sobota, 21 marca 2015

STORM - Storm (1979)

Rok 1979 to rok w którym ukazał się pierwszy album formacji Storm. To amerykańska kapela, która skrzyżowała style Queen, Blondie, Slade, czy Sweet. Ta kapela grała melodyjny rock, w którym było nieco glamu i popu. Znakiem rozpoznawczym zespołu była wokalistka Jeanette Chase. Niby miała zadatki na popową wokalistkę, ale potrafiła pokazać pazur i rockowe oblicze. Zespół nie zyskał wielkiej sławy, a po nich zostały dwa wydawnictwa. Pierwszy album tj „Storm” ukazał się w 1979 roku i jest to całkiem udany krążek. Może nie zachwyca do końca rock'n rollowa stylizacja, niedopieszczone brzmienie, krojone na miarę lat 70. Może technika i wokal pani Chase pozostawia wiele do życzenia, to jednak zespół nadrabia energią i dobrymi kompozycjami. Pytanie czy lubi muzykę w stylu Sweet i Queeen? Już otwieracz „ I want You” jasno nakreśla styl zespołu i słychać, że zespołowi zależy na zabawie. Lear Stevens odwala kawał dobrej roboty i jego partie są zagrane z polotem i niezwykłą popową lekkością. Słychać to znakomicie w takim „Tell Me thath You Love Me”. Stary Sweet dobrze wybrzmiewa w „What Do You like”. Najbardziej intrygującym i rockowym kawałkiem jest bez wątpienia „Game's Over” czy rozpędzony „Ain't that the Way”. Miłym urozmaiceniem całości są syntezatory, które ozdobiły taki przebój jak „Wake Up”, który ma coś z Blondie. Kto lubi prawdziwy rock'n roll ten doceni ostrzejszy „Young Young” czy „Machine Gun” w którym jest coś z starego Ac/Dc. Jak widać, jest to specyficzna płytka, która jest odzwierciedleniem to co było modne w latach 70. Porządny rock;n roll i tyle w temacie.

Ocena: 6/10

piątek, 20 marca 2015

Wywiad z Nothgard (2014)



 Wywiady, które do tej pory robiłem pojawiały się na łamach HMP, tak więc nie było jakiejś takie potrzeby wrzucać tutaj wywiadów. Jednak jeden z ciekawszych bandów grających melodyjny death metal poprosił o wywiad, więc jest okazja żeby wrzucić pierwszy w sumie nie zależny wywiad. Jeżeli w sumie przyjęła by się ta konwencja to mogę od czasu do czasu wrzucać jakiś wywiad. Na daną chwilę zapraszam do wywiadu z Nothgard.



PMW:Cześć, miło, że postanowiliście poświęcić swój czas i odpowiedzieć na kilka trudnych pytań, zwłaszcza teraz, kiedy zajmujecie się promowaniem nowego albumu. W jaki sposób promujecie "Age of Pandora"? Na jakich aspektach się skupiacie? Jakie formy wybraliście?

Witam i również dziękuje Tobie za poświecenie czasu na wywiad. Cóż, tym razem skupiliśmy się na dwóch agencjach promocyjnych, po jednym dla krajów niemieckojęzycznych (tutaj WORX) i jeden dla międzynarodowych kontaktów (metallmessage). Do tej pory jesteśmy bardzo zadowoleni z obu i to wszystko dobrze się sprawdza jak  do tej pory. Głównie agencje skupiły się na kontaktach pocztowych, a także czasopismach drukowanych. My jako zespół zaś skupiliśmy się na portalach społecznościowych.


Tworzenie nowego materiału zajęło Wam trzy lata. Czy jesteście z tego dumni? Co byś zmienił, gdyby była szansa?


Właściwie jesteśmy bardzo dumni z naszej nowej płyty. Zawsze można by coś zmienić, można by dodać trochę więcej orkiestry w kilku częściach. Jednak mimo tego jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego efektu. Zwłaszcza, że nie było to łatwe zadanie zmieszać trzy gitary, bębny, surowe wokale i orkiestrę. Ale hej, postaramy się to zrobić lepiej na następnej płycie ! (śmiech)


Uwagę przyciąga kolorystyczna okładka "Age of Pandora". Można odnieść wrażenie, że bardziej pasuje do power metalu niż do tego co Wy gracie. Nie uważacie podobnie?

Cóż na początku nie myśleliśmy tak, ale wiele osób również dostrzegło to co Ty. Jednak chcieliśmy, by okładka była zgodna z zawartością i tekstami..  Teksty opowiadają o wszystkich złych i dobrych rzeczy w życiu, odcieni i światła i tak dalej. Pandora w mitologii jest rzeczywiście osobą, która symbolizuje to, jak najlepiej, ale mimo że każda piosenka ma swój rysunek w książeczce, co jeszcze lepiej prowadzi słuchacza przez ten album. Jesteśmy bardzo dumni z tych wszystkich rysunków, które zdobią książeczkę nowego albumu.


Zostańmy przy nowym albumie dłużej. Tym razem na albumie jest tylko 10 utworów. Dlaczego tak jest? Nie chcieliście nagrać zbyt długiego albumu?

Tak jest 10 utworów. To dlatego, że wypełnienie albumu przekraczając czas wynoszący ponad 46 minut nie zawsze jest łatwe, Wtedy trzeba  walczyć czy powinniśmy umieścić kolejne utwory na płycie CD, czy też nie. I postanowiliśmy tego nie robić. W tym przypadku każda piosenka ma swój sens na płycie, biorąc go jako "kompletnego produktu". Gdybyśmy umieścić na niej więcej utworów, to mogłoby to  stać się nudne. Stąd właśnie 10 utworów na płycie.


Patrząc na skład zespołu  można zauważyć, że nie ma klawiszowca Rosza z Wami. Zamiast niego pojawia się drugi gitarzysta - Skaahl. Czy to miało wpływ na wasze brzmienie i styl?

Tak, masz rację, nie gramy z klawiszowcem więcej. To dlatego Dom R. Crey komponuje wszystkie orkiestrowe rzeczy i oczywiście były pewne problemy osobiste między zespołem a Roszem. Właściwie nie było żadnego konfliktu czy coś, ale 3 lata temu doszliśmy do wniosku, że lepiej, aby kontynuować bez Rosz bo chcieliśmy iść dalej, poprawić się i rozwijać swój styl. Nie otrzymaliśmy ten cel do tej pory, ale ciężko pracujemy dla niego. Skaahl dołączył do zespołu, ponieważ Przede wszystkim pojawiła się potrzeba posiadania trzeciego gitarzysty, ponieważ chcieliśmy grać nasze piosenki na żywo w jakości jak na cd 

Na albumie pojawia się gościnnie Robert Dahn, wokalista Equlibrium. Jak udało Wam się go zaprosić i czy to były długie negocjacje?

Nie było żadnych negocjacji w ogóle. Robse raz wysłał wiadomość do Dom półtora roku temu i stwierdził, że on naprawdę kocha Nothgard. Więc zaprzyjaźniliśmy się i chcieliśmy razem nagrać jakiś kawałek.

Wytwórnia Trollzon wyda "Age of Pandora". A co się stało z wytwórnią Black Bards? Czy to w jakiś sposób opóźniło wydanie nowego albumu?

