sobota, 24 stycznia 2015

JORN LANDE & TROND HOLTER present DRACULA - Swing Of death (2015)

By stworzyć ciekawy projekt muzyczny czy też rock operę trzeba czegoś więcej niż tylko ciekawych gości i muzyków. Dlatego nie powiodło się ostatniej Avantasii, ale jeśli ostatnia solowa płyta Jona Olivy Paina wam się podobała i lubicie muzykę ambitną, w której mamy do czynienia z mieszanką progresywnego rocka, heavy metalu, w której sporo ciekawych ozdobników to Jorn Lande i Trond Holter wychodzą naprzeciw waszym oczekiwaniom. Panowie razem współpracowali już przy okazji solowego Jorn, lecz teraz panowie postanowili stworzyć projekt muzyczny pod szyldem Dracula. Celem tego było opowiedzenie historii Counta Vlada III. Znamy go jako księcia Walii, jako Vlada albo też właśnie Draculę. Tak więc nie brakuje odniesień do mitologii i innych historii o wampirach. Efektem współpracy tych dwóch panów powstał „Swing Of death”. Płyta, która jest nie tylko rock operą, ale też koncepcyjnym albumem z prawdziwego zdarzenia, a nie jakieś sztuczne silenie się na koncept album jaki zaprezentował Blind Guardian.

Jorn Lande to gość, który specjalizuje się w takich projektach muzycznych, w rock operach i wszędzie jego pełno. To jest fakt, ale w sumie ciężko sobie wyobrazić kogoś innego kto by tutaj pasował, do tego co wygrywa Tronds Holter. Jorn tutaj jest główną postacią w całej historii. To on odgrywa Draculę, zaś pozostałe kobiece partie śpiewa wokalistka Lena Fløitmoen, która gra rolę Miny/Lucy. Mamy więc mroczną historię, która ma wzbudzić różne emocje. Od strachu, aż po współczucie i wzruszenie. By to osiągnąć, trzeba czegoś więcej niż dobrych muzyków i ciekawej historii koncepcyjnej. Trzeba tutaj magii i niezwykłego klimatu. Muzyka musi przemówić, zabrać nas w inny świat, sprawić że uczestniczymy w tych wydarzeniach, a nie tylko bacznie się przyglądamy z boku. Historia pokazuje wewnętrzną walkę Draculi, to że wie co to jeszcze jest prawdziwa miłość, ale cały czas kierowany jest rządzą krwi. To właśnie to pożądanie krwi i samotność nie pozwala mu ponownie przeżywać miłości. Opuszcza w końcu Transylwanię i poznaję w końcu Lucy. Staje się ona jego najlepszą przyjaciółką, lecz demony przeszłości nękają Draculę. Zaczyna ona mu przypominać pierwszą miłość czyli Minę. To staje się jego obsesją i misją jego staje się porwanie jej i uczynienie jej jego narzeczoną, czyli królową ciemności. Stylistycznie mamy tutaj mniej więcej to co zaprezentował Jon Oliva Pain na swoim ostatnim solowym albumie. Jest progresywny rock, jest heavy metal, hard rock, a także wiele smaczków, które czynią zawartość jeszcze bardziej dopieszczoną i bogatszą. Jest to muzyka, która powinna trafić do każdego. Płytę promował znakomity „Walking on Water”, który jest jednym z ostrzejszych kawałków na krążku. Trond wygrywa tutaj riff przesiąknięty Masterplan czy Black Sabbath. Jedna z najlepszych kompozycji Jorna w ciągu ostatnich lat. Trond pokazuje na tym albumie przede wszystkim jakim utalentowanym gitarzystą jest. Słychać w jego grze wpływy Yngwiego Malnsteeena, Iommiego, czy Blackmore'a. Jego gra jest urozmaicona, pełna smaczków i stoi na wysokim poziomie. Nie dość, że niszczy mocą i stylem, to jeszcze klimatem i techniką. No jest to prawdziwa uczta dla smakoszy mocnych riffów i złożonych, czasami progresywnych rockowo- metalowych solówek. Znakomicie tutaj udało mu się nawiązać do klasyki typu Queeen, Meat Loaf, Alice Coopera, a także wielu innych ciekawych bandów z lat 70 czy 80, a wszystko okraszone nowoczesnym wydźwiękiem. To musi się podobać. Płytę otwiera spokojniejszy, bardziej rockowy „Hands Of Your God”, który porywa klimatem i buduje odpowiednie napięcie. Dawno nie słyszałem tak pomysłowego kawałka jak „Swing Of death”. Czuje się, że to jest rock opera z prawdziwego zdarzenia. Bardzo pomysłowy główny motyw, chwytliwy refren i do tego gdzieś tam są echa folku. Utwór mógłby w sumie zdobić taki album Avantasii. Pianino i potężny wokal Jorna to zgrany duet co potwierdza romantyczny „Masquerade Ball”, w którym jest pełno smaczków. Kolejnym ciekawym utworem jest „Save Me” w klimacie Queen z niesamowitym wokalnym popisem Leny. Trond znakomicie przechodzi między poszczególnymi motywami i znakomicie urozmaica ten materiał i tak „River of Tears” to kolejny mocny kawałek z ostry riffem, złożonymi solówkami przesiąknięte stylem Blackmore'a czy Yngwiego. W podobnej tonacji jest utrzymany bardziej rozbudowany „Queen of The dead”. Coś z Alice Coopera mamy w „Into The Dark” z kolei progresywny „Under The Gun” przypomina mi nieco Masterplan. Trond Holter to znakomity gitarzysta i jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, to niech odpali instrumentalny „True Love Through Blood”, który ma w sobie magię. Mamy tutaj szybkość, finezję, lekkość i niezwykłą technikę. Jest pod wielkim wrażenie.

Koncept album czy rock opera to ma być coś wyjątkowego, to ma być płyta magiczna, która zabierze nas do innej rzeczywistości. To ma być płyta, która wciągnie nas w ten magiczny świat i pozwoli przeżywać opowiadaną historię. Rzadko kiedy rock opera, czy projekt muzyczny wzbudza we mnie takie emocje i rzadko kiedy dostaję taką ciekawą mieszankę. Jest miło zaskoczony tym co stworzył duet Jorn Lande i Trond Holter. Pokazali jak to się robi i nie inni się uczą od nich. Brawo. Póki co jest to najlepsza płyta jaką usłyszałem w tym roku. Polecam każdemu, bo płyta jest urozmaicona i powinna trafić do szerokiego grona słuchaczy.

Ocena: 10/10

STORMHUNTER - An Eye For An I (2014)

Czy arcydziełem jest płyta, która została najbardziej promowana i przez wielu okrzyknięta najlepszą? Machina marketingowa, czasami stara nam się wmówić konkretną opinię i sprzedać co jest właściwie sztuczne i dalekie od tego co się opowiada na początku. Niestety właśnie w taki sposób jesteśmy zapychani muzyką komercyjną, zespołami które już są i które są bardzo dobrze promowani. Jest też drugi świat. Świat podziemny, w którym jest wiele również świetnych zespołów, które mają nieco pod górkę. Brak jakiegoś porządnego kontraktu, albo zazwyczaj jego brak, brak wsparcia ze strony wytwórni, a także wiele innych przeszkód z którymi te zespoły się borykają. Jednak właśnie zazwyczaj tam muzyka jest tworzona z pasji, z miłości i szacunkiem dla innych wielkich zespołów. Nie jest to muzyka tworzona dla pieniędzy, czy dla zdobycia sławy. Tutaj liczy się spełnienie muzyków i zadowolenie fanów. Niemiecki Stormhunter to przykład właśnie takiej podziemnej kapeli. Grają od 1998 r i nagrali już trzy albumy, z czego „An Eye For An I” ukazał się w 2014r. O samej premierze było cicho i nawet nie zauważyłem że umknęła mi ich premiera. Nadrabiam jednak zaległości czym prędzej, bo przespałem najważniejszy album roku 2014. O tym dlaczego tak jest wyjaśnię w dalszej części recenzji.

