niedziela, 16 października 2016

TESTAMENT - Brotherhood of The snake (2016)

Lata nie ubłaganie lecą i trendy w metalu też zmieniają się, ale mimo tych zmiennych wiele kapel trzyma swój poziom i stara się grać to na czym się zna. Miło jest widzieć, że znane marki wciąż dostarczają fanom sporo emocji i sporo dobrej, wartościowej muzyki. Jak spojrzymy w gatunek thrash metal, to można dostrzec, że różnie to bywa z nowymi albumami Megadeth, Slayer czy Testament. Jednak w tym roku tj 2016 zespoły z tego gatunku naprawdę zaskakują wysokiej klasy albumami, które są tak dopieszczone i dynamiczne, że można dojść do wniosku, że kapele wracają do swoich korzeni. Megadeth, Anthrax, czy Death Angel w tym roku na pewno nagrali jedne ze swoich najlepszych albumów. Do tej śmietanki na pewno warto dopisać Testament, bowiem ich najnowszy album zatytułowany „Brotherhood of the snake”, który ma coś z dawnych płyt, ale nutkę świeżości i zaskoczenia. Sam album jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na „Dark Roots of Earth”. Od tamtego albumu minęło 4 lata i mimo tego zespół gra swoje i robi to jak za starych dobrych czasów. Niektórym może nie przypasować brzmienie czy też feeling utworów, bo może się okazać za bardzo w stylu Exodus. Jakoś mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie bardzo podoba mi się ton i charakter utworów. Jasne, na albumie dominują energiczne i agresywne kompozycje, które przesądzają o jakości płyty. Testament nie byłby sobą, gdyby nie próbował urozmaicić materiał i tym razem też tak jest. Album otwiera tytułowy „Brotherhood of snake” i jest to żywiołowy kawałek, który oddaje to co najpiękniejsze w thrash metalu. Jest ciężar, przebojowość i duża dawka melodyjności. Co mi imponuje od samego początku to niezwykła technika muzyków, zwłaszcza gitarzystów. Eric i Alex dają z siebie wszystko i przykładają się do każdej zagrywki. Nieco toporniejszy i mroczniejszy jest „The pale King” i to kolejny mocny kawałek na płycie. Plusem są skojarzenia z Kreator. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest złożony i przebojowy „Stronhold”. Z kolei dla tych co lubią melodyjne granie zespół przygotował chwytliwy „Seven Seals”. Dobre wrażenie troszkę psuje techniczny i nieco nijaki „Born in Rut”, w którym sporo wpływów Megadeth. Na pewno do udanych kompozycji warto dodać nieco heavy metalowy „Neptune Spear”, dynamiczny „Black Jack” czy taki klasyczny „The number game”. Każdy z tych utworów to wysokiej klasy thrash metal, który pokazuje jak w znakomitej formie jest Testament. Mimo tylu lat amerykański band wciąż potrafi nagrać album na wysokim poziomie. Trzeba mieć go w swojej kolekcji, bo jest to jeden z ich najlepszych wydawnictw.


Ocena: 9/10

LIZZIES - Good Luck (2016)

Lizzies to świetny przykład, że można znakomicie odtworzyć klimat lat 80, a przy tym być autentycznym. Jest to jedna z najciekawszych kapel młodego pokolenia, która znakomicie łączy hard rocka i heavy metalu. Nie brakuje też nawiązań do NWOBHM i najlepsze jest to, że Lizzies wszystko przychodzi nadzwyczaj łatwo. Nie ma problemu z odtworzeniem klimatu płyt z lat 80, nie ma problemu z odpowiednim przybrudzonym brzmieniem i graniem prosto z serca. Muzyka tej hiszpańskiej formacji tętni swoim życiem i jest zagrane z miłości do heavy metalu. Co wyróżnia Lizzies na tle innych formacji to fakt, że powstał on w 2010r z inicjatywy 4 dziewczyn. Elena Zodiac to specjalistka od śpiewania i zna się na rzeczy. Jej głos jest naturalny i przywołuje na myśl Hellion. Ważną rolę odgrywa również Patricia, która jest odpowiedzialna za pomysłowe i energiczne partie gitarowe, które napędzają ten band. Sarya i Marina tworzą zgraną sekcję rytmiczną, która nadaje całości odpowiedniego tempa. Rok 2016 to rok Lizzies, bowiem ich debiut „Good Luck” zasługuje na szczególną uwagę i chwalenie pod niebiosa. Takie albumy i takie zespoły nie rodzą się tak często, dlatego warto delektować się muzyką zawartą na tym krążku i to nie jeden raz. Na płycie mamy 9 kompozycji dających ponad 30 minut frajdy i prawdziwy uczty dla maniaków lat 80. Już otwierający „Phoenix” przyprawia o dreszcze i pokazuje potencjał tej młodej formacji. Soczysty riff, mocne brzmienie i pomysłowe melodie pokazują, że jest to kapela z górnej półki. „666 miles” jest nieco szybszy i bardziej osadzony w klimacie NWOBHM. Fani Kiss, Dokken czy Ac/Dc pokochają bez wątpienia hard rockowy „Viper”, który jest jednym z największych hitów na płycie. Stonowany „Mirror Maze” jest bardziej rockowy i bardziej balladowym utworem. Energia i szybkość to atuty „Speed on The Road”, który ukazuje speed metalowe oblicze Lizzies. Do udanych kawałków warto zaliczyć melodyjny „One night Woman” i zadziorny „8 ball”. Dziewczyny z Lizzies pokazały, że kobiety też potrafią grać klasyczny metal w klimatach lat 80. Znają się na swojej robocie i dają czadu na swoim pierwszym albumie. Nie brakuje ciekawych melodii, energii i hitów. „Good luck” ma w sobie magię i brzmi jak krążek nagrany w latach 80, co tylko potwierdza talent Lizzies.

Ocena: 8.5/10

piątek, 14 października 2016

IBRIDOMA -December (2016)

Jak ktoś lubi heavy/power z wyraźnymi wpływami Firewind, Secret Sphere czy Almah, ten powinien czym prędzej sięgnąć po czwarty album włoskiej formacji Ibridoma. Działają od 2001 r i wypracowali swój styl, który łączy elementy nowoczesnego heavy/power metalu, progresywnego metalu i nawet thrash metalu. Ten band wie jak grać agresywnie, dynamicznie, a przy tym bardzo melodyjnie. Stawiają na nowoczesne brzmienie, na ostre riffy i to daje efekty, co słychać po nowym albumie zatytułowanym „December”. Christian Bartolacci i jego zadziorny wokal to prawdziwy atut tej formacji. To właśnie on napędza cały zespół i nadaje kompozycjom charakteru. W porównaniu do przednich wydawnictw to nie ma jakiegoś większego zaskoczenia. Dostajemy to do czego nas przyzwyczaił zespół na przestrzeni lat. Album otwiera soczysty „Sniper”, który pokazuje nowoczesny wydźwięk muzyki Ibridoma. Tytułowy kawałek „December” jest bardziej utrzymany w hard rockowej stylizacji. Dzięki takim rozwiązaniom album jest nudny i do bólu wtórny. Echa thrash metalu można usłyszeć w ostrzejszym „Im bully”. Do grona bardziej przebojowych kawałków warto zaliczyć heavy metalowy „Land of flames” czy power metalowy „I Don't like” które wnoszą sporo lekkości i melodyjności do albumu. Całość wypada naprawdę dobrze, szkoda tylko że brakuje wyrazistych motywów i nieco szybszego tempa. Efekt końcowy jest mimo tego i tak zadowalający i warto zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 7/10

wtorek, 11 października 2016

PARADOX - Pangea (2016)

30 lat już działa niemiecki band o nazwie Paradox i trzeba przyznać, że mieli ogromny wpływ na takie gatunki jak power/thrash czy właśnie speed metal. Ukształtowali swój własny styl i pokazali jak można znakomicie łączyć te trzy różne gatunki metalowe. Szybko zdobyli sławę i uzyskali status kultowego. To wszystko kosztowało ich ogromnego wysiłku, poświęcenia i ciężkiej pracy. Przetrwali wiele ciężkich momentów i można to uświadczyć patrząc na zmieniający się skład zespołu i liczne perturbacje, które napotykali. Ze starego składu został założyciel zespołu, czyli Charly Steinhauer. Jego specyficzny wokal, a także ciekawe i pomysłowe zagrywki gitarowe stały się znakiem rozpoznawczym Paradox. To on stał się ostoją zespołu i to dzięki niemu mamy taki ładny jubileusz. Zespół postanowił darować sobie zbędnie komplikacje typu best of i postawili na wydanie 7 albumu studyjnego. „Pangea” to świetna kontynuacja „Tales of Weird” i jeden z najlepszych dzieł Paradox.

Choć skład daleki od klasycznego, choć wiele lat minęło od pierwszych płyt, choć zespół miał wiele kłopotów po drodze, to jednak udało się pokonać wszelkie przeciwności i nagrać album w stu procentach w stylu Paradox, a jednocześnie świeży i pomysłowy. Paradox na nowo definiuje swój styl, w którym słychać klasyczne elementy, słychać patenty charakterystyczne dla thrash/power/heavy metal czy też właśnie speed metalu. Zespół ładnie łączy te elementy, dodając sporo agresji i przebojowości. Soczyste brzmienie podkreśla popisy gitarowe Gusa i Charliego, a także dynamiczną sekcję rytmiczną. Nowy album niszczy swoją energią i przebojowością. Dawno Paradox nie stworzył tyle hitów, tyle petard na jednej sesji. To tylko pokazuje w jakiej formie jest zespół i jak świetny album nagrali. Mamy tutaj wszystko. Zaczyna się klimatycznie i akustyczne partie gitarowe budują napięcie w otwierającym „Apophis”. Utwór szybko nabiera na szybkości i agresji. Dostajemy petardę w speed / thrash metalowym klimacie. Jeszcze więcej brutalności i energii mamy w rozpędzonym „Raptor”, który przemyca elementy power metalowe. Kolejny mocny punkt tej płyty. Dalej mamy równie udany i żywiołowy „The Ranging Planet”, który pokazuje, że Paradox jest w formie. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest „Ballot or Bullet”, który najlepiej identyfikuje styl Paradox oraz to co nazywamy niemieckim thrash metalem. Miłe nawiązanie do takich bandów jak Sodom, Destruction czy Kreator. „Manhunt” jest bardziej rozbudowany i bardziej złożony w swojej formule. Tutaj zespół stara się wtrącić różne motywy i zadbać o różne tempa. Bardziej techniczny charakter dodaje uroku i zbliża Paradox do ostatniej płyty Megadeth. Mocna rzecz i można tylko być w szoku, że Paradox dostarcza nam tylu killerów naraz. Bardziej heavy metalowy i stonowany „Cheat & Pretend” pozwalają złapać tchu i są dowodem, że Paradox potrafi urozmaicić swój materiał. Tytułowy „Pangea” to również bardziej thrash metalowe łojenie i nacisk na agresję. Bez wątpienia oddaje to co najlepsze w tej płycie i muzyce niemieckiej formacji. Kolejnym zaskoczeniem jest nieco balladowy „Vale of Tears” i sporo dzieje się w tej kompozycji. Na sam koniec mamy równie energiczny i nieco progresywny „El Muerte”, który dobrze podsumowuje ten album.