Nie pracujemy z Black Bards i to jest w porządku. Było wiele problemów w przeszłości, ale na pewno o nich mówić  w opinii publicznej. Możemy stwierdzić, że jesteśmy bardzo zadowoleni z Trollzorn i to wszystko na ten temat.

Płyta ukaże się we wrześniu. Czego fani mogą się spodziewać? To będzie tak udany album jak Wasz debiut?
 
Do tej pory mamy nadzieję, że będzie jeszcze bardziej udany. Ale uważamy, że tak będzie, bo jesteśmy znacznie bardziej doświadczenie jak w czasie wydania debiutu.Oczywiście każdy zespół twierdzi że są zadowoleni z ich nadchodzącej płyty, ale tym razem naprawdę jesteśmy zadowoleni (śmiech)

Skąd wzięła się nazwa zespołu? Dlaczego po prostu Nothgard? Kto wpadł na ten pomysł?
 
Nothgard pochodzi z Nothgarde co jest mniej lub bardziej oznacza starożytny miecz. Oznacza to, aby zablokować atak i przygotować się do przeciwdziałania. Po prostu myślałem, że to brzmi fajnie i idealnie pasuje  do naszego muzycznego stylu.

Nothgard został założony w 2008 roku i właściwie wszystko zaczęło się od Doma. Czy możesz powiedzieć nam o Waszych początkach? 

Jak powiedziałem, Nothgard została założona przez Dom i Toniego. Zawsze chciałem grać muzykę i pisać własne kompozycje. Po kilku sesjach nasze pierwsze utwory zostały stworzone, i były to takie kawałki jak "Rise after Falling", "Sword of Xanten" i "Funeral March". W koncu zespół bardziej się rozwinął i został ze uważony. Graliśmy nasze pierwsze koncerty i podpisaliśmy w koncu kontrakt z wytwórnią płytową. Po wydaniu płyty, byliśmy na naszej pierwszej trasy promować nasz album "Warhorns z Midgardu". Do tej pory mieliśmy pewne zmiany personalne, ale tak właśnie to działa.

Jak słucham waszej muzyki to słyszę  echa  Kalmah, Skyfire, Wintersun lub Wolfchant. Czy zgadzasz się z tym? Kto jeszcze miał wpływ na Was?
 
No muszę powiedzieć, że nie wiem, Skyfire. Wolfchant nie był inspiracją dla Nothgard . Ponieważ niektórzy członkowie są w obu zespołach, więc próbowaliśmy uniknąć wszelkich podbieństw. Co do Wintersun możesz mieć rację. Dużym wpływem był zdecydowanie Children of Bodom.
Gracie melodyjny death metal z elementami folku, lub Pegan metalu. Czy coś pominąłem? Dlaczego takie połączenie i dlaczego te gatunki tak kochasz?

Cóż, nie piszę muzyki z zamiarem, aby wziąć to i to  z każdego gatunku. Piszemy muzykę, którą lubimy, a na końcu musimy być pewni że jest to muzyką, którą my kochamy. Jesteśmy pod wpływem wielu gatunków muzycznych i  trudno powiedzieć, że to czy tamto jest konkretnym elementem konkretnego gatunku.


"Warhorns z Midgardu" jest jednym z najciekawszych debiutów w 2011 roku. Albumu otwiera "Lex talions" i tu ważną rolę odgrywają klawisze.. Mam wrażenie, że tutaj nadużywania tego elementy, bo kompozycja jest bardziej symfoniczna.Taki był zamiar?


Nie sądzę, żebyśmy źle wykorzystali klawisze. Jak powiedziałem wcześniej po prostu tworzymy piosenki, które nam się podobają i cieszymy się z ich wydźwięku. Generalnie chcieliśmy stworzyć trochę bardziej epicki klimat na całym albumie. Nie sądzę, że lex Talionis jest jakaś bardziej symfoniczny.



"Amnimus" jest doskonałym przykładem, że jesteście zespołem, który może tworzyć szybkie, melodyjne kompozycje które zadowolą miłośników wszelkiego rodzaju melodyjnego metalu, czy też power metalu. Czy taki był Wasz zamiar ?

Dziękuję bardzo. Cóż, myślę, że intencją było napisać kolejną kilerską piosenkę, który wydaje się działać haha (śmiech). Poważnie, jak powiedziałem wcześniej po prostu stworzyliśmy utwory, z którymi jesteśmy w 100% pewni, i cieszy nas ich ostateczny wydźwięk.. Nigdy nie usłyszysz na jakimkolwiek albumie Nothgard utwór co do którego nie będziemy przekonani w 100 %.

Z kolei "Under the serpent Sign" jest nieco bardziej folkowy  bardziej radosny. Jesteście bardzo elastyczni i nie trzymacie  się kurczowo jednego motywu, co jest dobrym rozwiązaniem.

Tak, to prawda, Serpent jest bardziej folkowy i bardziej radosna piosenką, która sprawdza się na wszelakich imprezach. 


Ciężko wskazać na jakiś słaby kawałek, dlatego pozwolę sobie jeszcze wyróżnić pomysłowy  "Rise after failling", który ma bardziej heavy metalowy charakter.

Jeszcze raz dziękujemy bardzo za miłe słowa. Rzeczywiście, Rise po Falling jest dość szybki utwór, który nie gramy tak często na żywo A to dlatego,że trochę odstaje w porównaniu do innych utworów. Osobiście bardzo lubię tę piosenkę, ponieważ ma mocnego kopa.


Chciałbym jeszcze na chwilkę powrócić do tematu Wolfchant. Wreszcie Nothgard tworzy trzech muzyków Wolfchant. Nie boicie się grać w dwóch podobnych zespołów? W końcu, może zabraknąć  pomysłów na dwa zespoły.


 

Nie, nigdy. Wolfchant i Nothgard są dwa różne zespoły. Można zauważyć, że podczas słuchania nowej płyty "Age of Pandora", który ukaże się 12 września. Dom pisze cały materiał dla Nothgard jak i w Wolfchant, ale w komponowanie zaangażowany są też pozostali członkowie.

Patrząc na gatunku melodic death metal, muszę powiedzieć, że Wolfchant jest jednym z najlepszych zespołów grających ten rodzaj muzyki. Skąd czerpiecie inspirację i energię, aby stworzyć taką błyskotliwą muzykę?

Nie opisywałbym Wolfchant jako melodyjny death metalu. Zwłaszcza kiedy skupimy się na tekstach. Dla mnie Woflchant to bardziej Pagan metal, i nie tylko dlatego, ze względu na teksty. Ale muszę przyznać, -że ja jako  wielki fan Wolfchant muszę przyznać, że jest to jeden z najlepszych zespołów Epic Pagan Metal jakie są obecnie na scenie metalowej.


"Embraced By Fire" to arcydzieło jak dla mnie i nie słyszałem tak dobrego albumu z tego typu muzyką od dłuższego czasu. Nie mogę się doczekać następnego wydawnictwa. Czy już  pracujecie nad nowym albumem?

Tak, jak widać można sprawdzić na ich stronie facebook, ich kolejny album będzie nosił nazwę "Bloodwinter". Nie wiem jeszcze konkretnej daty premiery, ale z tego co słyszałem to będzie to zabójczy album.