Nie mamy do czynienia z amatorami, zespołem który nie wie jak nagrać wysokiej klasy materiał i to w sumie pokazali na poprzednich wydawnictwach. Dali się poznać, jako szczera kapela, która gra energiczny, tradycyjny speed/power metal wzorowany na Stormwarrior czy Running Wild. Nowy album to właściwie kontynuacja tego stylu i nie ma niespodzianki. Choć po dłuższej namyśle , jednak jest. Bardziej dojrzały materiał, dopracowany wokal, wyższej klasy brzmienie, które nadaje całości odpowiedniego pazura i ognia. Największym zaskoczeniem było tutaj to, że poczułem moc którą kiedyś można poczuć na albumach Blind Guardian, ba nawet Persuader się tutaj kłania. Stormhunter jednak nie chce podążać za trendami, stawać się modnym i kierować się ostrymi riffami i nowoczesnym brzmienie. Słychać tutaj starą szkołę, zakorzenioną w starym speed metalu z lat 80. Kiedy zagłębimy się w poszczególne kompozycje i rozłożymy na czynniki pierwsze to dostrzeżemy co się za tym wszystkie kryje. Prosty, energiczny, bardzo melodyjny i klimatyczny speed/ power metal. Dawno nie słyszałem tak udanego hołdu dla Stormwarrior, Running Wild czy Blind Guardian, choć tego ostatniego bandu jest najmniej w Stormhunter. Frank Urschler jako wokalista rozwinął się i słychać, że jego wokal jest bardziej dopracowany pod względem technicznym. Na „Crime and Punishment” mógł nie co irytować, ale zostało to naprawione i teraz jest idealnie. „An Eye For an I” to albumy który porwie was przede wszystkim ciekawymi przejściami, intrygującymi i wciągającymi solówkami, które zaspokoją najbardziej wymagająca fana takich ostrych popisów. Dawno nie miałem takiej frajdy z słuchania solówek i riffów. Tutaj jest jakiś magiczny czynnik, ale w sumie już okładka ma w sobie coś magicznego i hipnotyzującego. Może i się ośmieszę, ale jest to jedna z piękniejszych okładek jakie ostatnio widziałem, a widziałem ich sporo. W pełni oddaje ona jakość zawartości. Zaczyna się od stonowanej melodii, która nasuwa intro i na myśl przychodzi oczywiście Running Wild, czy nawet Iron Maiden i Judas Priest. Jednak „A thousand Part” szybko przeradza się w speed/power metalową petardę. Riff rodem wyjęty z Stormwarrior czy Running Wild. Chwytliwy refren i niezwykła dynamika, czy szalone pojedynki na solówki, to schemat, który zostaje powielony niemal w każdej kompozycji. Akurat tutaj nie ma potrzeby szukać innego środka czy eksperymentować. Lepiej po prostu sięgnąć do klasyki i taki „Among The Blind” to hołd dla starego Running Wild i robią to równie świetnie co Ced z Blazon Stone. Podobne skojarzenia można mieć w przypadku energicznego „Cathodic Messiah” i tutaj można by rzec, że zespół jeszcze bardziej przyspieszył i pokazał że stać ich na dużo. W takim nieco stonowanym „Victimized” mamy przebój na miarę tych, które tworzył Rolf Kasperek. Album promował energiczny „Tortured Mind” i to jest taki utwór, który faktycznie interpretuje styl niemieckiej formacji. 100 % Stormhunter. Nie mogło tez oczywiście zabraknąć instrumentalnego kawałka i tutaj „Prelude to Madness” sprawdza się znakomicie. Melodyjny riff, stonowane tempo i nawet fani Crystal Viper pewnie się ucieszą z tego co usłyszą. Bardziej epicki, bardziej rycerski „Hell (is what You make off it)” to kawałek, który ma w sobie coś z Blind Guardian choćby w sferze refrenów. Z kolei klimat nasuwa Stormwarrior, Running Wild czy Crystal Viper. Heavy Metalowy hymn? A proszę bardzo i tutaj Stormhunter się odnajduje. „An Eye for an I” to właśnie przykład takiej bardziej true metalowej kompozycji. Bardzo treściwy jest melodyjny „Parasite” i jego przesłaniem jest pokazanie, że można grać old schoolowy speed metal na miarę starego Running Wild. W zamykającym „Springs in The Air” można nawet doszukać się pewnych cech Persuader.

12 utworów w dość jasno określonej konstrukcji, z jakże wyraźnym przesłaniem. Speed/power metal wzorowany na starym Running Wild, Stormwarrior czy też Crystal Viper można zagrać, można odtworzyć i zrobić to na wysokim poziomie. Stormhunter nie ma wsparcia, nie może zrobić takiego szumu wokół siebie, choć na to zasługują. Takie jest przekleństwo zespołów z podziemia, ale Stormhunter nie potrzebuje tanich sztuczek, nie musi nam niczego wciskać, bowiem ich muzyka sama przemawia. Ta z najnowszego albumu jest wyśmienita i ociera się o perfekcję. Jeden z najlepszych hołdów dla Running Wild jakie słyszałem. Czekam na więcej.

Ocena: 9.5/10

środa, 21 stycznia 2015

ANTHEM - Absolute World (2014)

Zapał i pracowitość japońskiego Anthem jest naprawdę godna podziwu. Bardzo regularnie wydają nowe albumy i każdy z nich to kawał porządnego heavy/power metalu. Tyle już tego się uzbierało, że można stracić rachubę, ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że ta formacja nie zbacza z obranego kursu. Gra swoje i na takim samym dobrym poziomie, jaki prezentuje od bardzo dawna. Nie zawiodłem się na Anthem i nowy album zatytułowany „Absolute World” nie zmienia tego stanu rzeczy. Ta płyta to kontynuacja tego co zespół wypracował na „Burning Oath” i „Heraldic Device”. Wiele zostało przerysowane począwszy od brzmienia, od aranżacji i konstrukcji utworów. To jest bez wątpienia spory plus, bo przecież soczyste, mocne brzmienie połączone z agresywnymi i melodyjnymi partiami gitarowymi Shimizu. To on bez wątpienia wraz z wokalistą Yukio trzyma zespół w ryzach i jest źródłem jego mocy. Bardzo dobrze odzwierciedla instrumentalne umiejętności Shimuzu utwór instrumentalny w postaci „Absolute Figure”. Mieszanka progresywności, symfoniki i neoklasycznego wydźwięku, tak można by określić ten utwór. Już sam otwieracz „ Shine on”pozytywnie nastraja słuchacza. Chwytliwy i zapadający w pamięci melodyjny metal. Nutka power metalu sprawdza się w ostrzejszym „Stranger” czy przebojowym „Pain”, które zaliczam do najciekawszych kompozycji z całej płyty. Bardziej romantyczny „Love of Hell” ma nieco inny nastrój, inny wydźwięk. Jest więcej łagodności, trochę komercji, ale utwór sam w sobie jest udany. Energiczne, pełne werwy granie dostajemy też w „Let it Die” czy mroczniejszy „Egde of Time” i to jest najlepsza odsłona Anthem. Jak najwięcej takich utworów na płycie i będę się jeszcze długo cieszyć popularnością. Bardzo dobry album, ale to było do przewidzenia.

Ocena: 8/10

wtorek, 20 stycznia 2015

BLIND GUARDIAN - Beyond The red Mirror (2015)

W heavy metalowym światku są zespoły na których płyty czeka się z utęsknieniem i wielką nadzieję, że znów będzie to wielkie dzieło. Takie zespoły działają na nasza podświadomość poprzez magię swojej nazwy, poprzez znakomite lata doświadczenia, wielkie dzieła na swoim koncie czy też sentyment. Oj takich zespołów każdy mógłby wymienić po kilka i na pewno dla wielu osób takim zespołem jest Blind Guardian. O osiągnięciach tej zasłużonej kapeli power metalowej można by napisać elaborat, w którym można by się rozczulić jakie to świetne albumy nagrali w przeszłości i jak z rewolucjonizowali gatunek power metalu. Od dłuższego czasu zespół ten przeżywa kryzys i nic dziwnego że tonący statek opuścił perkusista Thomen Stauch. Blind Guardian żyje wspomnieniami i żyje w cieniu swojej wielkości. Niestety taka jest prawda. Próby powrotu do korzeni były już na „A twist in the Myth” czy poprzednim „At The edge of Time”. Oba albumy nie są złe, ba nawet można je zaliczyć nawet do udanych. Nutka progresji, folkowe melodie, na ostatnim zespół nawet poszedł dalej, udając się w rejony epickiego, symfonicznego metalu. Zespół próbuje nowych rzeczy i chce pokazać jak to niby się rozwija i nowy album”Beyond The Red Mirror” to ma być kolejny tego przykład. Kolejny krok na przód w stylu tej kapeli i przykład, że można się rozwijać. Zaczynali jako speed metalowa kapela, potem pokazali się z bardziej power metalowej strony, potem pojawiła się progresywna strona zespołu i na koniec stali się bardziej symfonicznym zespołem. Niezła historia, ale czy taki obrót stawia długo wyczekiwany nowy album”Beyond The Red Mirror” w dobrym świetle? Zobaczmy czy magia nazwy i sentyment do tej wielkiej kapeli, która zmieniła moje poglądy muzyczne zadziałała i czy faktycznie mamy z tak arcydziełem jaki to przedstawiali wszyscy dotychczasowy recenzenci.

Nie można spojrzeć na nowy album nie znając poprzedniego „At the Edge of Time” czy „A Twist in the Myth”, które są podstawowym gruntem brzmienia nowego albumu i to jaki styl zespół prezentuje. Na poprzednim albumie zespół wykorzystał orkiestrę, symfoniczne patenty, dzięki czemu uzyskaliśmy takie podniosłe, epickie kawałki jak „Wheel Of Time”. Był powiew świeżości, było coś nowego, ale jednocześnie została stara konwencja i była ta ich słynna przebojowość. To sprawiło, że „At The Edge of Time” to był jeden z ich najlepszych albumów. Jak można było przewidzieć w tamtym czasie, zespół postanowił rozwinąć właśnie te cechy i obrano drogę bardziej symfoniczną. Dotychczas 4 lata trzeba było czekać na nowy album Niemców, ale tym razem trzeba było 5 lat by stworzyć nowy materiał. Wiele pracy zespół włożył, żeby album brzmiał z takim przepychem i rozmachem. Efekt niezły. Tylko co z tego, że jest ciekawy pomysł, jest sporo orkiestry i innych urozmaiceń jak nie ma w tym Blind Guardian? Nie ma tych charakterystycznych przejść perkusji, ciekawych wejść na początku kompozycji, brak chwytliwych melodii, czy mocnych riff. Nie jest to już ten Blind Guardian, który znaliśmy z poprzednich wydawnictw, nie jest to już też zespół, który gra mocny i energiczny power metal. Można powiedzieć, że zespół zdradził swoje początki, korzenie i własną tożsamość tylko po to żeby stworzyć coś innego, coś co wydałoby się świeże. Czy naprawdę Blind Guardian musi udawać jakiś drugie Rhapsody czy Symphony X? Przecież oni są od zupełnie innego zadania. Z „At The Edge of Time” mamy symfoniczne patenty, orkiestrę, rozmach i nacisk na rozbudowane kompozycje, z kolei z „A Twist in the Myth” przerysowane niedopracowane brzmienie, które zniekształca wydźwięk gitar i niszcząc potężny głos Hansiego. Wykorzystanego z tamtego krążka też spore cechy progresywnego metalu i tak dostaliśmy dość ciężko strawny album, który w niczym nie przypomina dawny Blind Guardian. Tak kolejne obietnicy i przechwalenia pozostały bez potwierdzenia.