30 lat to kawał czasu i wiele może się przez ten czas wydarzyć. Wiele zespół nie może się pochwalić takim jubileuszem i taką bogatą dyskografią. Może to tylko 7 albumów, ale każdy z nich to prawdziwa frajda dla maniaków speed/thrash metalu. „Pangea” idealnie podsumowuje lata pracy Paradox, ich styl i jakość. To band, który przeżywa swoją drugą młodość i nic tylko czekać na kolejne takie albumy jak „Pangea”. Przebojowość + agresja + szybkość = „Pangea” i to jest fakt.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 9 października 2016

HYPERSONIC- Existentia (2016)

Hypersonic to włoski band, który powstał w 2006 roku z inicjatywy perkusisty Salvo Grasso i gitarzysty Emanuele Gangemi. Postanowili grać melodyjny heavy/power metal o nieco progresywnym zabarwieniu, a wszystko w celu poruszania tematyki chrześcijaństwa, miłości i wszelkich ludzkich problemów. Zespół jest młody, ambitny i szuka wciąż swojego miejsca na scenie metalowej. Debiut „Fallen Melodies” nie okazał się wielkim sukcesem, ale pokazał pomysłowość zespołu. Teraz po 5 latach przeszedł czas na „existentia”, czyli swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie. Hypersonic jest już bardziej doświadczonym bandem i wie jak już wykorzystywać swojej atuty i uwypuklać to co ich wyróżnia na tle innych zespołów. Tak więc główną rolę odgrywa specyficzna wokalistka Alessia, która nadaje muzyce Hypersonic nieco symfonicznego charakteru. To dzięki niej nowy materiał ma też spore ilości komercyjności i popowego stylu. Nie jest to nic złego, lecz nieco ogranicza zespół i może nieco zrazić niektórych słuchaczy. Pomówmy o pozytywnych rzeczach nowego albumu. Należą do nich mocne i dobrze wyważone brzmienie czy kilka rasowych przebojów, które potrafią zapaść w pamięć . Nawiązania do Kamelot, Sonata Arctica czy Vision Divine sprawiają, że płyta jest o wiele ciekawsza i potrafi oczarować fanów bardziej klasycznego power metalu z połowy lat 90. „As an Angel” to kawałek, który promował nowe dzieło włoskiego zespołu i w sumie trafia w sedno sprawy. Jest power metal, ale jest nieco nadmiar słodkości i popowy charakter, który nie każdemu przypadnie do gustu. Klawisza tworzą chłodny klimat, który da się poczuć w „Living in the Light”. Dario swoimi partiami nadaje kompozycjom niezwykłej melodyjności i zarazem przebojowości. Partie gitarowe są solidne, ale nie wzbudzają większego zainteresowania i taki rozbudowany „Gods justice” zamiast nas zachwycać to nudzi. Kapela nie boi się sięgać po rockowe elementy co potwierdzają „Prayer in the Dark” czy „Embrace me”. Całość zamyka również nijaki „The Meaning of... (Existance)”. Dodać więcej agresji, energii i byłby nawet dobry album. A tak niestety można poczuć rozczarowanie. Hypersonic ma pomysł na siebie, ale nie potrafi tego przelać na muzykę, na swoje kompozycje i efekt jest jaki jest.

Ocena: 4.5/10

sobota, 8 października 2016

SONATA ARCTICA - The ninth hour (2016)

Album „Unia” stał się przekleństwem dla Sonata Arcitca. Ten fiński band jakoś nie może się pozbierać od kiedy wydał tamten album. W roku 2007 zespół znany z power metalowych płyt uderza w stronę melodyjnego metalu i rocka, z domieszką hard rocka. Plus za to, że chcieli spróbować czegoś innego, ale to nie jest ich prawdziwa tożsamość. „Stones grow her name” był odbiciem się od tego dna. Zespół jednak dalej tkwił w melodyjnym metalu i brakowało tego power metalu. W końcu w 2014 r pojawia się stare logo zespołu, jednak „Pariah's Child” nie odniósł sukcesu. Nagranie na nowo debiutu „Ecliptica” dawało nadzieję, że zespół przypomni sobie jak grać power metal. Niestety nie przedłożyło się to na jakość najnowszego dzieła w postaci „The ninth Hour”. Okładka klasyczna i bardzo przypomina pierwsze albumy. Muzycznie nie jest tak pięknie, ale tragedii też nie ma. W końcu pojawia się cięższe granie, pojawiają się elementy i patenty znane z pierwszych płyt. Słychać to w klawiszach, klimacie, brzmieniu, czy aranżacjach. Jest nutka słodkości, jest przebojowość i momentami wdziera się power metal. Z pewnością początek płyty wypada całkiem dobrze i obiecująco. „Closer to an Animal” czy „Life” to utwory które mają w sobie ducha starych kompozycji. Przeboje i łatwo wpadające w ucho refreny i nieco żywsze granie. „Fairytale” nieco bardziej progresywny, ale i tutaj uświadczymy trochę power metalu. Co wyróżnia ten utwór to z pewnością mocniejszy riff i nieco bardziej zróżnicowana konstrukcja. Tony Kakko też daje z siebie znacznie więcej niż na ostatnich płytach. Spokojniejszy „We are what we are” jakoś nie pasuje mi do całości i rockowy feeling troszkę irytuje. Duch starych płyt wraca w nieco dłuższym „Till deaths done us apart” i zespół zdecydowanie lepiej wypada w tego typu kawałkach. Nie potrzebne jest kombinowanie i w sumie im prościej tym lepszy efekt. Marszowy „Among the shooting stars” jest bardziej komercyjny, bardziej romantyczny, ale na swój sposób też jest ciekawy. Przypomina mi się „Stones grow her name”. Najcięższym kawałkiem na płycie jest „Rise a night”. Jest przełom, bo zespół dawno nie stworzył jakiejś power metalowej petardy w starym stylu. Jest jakaś nadzieja, że ten album przełamie zespół i znowu zaczną grać swoje. Utwór kipi energią i przebojowością. To jest właśnie to. Całość na pewno psują takie spokojne, balladowe kompozycje jak „Candle Lawns”. Nijaki jest też kolos w postaci „White pearl, black oceans”, który ma kilka ciekawych momentów, ale momentami jest nudny i pozbawiony charakteru. Sonata arctica wraca powoli do swoich korzeni, choć to jeszcze nie jest to z czego zespół jest znany. Kilka dobrych kompozycji, troszkę przebojów i echa power metalu to trochę za mało. Jednak jest jakiś przełom i nadzieja, że kolejny album będzie miał w sobie więcej power metalu niż melodyjnego metalu i rocka.

Ocena: 6/10

TITANIUM - Atomic Number 22 (2016)

Nigdy nie sądziłem, że doczekam czasów, kiedy w naszym kraju będą zespołu na miarę takich kapel jak Rhapsody, Sonata Arctica czy Stratovarius. Power metal staje się coraz bardziej popularny w naszym kraju i młode zespołu nie wstydzą się grać tego typu heavy metal. Miło jest widzieć na polskiej scenie metalowej takie formacje jak Divine Weep, Scream Maker czy Titanum, które starają się grać w tych klimatach. Titanium zrobił największe postępy. Spora w tym zasługa nowego wokalisty, który został ściągnięty z Ukrainy. Konstantin Naumenko znany z Sunrise czy Conquest wspomógł naszych rodaków. Zespół też jakby z marszu awansował do wyższej ligi. Nowy wokalista znany jest z wysokich rejestrów i umiejętnego wpasowania się w klimaty Stratovarius i Sonata Arctica. Nic dziwnego, że najnowsze dzieło w postaci „Atomic Number 22” brzmi jak jeden z kultowych albumów Stratovarius czy Sonata Arctica. Album jest znacznie ciekawszy od debiutu i bardziej dopieszczony. Nie ma słabych punktów i dostaliśmy krążek dynamiczny, przebojowy i bardzo power metalowy. Takiej płyty w naszym kraju jeszcze nie było, aż dziw bierze że nagrali ją Polacy. Gitarzysta Karol Mania, który znany jest nam z Pathfinder teraz daje czadu z Titanium i na najnowszej płycie pokazuje swój talent. Jest pełno złożonych i pomysłowych solówek czy riffów, to naprawdę budzi podziw. Kompozycje zagrane są z pasją, pomysłem i lekkością. Zaczyna się od energicznego „Atomic Number 22”. Na myśl przychodzi wiele kultowych zespołów power metalowych, jednak Titanium robi swoi. Szybki riff, podniosłość i niezwykła przebojowość to atuty tego kawałka. Jednak można w naszym kraju grać power metal wysokich lotów i bijąc na łeb szyje ostatnie dokonania Sonata Arctica czy Stratovarius. Szybkość „World of Contradictions” zaskakuje i momentami przypomina się Dragonforce. Stonowany i nieco zadziorniejszy „Torn reality” pokazuje zespół z nieco innej strony. W tym kawałku dzieje się sporo i każdy z tych motywów jest intrygujący. „Time is out” ma energię i przebojowość Gamma Ray czy Helloween. Budzi to podziw i można być dumnym z naszego rodzimego zespołu. W „One single night” wracamy do klimatów Stratovarius czy Sonata Arctica. Nutka hard rocka przewija się przez słodki „Guardians of might” i tutaj nieco brakuje mocy. Na szczęście to złe wrażenie zaciera 9 minutowa power metalowa petarda w postaci „Future of mankind” i momentami czuje się jakbym słuchał „Armageddon” Gamma Ray. Świetna, energiczna i zróżnicowana kompozycja. Na deser mamy cover Stratovarius w postaci „Eagleheart” i brzmi to jakby sami nagrali ten utwór. Udany cover. Titanium rozkręcił się i nagrał świetny album, który może służyć za encyklopedyczny przykład jak powinno się grać power metal. Jedno z największych zaskoczeń roku 2016.

Ocena: 9.5/10

DIRKSCHNEIDER - Live Back To The Roots (2016)

Accept ma swojego wokalisty, dopisuje nowe rozdziały historii, a oryginalny wokalista Udo realizuje się w swoim zespole UDO. Do reaktywacji z dawnym wokalisty nie dojdzie i Udo postanawia zamknąć pewien rozdział w swoim życiu. Zawsze będzie kojarzony z Accept, zawsze grał jakiś cover dawnego zespołu i fanów to cieszyło. Udo jednak postanawia zamknąć ten etap i raz na zawsze zamknąć rozdział Accept. Najlepszym sposobem jaki można było sobie wyobrazić okazała się pożegnalna trasa koncertowa, podczas której Udo zagra największe hity jakie stworzył z Accept. Na potrzeby tego projektu zespół przybrał nazwę Dirkschneider. Tak o to powstał koncertowy album „Back To The Roots”. Koncert zarejestrowano w Memmingen w Kwietniu tego roku. Jeśli chodzi o setlistę to mamy prawdziwy „The Best of” i jest tutaj wszystko czego fan Accept chciałby na żywo usłyszeć. Brakuje może utworów z równie udanego „Objection Overuled” no ale nie można mieć wszystkiego. Jest „Starlight”, który tak dawno nie grał sam Udo jak i Accept. Oczywiście z starszych kawałków mamy „Flash Rockin Man” i miło jest usłyszeć takie klasyki. Udo daję radę, choć jego głos nie jest taki jak kiedyś. Co może nieco drażnić to język niemiecki, którym posługuje się Udo do rozmowy z publicznością. Sporo kawałków mamy z „Metal Heart” i to w sumie cieszy. Mamy tytułowy „Metal Heart” podczas którego udo bawi się publicznością, jest przebojowy „Midnight Mover”, czy zadziorny „Living For Tonite”. Bardzo dobrze wypadają kawałki z „Balls to the Wall” i z tej płyty też zagrano sporą ilość kompozycji. „London Leatherboys”, czy „Head Over Heels” miło jest usłyszeć na żywo. Na żywo zawsze sprawdza się szybki „Breaker”, który jest kolejnym klasykiem Accept. Wśród klasyków pojawia się oczywiście „Princess of The dawn”, speed metalowy „Fast as shark” czy przebojowy „Restless and Wild”. Najbardziej zaskakuje „TV war” czy „Monsterman”, których Udo tak dawno nie grał. Mamy tutaj wszystko i wybrano największe hity jakie powstały podczas ery Udo w Accept. Kopalnia hity i świetne podsumowanie tego okresu wokalisty. Jedna z najlepszych koncertówek Udo i warto ją mieć w swoich zbiorach.

