością i zadziornością, czego niektórym kompozycjom brakuje. Do grona tych kawałków, które potrafią wzbudzić zainteresowanie należy też ostry „Escape From the Dungeons” , gdzie motoryką przypomina PRIMAL FEAR, czy też otwierający album „2090 AD” i szkoda tylko że niektóre utwory są niedopracowane i brzmią dość surowo.


Debiut FERROMANIC to solidny album z muzyką heavy/speed metalową, w którym nie brakuje mocnych riffów, prostych motywów, chwytliwych melodii i pazura, jednak specyficzny wokal, który pozbawiony jest wysokich lotów techniki, czy też nie do końca trafione pomysły odnośnie kompozycji sprawiają, że album nie jest bez skaz. Bardzo solidny heavy/speed metal, który warto posłuchać. Ale czy jest to pozycja do której będę wracał w przyszłości? Z pewnością nie.

Ocena: 6/10

sobota, 5 stycznia 2013

SACRED GUARDIAN - Sacred Guardian (2012)

SACRED GUARDIAN to kolejny debiutancki zespół z roku 2012. Pochodzący z Portoryko młody zespół na swoim debiutanckim albumie „Sacred Guardian” nie kryje fascynacji klasycznymi i uznanymi zespołami typu IRON MAIDEN, DIO, BLACK SABBATH, LED ZEPPELIN, JUDAS PRIEST, czy MERCYFUL FATE, KING DIAMOND. Ta słabo znana formacja, została założona w 2006 roku z inicjatywy gitarzysty Jose Blondeta i basisty Alberto Maldonado, później uzupełniono ten skład wokalistą Gustavo Rodriguez, który manierą przypomina momentami Ronniego James Dio czy Bruce'a Dickinsona, a także perkusistą Rafaelem Maldonado, który dba o dynamiczność i mocny wydźwięk debiutanckiego albumu. Czy takie inspiracje jakie tutaj wymieniłem gwarantują dobry materiał? Czy można o „Sacred Guardian” mówić tylko pozytywnie?

Słuchając owego wydawnictwa ciężko jest znaleźć jakieś większe wady, czy też niedociągnięcia. Mocne brzmienie, czysty wydźwięk instrumentów, soczystość czy też dobra produkcja, klimatyczna i miła dla oka to tylko część tych aspektów o które zadbano. Staranność, zaangażowanie można dostrzec niemal na każdym kroku. Starania i wysiłek można usłyszeć w słuchając się w to co wygrywają poszczególni muzycy i poza dobrze wyszkolonym technicznie wokalistą Gustavo, na wyróżnienie zasługuje sekcja rytmiczna przypominająca twórczość IRON MAIDEN oraz gitarzysta Jose A. Blondet, który stara się zawrzeć w swoich partiach wszelkie wcześniej wspomniane inspiracje i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Nie ma mowy o chaosie, niedopracowaniu, nie ładzie, to wszystko brzmi tak jak powinno. Heavy metal pełną gębą słychać tutaj i właściwie każdy utwór ma w sobie to coś co sprawia, że słucha się z zaciekawieniem i szacunkiem dla muzyków, że potrafią tak znakomicie oddać to co najlepsze w heavy metalu z lat 80. Klimatyczne intro, nasuwa wiele klasycznych zespołów, ale klimatem przypomina mi X – WILD czy RUNNING WILD. Z kolei „The Last Rite” ma melodyjność IRON MAIDEN czy też RUNNING WILD, ciężar, mrok rodem z dokonań MERCYFUL FATE, zaś zadziorność i przebojowość nasuwającą DIO. Utwór bardzo rytmiczny i dość chwytliwy jak na swoją mieszanką. Szybsze tempo, ostrzejszy riff, więcej MERCYFUL FATE, a także sporo elementów JUDAS PRIEST można usłyszeć w „Sacred Guardian”. Połamane melodie, bardziej urozmaicona struktura, stonowane tempo sprawiają, że „Dark Ages” wpisuje się w konwencję twórczości KINGA DIAMONDA. „The Truth Within the Lies” to dość mroczny i bardziej rozbudowany kawałek, w którym znów coś z DIO słychać, ale nie brakuje skojarzeń z BLACK SABBATH. Ciekawy motyw „Knights of the Moonlight” czyni ten utwór jednym z tych najbardziej wyróżniających się. Czy tylko ja tutaj słyszę KINGA DIAMONA i IRON MAIDEN? Album urozmaica najdłuższy utwór czyli „Ulises” , gdzie pojawia się sporo ciekawych solówek oraz spokojny „Majesty”.