Wytwórnia płytowa Nuclear Blast to jedna z tych największych i zadbała o promocję tej płyty. Liczne pochlebne recenzję przed premierą, singiel czy trailery zapowiadające całość. Był szum i zapowiedzi, że zespół nagrał znakomite dzieło. W końcu historia będąca kontynuacją tej z „Imaginations from the other side” naprawdę zobowiązuje do tego żeby było to coś wielkiego. Niestety przeczucia, że będzie to słaby album zwiastował singiel „Twilight of the Gods”. Średni riff, refren, który nie zapada w pamięci i styl przypominający „A Twist in The Myth” to nie wróżyło nic dobrego. Co ciekawe ostatecznie jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, w którym są echa Blind Guardian, który znamy. Nie ucieszy was pewnie fakt, że to jedna z nielicznych power metalowych kompozycji na nowym wydawnictwie. Przejdźmy zatem do pozostałych kompozycji na tym albumie. Na samym wstępie witają nas gregoriańskie śpiewy, ponury, ale zarazem podniosły chór. Tak właśnie zaczyna się pierwszy kolos w postaci „The Ninth Wave”. Można przeżyć początkowo, że to jest Blind Guardian. Chór bardziej kieruje nas w stronę takiego Therion czy Rhapsody. Układ płyty przypomina oczywiście poprzednika, czyli na początek i koniec mamy kolosa. Sam utwór niestety bardzo przekombinowany, za dużo tutaj progresji, jakiś nie potrzebnych bitów, czy też odesłań do Queen. Niby wiele się dzieje, niby zespół stara nam przedstawić różne motywy, ale jest to chaotyczne i ciężko strawne. Tutaj zespół pokazał, że bliżej im do „A Twist in the Myth” niż kultowego „Imaginations from the Other Side”. Już sam wstęp po prostu zniechęca, bo przecież same genialne chórki to za mało, żeby zachwycić prawdziwego fana Blind Guardian. Pierwszym utworem, który w jakiś sposób gdzieś tam mnie poruszył jest „Prophecies”. Nie ma tutaj dominacji orkiestry, nie ma w tym kawałku też aż takiego kombinowania, co bardzo cieszy. Utwór jest utrzymany w średnim tempie, ale może nas ucieszyć bardziej chwytliwy refren. Sam riff, to co wygrywa Olbrich i Siepen przypomina oczywiście „A Twist In The Myth”, ale i tak jest ciekawej niż na dziwacznym otwieraczu. Jednym z najciekawszych momentów na płycie jest „At The Edge of Time”.Jak samo nazwa wskazuje utwór brzmi jak zagubiony track z poprzedniej płyty. Jest to kompozycja podniosła i tutaj ta orkiestra składająca się z 90 muzyków robi swoje i sprawia że kawałek brzmi epicko i niezwykle podniośle. Nie jest to stary Blind Guardian, ale jest w końcu jakiś ciekawy pomysł, jest lekkość i przebojowość. Jak dobrze się w słuchamy to są i również elementy folkowe. Co można zarzucić temu utworowi jak i całej płycie to z pewnością nie potrzebne wydłużanie kompozycji i takie silenie się na pseudo rozbudowane, progresywne kawałki. Na dłuższą metę jest to bardzo męczące. „Ashes of Eternity” to miał być chyba najostrzejszy utwór na płycie przywołujący „Imaginations From the Other side”. Niestety słychać tutaj więcej „A Twist in The Myth”, a progresywne patenty psują to czym mógł być ten kawałek. Cieszy, że tutaj jest jakiś mocniejszy riff, jest też power metalowa formuła. Szkoda, że wyszedł z tego drugi średni kawałek pokroju singlowego „Twilight of The Gods”. Co ciekawe takie średnie kawałki jak ten tutaj przytoczony są najmocniejszymi momentami na płycie. Prawdziwe emocje przeżyłem dopiero przy 7 kompozycji zatytułowanej „The Holy Grail”. Ostry, power metalowy kawałek w starym stylu. Już riff jest taki prosty, ale niezwykle drapieżny i nie ma w tym nic tandetnego. Podniosły refren i niezwykła melodyjność przypomina mi o dziwo „Somewhere Far Beyond”. Właśnie takich utworów wyczekiwałem, takiej płyty od początku do końca. Niezwykle smutne jest to że echa starego Blinda mamy w dwóch czy trzech kompozycjach. Killerów poza tym utworem nie ma. Tak jak na całej płycie popisy gitarowe Olbricha są bez ikry i przekonania, tak w tym kawałku brzmi to wszystko prawidłowo. Dalej mamy „Sacred Mind” i co ciekawe ma podobny styl do „Sacred Worlds”. Stonowane tempo, podobna konwencja i rozbudowana formuła. Utwór nieco przekombinowany, ale podoba mi się tutaj podniosły i zapadający w pamięci refren. Utwór ma sporo ciekawych motywów i momentów, ale też nieco za długi jest. Na pewno ucieszy starych fanów tutaj liczne przyspieszenia i power metalowe rozwiązania. Kolejnym przykładem, że ten Blind Guardian który znamy przepadł jest ballada „Miracle Machine”. Nie jest to podobne do takich klasyków jak „Bards Songs” czy „Lord of The Rings” i więcej tutaj niestety Queen. Tak o to wielki band zatracił własną tożsamość. Czyżby brak pomysłów? Czy chęć pozyskania nowych fanów?Całość zamyka „Grand Parade”, które Olbrich opisał jako jeden z jego najlepszych utworów jakie kiedykolwiek skomponował. Zastanawiam się niby czemu? Bo jest długi? Bo dzieje się z nim sporo? Czy to, że jest tutaj przesyt epickości, orkiestry i symfonicznych patentów, lekceważąc moc gitar i wokalu Hansiego? Miał to być drugi „Wheel Of Time”, ale nie jest tak. Utwór oczywiście ma sporo ciekawych motywów, zwolnień, ciekawych solówek. Jednak tutaj orkiestra ratuje sprawę i odciąga naszą uwagę od niedociągnięć w kwestii aranżacji i partii gitarowych, które wieją nudą. Tak jedynie orkiestra i przepych jest tutaj mocny i godny uwagi. Może takie jest przesłanie tego albumu? Orkiestra zajmie się wszystkim, a reszta jakoś przeleci i nikt niczego nie zauważy.

Szybki rachunek. Singiel okazał się jednym z najlepszych utworów na płycie, a przecież sam w sobie jest to średni utwór. To tylko potwierdza jakość tego wydawnictwa. Kilka ciekawych fragmentów mamy w „Grand Parade” czy „Prophecies”. Do udanych należy zaliczyć „At The Edge Of Time” czy power metalową petardę „The Holy Grail”, który przypomina poniekąd dawny Blind Guardian. Pierwszy raz zespół tak zatracił swoją tożsamość, porzucił power metal na rzecz symfoniki, pierwszy raz Oliver Holzwarth nie jest jest sesyjny basistą od czasów „imaginations From The Other Side” no i pierwszy raz napisaną kontynuację historii z tamtego albumu. Nie wszyło i Bogu dzięki, że nie mamy tytułu pokroju „Imaginations from the other side part II”. Ciekawa, klimatyczna okładka to z kolei jeden z najciekawszych rzeczy w tym wydawnictwie, bo niskiej jakości brzmienie wzorowane na „A twist in the Myth” najlepiej przemilczeć. 5 lat czekania na nowy album Blind Guardian i wielkie oczekiwania względem tego albumu były czasem nadziei, że stać ich na jeszcze dobry album. Niestety ten zespół umarł, zdradzając swój styl, tracąc wyjątkowość i magię. Teraz już nawet nazwa Blind Guardian nie ma w sobie magii i nie wiem czy chce jeszcze usłyszeć kolejne płyty Blind Guardian. Jedno z największych rozczarowań ostatnich lat.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 19 stycznia 2015

EVIL- Shoot The Messenger (2015)

Każdy z nas ma wiele na głowie i na daną chwilę zachwycamy się dotychczasowymi premierami jeśli chodzi o heavy metalowe produkcje. Jednak warto też się skupić na tych, które są przed nami. Najciekawszą propozycją dla fanów heavy metalu lat 80 i twórczości Mercyful fate, Accept czy Judas Priest będzie debiutancki album Evil. Słowo „debiut” też jest tutaj trochę nie na miejscu. W końcu Evil to duńska formacja, która została założona w 1982 roku. Nagrała kilka dem i nawet niektórzy puścili plotkę że grał tam kiedyś sam King Diamond. Przez te wszystkie lata to Freddie Wolf był mózgiem tego zespołu i teraz kiedy kapela wraca po latach nie bytu to również za jego przyczyną. To on jest odpowiedzialny za kompozycje, za teksty i produkcję debiutanckiego albumu „Shoo The Messenger”, którego premiera jest przewidziana na 30 marca 2015 roku. Za wokal odpowiedzialny jest były wokalista Artillery czyli Soro Nico Adamsen. W efekcie dostajemy rasowy heavy metalowy album utrzymany w klimacie lat 80 z okultystycznymi tekstami.