Ocena: 9/10

CETI - Snakes of eden (2016)

Dla wielu fanów polskiego heavy metalu Grzegorz Kupczyk to wokalista, który przeszedł do historii dzięki Turbo i „kawalerii szatana”. Warto jednak wziąć pod uwagę, że równie wielkie sukcesy odnosił i dalej odnosi ze swoim zespołem Ceti. Od 1989 r Ceti nagrał 8 albumów studyjnych i w sumie ostatnie dokonania Ceti są naprawdę warte odnotowania. Zespół rozkręcił się jeszcze bardziej, a i za granicami są jeszcze bardziej rozpoznawalni. Na dobre wyszło zespołowi stawianie na angielski język. „Ghost of The Universe” czy „brutus Syndrome” to naprawdę świetne albumy, które oddają to co najlepsze w heavy/power metalu. Charyzmatyczny wokalista, rozpędzone i zadziorne partie gitarowe, duża dawka przebojowości i chwytliwych melodie. To wszystko znakomicie jest eksponowane w Ceti. W tym roku kapela powraca z nowym albumem w postaci „Snakes of Eden”. W zasadzie jest to udana kontynuacją dwóch poprzednich krążków, tak więc nie ma mowy o zaskoczeniu. Każdy kto zna Kupczyka wie czego można się spodziewać po nowym albumie. Duża dawka tradycyjnego heavy metalu mocno zakorzenionego w twórczości Judas priest czy Iron Maiden. Otwieracz „Edge of Madness” szybko nas o tym przekonuje. Tak powinny zaczynać się albumy metalowe. Od mocnego wejścia i pokazu prawdziwego pazura. To jest to. Nieco hard rocka usłyszymy w przebojowym „Notes of Freedom”, który pokazuje jak zespół dobrze się bawi i jak lekko przychodzi mu przebój. Grzegorz wokalnie bardzo dobrze wypada, zresztą do tego już nas przyzwyczaił. Dobrze to słychać w marszowym „2027”, który ma coś z Crystal Viper czy Manowar. „Wild & free” brzmi bliźniaczo podobnie do „Wildest Dreams” Iron maiden. Sporo z żelaznej dziewicy na pewno uświadczymy również w nieco progresywnym „Empire of Loss”. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia energiczna petarda „Fire & ice”, który też mocno zakorzeniony jest w brytyjskim graniu. Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym „Midnight Rider” i prawdziwym zaskoczeniem jest tytułowy „Snakes of Eden”, Zaczyna się typowo bo motywem rodem z płyt Iron maiden, potem przybiera marszowego tempa i można doszukać się wpływów Dio czy Deep Purple. Wyszedł z tego naprawdę ciekawy i pomysłowy kawałek, a przy tym bardzo klasyczny. Więcej judas priest i heavy metalowego szaleństwa bez wątpienia mamy w „Break down the rules”. Świetne zwieńczenie świetnego albumu, który pokazuje że Grzegorz Kupczyk jest w formie. Lata mijają, czasy się zmieniają, a on dalej gra klasyczny heavy metal, który jest naprawdę wysokich lotów. Jedna z najlepszych płyt Grzegorza i to nie podlega dyskusji.

Ocena: 9/10

czwartek, 6 października 2016

EVIL MASQERADE - The outcast hall of fame (2016)

„The Digital Crucifix” w wykonaniu duńskiego Evil Masquerade to była kwintesencja ich gatunku, czyli nutka progresywności, hard rocka i echa neoklasycznego power metalu wymieszane w jednolitą całość. Panowie słyną z mrocznego klimatu i ciekawych, wyszukanych melodii. Na tamtej płycie pokazali swoją fascynację twórczością Deep Purple czy Rainbow, która zresztą jest nie do okrycia i to od samego początku. Po cichu band pracował nad kolejnym albumem i tak przyszedł czas na „The Outcast hall of Fame”. Patrząc na frontową okładkę to przypomina się „Pentagram” czy właśnie wcześniejsze albumy i to jest dobry znak. Co mogło też zafascynować i przyciągnąć uwagę to lista niezłych gości. Mamy w końcu dawnego wokalistę Apollo, który obecnie spełnia się w hard rockowym Spiritual Beggers. Jest też Mats Leven z Candlemass, Rick Altzi z Masterplan, Nickal Sonne oraz Yenz Leonhardt z Stormwarrior. Ciekawy zabieg, który przynosi pożądany efekt. Mamy urozmaicony i intrygujący album, który jest ostrzejszy, mroczniejszy od „The Digital Crucifix” i pod wieloma względami ma więcej wspólnego z klasycznymi albumami Evil Masquerade. Znów w muzyce duńskiej formacji rządzi mroczny klimat, ostre i stonowane riffy, które są zagrane z finezją. Mamy tą charakterystyczną progresywność i nutkę neoklasycznego power metalu. Henrik Flymann daje niezły popis swoich umiejętności i tutaj stara sobie przypomnieć stare dobre czasy i słychać w końcu heavy metal tak jak przystało na ten band. Różni goście i rożne maniery wokalne tylko dodają pikanterii i nowej jakości tej płycie. Jednocześnie każdy z nich przenosi coś ze swoich macierzystych formacji. Cover Carla Micheala Bellmana mimo bardziej hard rockowej tonacji dobrze wpasuje się w konwencję mrocznego heavy metalu. Choć utwór sam w sobie bardziej nasuwa nam „The Digital Crucifix”. Otwieracz w postaci „The outcast hall of fame” jasno daje do zrozumienia że będzie to nieco inny album. Słychać elementy „Pentagram” i echa starych płyt, co jest jest dobrym znakiem. Po lekkim i hard rockowym „The Digital Crucifix” miło jest usłyszeć coś mocniejszego i w stylu starych płyt duńskiej formacji. Mroczny klimat i ponury riff mocno ocierają się o Black Sabbath. Dobrą robotę odwala tez Apollo i w sumie miło byłoby gdyby na stałe wrócił do Evil Masquerade. Więcej power metalu i szybszego grania mamy w nieco progresywnym „Death of God”, który momentami przypomina twórczość Masterplan. Finezja, neoklasyczny charakter i progresywność to atuty klimatycznego „Darkness ( I need You)”. Sam utwór to kolejny mocny punkt tej płyty i pokazuje, że band jest w formie. Stonowana i wciągająca ballada w postaci „One thousands roses and a lot of pain” robi spore zamieszanie. Rick nadał temu kawałkowi odpowiedniego hard rockowego charakteru i utwór jest po prostu piękny. Kolejny dowód, który potwierdza wysoki poziom kompozycji zawartych na nowym albumie. Dalej mamy ostrzejszy i mroczniejszy „Lost inside a world of fear”, który imponuje przebojowym charakterem i chwytliwym refrenem. Duch Dio, czy Rainbow mamy w ponury i marszowym „The Spineless” i to jest coś pięknego. Oby jak najwięcej takich kawałków w przyszłości. Punktem kulminacyjnym tej płyty jest 12 minutowy kolos „On no way to Brodway” w którym spotykają się wszyscy goście. Sam utwór jest urozmaicony i dobrze rozplanowany przez co nie nudzi swoją bogatą formą. Stylistycznie to mamy tutaj wszystko to co składa się na muzykę Evil Masquerade. Pokuszę się o stwierdzenie, że to jeden z najciekawszych utworów w historii tego zespołu. Może nowy album od razu tak nie zapada w pamięci jak „The Digital Crucifix”, ale szybko przekonuje słuchacza. Mamy w końcu bardziej metalowym album w wykonaniu Evil Masquerade i znów na nowo poznajemy ten band i ich muzykę. Fani starych płyt będą na pewno zadowoleni. Mocna rzecz w swojej kategorii.

Ocena: 9/10

wtorek, 4 października 2016

SYMPHONITY - King of Persia (2016)

Modne staje się posiadanie dwóch wokalistów w zespole. Zastanawiałem się jak to może funkcjonować w Gamma Ray i czeski band Symphonity troszkę mi to zobrazował. Ten band w roku 2015 został zasilony przez Herbie Langhansa znanego z Seventh Avenue czy Sinbreed. Jednak można mieć dwóch frontmanów i przy tym grać swoje, jednocześnie nadając muzyce nieco zaskoczenia i świeżości. Symphonity obecnie jest silniejszy i bardziej precyzyjny niż kiedykolwiek. Swój warsztat muzyczne poszerzyli o nowe rejony i na nowym krążku „King of Persia” zespół zabiera nas w rejony symfonicznego metalu, progresywnego power metalu, epickiego heavy metalu, a także klasycznego power metalu. Fani Rhapsody, Avantasia, Stratovarius czy Dionysus na pewno się odnajdą w tej muzyce. Na płytę przyszło czekać fanom 8 lat, ale warto było. Płyta jest dopieszczona i zaskakująca pod względem aranżacji. Bardzo dobrze został wykorzystany potencjał dwóch wokalistów czyli Herbiego i Olafa. Dzięki nim płyta jest dynamiczna i różnorodna, a każdy z nich dodaje coś od siebie. Innym ważnym elementem, który napędza całość to współpraca klawiszowca Ivo Hoffmana oraz Libora Krivaka. Ciekawa mieszanka słodkości, agresji i melodyjności z tego wychodzi. Dzięki tym zabiegom płyta szybko przekonuje nas, zwłaszcza jeśli kochamy power metal i jego oblicze z lat 90. Kolos w postaci „King of Persia” to ciekawa forma otwarcia albumu. Od razu atakuje nas klimat pustyni, Arabii, które tak przemawiają przez okładkę, którą świetnie namalował pan Marschall( znany z okładek Running Wild czy Blind Guardian). Sam utwór jest progresywny i bardzo zróżnicowany. Sporo się w nim dzieje i to jest jego atut. Dalej mamy już bardziej klasyczny power metal w stylu Stratovarius i „The Choice” to fantastyczna, dynamiczna petarda. W podobnej stylizacji utrzymany jest nieco słodszy „In the name of God”, który ma coś z Freedom Call i Helloween. Dla tych co lubią gitarowe smaczki i bardziej neoklasyczne zagrywki jest równie udany „Flying” o nieco progresywnej formie. Spokojniejszy i bardziej rockowy kawałek w postaci „A farewell that wasnt meant to be” to kolejna jakże udana niespodzianka. Do grona udanych kompozycji warto dodać energiczny „Children of the light”, ostrzejszy „Unwelcome” czy cover Neny w postaci „Anyplace, anywhere, Anytime”, który zamyka ten świetny album.Symphonity pokazała klasę i nagrał album przemyślany, dopracowany i ocierający się o różne gatunki heavy/power metalu. Każdy znajdzie coś dla siebie, a płyta na długo zostaje w pamięci. Czekamy na kolejne uderzenie czeskiej kapeli.