Czy masz zamiar ruszyć w trasę 
Wolfchant / Nothgard? To może być wielkie wydarzenie dla fanów melodyjnego death metalu.

Tak, jak każdy może zobaczyć na naszej stronie Facebook, będziemy w trasie dwa razy. Jedna trasa będzie we wrześniu w Hiszpanii, druga  duża trasa europejska będzie z Equillibrium no i Trollfest w październiku.


Czy Nothgard planuje zagrać w Polsce w najbliższym czasie?

 
Niestety nie ma żadnych jakiś planów by zagrać w Polsce. Będziemy za to grać w Czechach. Jeśli polscy fani metalu są jeszcze bardziej szalony niż te w CZ to nie możemy się doczekać by zagrać tam. haha (śmiech)

Tyle ode mnie. Dziękuję za poświęcony czas.

czwartek, 19 marca 2015

IMPELLITTERI - Venom (2015)

Skoro Duscahn Petrossi potrafił powrócić po 5 latach z Magic Kingdom i nagrać jeden z najlepszych albumów w swojej twórczości, to czemu inny wielki gitarzysta nie może tego dokonać? O tóż Chris Impellitteri też postanowił przerwać milczenie i wskrzesić zespół Impellitteri. W końcu ostatni album „ Wicked Maiden” ukazał się w 2009 roku. Minęło 6 lat, skład nie uległ zmianom, a Chris za sprawą projektu Animetal Usa pokazał, że ma w sobie jeszcze to coś i że potrafi wciąż wygrywać ciekawe i pełne ikry partie gitarowe. Może nowy album o nazwie „Venom” nie jest najlepszym dziełem Chrisa, może nie jest tak intrygujący co debiut Animetal Usa. Jednak jedno jest pewne, jest to album znacznie ciekawszy niż ostatnie dzieła wydane pod szyldem Impellitteri.

Niby można odczuć, że to kontynuacja „Wicked Maiden”, że dalej jest nacisk na heavy metal i ostre riffy. Jednak jest różnica między tymi albumami. Tutaj Chris znów stara się zauroczyć swoją grą, bardziej złożonymi motywami, shreodowymi solówkami i całą tą niepowtarzalną techniką. Więcej finezji i lekkości, której brakowało gdzieś tam na ostatnich płytach. Znakomicie to słychać w otwierającym „Venom”, gdzie Chris daje niezły popis. Zabiera nas oczywiście do świata shredowych zagrywek, heavy metalu i neoklasycznego power metalu. Ta, wycieczka może się podobać, zwłaszcza że zabiera nas do starych płyt, w których liczyła się lekkość i finezja, a nie tylko ciężar. Czego mi brakowało też na ostatnich płytach Chrisa to z pewnością przebojów, utworów, które imponują intrygującą melodią i atrakcyjnym refrenem. „Empire of Lies” to jeden z najlepszych hitów jakie stworzył Chris w ciągu ostatnich 10 lat. Jest też coś dla fanów heavy metalu w stylu lat 80 i tutaj należy posłuchać szybkiego i nieco przesiąkniętego hard rockiem „We own the Night”. Im dalej się zagłębiamy w ten krążek, tym bardziej dostrzegamy jego wartość i coraz więcej tutaj elementów zaskoczenia. Jednym z nich jest najostrzejszy na płycie „Nightmare”, który został zbudowany na mocnym riffie i nowoczesnym brzmieniu. Brzmi to znakomicie, zwłaszcza że ma w sobie sporo power metalu. Rob Rock w końcu też pokazuje na co go stać i słychać, że jest to wciąż jeden z najbardziej cenionych wokalistów. Melodyjny metal też jest tutaj obecny co potwierdza lżejszy „Face The enemy” czy „Holding on”. Najważniejsze jest to, że ta płyta ma kopa i słychać ducha starych płyt, że jest nutka neoklasycznego power metalu i shredowe granie pełną parą. Dawno Chris nie zachwycał petardami i takie kawałki jak rozpędzony „Domino Theory” , nowocześnie brzmiący „Jehovah” czy melodyjny „Time Machine”. To są bardzo ważne momenty na tej płycie, które podkreślają w jakiej znakomitej formie jest band i jak wiele się zmieniło od ostatniego albumu.

Zostało brzmienie, nieco nowoczesne struktura, ale powrócono do większej ilości shredowego grania, postawiono znów na szybkość. Miło jest też usłyszeć więcej power metalu, który porywa słuchacza lekkością i finezją. Brakowało na ostatnich płytach Impellitteri właśnie tego wszystkiego. Nagrywano jakby na siłę, zapominając o podstawowych cechach muzyki Impellitteri. Teraz mamy powrót do korzeni i od razu lepiej to brzmi. Jedno z kolejny pozytywnych zaskoczeń roku 2015. Pozycja obowiązkowa dla fanów popisów gitarowych, a także wszelako pojętego melodyjnego heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

MAGIC KINGDOM - Savage Requiem (2015)

Belgijski wirtuoz gitary Dushan Petrossi to lider dwóch znakomitych bandów grających neoklasyczny power metal i godny następca Yngwie Malomsteena. Człowiek, który wie jak zaczarować gitarę by mogła przemówić. To specjalista od ciekawych motywów, od finezyjności, od melodyjności i energi. Prawdziwy z niego czarodziej. Początkowe kariery Magic Kingdom i Iron Mask były zawrotne i szybko zyskały status kultowych. Z czasem, jednak płyty tych kapel były nieco słabsze i mniej porywające jak te sprzed lat. Nie dawno udało się wyciągnąć markę Iron Mask z kryzysu. Teraz przyszedł czas na Magic Kingdom, który zawsze był nieco zaniedbywany i pełnił rolę drugoplanową. Wydany w 2010 r „Symphony of War” okazał się prawdziwą perełką w gatunku neoklasycznego power metalu. Od tamtego czasu Duschan milczał w sprawie Magic Kingdom. Teraz jednak powraca z nowym albumem i ma już nowego wokalistę tj Christian Palin, który już śpiewał w takim Adagio. To dawało nadzieję, że album będzie power metalowy i pełen energii. Zapowiadał się jeden z najlepszych albumów Duschana i „Savage Requiem” z pewności spełnia te oczekiwania.