Album opowiada o tym, jak każdy z nas jest odpowiedzialny za zło, które pojawia się na Ziemi oraz w naszym prywatnym życiu. Jest miejsce na śmierć, zło i okultyzm, a więc mrok pełną gębą. Fani takiego Mercyful Fate czy Venom mogą być zadowoleni. Zresztą Evil stara się stworzyć odpowiedni klimat za pomocą przybrudzonego brzmienia i odpowiednich melodii. Ta sztuka wyszła całkiem dobrze i nie ma się właściwie do czego przyczepić. No chyba że szukamy tutaj nowoczesnego brzmienia, który powoli nas pod względem jakości. Co mi się podoba to oczywiście okładka, która jest klimatyczna i dość mroczna. Jedna z ciekawszych tegorocznych okładek płyt metalowych. Muzycznie jest tak jak to nakreśliłem na samym wstępie. Jest to heavy metal o mrocznym klimacie, w którym słychać echa Accept, Judas Priest czy Mercyful Fate. Wokal Soro z kolei nadaje całości nieco agresywnego, wręcz thrash metalowego charakteru. Jest też trochę toporności w tym wszystkim, tak więc niektórym może się to skojarzyć z niedawną premierą niemieckiego Panzer. Płytę otwiera przyprawiający o dreszcze „It's Here”, który ma coś z płyt Kinga Diamonda. Świetny klimat horrorów zachowany i napięcie rośnie. Ostry, ponury, utrzymany w średnim tempie „Dark Side of Mother Nature” ukazuje przede wszystkim toporność oraz ciągoty Freddiego Wolfa do thrash metalu. Ciekawszym utworem jest tytułowy „Shoot The Messenger”, który ma nie tylko cechy thrash metalu, ale też i niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept. Mocny riff tylko potwierdza, że Wolf wciąż potrafi wygrywać ciekawy riff, które zaskoczą swoją prostotą i wykonaniem. Więcej starego Accept czy Judas Priest mamy w heavy metalowym „I Could Be Your Hero” czy klimatycznym „Keep It true”, który ma porywa epickim wydźwiękiem. Z całego materiału warto tez wyróżnić zamykający „World War 666”, który cechuje się niezwykłą dynamiką i melodyjnością. To jeden z mocniejszych hitów na tej płycie.

Kapela powstała w latach 80 i właściwie ten materiał brzmi jakby powstał w tamtym okresie. Wszystko zostało tak dopasowane, że całość brzmi jakby nie miała premierę 30 marca 2015, lecz roku 1982. Mocny wokal, ostre riffy, mroczny klimat, spora toporność i thrash metalowe zacięcie, to cechy dzięki którym ten album zasługuje na uwagę. Może nie jest to nic nowego, ani odkrywczego, ale z pewnością szczere i z hołdem dla lat 80.

Ocena: 6/10

ANGELUS APATRIDA - Hidden Evolution (2015)

To już 15 lat działalności hiszpańskiego Angelus Apatrida. Czas płynie bardzo szybko i przez ten nie krótki okres młoda kapela nagrała 5 albumów i pokazała, że można grać agresywny thrash metal bez zbędnego owijania w bawełnę. Muzyka Hiszpanów nie jest niczym nowym ani też zaskakującym, bo przed laty tak właśnie grali Anninhilator, Exodus, czy Overkill. Jednak Angelus Apatrida udało się znaleźć miejsce na rynku muzycznym i udało im się zagrzać miejsce wśród najważniejszych kapel thrash metalowych młodego pokolenia. Jeśli macie wątpliwości co do tego, to najnowsze dzieło zatytułowane „Hidden Evolution” je rozwieje.

Jeżeli poprzednie wydawnictwa tej formacji trafiały w Wasz gust to i z nowym będzie podobnie. Zespół niczego nie zmienia i dalej stawia na agresywny, energiczny thrash metal, w którym nie brakuje odesłań do klasyki gatunku czy też ciekawych melodii. Co kryje się za to klimatyczną i kolorystyczną okładką? No cóż mamy tutaj nowoczesne brzmienie, które ma nas powalić techniką i soczystością. Z pewnością ten aspekt płyty nie sprawi Wam zawodu. No, ale dobrze skupmy się na samej zawartości, bo to jest główne meritum tej recenzji. Płytę wypełnia 10 kompozycji dających nam łącznie ponad 50 minut muzyki. Zaczyna się z grubej rury bo od energicznego i złowieszczego „Immortal”. Można zarzucić chaos, przesadzenie z szybkością, ale udało się stworzyć naprawdę ostry kawałek, który przywołuje na myśl bandy z lat 80 grające speed/ thrash metal. Ciekawszym utworem jest bez wątpienia „First World of Terror”, który zaczyna się marszowym motywem. Tutaj swoje umiejętności wokalne w pełni pokazuje wokalista Guillermo, który używa ksywki „Polako”. Sam utwór utrzymany jest w nieco klimatach Death Angel i to jest bardzo duży plus. W „Architects” muzycy stawiają na technikę i wykonanie, co momentami przypomina to stary dobry Megadeth. Guillermo i David G. Alvarez nie oszczędzają się w partiach gitarowych i cały czas kładziony jest nacisk na agresję, na brutalne riffy, na szybkość. Melodie tutaj są na dalszym planie, ale muzyka na tym wiele nie traci. Panowie dobrze się rozumieją i dzięki temu nawet takie kolosy jak „Tug of War” czy rozbudowany i urozmaicony „Hidden Evolution” są tutaj niezłymi kąskami. Na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia melodyjny „Sarpents on Paradise” czy rozpędzony „End Men”. Niby cieszy fakt, że nie ma zwolnień i cały czas jest ostra młócka, to jednak to jest przekleństwo tej płyty. Jest jednowymiarowa, oklepana i przewidywalna, no ale cóż albo się to zaakceptuje albo nie. I do samego końca zespół nic innego nam nie serwuje i „Speed of Light” to tylko potwierdzenie tego.

Solidny materiał, który ma nas porwać szybkością, agresją,mocnymi riffami i brakiem wolnych akcentów w kompozycjach. Jednak na dłuższą metę może być nowy album monotonny i nieco nużący. Jedno jest pewne, nie zależnie od wad jakie znajdziecie na tym wydawnictwie to i tak jest to wciąż wysokiej jakości thrash metalowy album, który umacnia ten hiszpański band na rynku. Nic tego już nie zmieni. Nowe dzieło Angelus Apatrida oczywiście polecam, zwłaszcza zagorzałym fanom thrash metalu, którzy sięgną po każdy thrash metalowy album bez większego zastanowienia.

Ocena: 7.5/10

VEXILLUM - Unum (2015)

Swoje miejsce w folkowym świecie znalazł już na dobre włoski Vexillum, który działa od 2007 roku. Może nie jest to kapela, która tworzy coś nowego i coś co można określić przejawem geniuszu. Jednak trzeba się z nimi liczyć, bo znają się na swojej robocie. Dwa udane albumy tej kapeli za nami, a trzeci właśnie ujrzał światło dzienne. „Unum” to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów Vexillum, ale też i Blind Guardian, Elvenking, czy Falconer. Zespół dalej kontynuuje ścieżkę stylistyczną, którą zapoczątkował na debiutanckim „The Wandering Notes”. Nic się tutaj nie zmieniło i dalej zespół gra mieszankę folk metalu i power metalu, gdzie najważniejszym elementem są celtyckie melodie. Na nowym albumie postawiono przede wszystkim na klimat, na epicki charakter. To przedłożyło się na to, że mamy do czynienia z bardziej dojrzałym materiał niż na poprzednich albumach. Nie chodzi tutaj o poprawki brzmieniowe, czy bardziej rozwinięte umiejętności muzyków, lecz sam materiał, który jest solidny i godny uwagi. Do tego na płycie pojawiają się znakomici goście. Chris Bay z Freedom Call pojawia się w melodyjnym i dość słodkim „The Jester: Over the Clouds”. Utwór charakteryzuje się szybszym tempem i power metalową formułą. Mroczniejszy i bardziej marszowy „Lady Thief: What We Are” pokazuje, że zespół potrafi tworzyć też i komercyjne kawałki. Tutaj gościnnie występuje Maxi Nil. Jednym z najlepszych wokalistów jest bez wątpienia Mark Boals i jego występ w „The Hermit: Through The Mirror” troszkę rozczarowuje. Może to wynika z tego, że w tym utworze zbytnio nie miał ukazać swojego niezwykłego głosu? Na płycie ponadto znajdziemy dwa covery, a mianowicie cover Tanzenda i całkiem dobry cover Slade w postaci „Run Run Anaway”, który pasuje do tego folkowego klimatu. Najlepiej prezentują się te kawałki, w których zespół stawia na energię i power metalową stylistykę. To właśnie taki „The True Beginning Stand As One”, przesiąknięty Blind Guardian „The Way Back: The Clash Within” stanowią trzon tej płyty i główną atrakcję tego wydawnictwa. Jeszcze więcej Blind Guardian mamy w podniosłym i klimatycznym otwieraczu „The departure: Blow Away The ashes” czy w „The Sentenced: Fire and Blood”. Ten ostatni utwór to najciekawsza kompozycja na nowym albumie Włochów. Nie chodzi już o to, że jest tutaj Hansi Kursch, że utwór jest nawiązaniem do starego Blind Guardian, ale o to że jest to najostrzejszy kawałek na płycie i najbardziej power metalowy. Prawdziwa perełka i nie psuje tego nieco niższej jakości dźwięki. Kawał dobrej roboty odwala wokalista Dario Valesi, który znakomicie pasuje do celtyckich dźwięków i potrafi oddać folkowy klimat. Trochę przypomina Hansiego Kurscha, ale to należy uznać za plus. „Unum” to nie tylko solidne kompozycje, znakomici goście i folkowy klimat, to tez power metalowe galopady i popisy duetu gitarowego. Andrea/Micheale wygrywają naprawdę ciekawe riffy i melodie, a to przedkłada się na poziom kompozycji. Solidny folk metal z domieszką power metalu. Dla fanów Falconer czy Blind Guardian jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

sobota, 17 stycznia 2015

NO RETURN - Fearless Walk To rise (2015)

30 marca 2015r. To ważna data i powinni ją zapamiętać fani melodyjnego death metalu i thrash metalu. To data premiery nowego wydawnictwa francuskiego No Return. „Fearless walk to Rise” to już 9 album tej formacji, która istnieje od 1989 roku. Grupa ta specjalizuje się w graniu mieszanki melodyjnego death metalu i thrash metalu. Ich styl najłatwiej można opisać jako miks Testament i Arch Enemy. Przez te wszystkie lata kapela nie schodziła poniżej pewnego poziomu i nowy album z pewnością nie zawiedzie fanów No Return. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest to jedna z najciekawszych propozycji w melodyjnej odmianie metalu.