Ocena: 9.5 /10

poniedziałek, 3 października 2016

CRIMSON FIRE - Fireborn (2016)

Dotychczas grecki band o nazwie Crimson Fire nie wzbudzał większego zainteresowania. Dla wielu jest to kolejna kapela pokroju Katana, Enforcer, czy Skull Fist. Jednym słowem panowie nie kryją swoich zainteresowań heavy metal z lat 80. W swojej muzyce wykorzystują patenty, które przewinęły się przez twórczość Accept, Helloween, Hammerfall czy Iron Maiden. Nie ma w tym za grosz oryginalności, a dla wielu ten zespół niezbyt pokazał się na debiutanckim krążku „Metal is Back”. Na scenie są już 12 lat i właściwie szybką się uczą. Te wady, które wpłynęły na jakość debiutu zostały wyeliminowane i w efekcie dostaliśmy coś co może namieszać nieco na rynku muzycznym. Drugi album Crimson Fire w postaci „Fireborn” ukazał się po 6 latach przerwy. W zamian za tak długi okres oczekiwania dostajemy naprawdę świetny album, który brzmi jakby powstał w latach 80. Soczyste i dobrze wyważone brzmienie, czy wreszcie same kompozycje to elementy, które najbardziej podkreślają charakter tego wydawnictwa. Z nowego albumu wybrzmiewa doświadczenie, pomysłowość i umiejętność tworzenia przebojów. Najwięcej roboty odwala gitarzysta St. Turin, który cały czas wygrywa przyjemne i wciągające riffy. W każdym utworze usłyszymy coś dobrego i coś na miarę lat 80. Jest energia i często niezły pokaz umiejętności technicznych. To przedkłada się na jakość samych kompozycji, które dość łatwo trafiają do słuchacza. Zespół robi nam wycieczkę od klasycznego heavy metalu, przez NEWOBHM, hard rock aż po power metal i właściwie każdy znajdzie coś dla siebie. „Take to the Skies” to energiczna kompozycja, która nasuwa nieco Hammerfall czy Pretty maids. Riffy brzmi dość znajomo, ale nie jest to żadna wada. Dzięki temu mamy pierwszy rasowy przebój, który pokazuje jak rozwinął się grecki band. Z kolei stonowany „Right off the bat” bardziej jest utrzymany w hard rockowym charakterze. Mocny riff, zadziorny wokal i znów mamy klasyczny kawałek, który przypomina nam lata 80. Nieco ostrzejszy „Hunter” ma coś ze starych płyt Accept i w sumie to kolejny jakże udany kawałek. Zespół umiejętnie urozmaica swój materiał i dostarcza nam frajdy tymi nawiązaniami do innych kapel. Jeśli szukać power metalu na płycie to wystarczy wsłuchać się w „Bad Girl”, w melodyjny „only the Brave” czy klimatyczny „Knightrider”. Co by nie tkwić w jednej stylistyce, zespół w „Master Your Destiny” pokazuje nieco łagodniejsze oblicze. Tutaj na pewno sporą rolę odgrywają klawisze. Stworzyć ciekawą i poruszającą balladę nie jest łatwo, ale „Her Eyes” potrafi zapaść w pamięć. Ciekawa linia melodyjna, odpowiedni dobór melodii sprawia, że ten utwór również jest mocnym punktem nowej płyty Crimson Fire. Całość zamyka świetny „Eternal Flame”, który bardziej osadzony jest w świecie NWOBHM. Mamy na „Fireborn” właściwie wszystko to co definiuje nam lata 80, to co składa się na klasyczny heavy metal. Crimson Fire rozwinął się i pokazał, że trzeba się z nimi liczyć w metalowym światku. Dobra robota.

Ocena: 9/10

niedziela, 2 października 2016

GLORYFUL - End of the Night (2016)

Adrian Eric Weiss dał mi się poznać jako człowiek, który ma na swoim koncie solowe albumy, członek zespołu Forces at Work, a także gitarzysta Gloryful. W każdym z tych zespołów prezentuje coś innego i pokazuje na każdym możliwym froncie, że ma wiele pomysłów. Potrafi grąc progresywnie, nowocześnie i stawiając czasami na shredowe granie. W gloryful stawia na agresję, technikę i przebojowość. Ta niemiecka formacja skupia się na tworzeniu muzyki z pogranicza heavy/power metalu. Dużą rolę odgrywają melodie, a także wokal Johny'ego który nadaje muzyce Gloryful odpowiedniego charakteru. Adrian gra w Gloryful od 2014r, ale słychać jaki ma on ogromny wpływ na ten zespół. Najlepszym tego przykładem jest bez wątpienia najnowszy krążek tej formacji. „End of the night” to jeden z najlepszych albumów tej grupy, jeśli nie najlepszy. Od początku do końca jest równy materiał i nie brakuje kompozycji, które na długo zostają w pamięci. Płyta wypchana jest przebojami, ostrymi i chwytliwymi riffami, co ma tak wielki wpływ na jakość płyty. Solidne, nieco przybrudzone brzmienie też zdaje swój egzamin. Muzycznie przypominają nieco Iron Fire czy Nightmare. „This means War” od razu daje nam do zrozumienia, że zespół idzie na całość i nie ma zamiaru stosować półśrodków. Zaczyna się energicznie i od mocnego uderzenia i to mi się podoba. Kawałek bardzo agresywny i przypomina nawet nieco Gamma Ray czy Primal Fear. „The Glorriors” ma w sobie więcej rycerskiego klimatu i więcej przebojowości. Lekki i niezwykle melodyjny kawałek. Shredmaster i Adrian tworzą naprawdę udany duet gitarowy i znakomicie to odzwierciedla przebojowy „Heart of Evil” z pewnymi wpływami Judas Priest. Najostrzejszym utworem na płycie jest bez wątpienia power/thrash metalowy „Hail to the king” który ma w sobie coś z Helstar, Helloween czy Manowar. Zespół wysoki trzyma przez cały album tak więc nie dziwi fakt, że „For Victory” to kolejny świetny kawałek, z tym że zabierający nas w rejony Grave Digger. Zaskakuje na pewno stonowany i nieco bardziej klimatyczny „End of The Night” stworzony na wzór ballad Blind Guardian. Bardzo dobrze wypada też rozpędzony „God Againts Man” , który ma coś z dawnego Wizard. Zespół radzi sobie z rozbudowanymi i bardziej epickimi kompozycjami co potwierdza świetny „On Fire”. Na sam koniec mamy kolejną petardą utrzymaną w stylizacji Crystal Viper czyli „Rise of the Sacred Starr”. Nie ma słabych punktów i płyta rzuca na kolana swoją naturalnością i kompozycjami. Jest klasycznie, jest różnorodność i jest to coś. Gloryful zaskoczył bardzo pozytywnie i mam nadzieje że to nie ostatni raz.

Ocena: 9.5/10

piątek, 30 września 2016

HOLY DRAGONS - Civilizator (2016)

„Dragon Inferno” to był naprawdę udany album w wykonaniu Holy Dragons, czyli heavy/power metalowej kapeli z Kazachstanu. Na jednej płycie mieliśmy elementy wyjęty z twórczości Primal fear, Cage, Judas Priest czy UDO. Wokal Alexandra Kuligana pod wieloma względami przypomina charyzmę Seana Pecka czy Udo Dirkschneidera. Odnajduje się w wysokich rejestrach i to one są główną atrakcją w muzyce Holy dragons. Jeżeli chodzi o „Dragon inferno” to na pewno imponowało dość swobodne wygrywanie riffów i ostrych solówek na kształt tych z „Painkiller” Judas Priest. Jednym słowem działo się sporo i można było poczuć prawdziwą energię z tego wydawnictwa. Dlatego też z utęsknieniem wyczekiwałem najnowszego dzieła. Na szczęście „Civilizator” to dobra kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednim albumie. Panowie postanowili niczego nie zmieniać i rozwinąć pomysły z poprzedniego krążka, co było dobrym rozwiązaniem. Kompozycje tym razem są bardziej urozmaicone i mamy wiele ciekawych kawałków, które pokazują jak elastyczny i pomysłowy jest Holy dragons. Choć nie brakuje przebojów i wysokiej klasy melodii, to jednak położono brzmienie, do tego jeszcze perkusja która brzmi jak automat. Są to nie wybaczalne błędy, ale mimo tego Holy Dragons nagrał kolejny dobry album, który jest wart uwagi. Tytułowy „Civilizator” to mroczny kawałek o technicznym zabarwieniu. Jurgen i Chris dają tutaj czadu jeśli chodzi o partie gitarowe. Troszkę główny motyw jest przekombinowany, ale główny wzór Holy Dragons został zachowany. Toporny „Through the Walls of Lies” to ukłon bardziej w stronę ostatnich płyt Udo. Zespół nawet całkiem dobrze radzi sobie z dłuższymi utworami co potwierdza ostrzejszy „Bat Bomb”, który nawiązuje do twórczości Cage. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest niezwykle melodyjny i lekki „Sacret Friend”, który ma coś z starego Running Wild. Nie brakuje wpływów „Painkiller” i to słychać w „Blossoming Sakura”, rozpędzonym „Hawker Hurricane” czy ostrzejszym, wręcz thrash metalowym „Stop The War”. Na płycie jest sporo mocnych kawałków i właściwie ciężko natrafić na jakiegoś gniota, który nijak pasuje do całości. Album kipi energią i kontynuuje styl z „Dragon Inferno” co mnie bardzo cieszy. Dla fanów Cage czy Judas Priest pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

środa, 28 września 2016

FARSEER - Fall before the dawn (2016)

Power metal w Wielkiej Brytanii nie jest tak powszechny, dlatego tym bardziej jest miło powitać kolejny młody band, który chce specjalizować się w tym gatunku. Z tamtego rejonu dobrze się sprawdził Power Quest czy Gloryhammer, a w ich style stara się trafić debiutujący Farseer. Jednak zespół tutaj ucieka od słodkości i bardziej woli uderzyć w mroczny klimat, w ostre riffy i nowoczesny charakter power metalu. Skojarzenia z Kiuas, Lost Horizon, Persuader czy Iced Earth są jak najbardziej na miejscu. Kapela, która powstała w 2007 r ma w końcu możliwość pokazaniu światu swoich umiejętności. Debiutancki album „Fall before The dawn” robi wrażenie. Jest to płyta z wyrazistym, ostrym jak brzytwa brzmieniem, który w rzeczy samej nawiązuje do płyt Persuader czy Kiuas. Nie słychać po tej kapeli, że to ich pierwszy album. David Bisset to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jego wokale napędzają całość i podkreślają agresywny charakter kompozycji. Z kolei Stewart/ Conelly to zgrany duet gitarowy i ci panowie na każdym kroku dają czadu. Nie boją się wyszukiwać bardziej zaskakujących rozwiązań i stawiać na nowoczesny charakter kompozycje. Melodie nie zawsze są takie oczywiste i przejrzyste, a poszczególne elementy połączone są z pomysłem. Panowie starają się pogodzić melodyjność z agresją i w sumie ta sztuka im wychodzi. Zadbano przy tym o detale techniczne. Zespół jednak potrafi też grać prosto i nadzwyczaj klasycznie, co zresztą słychać w „Luck of The Joker”. Chwytliwy refren, dynamiczne tempo i wyrazisty riff to cechy, które przypominają nam największych z gatunku power metal. Owa nowoczesność i próba tworzenia muzyki na wzór Kiuas czy Persuader słychać w ostrzejszym i mroczniejszym „Way of The world”. W podobnym klimacie utrzymany jest „Drag down the Sinners”, który najlepiej odzwierciedla umiejętności zespołu i styl w jakim obraca się Farseer. Do grona mocnych kawałków na pewno warto zaliczyć złowieszczy „Nightmares Collide”, progresywny „Second Strike” czy energiczny „To play the Game”. Słabym punktem na płycie jest komercyjny „Everytime”, który pełni rolę ballady. Nie ma ani klimatu ani ciekawej linii melodyjnej. Jest po prostu nijaka. Na sam koniec mamy kolejną petardę w postaci „Fall before the dawn”, który zaciera złe wrażenie po słabej balladzie. Ten kawałek przekonał mnie do zespołu i zachęcił do sięgnięcia po całość. Nie żałuje tego, bo poznałem kolejną ciekawą i zdolną kapelę, która jest w stanie namieszać w power metalowym światku.