Nie brakuje ostatnio albumów z heavy metalem w stylu lat 80 i właściwie SACRED GUARDIAN nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jednak mimo tego, że grają wtórny i taki nieco oklepany metal, to jednak miło usłyszeć w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, DIO, czy MERCYFUL FATE, miło posłuchać wokalistę, który ma ciekawą manierę, a muzycy potrafią grać z miłości do muzyki, do heavy metalu. Album charakteryzuje się melodyjnością, prostotą i nie brakuje przebojów, które potrafią umilić czas podczas słuchania.

Ocena: 7/10

MYSTERY BLUE - Conquer The World (2012)

Jednym z dość znaczących zespołów francuskiej sceny metalowej jest bez wątpienia zespół MYSTERY BLUE, który właściwie może pochwalić się 30 letnim stażem z pewnymi przerwami. Jest to solidny zespół heavy metalowy, który w 2012 roku wydał swój 7 album o nazwie „Conquer The World”. Czego można się spodziewać od tego wydawnictwa? Czy jest to album, któremu warto poświęcić czas?

Jeśli komuś nie przeszkadza piszczący, niezbyt dopieszczony techniczny wokal kobiecy, a taki jest właśnie wokal Nathalie, jeśli ktoś lubi mocny, zadziorny i wtórny heavy metal, w którym słychać wyraźne wpływy JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, VICIOUS RUMORS czy też PRIMAL EAR, jeśli nie przeszkadza wtórny charakter materiału, brak oryginalnych pomysłów i tylko dobra praca gitar, bez większego zaskoczenia, ten spokojnie może sięgnąć po nowy album francuskiej formacji, bo „Conquer The World” to solidny krążek, który charakteryzuje się mocnym brzmieniem, który podkreśla zadziorny charakter albumu i jego materiału. To album, w którym nie brakuje ostrej pracy gitar i Frenzy Philippo w roli gitarzysty spisuje się naprawdę dobrze. Może nie ma w tym niczego odkrywczego, ale nie można mu odmówić zaangażowania, zadziorności, lekkości i każda melodia potrafi zapaść w pamięci, co można uznać za mały sukces. Materiał można określić mianem dynamicznego i zadziornego o czym znakomicie świadczy chwytliwy „Conquer the World”, utrzymany w stylu JUDAS PRIEST „Innocent Crime”, dynamiczny „Cruel Obession” , czy też mój ulubiony kawałek „ Road of Despair”, w którym zespół ociera się o thrash metal. Nie zabrakło tez na tym wydawnictwie spokojnej, klimatycznej ballady „Keep On Dreaming ” czy też rozbudowanego kolosa w postaci „Guardian Angel” gdzie zespół próbuje dostarczyć słuchaczowi sporej dawki melodyjności i zadziorności, co wyszło raczej średnio.

„Conquer The World” to solidny album z mocnym brzmieniem, ostrymi kompozycjami, przesiąkniętymi stylem JUDAS PRIEST. Może i jest to wtórne granie, może i wokalistka potrafi czasami nieco działać na nerwach swoją specyficzną manierą, to jednak kompozycje są solidne i mogą zauroczyć ostrzejszym riffem, czy też melodyjnością, co z pewnością jest atutem tego wydawnictwa. Można posłuchać, ale w roku 2012 były znacznie ciekawsze albumy z muzyką heavy metalową.