Płyty Duschana to przede wysoki standard brzmieniowy, klimatyczne okładki i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Właściwie pod tym względem nowy album Magic Kingdom wręcz przoduje i w końcu dostajemy album, który ma klimat pierwszych wydawnictw Iron Mask. Duschan muzycznie też ostatnio próbował dorównać tamtym albumom, ale wychodziło to różnie. W końcu można mówić o powrocie do korzeni, o neoklasycznym power metalu z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy Ci, którzy kochają Duschana za te gitarowe popisy, za energię, niezwykle ciekawe motywy gitarowe, za złożone solówki czy przeboje mogą być spokojni. Wasze małe marzenie się właśnie spełniło i Duschana powraca po 5 latach od czasów „Symphony of war” z krążkiem, który może śmiało uchodzić za jeden z najlepszych. Urok tej płyty tkwi nie tylko w partiach gitarowych Duschana, w tym że materiał jest przemyślany, pełen energii i ciekawych przebojów. Tutaj kawał dobrej roboty odwala wokalista Christain. Pasuje on idealnie do świata magii i neoklasycznego power metalu. Śpiewa ostro, zarazem czysto i podniośle. Jeden z najlepszych występów roku 2015 jeśli chodzi o wokal. To jest właśnie to co mi się podobało w takim „Revenge is My name” czy „Hordes of The Brave”. Słuchając nowego albumu znów mam na myśli tamte płyty i perfekcyjny wokal, który współgrał z popisami Dunschana. Teraz ta machina znów znakomicie współgra i daje nam powód do radości. Już otwarcie w postaci „In umbra Mea” pokazuje że jest neoklasycyzm, jest podniosłość i pomysł na to by znów muzyka Duschana brzmiała świeżo i zaskakiwała. Szybko dostajemy rozbudowany trwający 7 minut „Guardian angels”. To jest to co najlepsze w muzyce Duschana i tutaj jest to wszystko za co go pokochaliśmy. Ciekawe popisy gitarowe, power metalowe tempo, ciekawe melodie i przebojowa konwencja. Brakowało mi tego i miło, że wracamy do korzeni twórczości Duschana. „Rivals Forever” atakuje nas od razu mocnym i zadziornym riffem. Odżywają stare wspomnienia i już przypomina mi się ta radość, która towarzyszyła mi przy „Hordes of The Brave” czy „Revenge is my name”. Znów są obecne te znakomite przejścia, urozmaicenia motywami, a najważniejsze to power metal, którego brakowało ostatnio w muzyce Duschana. Kto lubi spokojniejsze tempo, mroczniejszy klimat rodem z płyt Black Sabbath z Tony Martinem i epickość ten z pewnością doceni mocny „Full Moon Sacrifice”. Oczywiście nie zabrakło motywów muzyki poważnej co potwierdza „Ship of Ghosts” w którym jest motyw „Ody do radości”. Sam kawałek ma pewne znamiona stylu Gamma Ray, co mnie bardzo cieszy. „Four Demon Kings of Shadowlands” to z koeli miks symfonicznego metalu oraz progresywnego. Oczywiście dalej mamy neoklasyczny power metalu i sporą dawkę energii. Album spodoba się przede wszystkim fanom power metalu, bowiem tutaj taka konwencja dominuje Znakomicie to potwierdzają takie petardy jak „With Fire and Sword” czy imponujący „Battlefield Magic”, który zabiera nas do pierwszych dwóch płyt Iron Mask. Oj dawno Duschan nie stworzył takich ostrych i chwytliwych kawałków. To jest właśnie to co kocham w jego muzyce i za tym tęsnkiłem.

Nie jest łatwo wrócić do szczytowej formy, nawiązać do swoich najlepszych dzieł i stworzyć coś równie wysokiej klasy co przed laty. Jednak Duschan przemyślał priorytety i znów postawił na energię, szybkość, a przede wszystkim power metal. Powróciły stare dobre czasy i fani „Hordes of The Brave” czy „Revenge is my name” będą w siódmym niebie. Co tutaj dużo pisać Duschan nagrał album perfekcyjny, który śmiało może rywalizować z tymi najlepszymi.

Ocena: 10/10

SEPTIC CHRIST - Guilty as We Were Born (2012)

Toxic – jeden z najbardziej kultowych thrash metalowych zespołów powrócił do świata żywych, jednak nowy materiał nie jest tym co kiedyś ten zespół prezentował. Lepiej zabrać się za jakiś klon tamtej formacji. Jednym z takich jest niemiecki Septic Christ. Na dzień dzisiejszy zakończyli działalność, ale mają na swoim koncie dwa albumy. Najciekawszym dziełem jest „Guilty As We Were Born” i nie chodzi tylko o to, że sporo tutaj nawiązań do Toxik, Kreator czy Destruction. Przede wszystkim jest to bardziej dopracowany album i z pewnością ma do zaoferowania więcej niż debiutancki krążek. Jest energia, agresja, dzikie riffy, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostry wokal Bobbiego Shortlega. Tak więc pewien standard jest. A co jeszcze czeka nas na tym wydawnictwie? Thrash metalowa młócka na najwyższym poziomie z zachowaniem pewnego smaku i aspektu technicznego. Złożony „Starstruck” w pełni ukazuje jak udanym gitarzystą Jxnothing. Nie tylko porywa agresywnymi zagrywkami, ale pomysłowością i klimatem rodem z płyt Toxik. To mnie akurat bardzo cieszy, bo nowe kawałki Toxik są bez tego czegoś. Mocnym punktem tej płyty jest chwytliwy „Be a man” i takich utworów jest znacznie więcej. Kto ceni sobie melodyjność i przebojowość ten powinien docenić rozpędzony „The Legacy”. Agresywny „Bomb Monte Carlo” to taki mały hołd dla Sodom i niemieckiego thrash metalu. Może brzmi to znajomo, ale sprawdza się i robi niezłe spustoszenie. Warty odnotowania jest też bardziej urozmaicony „G.D.L.B” czy brutalny „Herd Instict”. Płyta jest utrzymana w jednej tonacji i na próżno szukać tutaj elementu zaskoczenia czy też czegoś oryginalnego. Oni mają niszczyć i zostawiać spustoszenie poprzez swoje agresywne, bez kompromisowe łojenie. To też się udaje. Fani thrash metalu powinni znać ten album.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 17 marca 2015

SCANDAL CIRCUS - In The Name of Rock'n Roll (2012)

Dobrego hard rocka nigdy za wiele. Szwedzi zawsze dostarczają solidnego hard rocka i to taka sprawdzona scena muzyczna, która pod tym względem nie zawodzi. Z tych młodszych formacji warty polecenia jest Scendal Circus. Działają już od 4 lat i już mogą się pochwalić całkiem udanym debiutem w postaci „In the Name of Rock'n Roll”. Znakomity przykład, że można połączyć nowoczesne brzmienie, melodyjny heavy metal i zadziorny hard rock zakorzeniony w latach 80. Można ich porównać do takiego Devil's Train i również cenią sobie energię, dobrą zabawę i dużą dawkę melodyjności. Atutem ich jest to, że potrafią zniszczyć swoimi ostrymi riffami, a jak to nie pomoże to zawsze zostaje zauroczenie przebojowością. Ta młoda kapela sypie hitami niczym asami z rękawa. Może i okładka jest odstraszająca i pokazuje nie dopracowanie. Nie dajcie się jednak zastraszyć i lepiej odpalić płytę. To co nas czeka to ciekawe popisy gitarowe Pelle Eliasson, który gra zadziornie, ale zarazem lekko i przyjemnie. Tak się gra hard rock na wysokim poziomie. Całość nabiera też innego wymiaru dzięki wokaliście. Johan Joven potrafi śpiewać klimatycznie i wręcz uroczo jak to robi w balladzie „Dreams”, ale kiedy trzeba to potrafi agresywnie co pokazuje w „Fat and Evil”. Płyta nas zaskakuje o dziwo zróżnicowanie i nie skończonym pokładem energii. „In The Name of Rock'n Roll” promował ten album i w sumie nie ma się czemu dziwić. W pełni odzwierciedla styl zespołu i jest to też jeden z cięższych utworów na płycie. Sporo heavy metalu uświadczmy w „In Your Mind” , ale i tak najbardziej zapadają w pamięci takie petardy jak „Loosing all control” , czy „The race”. Jest też mroczny klimat rodem z Black Sabbath, które daje o sobie znać w „Society of Evil”. Zamykający „Freakshow” dobrze odzwierciedla cały album i przebojowość, która charakteryzuje się „In the Name of Rock'n Roll”. Dobra robota i czekamy na kolejną dawkę hard rocka w wykonaniu szwedów.