Ocena: 8/10


poniedziałek, 26 września 2016

ASTRALION - Outlaw (2016)

Nagrać dobry debiut to jedno, ale podtrzymać wysoki poziom i swój styl to drugie. Fiński band o nazwie Astralion to jeden z tych zespołów, który oczarował swoim debiutem w postaci „Astralion”. Płyta ukazała się w roku 2014, a brzmiała jakby ukazała się w połowie lat 90, kiedy to był boom na power metalu. Wpływy Sonata Arctica, Freedom Call, Stratovarius, Firewind czy Gamma Ray są słyszalne w muzyce Astralion. W sumie jest to normalnie, zwłaszcza kiedy weżnie się pod uwagę fakt, że zespół ten tworzą muzycy znani z Olympos Mons. Debiut to była prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego power metalu. Był to zbiór energicznych hitów, utrzymanych w szybkim tempie, w których główną rolę odgrywały pomysłowe riffy, złożone solówki i poniekąd prostota. Wszystko ubarwił wokal Iana, który wciąż ma w sobie to coś. Technika i umiejętność odnajdywania się w wysokich rejestrach to bez wątpienia atuty tego pana. Na nowy album przyszło czekać nam 2 lata i cały czas się zastanawiałem, czy zespół podoła i stworzy album na miarę świetnego debiutu. Moje wątpliwości zostały rozwiane i śmiało mogę stwierdzić, że „Outlaw” to wycieczka w znane mi rejony, ale nie ma mowy tutaj o nudzie i powielaniu kiepskich pomysłów. Zespół bierze na warsztat elementy znanych bandów i tworzy coś własnego. Wszystko jest tak jak na debiucie, tylko materiał jest bardziej dopieszczony i słychać, że zespół się rozwinął przez ten czas. Soczyste brzmienie, które podkreśla melodyjność i wyszkolenie techniczne zespołu odgrywa znaczącą rolę. Na tym jednak nie koniec. Rozwinęła się współpraca gitarzysty Newmanna i klawiszowca Henry'ego. Wzajemnie się uzupełniają i tworzą ciekawe linie melodyjne. Jest radość, pozytywna energia w tych melodiach, a owa słodkość została dobrze wyważona. Jeśli ktoś szuka klasycznego power metalu na wysokim poziomie, który zabierze nas do lat 90, ten powinien sięgnąć po nowy album Astralion. Nie ma tutaj słabych punktów, a każdy utwór to prawdziwa jazda bez trzymanki. Na start mamy „Deathphone”, który atakuje nas mocnym riffem i ostrzejszymi zagrywkami Newmanna. Można tutaj doszukać się wpływów Gamma Ray. Urok fińskiego power metalu uświadczymy w rozpędzonym „Black Adder”, który mógłby zdobić album Stratovarius, Symfonia czy Sonata Arctica. Klawiszowiec daje upust swojemu talentowi i wyszła z tego utworu niezła petarda. Niby oklepany styl, ale dostarcza tyle frajdom maniakom tego gatunku. Stonowany i nieco rockowy „Be careful what You Wish For” wpasowuje się w styl Helloween z ostatnich płyt. Kawałek nieco inny, ale podtrzymuje wysoki poziom zawartej muzyki. Najlepiej zespół jednak radzi sobie w szybkich kawałkach i najlepszym tego dowodem jest rozpędzony „Nightmares never Give Up”. Stonowany „Wastelands of Ice” też ukazuje bardziej heavy metalowe oblicze, ale to dobrze, że zespół potrafi być elastyczny i stać ich na jakieś zaskoczenie. Tytułowy „The Outlaw” przypomina nieco „Breaking the silence” z repertuaru Firewind. Znów zespół pokazuje pazur i swój talent. Dość łatwo przychodzi im stworzenie ciekawej i wciągającej melodii. Ostrzejszy „Ghost of Sahara” o progresywnym zacięciu potwierdza tylko ten stan rzeczy. Całość zamyka kolos „The great palace of the Sea” w którym nie brakuje folkowych zacięć i nawiązań do twórczości Running Wild. No dawno nie słyszałem tak udanego i wciągającego kolosa, który nie nudzi. To jest najlepsza wizytówka tego albumu i niezbity dowód na potencjał jaki drzemie w tej kapeli. Brawo Astralion, oby jak najwięcej takich albumów jak „ Outlaw”. Dzięki takim kapelom i takim album power metal wciąż ma się dobrze i wciąż potrafi dostarczyć tyle radości. Jedna z tych płyt, którą każdy fan power metalu powinien mieć w swoich zbiorach.

Ocena: 9.5/10

sobota, 24 września 2016

CHARRED WALLS OF THE DDAMNED - Creatures watching over the dead (2016)

Jednym z tych wokalistów, który nieco marnuje swój talent jest bez wątpienia Tim Ripper Owens. Grał z Yngwie Malmsteenem, z muzykami z Dio Disciples, w Judas Priest, Beyond Fear czy w Iced Earth i jakoś nigdzie nie potrafił zagrzać dłużej miejsca. Szkoda, bo ma świetny wokal i znakomicie radzi sobie z różnymi kawałkami. Jedynym bandem, który jeszcze jako tako żyje i pozwala wykazać się Timowi jest Charred Walls of The Damned. Band ten powstał z inicjatywy muzyków znanych z takich kapel jak Iced earth, Testament czy Death. Dwa pierwsze albumy okazały się naprawdę udane i przyszły zespołowi bardzo szybko. Na „Creatures watching over dead” przyszło poczekać fanom aż 5 lat. Ten długi czas nie wpłynął na styl grupy ani też na jakość muzyki, bowiem dalej jest ciekawa mieszanka heavy/power/thrash metalu. Mocnym atutem jest tutaj bez wątpienia amerykański charakter kompozycji, mroczny klimat, a także niesamowity Tim, który wciąż potrafi zaskoczyć. Sam album to gratka dla fanów Iced Earth, Judas Priest czy Nevermore. „My eyes” to treściwy otwieracz, który oddaje to co najlepsze w tym zespole. Mocny riff i duża dawka melodyjności, to jest właśnie to. CWOTD wciąż brzmi ostro i mrocznie, a właśnie to jest atut w ich kompozycjach. Jeszcze szybszy i bardziej thrash metalowy „The Soulless” nie daje już żadnych złudzeń. Panowie wciąż potrafią grać na wysokim poziomie. Mocny kawałek, który na długo zostaje w pamięci. Wolniejszy „Afterlife” urzeka formą i nieco rockowym klimatem. Nutka nowoczesności, echa hard rocka i to jest coś co wyróżnia stonowany „As i Catch my Breath”. To tylko pokazuje jak zróżnicowany i dopracowany jest materiał. Nie ma mowy o monotonności czy wałkowaniu jednego motywu. Kto lubi mieszankę power/thrash metalu i Judas Priest na pewno po lubi energiczny i niezwykle melodyjny „Reach into the light”. Końcówka płyty jest również emocjonująca bo pojawia się stonowany i ostry „Living in the shadow of yesterday”. Całość zamyka kolejna petarda i tutaj „Time has passed” naprawdę zaskakuje. Mam nadzieję, że to pozwoli Timowi zostać na dłużej w branży i przede wszystkim pozwoli zostać nieco dłużej w jednej kapeli. Nie ma co marnować takiego talentu jaki posiada Tim. Nowy album Charred walls of the damned to mocna rzecz, które jest dedykowana maniakom heavy/power/thrash metalu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 23 września 2016

ABRASION - Leave Your mark (2016)

Brazylia kryje wiele ciekawych zespołów, zwłaszcza te, które grają heavy/power metal. Co raz więcej płyt pojawia się z tamtego rejonu. Nie brakuje głodnych sukcesów debiutantów, ale i też stare bandy starają się nie odpuszczać. Niektóre zespoły powracają do biznesu po dłuższym zastoju i też chcą pokazać, że nie zatracili swoich umiejętności. Tak też jest z Abrasion, który powstał w 1993 roku i wydał nawet swój debiutancki album. Jednak na drugi album przyszło czekać nam 15 lat. Jednak warto było, bo „leave Your mark” to dojrzały i przemyślany krążek. Nie ma mowy o czymś nowym czy zaskakującym, a mimo to płyta może się podobać. Muzycy grają prosto z serca i słychać potencjał jaki w nich drzemie. Słychać też na nowej płycie, że panowie kochają to co robią i znają się na rzeczy. Płyta tętni własny życiem i każdy utwór to kwintesencja heavy metalu wymieszanego z power metalem i hard rockiem. Aldo Carmine to lider tej grupy i to jego wokal oraz popisy gitarowe napędzają to wydawnictwo. Bez niego nie było by Abrassion ani tak udanego albumu. Miła dla oka okładka sprawdza się w roli zaproszenia. Od razu chce się odpalić ten album i sprawdzić na co stać ten band. Niespodzianka czeka nas właściwie na samym starcie. Tytułowy „Leave Your Mark” ma kopa i heavy metalowego ognia. Ostry riff nadaje kompozycji agresywności i power metalowego charakteru. Fani Primal Fear czy Gamma Ray pokochają ten otwieracz. Duch NWOBHM wybrzmiewa w rytmicznym „The frontier”, który nawiązuje do Iron maiden czy Saxon. Kolejny rasowy przebój na płycie i apetyt rośnie z każdym kawałkiem. Echa Accept czy Dokken słychać w hard rockowym „all kinds of feelings”. Dobrze wypadają też szybkie kawałki i tutaj energiczny „Metalize” znakomicie to odzwierciedla. Przypomina się stary dobry Judas Priest. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest nieco surowszy „No Diplomacy”, który momentami ociera się o twórczość Megadeth. Całość zamyka świetny i melodyjny „Eternal Flame”, który najlepiej oddaje potencjał zespołu i jakość tej płyty. Dla wielu mało znany band, dla wielu kapela, która można sobie odpuścić. Jednak warto zmienić nastawienie i sięgnąć po najnowsze dzieło brazylijskiej formacji. Sprawdzone patenty to nie zawsze znaczy nuda i niska jakość materiału. Abrasion to dobry przykład tego zjawiska.