Ocena: 6/10

MAJESTY - Thunder Rider (2013)

Niemiecki MANOWAR znany jako MAJESTY powraca właśnie z nowym albumem, który się zwie „Thunder Rider”. Oczekiwania względem tego zespołu i ich nowego albumu były dość ogromne z mojej strony. Ze względu na udane granie pod MANOWAR, dwa świetne albumy w przeszłości czyli „Sword & Sorcery” i „Reign In Glory”, czy też świetnie skonstruowany album wydany pod nazwą METALFORCE. Poczynienia i logika Tareka Maghary jest tutaj dziwna, bo było MAJESTY i zmienił w 2008 roku nazwę, nagrał nowy album pod tą nazwą, a wszystko tłumaczył, ze pod nazwą MAJESTY wszystko osiągnął, a teraz nowy album pod starą nazwą i zrozum tu artystę. Czy nowy album o podniosłym tytule „Thunder Rider” jest równie dobry jak wcześniejsze albumy? Czy jest godzien marki MAJESTY?

Jeśli ktoś myśli, że Tarek lider MAJESTY obierzy inny kierunek na nowym albumie MAJESTY niż granie pod MANOWAR to jest w błędzie i tego raczej się nie doczeka. Bo MAJESTY słynie właśnie z tego true metalowego grania pod MANOWAR stawiając na podobną strukturę utworów, na stonowaną sekcję rytmiczną przeplataną z nieco szybszą, na mocne, zadziorne gitary, podniosły, metalowy wokal i teksty o wojnie, wojownikach i tym podobnych. To jest właśnie cały MAJESTY, który nie stroni od dobrych melodii, z zapadających prostych refrenów, z których wydobywa się epickość. To wszystko jest i na nowym albumie, z tym że ile razy można zapodać to samo? Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, ale nie to jest problemem tego wydawnictwa, tylko słabe kompozycje, które są najzwyczajniej w świecie średniej klasy. Brak wyrazistych przebojów, killerów, które porwą ostrą pracą gitar. Wokal Tareka nic się nie zmienił, choć odnoszę wrażenie, że stracił nieco na zadziorności. Nie tylko kompozytorstwo jest średnich lotów, ale też praca gitar, riffy, motywy czy też solówki. Duet Digger/Visser większy popis i lepsze show zrobił na albumie METALFORCE, który był pełen ciekawych zagrywek, podniosłych melodii, czy też energicznych solówek, tutaj jakoś tego mi brakuje i słychać średniej klasy grą, która zaspokoi mniej wymagających słuchaczy. Brzmienie i okładka, które są godne poprzednich albumów, to nieco za mało, żeby mnie przekonać do siebie.

Album był promowany za sprawą klipu do „Thunder Rider” i tą kompozycja zostaje otwarty album. Kompozycja solidna i trzymająca poziom największych przebojów tej formacji. Prosta linia melodyjna, niezbyt skomplikowane partie gitarowe, zadziorność, tekst o wojowniku, podniosły, true metalowy refren i lekkość, sprawiają że kawałek zapada w pamięci. Jednak takich utworów nie ma tym albumie zbyt dużo. Dobrze wypada z pewnością dynamiczny, energiczny, rozpędzony i chwytliwy „Warlord Of the sea” , który jest bardziej rozbudowaną kompozycją. Melodyjny, szybki, nieco ostrzejszy „Metaliator” czy też przebojowy „Rebellion Of steel” to kompozycje, które gdzieś tam też potrafią zapaść w pamięci, ale daleko im do tych kawałków z wczesnej działalności zespołu. „Anthem of Glory” ma tempo i konwencję godną MANOWAR, jednak refren, melodie już nie są tak świetne i tutaj słychać nie wykorzystany potencjał. Nieco bardziej hard rockowy „Make Some Noise” piętnuje wszelkie niedoskonałości i niezbyt ciekawe pomysły w sferze partii gitarowych i jest to kolejny wyraźny przykład niezbyt precyzyjnych i udanych aranżacji. Epickość i rozbudowana forma „Raise The Beast” też mnie nie zaspokoiła w pełni i tutaj też czuje niedosyt i w swojej działalności mieli znacznie ciekawsze kolosy.

„Thunder Rider” to album, który oddaje w pełni styl MAJESTY. Nie ma tutaj niczego nowego, w dalszym ciągu niemiecki zespół gra true metal przesiąknięty MANOWAR. Okładka mogła sugerować powrót do najlepszych lat tego zespołu, jednak to sygnał że wracają do właściwej tematyki dla tego zespołu i to byłoby na tyle. Został połozony sam poziom kompozycji, ich pomysłowość czy też w końcu wykonanie. Niby jest to do czego nas przyzwyczaił zespół, jednak znacznie niższych lotów. Niestety, ale dla mnie to jest przeciętny album, który szybko zostanie zapomniany i jest to pierwsze rozczarowanie roku 2013. Oby było ich jak najmniej.