Ocena: 7/10

niedziela, 15 marca 2015

SABBRABELLS - Sabbrabells (1983)

A co powiecie na mieszankę Accept, Kiss, Krokus i Mercyful Fate? Jeżeli lubicie też muzykę w której jest spora ilość NWOBHM to bez wątpienia pozycją dedykowaną dla was jest debiutancki album japońskiej formacji Sabbrabells. Kapela ta działała w latach 80 i nagrała w tamtym okresie w sumie 3 wydawnictwa. Debiut zatytułowany po prostu Sabbrabells może nie porwie was dopieszczoną produkcją, czymś nowym, czy energią. Ma za to jednak inne atuty. Przybrudzone riffy, okultystyczne teksty, mroczny klimat czy charyzmatyczny wokalista to tylko pierwsze z brzegu przykłady, że Sabbrabells nie jest taki zły jak mogłoby się wydawać. Zresztą już otwieracz wprawia w dobry nastrój. „Devil's Rondo” to taki klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka i NWOBHM. Prosty riff wyjęty z twórczości Accept czy Kiss od razu nakreśla styl i poziom prezentowanej muzyki. Niby takich utworów w tamtym okresie było sporo i wiele w lepszych aranżacjach. Jednak Japończycy poradzili sobie znakomicie i pokazali, że grać potrafią. Hard rockowy „Hell's Rider” to bardziej stonowany kawałek i tutaj zespół zabiera nas w rejony hard rocka spod znaku Krokus, ale nie tylko. Mamy znów nutkę Kiss, a nawet Black Sabbath. O płycie nie można byłoby mówić tak pozytywnie, gdyby nie wkład gitarzystów. To właśnie ich zagrywki, pomysłowe riffy i duża ekspresja tak jak to jest ujęte w „Hakai” to z pewnością album nie byłby tak udany i nie zapadł by w pamięci. Pod względem partii gitarowych jest to bardzo ciekawy krążek. Są mroczne, finezyjne riffy, lekkie i intrygujące solówki. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal o tematyce okultystycznej. Nie zabrakło też szybszego kawałka i tutaj „Wolf Man” sprawdza się w tej roli znakomicie. Może tutaj więcej Angel Witch i starego Iron Maiden, ale czy to w czymś przeszkadza? Na pewno nie. Lekki przyjemny rock z czasów Deep Purple uświadczymy w „Sokubaku” i to jest bardzo ciekawa kompozycja. Bardziej złożona, bardziej dojrzała i urzekająca swoją formą. Całość zamyka energiczny „Black Hill”, który jest mieszanką Iron Maiden i Mercyful Fate. Album jest bardzo treściwy i udało się zamknąć w 40 minutach, co również uznać należy za atut. Płyta nie męczy i słucha się jej bardzo przyjemnie. Każdy kto lubi stare czasy kiedy rządził NWOBHM, pierwsze płyty Accept, Mercyful fate czy Kiss ten będzie zadowolony z tego co osiągnął Sabbrabells na swoim pierwszym albumie. Polecam.

Ocena: 7/10

sobota, 14 marca 2015

DOLINA CIENI - Wzgórze Tysiąca Dusz (2015)

Pozwólcie że zabiorę was do Doliny Cieni. Krainy pełnej mroku, nie pewności i mistyczności. Do świata, który rządzi się innymi prawami niż nam te wszystkie znane spod znaku Crystal Viper, Made of Hate czy Turbo. Dolina Cieni to coś więcej niż kolejny młody zespół heavy metalowy, to powiew świeżości na naszym rodzimym rynku muzycznym. W końcu pojawił się ktoś odważny, który postanowił przełamać pewne ramy, pewne granice i nie ograniczać się tylko do hard rocka, heavy metalu czy death metalu, którego tak pełno na naszym rynku. Brakowało mi zespołów, które nie boją się uderzyć w pegan metal, w folk metal, a nawet black metal czy gothic metal. Co ciekawe Dolina Cieni to zespół, który nie odrywa się od tradycyjnego heavy/power metalu i usłyszymy pewne echa Judas Priest, Iron Maiden czy Running Wild. Jednak jeśli chodzi o wpływy to ten zespół woli wybierać Ensiferum, Burzum czy nawet Kalmah. Ta lista mogłaby stanowić właściwe recenzje, ale nie to jest przecież ważne. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że zespół czerpie z różnych stylów, zespołów i łączy wiele podgatunków, ale nie popadła w chaos i nie zatraciła swojego charakteru. To jest piękne, że brzmi to wszystko świeżo i jest to coś w tej muzyce. O samym zespole za wiele nie wiadomo i historia zespołu jest owiana tajemnicą. Strony internetowe w tym strona oficjalna zespołu nie nagłaśnia tego. Tak więc zapraszam do dalszej części recenzji gdzie poznamy trochę historii zespołu i to co niesie ze sobą ich debiutancki album „Wzgórze tysiąca Dusz”.