No return przeżywa drugą młodość i to słychać na nowym albumie. Przyczyn tego zjawiska z pewnością należy doszukiwać się w zmianach personalnych. Pojawił się nowy wokalista, perkusista i gitarzysta. Spore przetasowania w składzie, ale sprawiły że zespół brzmi świeżo i jakość prezentowanej muzyki też została podniesiona. Głos Micka jest agresywny i techniczny. Najlepsze jest to, że potrafi nas zabrać do świata death metalu czy też thrash metalu. Nadał muzyce No Return nieco innego charakteru, ale z pewnością jest to zmiana na plus. Gitarzysta Alain Climant, który jest jedynym członkiem który jest od początku, teraz do pomocy ma Jerome Pointa, który dobrze sobie radzi. Panowie dogadują się i efektem tego są naprawdę ciekawe i pomysłowe partie gitarowe. Położono nacisk na dynamikę, na szybkość, na agresywność, jednocześnie dbając o melodyjność danej kompozycji. Sekcja rytmiczna wraz z nowym perkusistą też robi niezłe wrażenie. Dzięki nim album nabiera niezwykłej mocy i od samego początku do końca płyta powala mocnym uderzeniem i soczystym brzmieniem. 10 utworów dających nie całe 50 minut to jest to co oferuje nam francuski band w zamian za nasz czas. Uczciwa jest to wymiana, zwłaszcza że zawartość jest tutaj z górnej półki. Minutowe wejście w postaci „Ascent” wprowadza nas w całkiem ciekawy, podniosły nastrój i chce się więcej. Energiczny „Stronger than ever” to prawdziwa petarda. Zespół tutaj pokazuje pazur i zabiera nas w rejony Children of Bodom, Testament, Arch Enemy czy nawet Kalmah. Niezwykła mieszanka, która już sprawia, że szczęka opada. W podobnej konwencji utrzymany jest „Submission Falls” i tutaj można pochwalić za melodyjne popisy gitarzystów, zwłaszcza kiedy przychodzi moment solówek. Dalej mamy klimatyczny „Sounds of Yeasterday” i w tym utworze swoje umiejętności prezentuje Mick. Dzięki niemu kompozycja nabrała tutaj bardziej death metalowego charakteru. Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym „Paint Your World”, który jest kompozycją niezwykle dynamiczną i melodyjną. W podobnym stylu jest „Face My Dark”, który jest przykładem, że w tym gatunku też można stworzyć przebój. Bardziej thrash metalową kompozycją jest tutaj złowieszczy „Bloodbath Legacy” i podoba mi się tak zagrany thrash metal, który opiera się na agresji i szybkim tempie. Na płycie mamy tez dwie dłuższe kompozycje, a mianowicie brutalny „Sworn to Be” i melodyjny „Hold My Crown”, które są najbardziej urozmaicony kompozycjami na płycie. No i jeszcze nie można tutaj pominąć niezwykle melodyjnego „Fearless”, który też ma coś z twórczości Kalmah.

Ta płyta nie ma wad, chyba że komuś będzie przeszkadzać, że zespół przez cały album serwuje nam kompozycje w podobnej stylistyce. Dzięki takiemu układowi album od początku do końca niszczy energią i agresją. Nawet fani melodyjnego metalu będą w pełni zadowoleni. No Return w szczytowej formie. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

czwartek, 15 stycznia 2015

NIGHTMARE - Cosmovision (2001)

Czy muzyka heavy metalowa może być czymś więcej niż tylko sposobem na rozładowanie energii czy jedną z form odpoczynku i zabijania wolnego czasu? A gdyby tak muzyka heavy czy power metalowa była bramą do innego świata? Do świata baśni, do innego wymiaru, sięgającego poza naszą wyobraźnię? Czasami mamy dość tej naszej codziennej szarości i najchętniej przenieślibyśmy się do innej rzeczywistości. A gdyby istniał taki album, który jest wstanie was zabrać do lepszego świata, w podróż której nigdy nie zapomnicie? Tak się składa, że jak dobrze poszukamy to znajdziemy takie albumy. Jednym z nich jest „Cosmovision” francuskiej kapeli Nightmare. To trzeci album w dorobku tej formacji i co ciekawe, odtworzył on nowy rozdział tej francuskiej potęgi heavy/power metalowej, która istnieje i gra po dzień dzisiejszy.

Nightmare znakomicie radził sobie w latach 80 i już wtedy wydali dwa znakomite albumy, które w swojej kategorii były dopieszczone i zdobyły sporo fanów. To było klasyczne heavy//power metalowe granie z domieszką NWOBHM. Zespół wtedy miał dwóch znakomitych wokalistów bo Boix jak i Houpert znakomicie odnajdowali się w power metalowej formule. Zespół dzięki nim błyszczał i w sumie ciężko sobie było wyobrazić nowy rozdział Nightmare bez utalentowanego wokalisty. Co ciekawe zespół miał cały czas znakomitego frontmana pod nosem i mam tutaj na myśli dotychczasowego perkusistę Jo Amore. Tak to on przejął funkcję wokalisty i znakomicie się odnalazł w tej roli. To dzięki niemu Nightmare stał się jeszcze bardziej rozpoznawalny, stał się agresywniejszy, mroczniejszy i bardziej rozpoznawalny. To on wprowadził zespół na zupełnie inne tory, na jeszcze wyższy poziom. Muzyka Nightmare już nigdy nie będzie taka sama. W latach 80 zespół dość klasycznie i można było go zestawiać z wielkimi tuzami tamtych czasów, lecz odrodzenie Nightmare jest o tyle ciekawe, że panowie nie chcą brzmieć tak jak w latach 80. Została formuła heavy/power metalowa, lecz to już inne brzmienie. Zespół dodał klawisze, dodał podniosłe chórki, dodał mroczny klimat, wlał sporo agresji, a całość prezentowała się dość nowocześnie. Można było odczuć jakby materiał tworzył jakiś młody zespół, a nie stary doświadczony band z lat 80. I tak po 16 latach nie bytu Nightmare powrócił z „Cosmovision”. Tutaj należy doszukiwać się genezy obecnego stylu i brzmienia Nightmare. Ten album zrewolucjonizował muzykę Nightmare i pokazał że heavy/power metal może brzmieć świeżo i pomysłowo. Już okładka w pełni odzwierciedla z czym mamy do czynienia. Inna galaktyka, inny wymiar, nowe technologie, cywilizacja, coś co nie jest tak łatwo objąć rozumem. Taka właśnie jest muzyka. Niby mamy tutaj wpływy Kamelot, Armored saint, Accept, Angra czy Thunderstone, lecz Nightmare stworzył coś swojego i ponadczasowego. Nawet soczyste i czyste brzmienie jest tak wykreowane, by nadać płycie tego specyficznego brzmienia jakby z innego wymiaru. To sprawia, że intro w postaci „Road to Nazca” przyprawia o dreszcze i hipnotyzuje. Podniosły, melodyjny niczym utwór Iron Maiden, epicki niczym utwór Manilla Road i energiczny niczym utwór Liege Lord, tak można opisać tytułowy „Cosmovision”, który zdradza jak brzmi Nightmare w roku 2001. Nie brakuje elementów progresywnego power metalu rodem z Mob Rules co zespół pokazuje choćby w pomysłowym „Corridors Of knowledge”. Klawiszowiec Rabilloud stwarza ciekawy klimat i sprawia, że Nightmare dość świeżo i nowocześnie. Brzmi to zupełnie inaczej niż w latach 80. Spora ilość epickości, coś z Accept czy Hammerfall można wyłapać w melodyjnym „Spirits of Sunset” . Nightmare nawet otarł się o niemiecką toporność w ponurym „The Church” i to właśnie dzięki takim kompozycjom ten album jest bardzo urozmaicony i zaskakuje. Płyta cechuje się mrokiem i niezwykłą agresją i spory w tym udział ma Jo Amore. Jego wokal można porównać do Ronniego James Dio i jest to na dzień dzisiejszy jeden z najlepszych wokalistów w swojej kategorii. O jego talencie przekonuje nas przebojowy „Behold The nightime”. Jest też coś z Judas Priest co potwierdza nieco marszowy „The cematary Road” i jest to kolejny utwór, w którym podniosłe chórki pełnią znaczącą rolę. Najdłuższym i najbardziej rozbudowanym kawałkiem na płycie jest „The Spiral of Madness” , z kolei taki „Last Flight To Sirus” to prawdziwa power metalowa petarda. Całość zamyka „Riddle in The Ocean”, który utrzymany jest w stylizacji starego Accept.