Ocena: 6/10

czwartek, 3 stycznia 2013

WINDRUNNERS - Undead (2013)

3 dzień nowego roku 2013 i czas napisać o pierwszej płycie z tego roku, a jest nią debiutujący w tym roku ukraiński WINDRUNNERS. Zespół, który swój styl muzyczny określa mianem power/speed/ heavy metalu i po trochu z tych gatunków słychać, co już dla mnie jest plusem, bo to jest w końcu ulubiony mój przedział jeśli chodzi o heavy metal. Czy debiutancki album „Undead” ma więcej plusów? Czy jest to album, który wzbudza pozytywne odczucia podczas słuchania?

Aby poznać album, trzeba poznać zespół, a ich historia rozpoczyna się w 2008 roku kiedy to został założony i nastawiony na granie power/speed metalu z elementami heavy metalu czy też thrash metalu. Ich styl jest przesiąknięty wpływami PRIMAL FEAR, HELLOWEEN, BLOODBOUND czy też bardziej heavy metalowymi zespołami typu JUDAS PRIEST czy IRON MAIDEN co zresztą słychać to w jaki sposób są konstruowane melodie, partie gitarowe, to jakie solówki występują i to jak konstruowana jest tutaj przebojowość. Taki styl jest gwarancją tego, że sporo słuchaczy sięgnie po ten album, co jest bardzo dobrym chwytem. Na szczęście styl i nawiązanie do tych znanych kapel jest na takim poziomie, że nie ma powodów do narzekania. Oczywiście styl jest wtórny i takich płyt, takich zespołów jest coraz więcej, ale nie można powiedzieć, że mamy do czynienia z kapelą, która grać nie potrafi i nie ma siły przebicia przez dość silną konkurencję. „Undead” to solidny album, który jest dziełem młodych muzyków, którzy wiedzą co mają robić i jak to robić, żeby osiągnąć pożądany efekt, który ma zadowolić muzyków oraz słuchaczy. Czym byłby ten album bez mocnego, zadziornego wokalu Tima, który pełni rolę również gitarzysty? Czym byłby ten album bez tego jej maniery przypominającej Andiego Derisa czy Patrika Johanssona z BLOODBOUND? Czy można byłoby mówić o solidnym albumie bez tej zróżnicowanej, mocnej sekcji rytmicznej, czy też bez zadziornych riffów, energicznych, melodyjnych solówek, bez tych chwytliwych melodii wygrywanych przez duet Tim/Vlad, czy też przez Tritę, która pełni rolę klawiszowca? Zapewne nie i w połączeniu z mocnym, dobrze wyważonym brzmieniem te cechy stanowią siłę tego wydawnictwa.

Pora skupić się na materiale i opowiedzieć z czym mamy do czynienia. Otwieracz „Undead” nieco mrocznym wydźwiękiem, zadziornością i niezwykłą melodyjnością nasuwa oczywiście BLOODBOUND i jest to solidny kawałek utrzymany w konwencji heavy/power metalowej. JUDAS PRIEST i PRIMAL FEAR to zespoły, które wyraźnie dają o sobie znać w dynamicznym „Lifeless”, który niektórym powinien być znany z mini albumu, który promował ten pełnometrażowy album. Energiczny riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, praca gitar utrzymana w power metalowej formule to cechy „First”, który przypomina ostatnie dokonania HELLOWEEN. Bardziej stonowane klimaty przesiąknięte gothic metalem, nieco hard rockiem można usłyszeć w „Time”. Oczywiście jest i ballada, a „Prisoned in stone” to solidna ballada, lecz i bez niej album byłby równie interesujący. Średnie tempo i riff w stylu JUDAS PRIEST to właśnie cały „Eternal”, który jest kolejnym chwytliwym i takim łatwo zapadającym utworem na płycie. Do moich ulubionych kawałków zaliczę z pewnością dynamiczny „Evil Potion” i zamykający „Goodbey My Darling”, który jest przyozdobiony bardzo interesującymi melodiami, które wygrywane są przez gitary i klawisze.