Przede wszystkim nazwa Dolina Cieni funkcjonuje stosunkowo nie dawno. Wcześniej zespół funkcjonował pod nazwą FameFatal i narodził się w Myślenicach. Kapela działa od 2002 roku i na przestrzeni 13 lat były tylko dwie zmiany personalne. W 2004 roku do kapeli dołączył perkusista Grzegorz Szczygieł, a w 2008 roku pojawił się gitarzysta Damian Łapa. Największą rolę w zespole odgrywa Marek Węgrzyn, który pisze teksty, który przesiąknięte są mrokiem i pesymizmem. Jednak idealnie one współgrają z całą tą mistyczną, ponurą otoczką i z wokale Marka. Kiedy śpiewa czysto, to na myśl przychodzi choćby taki Monstrum i wtedy można poczuć tą heavy metalową konwencję, a czasami nawet psychodeliczny rock w stylu Ghost. Prawdziwą atrakcją są jednak growle Marka, które zabierają nas w zupełnie nowe rejony. Black, pegan, folk metal czy nawet death. To wszystko znakomicie ze sobą współgra. Jednak sukces debiutanckiego albumu to zasługa nie tylko dobrego wokalisty. Pozwolę sobie wyróżnić gitarzystów. Duet Łapa/Górka potrafi zaskoczyć, potrafi porwać lekkością i ostrością. Nie brakuje im pomysłów na swoją grę i na popisy gitarowe. Nie łatwo jest dogodzić fanom różnych gatunków, ale myślę że tutaj ta sztuka wyszła. Nie ma monotonności, nie ma miejsca na nudę. To czyni „Wzgórza Tysiąca Dusz” prawdziwą ucztą dla fanów muzyki metalowej. Od strony technicznej album również wypada bardzo dobrze. Soczyste brzmienie, który podkreśla moc instrumentów i klimat tego wydawnictwa. Już otwieracz „Pradawny Gniew” przyprawia o ciarki. Dolina Cieni nie oszczędza się i nagrała dość długi materiał, który trwa godzinę czasu. 6 minutowy „W Sercu Doliny” to znakomity przykład, że zespół radzi sobie z dłuższymi kompozycjami i potrafi stworzyć prawdziwy hit. Utwór porusza słuchacza tekstem i aranżacjami. Więcej heavy metalu niż pegan metalu mamy w „Wkraczając w Pustkę” i tutaj fani Judas Priest powinni być zadowoleni. Zespół wie jak zagrać ostrzej i jeszcze mroczniej co pokazuje w takim „Na złość” czy „Otchłań czasu”. Pierwszym takim poważnym zaskoczeniem na płycie jest nieco folkowy „Więzy Krwi” z ciekawą melodią prowadzącą. To jest jeden z najlepszych momentów na płycie. Podoba mi się też „Strefa Mroku”, która już bardziej nastawiona jest na tradycyjny heavy metal, choć i tutaj momentami jest progresywnie. Miłym dodatkiem jest instrumentalny „Marsz Tytanów”, który podkreśla epickość i podniosłość wydawnictwa. Całość zamyka tytułowy „Wzgórze Tysiąca Dusz”, który ukazuje w pełni umiejętności zespołu i potencjał jaki w nich drzemie. To utwór, który znakomicie podsumowuje album i ukazuje to co zespół gra. Można rzec, że to Dolina Cieni w pigułce. Taki właśnie powinien być tytułowy kawałek, to ma być wizytówka albumu.

Jak zawsze przy tego typu płytach są obawy. Czy się spodoba, czy nie będzie zbyt chaotycznie i czy dana mieszanka gatunkowa w pełni odda charakter zespołu. Dolina Cieni wybrnęła z tego i to bez większego szwanku. Pokazali, że można zmieszać gothic, pegan, folk, heavy i death metal. Brzmi to wyjątkowo dobrze i jest w końcu powiew świeżości na polskim rynku muzycznym. Brakowało takiej kapeli, która odważnie podchodzi do tematu. Znakomicie pasuje do nich nasz ojczysty język, ten mroczny klimat i cała ta otoczka tajemniczości. Jasne są pewne nie dociągnięcia, czasami dany motyw nie do końca przekonuje, ale to jest ich pierwszy album więc jest to zrozumiałe. Czekam na kolejne uderzenie tego młodego zespołu z Myślenic. Polecam

Ocena: 8/10

piątek, 13 marca 2015

DRAKKAR - Run With The Wolf (2015)



W 2012 roku włoski Drakkar powrócił po dekadzie milczenia i twórczej nieaktywności. „When Lightning Strikes” to była bilet powrotny dla tej Włoskiej formacji.  Przekonali się o tym, że wciąż fani są głodni ich muzyki, że wciąż rajcuje ich heavy/Power metal z elementami symfonicznymi czy epickimi jaki prezentuje Drakkar. To było wydawnictwo przemyślane, ale zarazem zaskakujące. Zespół brzmiał świeżo i zarazem wyciągał znakomite pomysły niczym asy z rękawa. Wielu z nas wciąż wraca do tego albumu i zachwyca się tym wysokiej klasy materiałem.  No cóż czas leci do przodu i przyszedł w końcu czas na nowy krążek, który godnie będzie podtrzymywał wysoką formę zespołu. „Run With The Wolf” to w sumie dwu płytowy album, który robi jeszcze większe wrażenie niż poprzednik.  Z czego to wynika? To nie kwestia zmian stylistycznych czy personalnych, po prostu zespół jeszcze bardziej się rozwinął, poszedł naprzód jeśli chodzi o komponowanie i dobieranie aranżacji.  Przede wszystkim klawisze bywają podniosłe, a kiedy trzeba to brzmią bardziej progresywnie i w stylu takich kapel jak Deep Purple czy Uriah Heep. Wystarczy się w słuchać w epicki „Call of the Dargonlord” by się przekonać o czym mówię. Są momenty, że mają one wydźwięk bardziej symfoniczny i potwierdza to spokojniejszy „Galadriel’s Song”.  Na płycie panuje znakomity, nieco fantastyczny klimat o czym przekonuje nas już otwieracz „Rise of the dark lords”.  Krótkie intro, które buduje napięcie i to mi się podoba.  Nowy album to przede wszystkim masa znakomitych przebojów utrzymanych w konwencji heavy/Power metalowej. Właśnie takie petardy jak „Under The Banners of War” , czy „Run With The Wolf” z wpływami Deep Purple stanowią trzon tej płyty. To jest właśnie główna atrakcja tego wydawnictwa.  Zespół też potrafi zaskoczyć i urozmaicić swoją muzykę i tak w takim „Ride The Storm” zawiera wpływy folkowe . Fanom ostrzejszego grania polecam przede wszystkim „Gods of Thunder” czy „Burning” bowiem tutaj gitarzysta Dario daje z siebie wszystko. Jego gra może się podobać, bowiem nie bawi się i nie kombinuje. Gra z pomysłem i potrafi stworzyć ciekawy motyw czy melodię, a to zawsze jest w cenie. Druga płyta o dziwo równie jest udana.  To właśnie tam znajdziemy utrzymany w klimatach Judas Priest „Coming From the past” czy hard rockowy „Dragonheart”. Ten ostatni kawałek, to przykład w jak wielkiej formie jest zespół. Jeden z ich najlepszych kawałków, który na długo zostaje w głowie.  Płyta robi dobre wrażenie, nie tylko dzięki  równemu i energicznemu materiałowi, ale też dzięki soczystemu i dopieszczonemu brzmieniowi czy klimatycznej okładki. Zespół poczynił postępy i wystarczy skupić uwagę wyłącznie na wokaliście Dell’Orto czy właśnie gitarzyście. Razem wspólnymi siłami stworzyli album, który każdy fan heavy/Power metalu powinien znać i liczyć się z nim w tegorocznych rozliczeniach. Polecam.

Ocena: 8.5/10

MESSIAH'S KISS- Get Your Bulls Out (2014)

Pamięta ktoś jeszcze niemiecką formację Messiah's Kiss, którą wielu porównywało do Iron Fire, Nocturnal Rites czy Grave Digger? Troszkę lat minęło od czasów „Dragonheart”, który miał premierę w 2007 roku. Zespół przez długi czas milczał i nie było wiadomo co się dzieje w szeregach Messiah's Kiss, jednak to już przeszłość. Po latach niebytu wracają z nowym krążkiem i „Get Your Bulls Out” to album godny ich marki i tego do czego nas przyzwyczaili na poprzednich wydawnictwach. Może nie jest to ich największe osiągnięcie, może nie jest to album, który namiesza w zestawieniach na rok 2014, ale z pewności zadowoli fanów zespołu.