Nightmare nie nagrał słabego albumu i jest to jedna z tych kapel, która trzyma się swojego stylu i która nie zawodzi. W latach 80 robili furorę i szkoda, że nie nagrali wtedy więcej albumów, ale udało im się wrócić po 16 latach i to w wielkim stylu. Rzadko kiedy udaje się zostać przy swoim gatunku, jednocześnie go odświeżając i nadać mu nowego znaczenia. Z tego Nightmare wyszedł obroną ręką. „Cosmovision” zabiera nas do innego heavy/power metalowego wymiaru i jest to wyjątkowy album. Dla wielu jeden z najlepszych w dorobku grupy. Trudno się z tym nie zgodzić.

Ocena: 9.5/10

ETERNAL VOYAGER - The Battle of Eternity (2014)

Ten kto lubi Iron Fire czy Hazy Hamlet, ten powinien bez większych oporów wchłonąć muzykę amerykańskiego Eternal Voyager, który w tym roku wydał swój pierwszy album. „The battle Of Eternity” to płyta skierowana do tych słuchaczy, co lubią mieszankę heavy/power metalu w epickiej formie. Prostota, wtórność i odgrzewanie znanych nam motywów tak można by określić ten album. Nie ma tutaj niczego nowego, ani też nie jest to granie na wysokim poziomie. W sumie już sama okładka i sfera brzmieniowa potwierdzają, że zespół nie należy do grona najlepszych i jeszcze sporo przed nimi. Jednak ich zaletą jest to, że potrafią dać nam udane i chwytliwe melodie. Można tutaj naprawdę wyłapać kilka udanych kawałków. Rytmiczny otwieracz „Holy Warrior” potrafi zrobić smaka na pozostałą część, a żywszy „This Is War” czy melodyjny „Calm Before the storm” osadzony w rejonach Crystal Viper, tylko potwierdzają, że zespół odnajduje się w takim graniu. Najsłabszym punktem zespołu jest nieco irytujący wokalista Micah. Średnio pasuje mi do takich mocnych, zadziornych kawałków pokroju „Vegabound” czy ballad jak „Sands of Time”. Kolejnym minusem jest to, że utwory są dość rozbudowane, czasami jest to po prostu wydłużanie na siłę. To sprawia, że są momenty, że wieje nudą, ale solidna praca gitarzystów, kilka udanych solówek i takie utwory jak „Eternal Voyager” sprawiają że jest to wciąż kawał solidnego heavy/power metal w amerykańskim wydaniu. Warto dać im szansę i posłuchać w wolnej chwili.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 13 stycznia 2015

REBELLIOUS SPIRIT - Obsession (2014)



Uwaga fani hard rocka pojawił się nowy album niemieckiego Rebellious Spirit zatytułowany „Obsession”. Nie znacie ich muzyki? Nic nie szkodzi, wyobraźcie sobie odmłodzony Gun’s Roses, Skid Row czy Motley Crue.  Energiczny hard rock z domieszką punku, nowoczesnego metalu to jest właśnie cały Rebellious Spirit. Najwięcej do powiedzenia w zespole mają bracia  Fisher.  Jens gra na basie, a Jannik śpiewa i gra na gitarze. Jannik śpiewa czysto, ale da się poczuć ten hard rockowy pazur. Świetnie odnajduje się w takim graniu, to też  muzyka tego zespołu jest atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza.  Proste, niezbyt wymagające granie, okraszone ciekawymi melodiami i chwytliwymi refrenami. Jest  gitarowo i energicznie, a to już są podstawy do udanego wydawnictwa.  Zespół wie jak zachęcić słuchacza i na samym wstępie daje nam znakomity otwieracz w postaci „Obsession”, który  oddaje to co najpiękniejsze w hard rocku. Pojawia się element komercji co słychać w takim rockowym „Lost”, ale nie odbija się to na samej muzyce.  Nie brakuje mocniejszych dźwięków co potwierdza agresywny „Silent scream”. Siła tego materiału tkwi w radosnym graniu i to słychać choćby w takim wesołym „Summer Moved on”. Zespół też odnajduje się w rockowych balladach co potwierdzają w „Together” czy romantycznym „In My Dreams”.  Całość zamyka  nieco mało wyrazisty „Breakout”. Są wzloty i upadki, ale jako całość płyta prezentuje się dobrze. Mamy hity, mamy energię i specyficzny wokal Jannika. Fani hard rocka nie powinni narzekać.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 11 stycznia 2015

BATTLE BEAST - Unholy Savior (2015)

Gdyby tak się przyjrzeć młodym zespołom to i tutaj nie brakuje kapel, które szybko odniosły sukces i zebrały sporo grono fanów. Jednym z takich bardzo rozpoznawalnych zespołów jest mimo krótkiego stażu fiński Battle Beast. Przepustką do sławy było wygranie konkursu Wacken i debiut „Steel” nie był niczym nowym. Nie był to powiew świeżości, ani odkrywanie nowych muzycznych rejonów. Jednak tym albumem Battle Beast pokazał, że można nawet ciekawie zinterpretować twórczość Dio. To wydawnictwo cechowała niezwykła przebojowość, może i nadużyto tutaj słodkości i partii klawiszowych. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to był szczery heavy metal, który łatwo trafiał do słuchaczy. Mocnym atutem była wokalistka Nitte Valo, która brzmiała niczym córka Ronniego James Dio. Wraz z przyjściem Noory Louhimo zespół nabrał bardziej komercyjnego charakteru. Więcej słodkich melodii, cech Sabaton czy Lordi. Już „Battle Beast” niczym nie zaskakiwał i pozostawiał niedosyt. O tyle najnowsze dzieło finów zatytułowane „Unholy Savior” kompromituje zespół na całej linii.

Przede wszystkim warto zastanowić się ile tak naprawdę jest tutaj metalu. Mam wrażenie, że dyskotekowe melodie i słodki charakter pozbawił ten zespół tego co go cechowało na debiucie. Gdzieś przepadła ta surowizna, ta naturalność, ten klimat klasycznego metalu spod znaku Dio. Teraz zespół brzmi jak dyskotekowa wersja Sabaton. Może młody zespół nie chce już osiągać sukcesów w metalowym świecie, lecz w świecie komercji? Może chcą podzielić los Lordi i zwyciężyć w Eurowizjii? Nowy materiał nie za wiele ma do czynienia z metalem i momentami można się zastanowić czy disco metal czy może pomysł na nowy odłam metalu? Jasne, Battle Beast próbuje przekupić nas chwytliwymi melodiami, przebojami typu „Madness”. Jednak ile w tym szczerości a ile komercyjnego sprzedania się by zarobić jak najwięcej? Pozostawię wam to do oceny i może Wy sami sobie odpowiecie. Ja mam ocenić materiał jaki znalazł się na płycie i to też przechodzę do tego czym prędzej. Mamy tutaj 12 utworów razem z bonusem i właściwie otwarcie płyty „Lionheart” nie jest tragiczne. Szybki kawałek nieco przesiąknięty melodyjnym power metalem spod znaku Sabaton, ale oczywiście pozbawiony pazura i szczerości. Została nam tylko przebojowość, która niestety nie cieszy tak jak na debiucie. Brzmi to sztucznie i niestety spłaszczone, plastikowe brzmienie nie sprzyja, żeby myśleć inaczej. Tytułowy „Unholy savior” miał być podniosły, epicki, a wyszło komicznie. Co ciekawe śpiew Noory jest tutaj bardziej popowy niż metalowy. Ciężko to przetrawić, ale przecież to jeszcze nie koniec płyty. Echa debiutu słychać w agresywniejszym „I want The World...and everthing in it”. Dobrą passę podtrzymuje rytmiczny „Madness”, który brzmi nieco jak mieszanka Bloodbound i Powerwolf. Battle Beast to jednak zespół bardzo komercyjny i chyba mierzą teraz do innej grupy docelowej. Fani disco i pop z pewnością docenią „Sea of dreams” czy „Touch in The Night”, który o dziwo promował ten album. Na co warto jeszcze zwrócić uwagę co by nie tracić czasu na wypełniacze? Z pewnością na „Far Far Away”, który ma riff zalatujący pod Dio. Jest jeszcze znakomity „Speed and Danger”, w którym ograniczono klawisze, słodkie melodie, co wyszło tylko na dobre kawałkowi. Niestety 1-3 utwory nie uratują płyty, która jest bardzo komercyjna.

„Unholy Savior” przykuwa uwagę ciekawą okładką, która jest póki co najlepsza w dorobku kapeli. Szkoda, że nie mogę napisać tego samego o zawartości. Zespół porzucił klasyczne brzmienie, czerpanie z Dio. Teraz jest to miałka papka disco, metalu i popu, dla młodzieży która ceni sobie właśnie takie słodkie melodie, bez pazura i charakteru. Ja mówię głośne „Nie” tej płycie Battle beast.

Ocena: 3.5/10

ZERO DOWN - No limit to the Evil (2014)

Kolejne 3 lata musiały upłynąć by amerykańska formacja Zero Down uraczyła nas nowym albumem. Dobra wiadomość dla fanów jest taka, że obyło się bez zaskoczenia i „No limit to The Evil” to klasyczny album tej kapeli, który śmiało można porównać do „Good Times...at The Gates Of hell”. Narysowana przez Eda Repke okładka to bardzo wyraźny sygnał, że zespół wraca do swojego najlepszego okresu. Jest mniej punku, mniej hard rocka, a więcej heavy metalu. Tak więc fani mają powody do radości.

Obyło się bez niespodzianek jeśli chodzi o styl i dobrze, że zespół nie zdobył się na eksperymenty. Dobrze im w tej heavy metalowej formule, w której słychać wpływy Judas Priest, Diamond Head czy Accept. A znakiem rozpoznawczym pozostają wciąż hard rockowe motywy, zgrane popisy gitarowe Foxa i Burnetta. Nie tworzą niczego nowego, a ich popisy są pełne luzactwa i młodzieżowego szaleństwa. Wszystko zagrane z lekkością i naciskiem na zabawę i przebojowość. To przedkłada się na łatwy odbiór i przyjemność w odsłuchu. Zaś Mark Hawkinson sprawia, że nowa płyta to nic innego jak typowy album Zero Down. Te zadziorne, drapieżne partie wokalne przekonują, że ta kapela zna się na tym co robi. Materiał tworzy 10 utworów utrzymany w typowym stylu dla Zero Down. „Return of The Gods” to znakomita mieszanka starego Judas Priest i hard rocka. Ten utwór po prostu kipi energią i pokazuje jak zespół z łatwością tworzy hity. Tytułowy „No limit to the Evil” wyróżnia się ciekawą partią basisty, zwłaszcza w początkowej fazie, a także hard rockowym charakterem. O „Devils Thorn” można z pewnością napisać wiele, ale najważniejsze jest jego niezwykle melodyjny styl, który zachwyca od samego początku. O dziwo „Cold Winters Night” to nie ballada, ale bardzo chwytliwy kawałek przesiąknięty twórczością Iron Maiden. Fani klasycznego heavy metalu z lat 80 ucieszy szybszy „Phantom Host” i tutaj można wychwycić wpływy niemieckiej sceny metalowej spod znaku Accept. Z kolei motoryka tego utworu można przyrównać do tej z Motorhead. Hard rockowy i zarazem bardziej marszowy „Suicide Angel” nadaję się do rozgrzewani publiczności, a „Two Ton Hammer” to kolejna petarda z tej płyty. Ostatnim utworem jest „Black rhio” i to takie podsumowanie co zespół prezentował na tym albumie.

To już 4 album tej formacji i obok „Good Time..at the Gates of Hell” jest to ich najlepszy album. Jest energia, jest równy materiał, który zachwyca swoją lekkością i przebojowością. Zero Down nigdy nie należał do czołówki jeśli chodzi o heavy metal czy hard rock. Jest jednak to solidna kapela, która trzyma się swojego poziomu i nagrywa porządne albumy z w kategorii heavy metal i hard rock.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 stycznia 2015

ESTATE - Fantasia (2014)

Jeden z najciekawszych power metalowych zespołów jaki zadebiutował w roku 2014? Tutaj bez wątpienia trzeba wymienić rosyjski band o nazwie Estate. Kapela powstała w miejscowości Krasnodar i tak działa już od 2012 roku. Celem tego młodego zespołu było grać melodyjny power metal o charakterze symfonicznym. Chcieli zawrzeć w swojej muzyce coś z starego Helloween, coś z Rhapsody, coś z Van Halen czy Scorpions. Jednocześnie nie chcieli zapominać o glam metalu z lat 70, muzyce pop lat 80 czy tradycyjnej folkowej muzyce ze swoich rejonów. Wyszła z tego niezła mieszanka, która wyróżnia debiutancki album „Fantasia”. Tak więc poza piękną, kolorystyczną okładką stworzoną przez Leo Hao ( Blind Guardian, Rage, czy Iced earth) macie kolejny powód, żeby sięgnąć po to wydawnictwo.

Muzyka jaką oferują nam Rosjanie może i jest nieco komercyjna, nieco słodka i może nieco mało metalowa, ale z pewnością udało się zaskoczyć. Materiał porywa melodyjnością, przebojowością i świeżością, co dobrze świadczy o muzykach. Wokalista Alexander znakomicie sobie radzi z wysokimi rejestrami i momentami brzmi niczym Tobias Sammet, co jeszcze bardziej zawyża jakość muzyki. Najciekawsze z tego wszystkiego są pojedynki gitarzysty i klawiszowca. Ich współpraca jest główną atrakcją i to wszystko kręci się wokół nich. Znakomicie uchwycono w energicznym „Hero”, który najlepiej oddaje to co gra Estate. „Tarantella” to jeszcze ciekawy kawałek, w którym główną rolę odgrywa flet, marszowe tempo i folkowy klimat. Ciekawa mieszanka, a do tego niezwykła pomysłowość bije z tej kompozycji. Za dużo słodkości i cech Sabaton w hard rockowym „Silent dream”. Nie brakuje komercji co zostaje potwierdzone w spokojnym i radiowym wręcz „World Without You”. Nie zabrakło na płycie hard rockowym dźwięków co potwierdza rozbudowany „You are not alone” . Zespół potrafi grać szybko co ukazują w słodkim „Holy Land” . Kompozycje same w sobie nie są złe, bo jest gdzieś pomysł, jest przebojowość tak jak to jest w mocnym „The war”. Jednak nadużywanie słodkich melodii, fletów i klawiszy rodem z Sabaton sprawiają, ze płyta jest bardziej irytująca niż przyjazna dla słuchacza.

Tutaj dochodzimy do skrzyżowania. Z jednej strony jest świeżość i pomysłowość. Z drugiej zbyt słodki wydźwięk, a za mało metalowych konkretów. Wciąż jednak Estate pozostaje ciekawostką roku 2014 i zespołem, który może nas w przyszłości jeszcze zaskoczyć czego bardzo bym chciał. Fani power metalu powinni tego posłuchać choćby z ciekawości, jak radzą sobie nasi wschodni sąsiedzi w tym gatunku.

Ocena: 6/10

SKINFLINT - Neymba (2015)

„Manilla Road prosto z Afryki” tak często określa się Skinflint, który w rzeczy samej jest zespołem wywodzącym się z Botswany. Wiem brzmi to trochę jak żart, ale kiedy odpali się najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane „Neymba” to wtedy uśmiech zniknie z naszej twarzy i pojawi się stan, który można nazwać szokiem. Kapela naprawdę potrafi odnaleźć się w epickim heavy metalu rodem z Manilla Road, jednocześnie wykorzystując w swojej muzyce elementy Afrykańskiego folkloru, czy też NWOBHM spod znaku Iron Maiden. Nieoficjalnie album można było posłuchać już w roku 2014. Lecz teraz dzięki wytwórni Pure steel Records ta płyta trafi do szerszego grona słuchaczy, co jest bardzo dobrym posunięciem.

Trio ma już na swoim koncie 3 albumy i nie muszą nam niczego udowadniać, a już z pewnością tego że znają się na swojej robocie. Giuseppe Sbrana, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty jest mózgiem tego zespołu. To właśnie jego specyficzny, drapieżny wokal, a także pomysłowe partie gitarowe napędzają ten zespół. Album brzmi tak klasycznie dzięki niemu i muszę przyznać, że ten muzyk jest bardzo utalentowany. Znakomicie udało mu się przemycić patenty Manilla Road, Black Sabbath czy Iron Maiden. Wyszedł z tego naprawdę udany album utrzymany w klimacie lat 80. „Veya” to znakomite otwarcie albumu. Jest mroczny klimat, bas wzorowany na wczesnym Iron Maiden, riff rodem z Black Sabbath i epicki charakter na miarę największych hitów Manilla Road. To musi się spodobać. Melancholijny, wręcz psychodeliczny „Okove” przyprawia o dreszcze i to jest przykład, że zespół potrafi zaskoczyć pomysłowymi motywami. „Abiku” wyróżnia się ostrym riffem, rytmicznymi partiami gitarowymi i marszowym tempem. Rockowy „The Wizard and his Hound” to utwór, który zabiera nas do wczesnego Ac/Dc czy Black Sabbath z lat 70. Sporo dzieje się w spokojniejszym „Muti” czy „Witches Dance”, który jest hołdem dla NWOBHM.

I to się nazywa pozytywne zaskoczenie. Jednak w Afryce wiedzą jak grać heavy metal w stylu lat 80 i to na wysokim poziomie. Kawał porządnego metalu, w którym słychać echa Black Sabbath czy Manilla Road. Nic więc dziwnego, że mówi się o nich Afrykański Manilla road. Polecam.

Ocena: 7.5/10

PHANTOM - Of gods and Men (2014)

Nadzieja kanadyjskiego heavy metalu? Z pewnością można tak powiedzieć o młodej kapeli o nazwie Phantom. Działają od 2012 roku, choć muzycy tej kapeli znają się i grają od znacznie dłużej. Co ich wyróżnia na tle innych kapel? Dlaczego ta młoda kapela cieszy się takim zainteresowanie i wsparciem fanów? Wszelkie odpowiedzi na to pytanie znajdziemy na ich debiutanckim albumie „Of gods and men”.

Ta płyta definiuje ich styl i potwierdza, że starają się pójść w ślady Skull Fist, Axxion czy Cauldron, podtrzymując tradycję kanadyjskiego heavy metalu. Choć w ich muzyce nie sposób usłyszeć wpływy klasycznych zespołów pokroju Dio, Judas Priest czy Iron Maiden. Ta miłość do lat 80 jest widoczna w mrocznej, aczkolwiek prostej okładce, czy też w przybrudzonym, surowym brzmieniu. Można dopatrzeć się nachalnego wzorowania na brytyjskich produkcjach lat 80. Wpływy NWOBHM są i nie trzeba się zbytnio napocić żeby je dostrzec. Już „Children of The sea” znakomicie odkrywa właśnie cechy NWOBHM. Energiczna kompozycja będąca hołdem dla wczesnego Iron Maiden czy Angel Witch. Kto gustuje w szybszym graniu to powinien docenić petardę zespołu w postaci „Too Young To Die” . Album promował singiel „Blood and Iron” i to słuszny wybór. Mamy tutaj ostrzejszy riff w wykonaniu DD. Murleya i przebojowy charakter utworu. Co ciekawe zespół nie boi się dłuższych kompozycji i w takim „The King's Road” pokazują że stać ich na wiele. Bardzo rozbudowany kawałek, z ciekawymi motywami i przejściami. Sam Iron Maiden by się nie powstydziłby się takiej kompozycji. Jest jeszcze energiczny tytułowy kawałek w postaci „Of gods and Men” , ostrzejszy „Devil In Me” o punkowym klimacie, a całość zamyka kolejny singiel tj „Beyond The Sun”w którym jest coś z Black Sabbath.

Tak nagrywa się albumy przesiąknięty klimatem lat 80, tak właśnie nagrywa się klasyczny materiał. Fani Black Sabbath, NWOBHM czy Dio będą zachwyceni. Phantom nagrał bardzo prosty i łatwy w odbiorze album, który ma być dowodem, że muzyka tamtych lat nie umarła i wciąż ma się dobrze. Bardzo udany debiut.

Ocena: 8/10

środa, 7 stycznia 2015

RUTHLESS - They Rise (2015)

Kto by pomyślał, że amerykański Ruthless jeszcze kiedyś powróci do świata żywych. Miło jest widzieć, że kolejna formacja z lat 80 powraca z nowym materiałem. Ruthless to jeden z tych amerykańskich bandów, który zaliczany jest do przedstawicieli klasycznego US power metalu i często jest wymieniany obok Omen, Liegie Lord czy Jag Panzer. Faktycznie ten zespół nie odbiegał stylistycznie, a przynajmniej taki rodzaj muzyki prezentował w latach 80. Zespół powstał w 1982 r i zostawił po sobie bardzo mocny debiut w postaci „ Discipline of Steel”. Potem kapela się rozpadła i teraz powraca po prawie 30 latach z nowym albumem tj „They Rise”. Wspomnienia odżyją i znów można sobie przypomnieć stary dobry US power metal.

Ze starego składu został wokalista Sammy Dejohn, który śpiewa jeszcze wyżej i jeszcze agresywniej niż przedtem. Wciąż jednak stara się zachować tradycję i dawny blask Ruthless. Jest jeszcze Kenny Mcgee, który był odpowiedzialny za partie gitarowe na debiucie. Tym razem wspiera go Dave Watson. Ta współpraca na nowym albumie brzmi solidnie. Jest mocno, agresywnie i do przodu. Tutaj nie dostaniemy niczego innego jak typowy, rasowy US power metal przesiąknięty latami 80. Zespół nie kombinuje i stroni od eksperymentów, stawiając przede wszystkim na tradycyjne rozwiązania. Nawet brzmienie jest dość surowe i nieco przybrudzone, by jeszcze bardziej nam przybliżyć debiut i lata 80. Słychać to dość dobrze w otwierającym „Defender”. Drugi utwór to „Leceration” i tutaj postawiony na mroczny klimat, na stonowane tempo i sporo tutaj starego Metal Church. Tytułowy utwór „They Rise” to ciekawa mieszanka Black Sabbath i Sacred Steel. Zespół może nie grzeszy pomysłowością i sporo tutaj wtórności, tak jak to jest w oklepanym „Circle of Trust”, który mógłby zdobić album Blaze'a Bayley'a. Zespół najlepiej wypada w takim szybszym graniu jakie prezentuje w „Hang Man”. Typowy US power metal z domieszką thrash metalu i to jest to co tygryski lubią najbardziej. Sporo tutaj wpływów Attacker, zwłaszcza jeśli w słuchamy się w główny motyw gitarowy. Z tych ciekawszych kompozycji warto wymienić tutaj niezwykle melodyjny „Out of the Ashes” , czy thrash metalowy „Frustation” . Warto wspomnieć że mamy tutaj też utwory z epki „Metal Without Mercy”, co jeszcze bardziej podkreśla wartość nowego wydawnictwa.

Ruthless powrócił i pokazał, że pomimo upływu czasu można odnaleźć się w nowych czasach i grać dalej swoje. Tradycyjny US power metal zakorzeniony w latach 80, tak można opisać „They Rise”. Może nie jest to nic nowego, ani też wybornego, ale jest to kawał solidnego metalu, który ucieszy smakoszy staroci i kultowych kapel, który poszły w zapomnienie. Ruthless witamy z powrotem.

Ocena: 7/10

STARGAZERY - Stars Aligned (2015)

Zastanawialiście się kiedyś jakby to było gdyby Rainbow się reaktywował? Jakby brzmieli? Czy było to dalej to samo co kiedyś? Czy może Ritchie próbowałby nieco odświeżyć formułę? Można by się długo zastanawiać nad tym, ale po co męczyć się jak można sięgnąć po nowy album Stargazery. 4 lata zespół poświecił nad przygotowaniem następcy „Eye on The Sky” z 2011r. Tamten album zrobił niezłą furorę i odniósł spory sukces. Szczerze w tamtym czasie nie wierzyłem, że zespół stać nagrać coś lepszego niż debiut. Jednak „Stars aligned” to znacznie bardziej dojrzały album, bardziej dopracowany i możemy tutaj mówić o prawdziwym arcydziele. Stargazery są w szczytowej formie i zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko nie tylko sobie, ale innym zespołom grającym melodyjny metal z domieszką hard rocka.

Stargazery to bardzo ciekawy przypadek. Chcą konkurować choćby z takim Axel rudi Pell, który też przecież specjalizuje się w melodyjnym metalu, który również sporo czerpie z Rainbow, czy Black Sabbath z okresu Tony Martina. Mogłoby się wydawać, że młody zespół nie jest wstanie konkurować z takim zespołem, że nie jest w stanie stworzyć niczego pomysłowego, a tym bardziej świeżego i bardziej autorskiego. Tutaj was zaskoczę. Stargazery to jeden z nie wielu zespołów, który najlepiej odświeżył formułę Rainbow czy właśnie Black Sabbath z okresu Tonego Martina. Niby zespół wykonuje podobnie utwory, stawia na podobną stylizację i sposób tworzenia melodii. Jednak Stargazery robi swoje i pozostaje wierny swojemu charakterowi. Baśniowy klimat, typowe fińskie klawisze, które nadają melodiom futurystyczny charakter, nie zapominając przy tym o finezyjnych partiach gitarowych, które swoją gracją i techniką są równie genialne jak te Ritchiego Blackmore'a. Tutaj szacunek i wielkie brawa dla Pete'a Ahonena, który stanął na wysokości zadania. Co ciekawe co utwór to inny motyw, to większe zaangażowanie i ciekawszy pomysł. Jest pod wielkim wrażeniem. Nie jest łatwo skomponować 13 utworów i zagrać tak je by każdy wnosił coś innego do albumu. Prawdziwą ucztą są tutaj pojedynki gitara kontra klawisze. Marco Sneck stworzył niezwykły świat za pomocą klawiszy. Tutaj nie jest do końca typowy Rainbow. Jest bardziej w stylu fińskim, bardziej progresywnie, ale wszystko jak zwykle słodkie i bardzo melodyjne. No i tutaj można nieźle odpłynąć w tym baśniowym klimacie. Trzeci bohater tej płyty, bez którego nie byłoby mowy o klimatach Rainbow to wokalista Jari Tiura. Słychać, że inspirował się Tony Martinem i Doggie Whitem. Materiał jest tak świetny i każdy utwór to prawdziwa perła. Otwieracz „Voodoo” to kawałek, który pokazuje jak powinien brzmieć melodyjny metal naszych czasów. Nutka symfoniki w tle, coś z Evil Masquarade, coś z Rainbow, ale też sporo fińskiego metalu tutaj upchano. Dalej mamy podniosły, epicki „Angel of The Dawn” i to jest kompozycja, którą nie da się opisać słowami. Niby jest lekka, niby bardziej hard rockowa, ale ma w sobie to coś magicznego. Nawet duch Queen można tutaj wyłapać. W podobnym klimacie jest utrzymany, finezyjny, ciepły i nieco melancholijny „Missed Train to Paradise”. Więcej Rainbow i to z tego z „ Strangers in Us All” słychać w „Invisible” . Tutaj można doszukiwać się odpowiedzi na te pytania postawione na wstępie. Jest tez i miejsce dla Black Sabbath z czasów Martina i tutaj najlepszym tego przykładem jest nieco marszowy „Absolution”. Klimaty Aor i spokojny motyw, wręcz romantyczny to atuty ballady „Academy of Love” i tutaj zespół stara się wycisnąć z nas łzy. Odświeżona formuła Rainbow w „Painted into a corner” z nutką symfonicznego klimatu brzmi naprawdę interesująca. Wystarczy posłuchać ile pracy i serca wkłada w swoje partie gitarzysta Pete. To robi wrażenie. Melodyjny „Dim the Hallo” przesiąknięty melodią rodem z twórczości Abba czy partiami gitarowymi na miarę Queeen też brzmi ciekawie. Ostrzejszy riff można uświadczyć w „Bring Me The Night”, ale to dalej melodyjny metal zakorzeniony w Rainbow. Każdy utwór to potencjalny hit i tak też jest z „Warriors Inn” czy „Dark Lady”. Jak widzicie sami materiał jest bardzo równy i urozmaicony.

Stargazery znakomicie odświeżył formułę Rainbow i pokazał, że można czerpać z wielkich kapel, jednocześnie nie popadać w kopiowanie. Album dopracowany pod każdym względem i pokazuje, że muzyka Rainbow może brzmieć świeżo i wręcz baśniowo. Stargazery to póki co jeden z najciekawszych zespołów reprezentujących Finlandię, która ostatnio przeżywa kryzys, jeśli chodzi o produkcje metalowe.

Ocena: 10/10