Rok 2013 zaczął się całkiem dobrze jeśli chodzi o muzykę heavy metalową. Mamy już pierwszy bardzo solidny album, pierwszy ukraińskiej formacji, która ma potencjał, która potrafi nagrać dopracowany i atrakcyjny dla słuchacza album i „Undead” jest tego znakomitym przykładem. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu, mocnych, zadziornych riffów, ostrego wokalu, chwytliwych melodii i przebojów, które zapadają w pamięci. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10

wtorek, 1 stycznia 2013

INCURSED - Fimbulwinter (2012)

Viking/folk/pegan heavy metal , tak można określić to co gra młody hiszpański zespół o nazwie INCURSED. Można rzec kolejny podziemny i mało znany zespół, który poznałem dzięki uprzejmości wytwórni METALMASSAGE z którą współpracuje od nie dawna. O samym zespole nie słyszałem dotychczas i jakoś nigdy nie miałem kontaktu z ich twórczością, do czasu kiedy posłuchałem drugiego albumu o nazwie „Fimbulwinter” który ukazał się w roku 2012. Czego należy się spodziewać po płycie zespołu dotychczas nie znanego, który gra muzykę z którą nie obcuję na co dzień?

Przede wszystkim ciekawego stylu, który podkreśla pomysłowość zespołu, to jak znaczącą rolę odgrywa podniosłość, epickość w ich muzyce, to jak ogromne znaczenie mają melodie, ciekawy klimat nawiązujący do gatunku folk/viking metalu i słychać to po tym jak brzmią melodie, jaki mają charakter, do tego ciekawym pomysłem było tutaj wprowadzenie elementów dotyczących black czy death metalu, które przejawiają się głównie w mocnym, mrocznym wokalu. Zespół stara się wzbogacić swoją formułę o czysty wokal, dużą dawkę melodii i wykorzystanie patentów heavy metalowych, co jest tutaj sporą atrakcją. Słuchając tego wydawnictwa można usłyszeć wpływy ELUVEITE czy ENISFERUM, lecz zespół stworzył własny, dość bardzo atrakcyjny styl, który imponuje dynamiką, bogactwem aranżacyjnym, pomysłowością, techniką muzyków i lekkością. Wszystko przyrządzone z głową, z wyczuciem i solidnością. Muzycy odwalają tutaj dobrą robotę i każdego można by tutaj pochwalić. Jona Koldo Tera za klimatyczne i bardzo chwytliwe partie klawiszowe co świetnie słychać w instrumentalnym „Feisty Blood” , Narota Santosa za zróżnicowane i mocne,zadziorne wokale, który zapewniają płycie mroczniejszy klimat, Farnandeza za melodyjne, dynamiczne i chwytliwe melodie, który wygrywa za pomocą swojej gitary i ten element tutaj dostarcza sporo doznań. Nie wiele gorzej wypada sekcja rytmiczna co zresztą słychać po melodyjnym i podniosłym „Jörmungandr” gdzie coś z IRON MAIDEN też można wyłapać. Bardzo dobra praca muzyków w połączeniu z dopracowanym, solidnym, przebojowym i chwytliwym materiałem który jest w dodatku zróżnicowany sprawia, że album jest nadzwyczaj miły w odsłuchu. Mamy podniosłość i orkiestrę, która zdobi otwieracz „Endless, Restless, Relentless” , folkowe i chwytliwe melodie tak jak w „Svolder's Battle”, nieco bojowy wydźwięk w stylu SABATON jak w „Ginnungagap”. Nie brakuje spokojniejszego kawałka w postaci „Homeland” który kojarzy mi się nieco z ORDEN OGAN. Najbardziej kontrowersyjnym kawałkiem na płycie z kolei jest zamykający „Erik the Deaf”, który nie do końca mi się podoba.

Specjalistą w tej kategorii metalu nie jestem i raczej nigdy nie będą, jednak muszę przyznać, że ten nieznany mi zespół zaimponował mi melodyjnością, techniką, to jak tworzy świetne utwory, zróżnicowane, dopieszczone pod względem aranżacji. Ciekawy styl, który skupia się na vikng/folk/ pegan metalu z elementami heavy metalu i to wszystko jest bardzo dobrze wyważone. Nie ma chaosu i jakiegoś silenia się. Znakomity krążek, który zadowoli fanów gatunku, ale nie tylko. Polecam!