Messiah's Kiss mimo upływu czasu pozostał wierny swojemu stylowi, który można określić jako agresywny heavy/power metal przesiąknięty niemiecką topornością. Wciąż mocnym atutem zespołu są mocne, ostre riffy, które serwuje nam duet Jason/ Georg. To właśnie oni są odpowiedzialni za agresywność i dzikość na tej płycie. Nadali płycie odpowiedniego charakteru i z pewnością nie nad użyli brutalności czy ostrego brzmienie gitar. Wszystko zostało zrealizowanie z zachowaniem melodyjności i dawnego heavy/power metalowego stylu. Udało się zyskać trochę nowoczesności dzięki produkcji, która jest na miarę ostatnich płyt Accept, co bardzo cieszy. Wielkim wygranym bez wątpienia jest tutaj wokalista Mike Terelli. Jego wysokie rejestry i drapieżność są godne uwagi i odnotowania. Zresztą tutaj nie trzeba żadnych argumentów, by Was przekonać do tego jak udany jest to album. Wystarczy odpalić płytę i w słuchać się w ten jakże przemyślany materiał. Zaczyna się z wykopem bo od „Living in Paradise”, który przejawia cechy hard rocka. Dużo energii uświadczymy w „Immortal Memory” czy w bardziej power metalowym „Survivor”. Motoryka Motorhead pojawia się w rock'n rollowym „Time to Say Goodbey”, z koeli „Only Murders Kill Time” może was zaskoczyć pomysłowym riffem i hard rockowym pazurem. Fani starego heavy metalu spod znaku Dio powinni też docenić „Mission To Kill”, który kipi energią i agresją. To jeden z najjaśniejszych momentów tej płyty. Hit goni hit i „Nobody Knows Your Name” to kolejny przebój, który na długo zostaje w pamięci. Messiah Kiss stara się urozmaicić materiał i bardzo cieszy np. wtrącenie elementów bluesa w „Who's The First To Die”. Warty odnotowania są jeszcze dwie petardy, a mianowicie „Buried Alive” i „Whisper a Prayer”, który podkreślają w jakiej znakomitej formie jest niemiecka formacja.

Co tutaj więcej pisać? Znakomity powrót Messiah's Kiss po 7 latach nie bytu i oby zostali już na zawsze z nami. Ich muzyka mimo wtórności zachwyca i potrafi być rozrywką na wysokim poziomie. Solidny heavy/power metal w niemieckim wydaniu. Fani Messiah's Kiss będą w siódmym niebie.

Ocena: 8/10

środa, 11 marca 2015

RENEGADE - Thunder Knows No Mercy (2014)

Kapel o nazwie Renegade jest sporo i można natrafić na te które już nie funkcjonują, na te które grają death metal czy thrash metal, ale jednym z najważniejszych zespołów o nazwie Renegade jest ten włoski, założony w 2005 roku. Kapele od 10 lat trzyma wysoki poziom i może się pochwalić dość bogatą dyskografią, którą tworzy 5 wydawnictw. Każdy z nich ukazuje potęgę zespołu i to, że wiedzą jak grać heavy/power metal na wysokim poziomie. Nie boją się czerpać z takich legend jak Accept, Judas Priest czy Riot. Są jednym z tych zespołów, które sprawiają że lata 80 wciąż żyją. To dzięki temu najnowszy album „Thunder Knows No Mercy” to jeden z ciekawszych wydawnictw w swojej dziedzinie jeśli chodzi o rok 2014.

Czego można się spodziewać po włoskiej formacji? Na pewno nie symfonicznego power metalu z epickim klimatem. Tutaj zespół serwuje nam bardziej amerykański power metal z domieszką niemieckiego heavy metalu. Ma być przede wszystkim melodyjnie, drapieżnie i szczerze. To zdaje swój egzamin. Renagade nie odkrywa niczego nowego i wielu może im zarzucić powielanie pomysłów Ross The Boss czy Primal Fear. Ich muzyka nie jest nudna i monotonna, wręcz przeciwnie. Jest bardzo atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza i łatwo wpada w ucho. W czym tkwi sukces nowego albumu zatem? Pomysłowe riffy, które zachwycają energią, lekkością i chwytliwością. Tutaj Damian pokazał, że nie jest rzemieślniczym gitarzystą i potrafi ponieść się finezyjności. Każdy kto gustuje w urozmaiconych i złożonych popisach gitarowych będzie zachwycony tym co wyprawia Damian. Nowy album to też najciekawszy występ wokalisty Stefano, który jeszcze bardziej zadbał o aspekt techniczny oraz charyzmę. To czynniki sprawiają, że wykonanie kompozycji stoi na wysokim poziomie. Dopełnieniem wszystkiego jest prawdziwe amerykańskie brzmienie, które nadaje całości power metalowej mocy. Płyta jest treściwa i mamy tylko 45 minut muzyki. Otwieracz „Nobody Lives Forever” to kawał solidnego heavy metalu. Może brakuje nieco szybkości i więcej agresji, ale jest bardzo melodyjnie. Tak więc nie ma co narzekać, tylko wciągać się w dalszą część. Rozpędzony „The World is Dying” pokazuje, że zespół potrafi grać szybciej i nawiązać do power metalu. „Into The flame” z pewnością porwie was ciekawymi partiami solowymi w wykonaniu Damiana i melodyjnym charakterem. True metalowy „Awaiting the storm” to uczta dla fanów epickiego heavy metalu i maniaków Manowar. Zespół też zadbał o tych słuchaczy, którzy cenią sobie przebojowość i tutaj „The Endless Day” wyróżnia się. Niby prosty kawałek, z banalnym motywem gitarowym, ale szybko zapada w pamięci dzięki temu. Takie rozwiązania też potrafią zaskoczyć i spodobać się słuchaczom. To też brawo dla panów z Renegade. Na szczególną uwagę zasługuje kolos w postaci „Trail of Fears” i energiczny „Screaming on The Edge”, który jest najlepszym kawałkiem na płycie.

Podsumowując włoski Renegade jest w bardzo dobrej formie i nowy album „Thunder knows No Mercy” to tylko potwierdza. Płyta jest skierowana do fanów melodyjnej odmiany heavy/power metalu. Zwłaszcza tego wywodzącego się z niemieckiej ziemi czy też amerykańskiej. Nie można pominąć tego wydawnictwa, jeśli chodzi o rok 2014.

Ocena: 7.5/10

sobota, 7 marca 2015

LIQUID STEEL - Fire in the Sky (2014)

Liquid Steel to austriacka formacja heavy metalowa, której styl można porównać do ówczesnego Enforcer, Steelwing, czy Skull Fist. Tak więc jest to kapela, która chce nam przypomnieć czasy, kiedy to królowały takie zespoły jak Angel Witch, Blietzkrieg, Diamond Head. Nie brakuje też wyraźnych wpływów Iron Maiden czy Judas Priest. Grają od 2009 roku i w końcu przyszedł czas by pokazać światu debiutancki album „Fire In The Sky”. Płyta skierowana do konkretnych odbiorców, którzy mają gdzieś świeżość, wtórność i oczekują po prostu chwytliwego, prostego heavy metalu. Styl grupy nie jest skomplikowany i właściwie wszystko jest jasne i łatwe do odczytu. Mamy ten utarty schemat, czyli wokalista śpiewający w wysokich rejestrach, o specyficznej manierze, proste i oklepane motywy gitarowe, gdzie liczy się prostota i solidność, a wszystko utrzymane w średnim tempie. To wszystko już było, ale nie ma co narzekać, bo Liquid Steel radzi sobie w tej tematyce. Już w „Fire In The Sky” potwierdzają, że grać potrafią i robią to dobrze. Jest trochę NWOBHM w ich stylu co też można uznać, jak najbardziej za plus. Panowie szybciej też grać potrafią, co słychać w energicznym „Scream in The Night”. W tym utworze więcej z siebie dają Ferdl i Julle. Ich popisy są może i proste, bez większej kombinacji, ale są chwytliwe i zagrane z pasją. To sprawia, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Jest też miejsce na szaleństwo i prawdziwy kop, co potwierdza „Riding High”. Melodie są naprawdę godne uwagi, zwłaszcza ta z „ Liquid Steel” i słychać szkołę Iron Maiden czy Helloween. Troszkę gorzej zespół wypada w bardziej rozbudowanych utworach i mam tutaj na myśli „Samurai”. Utwór może nie jest zły, ale można było zawrzeć to wszystko w 4 minutach, bez zbędnego wydłużania na siłę. „Oceans” zabiera nas z kolei w rejony starych płyt Iron Maiden. Bardzo udany instrumentalny kawałek. Na końcu mamy speed metalowy „Speed Demon” i klimatyczny „ King of Avalon” z wyraźnymi wpływami Blind Guardian czy Crystal Viper. Słabych kompozycji w sumie nie stwierdzono i album całościowo wypada całkiem dobrze i można go z czystym sercem polecić każdemu kto gustuje w heavy metalu z lat 80 i kapelach typu Enforcer czy Skull Fist. Dobra robota.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 5 marca 2015

GUNFIRE - Age Of Supremacy (2014)

Pora coś wyjaśnić. Włoski band o nazwie Gunfire nie gra speed/power metal jak podają różne źródła. W ich muzyce dominuje heavy metal , nutka progresywności, czy też hard rocka. Jest też oczywiście coś z power metalu, ale nie jest to ten gatunek, który jest przodującym. To właśnie taki rodzaj muzyki możemy się spodziewać po najnowszym dziele zatytułowanym „Age of Supremacy”. Nie jest to dzieło zespołu debiutującego, lecz kapeli, która powstała w latach 80. Debiutancki album ukazał się w 2004r, tak więc przyszło nam czekać 10 lat na nowy materiał. Czas upłynął, a Gunfire wciąż jest zespołem średniej klasy. Problem jest właściwie ten sam co od lat, czyli brak pomysłów na ciekawe kompozycje i wykonanie, które nie robi większego wrażenia. W zamian za naszą uwagę i poświęcenie godziny czasu, dostajemy właściwie materiał dość monotonny. Czy to można było wyczytać ze świetnej, klimatycznej okładki, która zabiera nas w rejony s-f? O tóż nie. Mimo pewnych niedociągnięć i braku hitów Gunfire potrafił stworzyć materiał, który da się słuchać i to bez większego zażenowania. Spora w tym zasługa duetu gitarowego, soczystej sekcji rytmicznej, który zachwyca techniką czy w końcu za sprawą wokalisty Borelli. Ten ostatni muzyk robi najwięcej, żeby muzyka Gunfire była drapieżna i z nutką toporności. To jak to jest z tym materiałem? Nie potrzebnie zespół wydłuża kompozycje, bo tracą one na atrakcyjności i potrafią być nużące. Tak to jest na przykład z ponurym „The City Of The Light”. Niby jest ciekawa melodia, odpowiednie tempo, ale i tak utwór nie porywa. Ten sam problem tyczy się energicznego „The Hammer of God”. Gunfire często zabiera nas w rejony progresywnego metalu i tutaj dobrym przykładem jest 11 minutowy „Voices from a Distant Sun”, który przypomina dokonania Dream theater czy Iron Maiden z ostatniej płyty. Na pewno ciekawszy jest treściwy „Superior Mind”, który wydaję się najbardziej składny i przemyślany w swojej treści. Pomówmy o najlepszych kompozycjach, które zdobią ten album. Jedną z nich jest bardziej power metalowy „Fire in the Sky”, który jest najszybszym kawałkiem na krążku. „War Extreme” to przykład, że można nagrać epicki, rasowy heavy metalowy utwór w średnim tempie. Ponad godzina materiału to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli nie ma przebojów, a całość jest utrzymana w podobnym klimacie. Solidny album, ale nic ponadto, a szkoda bo mogło być znacznie lepiej.

Ocena: 6/10

środa, 4 marca 2015

CRIMSON WIND - Last Poetry Line (2015)



Wielu fanów symfonicznego Power metalu widzi w włoskim Crimson Wind drugi Vision Divine czy Symphony X. Kiedy się przyjrzymy stylistyce, to w jaki sposób te zespoły tworzą kompozycje i wypełniają ją aranżacją to faktycznie można dostrzec podobieństwa. W dodatku Crimson Wind reprezentuje włoską scenę, która jest znana z symfonicznego Power metalu.  Grają od 2008 roku  i dorobili się dwóch albumów. Ten najnowszy zatytułowany „Last Poetry Line” , który miał premierę 23 lutego tego roku. Jest to płyta, która faktycznie zabiera nas w rejony Vision Divine czy Symphony X. Dokładnie udało się przerysować symfoniczny  Power metal z elementami progresywnego heavy metalu czy hard rocka. W muzyce Włochów sporą rolę odgrywają klawisze Diego Galetiego. To właśnie one nadają kawałkom przestrzeni i lekkości. Jest w nich też sporo z progresji, tak więc fani Symphony X będą zachwyceni takim obrotem sprawy. Zwłaszcza fajnie wybrzmiewa ten element w Power metalowym „Still”. Można poczuć się jak w innej czasoprzestrzeni, jak w innym świecie.  Jest magia, jest nutka finezji i lekkości, a wszystko podane w dość słodkiej formie.  Gitarzysta Giuseppe  daje nam niezły popis umiejętności i można się delektować jak z lekkością przechodzi między poszczególnymi motywami.  W takim „Black Shelter” można wyczuć wpływy Ritchie Blackmore;’a i innych wielkich gitarzystów, a to cieszy.  Zespół potrafi też postawić na epickość co pokazuje w „Heirlloom”. Jest to utwór bardziej rozbudowany i zawiera sporo ciekawych motywów, które stanowią bogatą całość.  Płyta mi lekkiego i ciepłego brzmienia ma kilka mocnych momentów, w których zespół pokazuje pazurki i mam tutaj na myśli Power metalowe petardy. Tych tutaj nie brakuje i wystarczyć posłuchać „Death Dwell In Sight” czy „The Stom” by się o tym przekonać. W takich kawałkach zespół wypada bardzo dobrze i powinni się trzymać tego charakteru .  Może momentami jest zbyt słodko, może momentami wdziera się komercja, ale i mimo tego jest to kawał solidnego Power metalu w symfonicznej konwencji.  „Last Poetry Line” to miła i przyjemna dla ucha płyta, która spodoba się fanom szeroko pojętego melodyjnego Power metalu.

Ocena: 7/10