Ocena: 9/10

wtorek, 20 września 2016

RAMPART - Codex Metalum (2016)

Rampart to propozycja w kategorii klasycznego heavy metalu prosto z Bułgarii. Jest to kolejna kapela, która mocno inspiruje się latami 80. Nie chce kombinować, tylko odtworzyć znane nam elementy. Wokalistka Maria Diese założyła ten band w roku 2006 w celu grania klasycznego heavy metalu, który przypomni nam najlepsze lata Wizard, Picture, Iron maiden, Judas Priest, czy Lonewolf. Mają za sobą 3 albumy, a „Codex metalum” to ich najnowsze dzieło, które ma podbić serca maniaków czystego heavy metalu mocno osadzonego w latach 80. Nie brakuje mocnych punktów i prawdziwych atutów. Mocne, soczyste brzmienie, miła dla oka okładka, czy praca gitarzystów to bez wątpienia elementy, które podwyższają standard najnowszego albumu Rampart. Co może irytować to wtórność i wokal Marie, który momentami drażni. Nie po drodze jej z techniką, przez co często śpiewa intuicyjnie. Kiedy wkracza otwieracz „Apocalypse of Theatre” to od razu wiadomo, że nie jest to band pierwszoligowy. Brakuje troszkę ogłady i elementu zaskoczenia. Wszystko jest ugrzecznione i przewidywalne. Praca gitar to motor napędowy Rampart i to właśnie dzięki Sebastianowi i Victorowi utwory nabierają uroku. Riffy są zadziorne i na swój sposób agresywne. Nutka toporności i melodyjności, a kompozycje od razu są łatwiejsze w odbiorze. To słychać choćby w epickim „The Metal Code” czy speed metalowym „Sacred Anger”. Zdecydowanie zespół znacznie lepiej radzi sobie z takimi petardami jak „Into the Rocks”, które stanowią główną atrakcję tego wydawnictwa. Najsłabszymi kawałkami na płycie są „Of Nightfall” oraz „Colours of the Twilight”, które są nijakie i pozbawione pomysłowości. Na sam koniec płyty mamy cover Blind Guardian w postaci „Majesty”. Ciężko ocenić ten cover. Początek z pozytywką i zmienioną melodią potrafi zaskoczyć pozytywnie. Energia może jest, ale praca gitar i słaby wokal Marie kładą cały utwór. Szkoda. Sam album nie jest zły, miewa momenty i kilka ciekawych kompozycji. Niestety jest to druga bądź trzecia liga. Jednym słowem, posłuchać i odstawić na półkę.

Ocena: 6/10

sobota, 17 września 2016

MARAUDER - Bullethead (2016)

Było kwestią czasu kiedy grecki Marauder wyda kolejny album, w końcu co jaki czas wydają nowe wydawnictwo, które potwierdza że jeszcze mają coś do powiedzenia. Słyną z tego, że grają klasyczny metal z domieszką power metal, a wszystko oczywiście w epickiej stylizacji. Każdy kto lubi muzykę Omen, Dio, Saxon, Hammerfall, Virgin Steele czy Demon, ten z pewnością odnajdzie się w świecie tej kapeli. Nie tworzą niczego nowego, ani też nie dokonują rewolucji. Grają swoje i robią to na całkiem przyzwoitym poziomie, co zresztą nie raz pokazali. Najnowsze dzieło w postaci „Bullethead” to 6 krążek, który ukazał się po 4 letniej przerwie. Ten album otwiera nowy rozdział Marauder, bo w końcu jest to pierwszy album z Nikosem w roli wokalisty. Do muzyki greckiego bandu wnosi sporo toporności i mrocznego klimatu. Minusem jest to, że momentami ciężko przebrnąć przez materiał zawarty na płycie. Dowodem na to jest stonowany „Metal Warriors”, który ukazuje pewne niedociągnięcia materiału. Mimo pewnych wad, również tych w sferze brzmieniowej to jednak muzyka potrafi dostarczyć emocji. Epicki i rozbudowany otwieracz „Son of Thunder” ma w sobie coś magicznego i wciągającego. Szybki i melodyjny „Spread Your Wings” to z kolei przykład, że i petard nie brakuje na nowym albumie. Zespół często sięga po sprawdzone chwyty z lat 80 i to się sprawdza. Hard rockowy i zadziorny „Tooth Nail” to taka wycieczka do twórczości Accept czy Grave Digger. Marszowy „Dark Legion” to ukłon w stronę epickiego heavy metalu w stylu Omen, czy Cirith Ungol, zaś „Predators” czy „Echoes in the Dark” to hołd dla niemieckiej toporności heavy metalowej. Końcówka płyty w postaci „Shadowman” i „Set me Free” to uczta dla fanów NWOBHM. Jak widać Marauder urozmaicił swój nowy materiał i zadbał o przebojowy charakter kawałków. Nowy album nie wnosi nic nowego do ich twórczości, ale pokazuje jak ten zespół jest ważny dla greckiej sceny metalowej. Warto znać „Bullethead”, który jest miłą mieszanką epickiego heavy metalu i power metalu.


Ocena: 7.5/10

środa, 14 września 2016

DISTANT PAST - Rise of The Fallen (2016)

Jednym z ciekawszych zespołów ostatnich lat jakie się pojawiły w progresywnym światku jest Distant past. Ta szwajcarska formacja, która powstała w 2002 r z inicjatywy Adriano Troiano ma na swoim koncie 5 albumów, liczne koncerty i występy u boku wielkich kapel. Swój styl kształtowali na przestrzeni 14 lat i doszli już do pewnego poziomu, który nie zawodzi bardziej wymagających słuchaczy. Z jednej strony panowie nie tworzą niczego nowego ani ponadczasowego, ale nie można im odmówić dobrych pomysłów na kompozycje i ciekawych aranżacji. Jednym słowem każdy kto lubi dużą dawką melodyjności, przebojowości w power metalu ten będzie zadowolony. Szwajcarski band swoją moc czerpie z gitarowego duetu Curty/Schafer. Panowie często stawiają na wyraziste, intrygujące riffy, które porywają słuchacza swoją lekkością i ciekawą formą. Wykonanie naprawdę stoi na wysokim poziomie. Choć stylistycznie panowie przypominają wiele znanych bandów, to jednak potrafi stworzyć coś własnego. Ostatnie dzieło „Rise of The Fallen” ukazał się w tym roku i właściwie to jest to do czego przyzwyczaił nas ten band. Mamy dynamikę, energiczne solówki, ciekawe aranżacje i trafione melodie, które czynią ten album prawdziwym skupiskiem hitem. Dobrze się stało, że płyta nie została zdominowana przez progresywną konwencję. Nowy album przyciąga uwagę klimatyczną i dobrze skonstruowaną okładkę. Postać Jezusa i diabła w odpowiedniej kolorystyce robi wrażenie. Również brzmienie stoi na wysokim poziomie. Każdy z tych elementów składa się na wysoki poziom wydawnictwa. Już sam otwieracz „Master of Duality” to kwintesencja power metalu i progresywnego heavy metalu. Mocny i zadziorny riff pełni tutaj kluczową rolę, a nutka przebojowości dodaje lekkości kawałkowi. Troszkę toporniejszy „Die As One” to kawałek który pokazuje umiejętności gitarzystów. Zespół potrafi płynnie przejść do marszowego tempa i takiej rycerskiej formy w „ark of Saviour”, który jest kolejny mocnym punktem tej płyty. Zespół trzyma równy poziom i kolejne pozycje w postaci zadziornego „Scriptual Truth” czy mrocznego i bardziej thrash metalowego „Redemption” to tylko potwierdzają. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest rozbudowany „Heroes Die”, który ukazuje progresywność zespołu. Całość zamyka klimatyczny i bardziej epicki „By the light of the morning star”. Płyta kończy się dość szybko, ale emocje pozostają na długo. „Rise of The Fallen” mimo swojej wtórności robi spore wrażenie i imponuje lekkością i dobrze wyważonym materiałem, który nie przytłacza nadmiarem progresywnych elementów. Szwajcarski Distant Past znów pokazał swój potencjał i niezwykłe umiejętności w rejestrowaniu ciekawego i wciągającego materiału. Polecam.

Ocena: 8/10

niedziela, 11 września 2016

KAI HANSEN & FRIENDS - XXX Three decades in metal (2016)

Wiele znanych muzyków w swojej karierze muzycznej dorobiło się solowych albumów. W muzyce rockowej czy metalowej było już całkiem sporo takich przypadków, ale przez te 30 lat mój idol Kai Hansen jakoś się nie dorobił swojej. Co prawda początkowo pierwszy album Gamma Ray miał być takim solowym albumem. Jednak Gamma Ray stała się zespołem z prawdziwego zdarzenia, który był swoistą kontynuacją tego co Kai robił w Helloween. Choć nie było czasu na własny solowy album, to jednak Kai hansen stał się bogiem power metalu i w sumie dzięki temu że pozwolił rozwinąć skrzydła wielu innym kapelom z tego kręgu. Pomógł błysnąć Blind Guardian, nabrać wiatru w żagle Iron Savior, czy Primal Fear. Wiele niemieckich zespołów jest gdzieś powiązana z twórczością Gamma Ray, Helloween czy właśnie Kaiem. Przyszedł czas w końcu na Kaia i jego solowy album.


Nic dziwnego, że wiele tych osób którym pomógł zaprosił do swojej pierwszej solowej płyty. Sama płyta zrodziła się tak po prostu naturalnie, bez silenia się na konkretny cel. Kai po prostu zebrał muzyków, zaczął pisać utwory bez granic, bez określonych ram, stawiając świeże spojrzenie. Do współpracy zaprosił basistę Alexa Dietza (Heaven shall burn), gitarzystę Erika Freese'a oraz perkusistę Daniela Wildinga znanego z Carcass. „XXX – three decades in metal” to pozycja, która rzeczywiście obrazuje 30 lat działalności Kai'a w heavy metalu, tak jak zresztą to opisywał w wywiadach. Cieszy na pewno lista gości, których zebrał lider Gamma Ray. Jest Piet Sielck, jest Tobias Sammet, Ralf Sheepers czy Hansi Kursch. Dzięki nim płyta jest bardziej zróżnicowana i nie przewidywalna. Problemem jednak jest zbyt duża ilości komercji w niektórych kompozycjach i brak przebojowości do jakiej przyzwyczaił nas Kai na przestrzeni lat. Jasne, fajnie się tego słucha, są mocne momenty, ale jako całość to można poczuć niedosyt i brak sporej ilości power metal. Dominuje w sumie nowoczesny hard rock i mocny heavy metal.

Płytę promował otwierający „Born Free” i to bardzo solidny kawałek z mocnym riffem w pisującym się w twórczość Gamma Ray i pokazuje też fascynację Judas Priest. Radosny wydźwięk kawałka też znakomicie oddaje to jaką osobą jest Kai. Najlepszym utworem na płycie jest rozbudowany, marszowy „Enemies of Fun” w którym świetnie sprawdza Ralf i Piet. Mocny, urozmaicony kawałek, który przypomina „To the Metal” czy „Metal Gods” Judas Priest. To jest właśnie cały Kai i tutaj jest ten geniusz do tworzenia hitów. Szkoda, że cały album nie jest taki jak ten kawałek. Z kolei „Contract song” brzmi jak mieszanka „Master of Confusion” i „Between the hammer and the anvil” Judas Priest. Schody zaczynają się w średnim „Making headlines” w którym występuje gościnnie Tobias Sammet. Utwór troszkę nijaki i taki płaski. Brakuje ognia i jakiegoś takiego zaskoczenia. Jest to tylko solidny kawałek, który przypomina „Mother Angel”. Nie mogło zabraknąć Micheala Kiske czy Franka Becka, którzy fajnie się uzupełniają w rozpędzonym „Stranger in Time”, który jest jednym z nie wielu power metalowych utworów. Ten kawałek to taki hołd dla czasów Helloween z lat 80. „Fire and Ice” jest bardziej komercyjny, choć nie brakuje ciekawych momentów tutaj, zwłaszcza mocnym punktem tutaj jest ciężki riff i nieco mroczniejszy klimat. Zaczyna się w tym momencie część mało metalowa, a bardziej rockowa. Ciężko dopasować to do twórczości Kaia. „Left behind” czy „All or nothing” to kompozycje bardziej nowoczesne, bardziej rockowe i mało metalowe. Gdyby nie wokal Kai to bym nie pomyślał, że wyszło to od człowieka, który stworzył power metal, Gamma ray czy Helloween. Dalej mamy nieco żywszy „Burning Bridges” w którym wokalnie udziela się gitarzysta Freese. Obok dwóch pierwszych utworów najlepszym na płycie kawałkiem jest power metalowy „Follow the Sun” z świetnym występem Hansiego z Blind Guardian. Tak to jest to do czego nas Kai przyzwyczaił na przestrzeni lat. Szkoda, że tak mało jest takich petard na tym albumie.

Kocham Kai, mam obsesję na jego punkcie. Uwielbiam to w jaki sposób komponuje muzykę, cenię jego geniusz gitarowy i to jaką osobą jest. Niestety solowy album „XXX three decades in metal” sprawia że mam mieszane uczucie. Cieszę, że Kai wydał nowy album, że mogę posłuchać nowych jego utworów. Jednak nie przekonuje mnie do końca komercyjny charakter i nieco rockowy feeling tej płyty. Na płycie nie brakuje ciekawych momentów, jak i elementów zaskoczenia. Całościowo album jednak troszkę rozczarowuje i gdzieś szybko przepada w natłoku wielu innych, ciekawszych płyt. Szkoda, pozostaje tylko czekać na nowy album Gamma Ray.

Ocena: 5.5/10

THE SILENT RAGE - The Deadliest Scourge (2016)

The Silent Rage to kolejny debiutujący band na greckiej scenie metalowy i kolejny ciekawy młody zespół, który ma pomysł na siebie i muzykę z pogranicza heavy/power metalu. Stylistycznie The Silent Rage przypomina momentami Rage, Inner Wish, Nightmare czy Grave Digger. Jest to mocny heavy/ power metal, który oparty jest na mocnych riffach, wyrazistych melodiach i dużej dawce przebojowości. W dzisiejszych czasach pełno jest takich kapel i żeby się wyróżnić trzeba czegoś więcej niż dobrych utworów. Trzeba mieć uzdolnionego gitarzysty, który na swoje barki weźmie ciężar tworzenia linii melodyjnej i całej warstwy instrumentalnej. Wokalista musi być specyficzny i przyciągać uwagę swoim talentem. Ma nadawać kompozycjom pazura i odpowiedniego charakteru. W The Silent Rage tak właśnie jest. Steve Vernardo śpiewa agresywnie i dzięki niemu każdy utwór brzmi wyjątkowo dobrze. W samych lewatywach można pisać o duecie gitarzystów Nikos/Kostas, który napędza całość tej kapeli. Panowie dają czadu i to właśnie dzięki nim debiutancki album „The deadliest scourge” jest mocny i energiczny. Ci co jeszcze nie natknęli się na grecki band powinni wiedzieć,że kapela powstała w 2006 r z inicjatywy gitarzysty Nikosa. Nagrali kilka mini albumów, dem, ale dopiero teraz po 10 latach udało się wydać debiutancki album. Najciekawsze jest, że w ogóle nie słychać, że mamy do czynienia z debiutantami. Płyta jest soczysta, dynamiczna i zawiera wiele ciekawych i wciągających kompozycji. Rozpędzony i nieco toporny „My race won't last” to dobry otwieracz i przykład, że band czerpie garściami z niemieckiej sceny metalowej. Nie jest to jakiś powiew świeżości na scenie heavy/power metalowej, ale co zadziwia to pomysłowość. Dobrze dopasowane motywy i elementy stanowią zgraną całość. Tytułowy „The Deadliest Scourge” jest jeszcze bardziej agresywny i momentami ociera się o thrash metal. Zespół jest pewny swoich aranżacji i czerpie z tego radość. Nie ma silenia się na konkretne melodie i w zasadzie wszystko jest takie naturalne i zagrane z miłości do metalu. Szybkość i melodyjność na miarę twórczości Gamma Ray czy Helloween to atuty przebojowego „Stormwarrior”. Właśnie to jest niezbity dowód na to, że w kapeli drzemie olbrzymi potencjał. Pozytywnie emocje wzbudza też ostrzejszy „Sin of a Pilgrim”, który zabiera nas w rejony Judas Priest. Ta płyta mimo oklepanych rozwiązań potrafi zaskoczyć i zaimponować słuchaczowi. Kiedy wkracza nieco nowoczesny i toporny „Proselytize The Masses” to od razu wiadomo, że zespół stara się tworzyć własny styl, bez wdawanie się w niepotrzebne klonowanie wielkich zespołów. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć nieco hard rockowy „The Right to dream”, czy rytmiczny „A piece of Eden”, który ukazuje bardziej progresywną stronę zespołu. Całość zamyka klimatyczna ballada „Shadow spirit”. Każdy z zawartych na płycie utwór to kawał dobrze wyważonego heavy/power metalu. Nacisk został położony na mocne, nieco przybrudzone brzmienie, na ciekawe melodie i ostre zagrywki gitarowe. W efekcie powstał naprawdę solidny i warty uwagi album, który w dobrym świetle stawia ten młody i utalentowany band. Kolejny grecki band imponuje swoim kunsztem, techniką i pomysłowością. Jednym słowem grecka scena metalowa rośnie w siłę.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 września 2016

BASTARD NATION - Decleration DAy (2016)

8 lat to kawał czasu i tyle przyszło czekać fanom Bastard nation na najnowsze dzieło. Przez ten czas może wiele się zdarzyć i często ma to negatywny wpływ na muzykę danego zespołu. Na szczęście Bastard Nation wykazał się doświadczeniem i zapobiegł temu. Nawet udało się rozwinąć skrzydła i nagrać ciekawszy album od „Birth of a Nation”. Na drugim albumie jest wszystko więcej i można odnieść wrażenie, że zespół włożył w niego więcej serca i zaangażowania. W efekcie „Decleration
Day” to ciekawa pozycja dla maniaków niemieckiego heavy/power metal. Taki styl właśnie preferuje ten band i nie powinno nikogo zdziwić skojarzenia z Running Wild, Grave Digger czy Brainstorm. Panowie starają się brzmieć klasycznie i wpływy z lat 80 słychać. Nawet brzmienie zostało odpowiednio dopasowane. Jest nieco surowe, ale podkreśla ciekawe i urozmaicone zagrywki gitarowe. Duet Timo/ Oliver sprawdza się i panowie rozumieją się wzajemnie. Mocne riffy, które nawiązują do klasyki gatunku i złożone, pełne finezji, lekkości solówki to jest właśnie to co napędza nowy album. Muzycy są utalentowani i dzięki ich umiejętnościom i pomysłowości dostajemy solidny materiał. Zadziorny i rytmiczny „Mary Celeste” z wyraźnymi wpływami Accept czy Saxon sprawdza się jako otwieracz. Więcej power metalu, w takim amerykańskim wydaniu mamy w szybszym „Another World”. Duch Running Wild można usłyszeć w pirackim „The master of the Seven seas”, który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Ciekawe zagrywki gitarowe i lekkie solówki mamy w rytmicznym „Black Fleet”. Coś z Iron Maiden usłyszmy w przebojowym „Desert Son” czy „Rising Fortune”. Nie jest to może ten sam poziom, ale słucha się tego przyjemnie. Toporny i ostrzejszy „Awaken The Bastard” to taki ukłon w stronę twórczości Grave Digger. Kawał dobrej roboty tutaj panowie odwalili. Na płycie nie zabrakło epickiego charakteru i tutaj marszowy „Palatinatia” znakomicie się sprawdza. Całość zamyka „Mean Mistreater”, który ma w sobie spore pokłady energii. Takie utwory ożywiają album i dają niezłego kopa. Przydałoby się więcej takich petard. Efekt końcowy na „Decleration Day” jest imponujący. Mamy solidny album w klimatach heavy/power metal. Nacisk został położony na przebojowość i klasyczny wydźwięk. Fani Running Wild czy grave Digger powinni zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 8/10

wtorek, 6 września 2016

BOMBUS - Repeat until death (2016)

Mroczny klimat, ostry wokal ocierający się o takie gatunki jak core czy death metal raczej nie wiele mają wspólnego z hard rockiem. Szwedzki band Bombus, który pochodzi z Gottenburga pokazuje, że można jakoś połączyć te elementy układanki w jedną całość. Panowie od 2008 roku zaskakują nas swoją pomysłowością i do tej pory nagrali dwa albumy. Trzeci krążek „Repeat Until death” ukazał się w tym roku i jest to jedna z najciekawszych pozycji w kategorii hard rocka i heavy metalu. Wizytówką tego albumu w sumie jest już frontowa okładka. Widać bowiem, że czeka nas przednia zabawa podczas odsłuchu płyty i rzeczywiście tak jest. Dobra energia, spora ilość przebojowość i hard rock w nowoczesnej formie to jest właśnie to co znajdziemy na „Repeat until death”. Szwedzki band idealnie miesza gatunki i nie boi się do hard rocka dodać nieco pikanterii. Końcowy efekt powala i szokuje. Jednak można tak dobrze wymieszać zupełnie różne gatunki. W ich muzyce można doszukać wpływów takich kapel jak Metallica, Kyuss czy Motorhead, ale jednocześnie jest to dalekie od każdego z stylów wypracowanych przez te kapele. Bombus to przede wszystkim duet dwóch panów, a mianowicie Feffe i Matte. Stawiają na hard rockowe szaleństwo, na chwytliwe melodie, ale lubią zagrać ostry riff i nieco zaskoczyć słuchacza. Wokal tez odgrywa ważną rolę w muzyce Bombus, bo to on właśnie czyni ich muzykę niepowtarzalną i taką nieco inną od tego co prezentują inne kapele hard rockowe. Na płycie nie ma słabych utworów. Otwierający „ Eyes on the Price” już imponuje swoją formułą i wykonaniem. Zespół zna się na rzeczy i wie jak porwać słuchacza. Taki hard rock w nowoczesnej formule może się podobać. Lekki i bardziej rockowy jest „Rust” czy banalny w swojej konwencji „Horde of Flies”. Bombus nie ma też obiekcji by komponować również kompozycje bardziej komercyjne i to potwierdza spokojniejszy „I call You Over”. Do grona mocnych utworów na pewno zaliczyć należy ostrzejszy „Repeat Until Death” czy stonowany i taki nieco marszowy „Get your Cuts”. Z tego wywodu należy wyciągnąć jeden słuszny wniosek. Bombus jest w formie i jego płyty zawsze imponują wykonaniem i pomysłowością. Jedna z najciekawszych pozycji w kategorii hard rock jeśli chodzi o rock 2016. Warto znać ten zespół.

Ocena:8.5/10

niedziela, 4 września 2016

SODOM - Decision Day (2016)

Zawsze bliżej mojemu sercu była niemiecka czwórka thrash metalu aniżeli wielka czwórka z Metaliką na czele. Podoba mi się naturalność, ta brutalność, toporność i specyficzne podejście do thrash metalu. Niemieckie zespoły stawiają na agresję i na dziką stronę thrash metalu. Kocham twórczość Kreator podobnie jak Sodom. Ci drudzy kupili mnie przede wszystkim kultowym „Agent orange”. Trzeba przyznać, że ostatnie albumy Sodom też są wysokiej klasy. „In War and pieces” czy wreszcie świetny „Epitome of Torture” z 2013 r to płyty, które pokazują to co najlepsze w muzyce Sodom. Jest ta charakterystyczna toporność, agresywność i szybkość. Specyficzny wokal Toma i ostre zagrywki Barnemanna nie da się pomylić z innym zespołem i to one są motorem napędowym. To właśnie dzięki nim ostatnie albumy tak świetnie wypadły i śmiało mogą konkurować z kultowymi krążkami Sodom. Tym większe oczekiwania były wobec najnowszego dzieła w postaci „Decision Day”. Okładka taka klasyczna i potrafi oczarować swoim stylem i kolorystyką. Zawartość również jest mocna i zaskakująca. Sodom troszkę poszedł w podobnym kierunku co Kreator na ostatnim swoim albumie. Jest więcej melodyjności, więcej zabawy melodiami, jest zróżnicowanie i przez te atuty „Decision Day” stał się z miejsca jednym z ich najlepszych albumów. Płyta jest mocna, agresywna, brutalna, ale jednocześnie świeża, melodyjna i bardzo dynamiczna. Nie ma tutaj miejsca na monotonność czy nudę. Cały czas się coś dzieje i to mi się podoba. Zaczyna się melodyjnie i tak spokojnie. Jednak „In retribution” szybko przeradza się w prawdziwą thrash metalową petardę. Mocny riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i zadziorny wokal Toma. Niby taki typowy utwór Sodom, a ma w sobie tyle świeżości i przebojowości. Podoba mi się takie podejście do thrash metalu. Bardziej złożony jest „Rolling Thunder” i można tutaj nawet chwycić pewne znamiona heavy metalu. Dużo ciekawych melodii ma w sobie tytułowy „Decision Day” i kawałek można śmiało zaliczyć do jednych z największych przebojów na płycie. Refren tutaj potrafi porwać i zostać na długo w pamięci. Album promował bardzo sukcesywnie „Caligula” i jest to taki nieco mroczniejszy kawałek. Stonowany i bardziej heavy metalowy „Strange Lost World” pokazuje nieco inne oblicze Sodom. Dalej jest to wysoki poziom do jakiego nas przyzwyczaił ten band. Płyta jednak zdominowana jest przez petardy i to potwierdza „Vaginal Born Evil” czy „Beligerence”. Nowy album to przede wszystkim mocne i łatwo wpadające w ucho riffy. Dobrze to obrazuje „Blood Lions” czy „Reffused to Die”. Bardzo wyrównany i urozmaicony krążek, który dostarcza sporo frajdy. Z jednej strony klasyczny album Sodom, a z drugiej strony mamy nową jakość i pewnego rodzaju świeżość. Sodom może być jednak bardziej melodyjny, bardziej złożony i przebojowy. Jednym słowem „Decision Day” to jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej grupy.

Ocena: 10/10

VALERIAN - Stardust Revolution (2016)

Nie często ma się styczność z melodyjnym power metalem z Indonezji. Zwłaszcza, że zespoły z tamtego rejonu nie są aż tak promowane jak te w Europie. Słuchając Valerian i ich debiutanckiego albumu „Stardust Revelation” to można odnieść wrażenie, że ten aspekt się zmienia. Mają szanse zaistnieć na dobre na rynku muzycznym, zwłaszcza że ich krążek to prawdziwa uczta dla fanów Freedom Call, Helloween, Gamma Ray, Angra czy Stratovarius. Valerian gra melodyjny power metal w nieco słodkiej formule. Jednym może podobać się taka konwencja, zwłaszcza że główną rolę odgrywają nieco dyskotekowe klawisze. Na pewno nie braknie przeciwników tej kapeli zwłaszcza, że może taki styl irytować. Dzięki zagrywkom klawiszowca Daniela całość brzmi melodyjnie, a momentami bardzo progresywnie. Jasne to co znajdziemy na „Stardust Revelation” nie jest czymś oryginalnym i zaskakującym, ale ma w sobie to coś co sprawia, że płyta zostaje na długo w pamięci. Kiedy wtórność jest wszechobecna, to trzeba nadrabiać w innych kwestiach. Ridwan nadaje całości pazura i takiej lekkości. Jego wokal idealnie pasuje do tego co gra ten band. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia duet gitarowy jaki tworzą Dimas i Harman. Ich wyczyny są na poziomie i w sumie panowie nadrabiają energią i pomysłowością. Chwytliwość jest tutaj rozwiązaniem na wszelkie problemy i czyni album o wiele ciekawszym. Dobrze wypadają kompozycje osadzone w klimatach Helloween i mam tutaj na myśli „In your Hand” czy „Symphony of Endless Desire”. Typowy symfoniczny power metal można tak naprawdę dostrzec w tytułowym „Stardust Revolution”. Może i jest to słodkie i oklepane, ale przypomina klasyczne płyty power metalowe z lat 90. Dobrze wypada też dynamiczny „Hereos Land Odyssey”, który nasuwa nam twórczość Rhapsody of Fire. Podobne skojarzenia wywołuje podniosły „Sinner's Euphoria”. Dalej mamy dynamiczny „My Everlasting” i zadziorny „Glorious Anthem”, który mają coś z Gamma Ray. Jest pozytywna energia, słodki klimat i radość z grania. Kiedy każdy utwór jest chwytliwy i ma ciekawą melodię to można przebaczyć wtórność i kilka wad, które się pojawiają na debiutanckim krążku. Całościowo „Stardust Revelation” broni się i może nawet się podobać.

Ocena: 7.5/10

piątek, 2 września 2016

HELLHOUND - Nothing Left (2016)

Dla niektórych zespołów lata 80 okazały się przepustką do sławy i złotym okresem jeśli chodzi o nagrywanie kluczowych wydawnictw. Jednak dla niektórych bandów z takich czy innych powodów był to okres przekleństwa. Stworzyć ciekawy band o intrygującej nazwie, mieć własny styl i pomysł na siebie i nie wydać przy tym debiutanckiego albumu brzmi jak dowcip. Ten czarny scenariusz spełnił się amerykańskiej formacji Hellhound. Zaczynali już w 1981 r i starali się tworzyć thrash metal o bardziej heavy metalowym charakterze. W swojej muzyce nie kryli wpływów Exodus, Testament czy Artillery. Mieli w sobie to coś, jednak nie wypaliło w latach 80. Teraz band powrócił do świata żywych i dzięki pomocy Stormspell Records udało się w końcu wydać debiutancki album w postaci „Nothing Left”.

Powroty po tylu latach nie zawsze kończą się sukcesu i nie pomaga czasami nawet to, że kapela już zaczynała w latach 80 czy 90. Hellhound odradza się i w składzie są mocne nazwiska, ludzie którzy mieli spory udział w twórczości Ancient Empire czy Shadowkiller. Tak więc dał pewną gwarancję, że poziom muzyki zawartej na płycie jest wysoki. Stormspell Records to wytwórnia, które lubi pomagać takim kapelą, a co ważne też nigdy nie wydała jakiegoś słabego i bez wyrazu albumu. To co dostajemy od Hellhound to agresywny, melodyjny i energiczny thrash metal z domieszką heavy metalu. Thrash metalowy pazur nadaję każdej kompozycji wokalista Joe Liszt, który dysponują niezłą techniką i manierą. Z kolei Bob Edwards wspiera Joe'go na linii partii gitarowych i razem tworzą coś niezwykłego. Płyta kipi energią i każdy utwór to jazda bez trzymanki. Nie brakuje ciekawych przejść, szaleństwa czy godnych uwagi riffów, które można wpisać do grona tych najciekawszych z roku 2016. Echa lat 80 czy 90 są, ale „Nothing Left” z soczystym, ostrym brzmienie pokazuje, że jest to płyta naszych czasów. Jeśli tak ma się prezentować thrash metal na dzień dzisiejszy to nie mam nic przeciwko temu. Wracając do samej płyty, to trzeba też podkreślić, że zespół o każdy drobny detal i właściwie nie znajdziemy tutaj wpadki czy wady, która przekreśli całość.

Płyta zaczyna się od mocnego wejścia. „Red Sun, Black Sand” to prawdziwa petarda i na pewno wyróżnia ją surowsze brzmienie gitar i taka nutka szaleństwa. Słychać, że to thrash metal, choć nie brakuje elementów wyjętych z US heavy metalu. Nawiązania do Attacker czy helstar są jak najbardziej słyszalne. Co może się podobać na debiutanckim krążku Hellhound to spora dawka przebojowości i takiej melodyjności. Przejawia się to znakomicie w „The Bleeding Edge”, który należy zaliczyć do grona najciekawszych kawałków na płycie. Mocna linia basowa wygrywana przez Richiego w „Circle of Trust” potwierdza jego umiejętności i jeszcze bardziej urozmaica album. Dalej mamy żywiołowy „Hollow Faith”, który potrafi wciągnąć w ten swój ponury świat. Tutaj zespół oddala się w rejony topornego niemieckiego thrash metalu. Pewien powiew nowoczesności mamy w mroczniejszym „Blood Fued”. Zespół pozwolił sobie nawet na wtrącenie elementów power metalu w chwytliwym „As the needle Drips”, który pokazuje jak zespół potrafi być elastycznym i odnaleźć się w każdej konwencji. Z kolei klimatyczny „Beyond time & space” to taki ukłon w stronę technicznego Heathen czy Megadeth. Album wieńczy kolejna petarda, tym razem „Killing Spree”, która ma coś z wczesnego Helloween.


Nie ma miejsca na nie potrzebne ballady, na kombinowanie, zespół i tak sporo czasu stracił. Czas nadrobić straty i wrócić na dobre do muzycznego biznesu. „Nothing Left” to jedna z najważniejszych premier roku 2016. Na płycie znajdziemy 9 znakomitych perełek utrzymanych w stylistyce heavy/thrash metalu z dużą dawką melodyjności i agresywności. Tyle lat przyszło czekać na debiutancki album Hellhound, ale warto było wierzyć w ich powrót. Płyta jest dobrze wyważona i pokazuje, że thrash metal ma się bardzo dobrze. Hellhound, który powstał w latach 80 powrócił, a dowodem tego jest ich debiutancki album „Nothing Left”. Zapnijcie pasy, czeka Was bowiem jazda bez trzymanki. Emocje gwarantowane.

Ocena: 9,5.10