Ocena: 8.5/10


Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości:

SEROCCO - Lambay (2012)



Nie na co dzień mam styczność z heavy metalem z elementami folk/viking metalu czy też thrash metalu. Ze stylem, w którym mamy do czynienia z thrashmetalowym zacięciem, melodyjnymi partiami gitarowymi, z mocną perkusją, dudniącym basem i wokalem nasuwającym Hatffielda z METALIKI i irlandzki zespół SIROCCO. Czy taki dość oryginalny styl gwarantuje sukces?

Zespół, który został założony w 2003 roku w przeciągu swojej działalności dorobił się trzech albumów, z czego ostatni „Lambay” miał premierę w roku 2012. Wokół płyty nie było większego szumu i można ów krążek potraktować jego wydawnictwo podziemne, wykreowane przez samych muzyków dla słuchaczy. Trzeci album tej formacji to koncept album opowiadający o inwazji wikingów na Irlandię. O ile sam pomysł co płyty do stylu dość ciekawy, szkoda tylko że wykonanie i sama realizacja znacznie gorsza. Przede wszystkim razi średnich lotów brzmienie, takie nieco podziemne, które uwypukla również nie doskonałości muzyków. Przede wszystkim przejawia się ona w grze gitarzystów Tobin/Owens, która jest momentami wtórna i taka mało przebojowa, czy też w braku stworzenia wystarczającej ilości przebojów. Niektóre pomysły może nie są w pełni wykorzystane, może niektóre aranżacje mogły być bardziej przemyślane, jednak ostateczny werdykt w przypadku tego krążka jest pozytywny. Ta młoda kapela, z podziemia muzycznego, którą poznałem dzięki uprzejmości niemieckiej wytwórni płytowej METALMESSAGE zaskoczyła mnie dość pozytywnie. Nie ma mowy o perfekcyjnym krążku, gdzie na każdym kroku jest killer i przebój najwyższych lotów, ale jest to bardzo przemyślany, solidny album z dużą dawką melodii i trzeba przyznać, że jego mocną stroną jest styl, zadziorność, klimat, czy też zróżnicowanie. Ten ostatni element można uzasadnić tym, że kapela stara się nie grać w kółko jednego na swoim albumie i tak mamy np. instrumentalny „Azure”, który stara się wykreować odpowiedni klimat, ma za zadanie trzymać w napięciu, mamy epicki „Lambay” w który słychać wyraźne inspiracje IRON MAIDEN, MANOWAR i innymi kapelami lat 80 i sam wydźwięk gitar w tym kawałku jest zaskakujący dobry. Może i wtórny charakter się pojawia, ale sama konstrukcja, rozbudowana forma, potrafi dostarczyć słuchaczowi sporo atrakcji. Na wzór „Lamblay” stworzony został również taki stonowany, rytmiczny „Follow,unearth”, rytmiczny „Maalsuthain”. Pierwszym takim niepotrzebnym utworem na płycie jest instrumentalny „Tempest”, który nic nie wnosi do materiału. Moim ulubionym utworem z tej płyty jest zadziorny, przesiąknięty IRON MAIDEN, czy też RUNNING WILD „An Chean Ri” w którym warto zwrócić uwagę również na wokal Ciarana, który przypomina młodego Jamesa Hetfielda i to akurat kolejny powód, dla którego warto posłuchać tego zespołu, a najlepiej poprzez zapoznanie się z tym krążkiem.

Zaskoczenie właściwie znikąd. O sam zespole nie słyszałem, nie czytałem żadnych informacji, nie miałem styczności z ich twórczością, a jednak sława to nie wszystko. Czasami można natknąć na podziemną kapelę, która potrafi nagrać bardzo solidny, przemyślany i dobrze zaaranżowany materiał, który dostarczy sporo pozytywnych emocji. Zespół oraz album godny promowania i polecania szerszej publiczności. To też polecam ten album fanom melodyjnego grania, fanom wokalu Hetfielda, tym którzy cenią sobie pomysłowość w graniu.

Ocena: 8/10


Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości: