środa, 11 listopada 2015

BLACKMORE'S NIGHT - All Our Yestardays (2015)

Ritchie Blackmore to jeden z moich ulubionych gitarzystów i choć już dawno odpuścił sobie prawdziwy hard rock i woli zajmować się folkowym rockiem, to wciąż gdzieś lubię zapoznawać się z twórczością jego obecnego zespołu, który współtworzy z żoną Candice Night. Od 1997 r Blackmore Night nagrywa wciąż to nowe albumy i ich regularność, jak i jakość potrafi zadziwić. Grają muzykę, która zabiera nas do czasów średniowiecza. Folkowy rock, który ma swój klimat, swój świat i jest przepustką do innej ery tak można opisać Blackmore Night. Nie do każdego może trafić taka muzyka, a ci co szukają Deep Purple czy Rainbow w ich muzyce mogą się zawieść, bo to inna bajka. Jednak jedno jest pewne, kunszt tego gitarzysty nie umarł, a 10 album tej formacji zatytułowany „All Our Yesterdays” to tylko potwierdza.

O tym krążku można wiele napisać, ale ciężko się przyczepić do czegokolwiek. Jest soczyste brzmienie, które podkreśla talent zarówno Ritchiego, jak Candice. Świetnie podkreśla jakość muzyki jak i ten klimat średniowiecza. Również magiczna okładka coś wnosi do całości. Współgra z tym co dostajemy na płycie. Piękno, magia, muzyka która koi ból, przenosi do innego świata i buja nas i pozwala delektować się tym niesamowitym klimatem, tym baśniowym światem. Nowy album jest jednym z nie wielu tego zespołu, który potrafię przesłuchać w całości i to z wielkim zachwytem. Ritchie dostarczył sporo fajnych motywów i w dodatku jest nutka finezji, czasami jest jakieś przyspieszenie. Wszystko ładnie współgra z przepięknym i romantycznym głosem Candice. Każdy utwór ma w sobie coś, każdy niesie jakąś przygodę i emocje, a każdy zasługuje na miano hitu. Zaczyna się od energicznego „All our yestarday”, który też znakomicie posłużył do promowania albumu. „Allan Yn Y Fan” to jakże udany instrumentalny kawałek, w którym Ritchie daje solo jak za dawnych lat i dla takich chwil warto odpalić ten album jak i inne krążki tej formacji. Podobne emocje wywołuje „Dark Shade of Black” i również dobrze wypada cover Mike'a Oldfielda w postaci „Moonlight Shadows”. Pełno tutaj ciekawych melodii i w sumie każdy utwór jest melodyjny i zapadający w pamięci. Dobrze to pokazuje prosty „The other Side”, z kolei prawdziwą petardą jest nieco symfoniczny „Where Are We Going from Here?”. Tutaj mamy więcej hard rocka i mocy którą Ritchie pokazywał w Rainbow czy Deep Purple. Kto wie może kiedyś album będzie pełen takich smaczków? Oby tak było. Bardzo pozytywne emocje wywołuje wręcz koncertowy „Will O' the Wisp”. Taki folkowy Rainbow osadzony w średniowieczu. Na koniec sielankowy „Coming Home” który pokazuje ile zabawy ma przy tym ekipa Blackmore;a Night.

Nie jest wielkim fanem Blackmore'a Night, ale Ritchie to jeden z moich ukochanych gitarzystów, który ukształtował mój gust i wciąż darzę go wielkim szacunkiem. To co tworzy z żoną jest czymś innym niż twórczość niż Rainbow i Deep Purple. Na swój sposób jest to piękne i też potrafi ukazać jak utalentowany jest Ritchie i ile jest wart jedna jego solówka na danej płycie. Najnowsze dzieło od samego początku do końca trzyma w napięciu, a każdy utwór naprawdę ma w sobie to coś. Nie można na pewno narzekać na nudę. Jeden z najlepszych albumów formacji blackmores Night to na pewno. Równy materiał, który przenosi nas do innego świata i działa kojąco. Czy nie o to chodzi w muzyce? By nas przenosiła do lepszego świata? By nie była nasza oazą spokoju?

Ocena: 9/10

poniedziałek, 9 listopada 2015

DEMONS EYE - Under The Neon (2015)

W roku 2011 na rynku muzycznym pojawił się debiutancki album niemieckiej grupy Demons Eye, która obrała sobie za cel kontynuowanie misję takich kapel jak Rainbow, Deep Purple czy Whitesnake. Młody band zaczynający w 1998 r jako tribute band zaczynał nie pewnie stawiać kroki na rynku muzycznym, ale wraz z zatrudnieniem Doggie White przedostali się do grona rozchwytywanych i rozpoznawalnych zespołów. Mało komu udaje się odtworzyć klimat Rainbow czy Deep Purple, ale mając byłego wokalistę Rainbow na pokładzie, to wszystko stało się możliwe. „The stranger Within” to był naprawdę kawał klasycznego hard rocka i metalu w stylu Ritchiego Blackmore'a, a co się zmieniło po 4 latach od wydania tego albumu? Poza tym, że zespół wydał w końcu drugi album zatytułowany „Under the Neon” to nie wiele.

Zespół pomimo pewnych głosów niezadowolenia ślepo brnie dalej w stylistykę lat 70 i naśladowanie Rainbow czy Deep Purple. Mark Zyk dalej stara się imitować Ritchiego Blackmore'a i jego partie może nie są złe czy pozbawione techniki. Jednak nie ma takiej magii czy klimatu, choć jak na tego typu gronie to i tak jest bardzo dobrze. Wiele tutaj tuszuje Doggie swoim świetnym wokalem, który mimo upływającego czasu wciąż ma w sobie to coś. Nie wiele mniejszą rolę pełni tutaj klawiszowiec Gert Jan Naus, który stara się budować klimat i nadać odpowiedniej przestrzeni i przebojowości. To właśnie dzięki nim nowy album mimo mniejszej przebojowości broni się i nie przegrywa starcia z debiutem. Właściwie to z nowym albumem jest tak, że jest wszystko w tym mocne riffy, soczyste brzmienie ale jednak materiał nie rzuca na kolana i można odnieść wrażenie, że debiut był ciekawszy. Zaczyna się nie typowo bo od intra w postaci „Epic”, który zabiera nas bardziej w stronę doom metalu niż starego poczciwego Rainbow. Na pewno na plus trzeba zaliczyć szybki, rock'n rollowy „Road To Glory” który ma coś z „Death Alley Driver”. Ciekawe złożone partie gitarowe i mroczniejszy klimat uchwycimy w „Closer to Heaven”. Jednak mimo tego można czasami odnieść wrażenie, że o czymś zespół tu zapomniał. Gdzie się podziała przebojowość? Ciężko z tym jest na nowym albumie. Pierwszym utworem, który w pewien w sposób zaskakuje jest energiczny „Five Knuckle Shuffle”. Niby nic nowego, ale cieszy słuchacza. Tak właśnie powinien brzmieć cały album. Z tych dłuższych i bardziej pomysłowych kawałków na płycie na wyróżnienie zasługuje „Welcome to my World”. Utwór pełen ciekawych i intrygujących solówek, do tego trzeba dorzucić mocny i marszowy riff, który po prostu wciąga. Nie brakuje na płycie pewnych zwolnień i nastawienie na balladowy klimat jak w przypadku „Finest moment”. Nie do końca mnie przekonują takie rozwiązania, ale z pewnością przypomniał się pierwszy album Rainbow. Nutka symfoniki, nutka progresji i do tego hard rockowe szaleństwo i mamy jeden z najlepszych utworów na płycie czyli „Fallen Angel”, który zaciera pewne niedociągnięcia z poprzednich kompozycji. Lata 70 dobrze wybrzmiewają w żywiołowym „Dancing on the air”. Z kolei taki „Blood Red Sky” to prawdziwy killer, w którym zespół pokazuje pazur. Na koniec mamy spokojniejszy „The Messenger” , który idealnie podsumowuje ten album.

Jest z tym albumem tak, że są dobre kompozycje, dobrze się tego słucha, zwłaszcza jeśli ktoś ma obsesje na punkcie Rainbow czy Deep Purple. Jednak mimo to nie zapada długo w pamięci. Brakuje gdzieś przebojów i jakiś takich bardziej chwytliwych momentów. Bardzo dobre rzemiosło i właściwie tak to wygląda póki co. Gdyby nie Doggie White to zespół nie zyskał by takie statusu jaki już osiągnął. Mam nadzieje, że jeszcze nie pokazali wszystko, bo szkoda by ich było.

Ocena: 7/10

sobota, 7 listopada 2015

CHALICE AND CROWN - Confessions (2015)

Życie lubi płatać figla i z pewnością to mógłby potwierdzić nam niemiecki band Chalice and Crown. Ich historia na swój sposób ironiczna, ale ma swój happy end. Kapela powstała w 1992 r z inicjatywy gitarzysty ArndKohna i perkusisty Stefana Krucka. W początkowej fazie na wokalu była wokalistka Conny i zespołowi udało się wydać kilka dem. Jednak okres do 1998 r zakończył się niezbyt korzystnie dla kapeli. Nie przebili się do szerszego grona słuchaczy i świat o nich zapomniał, aż do teraz. W roku 2011 kapela się reaktywowała i w tym roku owocem tego jest pierwszy album kapeli w postaci „Confessions”. Zmieniony skład, świeże podejście i ten sam styl muzyczny i jak to odbiło się na zespole? Czy to wystarczyło by w końcu wbić się do świata muzyki heavy metalowej na stałe?

Chalice and Crown to kapela niemiecka i podobnie jak większość kapel z tamtego rejonu ma dar do tworzenia mocnych riffów, w których jest nutka toporności. Na pewno nie brakuje im też pomysłów i wiedzą co chcą grać. W ich muzyce nie brakuje wpływów Queensryche , Opeth, Vicious Rumors, czy Gotthard. Jednym słowem grają melodyjny heavy/power metal w którym nie brakuje akcentów bardziej progresywnych czy rockowych. W głównej mierze band opiera się na mocnych i nowocześnie brzmiących riffów, które mają pokazać zadziorność zespołu. Jest miejsce dla chwytliwych melodii i poruszających refrenów. Soczysta i energiczna sekcja rytmiczna to też jeden z ich atutów. Wokalista Peter Nemmert jest pod wpływem lat 70 i to w sumie słychać, choćby w takim tytułowym „Confession”. Choć zespół nie należy do tych znanych i rozpoznawalnych to i tak nagrał album przemyślany, a ich mocne nieco przybrudzone brzmienie znakomicie współgra z tym co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Mamy 10 zróżnicowanych kawałków, które pokazują że zespół potrafi stworzyć solidne kawałki. Otwieracz w postaci „Fight” to taki prosty, rasowy heavy/power metal, który pokazuje że zespół potrafi stworzyć ciekawą melodię. Znacznie ciekawszy w swojej konwencji wydaję się mocniejszy i agresywniejszy „Misty Horizons”. Ten kawałek wyróżnia się nieco progresywnym charakterem i urozmaiconą aranżacją. Nutka amerykańskiego power metalu pojawia się w „Giants” który przesiąknięty jest twórczością Attacker czy Vicious Rumors. W podobnym klimacie jest mroczniejszy „Your Eyes”, który momentami ociera się o thrash metal. Takim prawdziwym przebojem, który łatwo zapada w pamięci jest tutaj „Seven Sins”. Całość zamyka energiczny i zadziorny „Living a Lie” i właśnie takich kompozycji brakuje na tej płycie. Prostych i energicznych. Bardzo udany przebojów i taki wyznacznik stylu kapeli na przyszłość.

Po wielu trudnościach i życiowych zawirowaniach Chalice and Crown w końcu wydał swój debiutancki album, który może nie należy do najlepszych wydawnictw roku 2015, jednak jest to kawał solidnego heavy/power metalu. Może zabrakło nieco większej liczby przebojów i nieco bardziej odważnych zagrywek. Płyta cechuje się przybrudzonym brzmieniem, solidny materiałem, który słucha się bez większego zażenowania i to już wystarcza by sięgnąć po „Confessions”. Z pewnością zasługuje na to sam zespół jak i płyta, która ma kilka ciekawych momentów które mogą się spodobać fanom obracającym w klimatach heavy/power metal.

Ocena: 6.5/10

LUCID DREAMS - Build and Destroy (2015)

Jedne kapele mają wsparcie z wytwórni, mają wsparcie mediów, kolegów z branży i wszystko łatwiej im przychodzi. Jednak są też takie kapele, które są zdane na siebie i muszą sobie jakoś radzi, by nie zginąć w tym całym zgiełku. Jednym z takich młodych zespołów heavy metalowych, który nie należy do tych rozpoznawalnych zespołów a mimo to dzielnie walczy o swoje miejsce na rynku jest norweski Lucid Dreams. Kapela działa od 2007 roku i zaistnieli w heavy metalowym światku dzięki całkiem udanemu debiutowi, który miał premierę w 2013r. Teraz po dwóch latach ta formacja powraca z nowym albumem w postaci „Build and Destroy”. Nie jest to nachalne kopiowanie znanych kapel i choć zespół jest pod wpływem takich kapel jak Dream theater, Van Halen czy Metallica, to stara się tworzyć coś własnego i kreatywnego. W efekcie wyszedł album utrzymany w stylizacji heavy/power metal, lecz nie pozbawionych wtrąceń progresywnych czy hard rockowych.

Zespół tworzy 6 muzyków, z czego mamy dwóch zgranych wioślarzy, którzy potrafią wykreować mocny i chwytliwy riff, który potrafi rozgrzać. Rune i Adne stawiają na nowoczesny wydźwięk, na ciekawe melodie i to daje niezły efekt. Nie ma mowy o kopiowaniu czy udawaniu kogoś kim nie są. Słychać że jest to szczere i prosto z serca. Na pewno dobrze też wypada sam wokalista Freddy, który ma taki typowy heavy metalowy wokal, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Może brakuje mu nieco agresywności, ale i tak nie jest źle. Jak się ukazuje w muzyce norwegów odgrywa klawiszowiec Thorleif, który nadaje utworom przestrzeni i progresywnego charakteru. Dobrze to słychać w takim zamykającym „Eye of the Storm”. Stonowany, nieco zakręcony utwór, ale z pewnością tutaj progresywność została wykorzystana prawidłowo. Na nowym albumie nie brakuje przede wszystkim żywych i energicznych kawałków. Jednym z takich kawałków jest choćby otwierający „Wings of The Night”. Niby nic nowego w kategorii heavy/power metal ale przynajmniej brzmi to świeżo i jest na swój sposób zaskakujące. Mocny riff i nieco mroczniejszy klimat to cechy nieco hard rockowego kawałka w postaci „Hellbound”. Nutka neoklasycznego grania pojawia się za to w „Fear No Evil”. Jest to jeden z tych najprzyjemniejszych utworów na płycie, które od razu wpada w ucho. Nie łatwo jest nagrać ciekawą i wciągającą balladę, ale zespół z pewnością podołał zadaniu, bowiem „Absence of Innonce” ma w sobie to coś. Ciekawie zrealizowana ballada z ciekawym głównym motywem tak można ją opisać w skrócie. Płyta ma swoje mocne momenty i jednym z takich jest bez wątpienia „Build and Destroy”. To jest taka wizytówka zespołu i ich stylu. Udana mieszanka progresywnego heavy metalu, hard rocka i power metalu. Znów Lucid Dreams wtrąca ciekawy motyw i intrygujące solówki, ale to jest to co potrafią najlepiej. Zaskakiwać ciekawymi i bardziej wyszukanymi zagrywkami, melodiami. W każdym przeboju nie brakuje przebojowości, a takim prawdziwym hitem jest tutaj „High Heeled Devil”. Fanom power metalu i Voodoo Circle z pewnością spodoba się taki „Shanghai Cyanide”. Płyta szybko zlatuje bo jest tylko 8 utworów, ale wszystko jest przemyślane i zgrabnie połączone.

Tak to już drugi album norweskiej formacji Lucid Dreams i choć że grać potrafią i robią to nadzwyczaj dobrze, to nie są jeszcze tak rozpoznawalni. Szkoda bo pomimo że nie mają wsparcia to ich nowy album jest przemyślany i stworzony z głową. Jest mocne, nowoczesne brzmienie, jest udana praca gitarzystów,a do tego materiał jest bezbłędny. Każdy utwór potrafi zaskoczyć i wciągnąć w świat Lucid dreams na dłużej. Fani progresywnego heavy/power metalu powinni zobaczyć jak radzi sobie ten mało znany band, który zna się na rzeczy.

Ocena: 8/10

SNAKEYES - Ultimate Sin (2015)

Najlepsze lata heavy metal ma już dawno za sobą, ale to nie oznacza że nie może powstać jeszcze coś równie świetnego. To nie jest powiedziane, że już żadna kapela nie nagra albumu, który będzie za jakiś czas czymś klasycznym i czymś godnym naśladowania. Największą bolączką współczesnej muzyki heavy metalowej jest to, że jest nacisk położony na nowoczesność, na agresję i często techniczne zaplecze. Wygrywa technika, nie pasja i to co gra w sercach muzyków. Gdzieś to wszystko przepadło a dzisiejszy rynek rządzi się innymi regułami. Rodzi się wiele zespołów po to tylko żeby być i dać nam rozrywkę. Jednak są też zespoły, które chcą głosić dobre imię heavy metalu i przywrócić jego prawowity charakter, ten jego dawny blask. Nadzieja w młodych i nieskażonych zespołach, które chcą coś osiągnąć i spełnić swoje małe marzenia. To właśnie w nich widać potencjał i pewien blask, którego brak już wysłużonym zespołom, które nie mają już pomysłów na dzisiejszy heavy metal. Nadciąga jednak z odsieczą mało znany komu hiszpański Snakeyes. Ich debiutancki album „Ultimate Sin” to pozycja obowiązkowa dla fanów Judas Priest, Primal Fear, Iced Earth, Gamma Ray czy Iron Maiden. Tak jak kiedyś „Painkiller” nadał nową jakość, tak jak „Blood of the Nations” Accept, tak teraz Snakeyes pokazuje jak powinien brzmieć heavy metal na miarę naszych czasów.

Kto by pomyślał, że tak świetny zespół powstał w 2013 r z inicjatywy José Pineda jako solowy projekt. Wszystko się zmieniło, kiedy do zespołu dołączył wokalista Cosmin Aionita, który jest swego rodzaju młodszą wersją Roba Halforda. Bez wątpienia popisy Cosmina są tutaj godne odnotowania i wytoczenia całkiem osobnego tematu. Śpiewa agresywnie, ale dzięki niemu właśnie kompozycje mają w sobie niezwykłą moc. Nie będę nawet daleko szukał i przytoczę pierwszy kawałek z płyty czyli „Demon in Your Mind”, który idealnie pokazuje niesamowity głos wokalisty. Przypominają się wokalizy Roba z „Painkiller”. Brzmi to tak świetnie, że mało który wokalista w tym roku zrobił na mnie takie wrażenie. „Denied” to ciężki heavy metal o amerykańskim zabarwieniu, choć i niemieckiej toporności tutaj nie brakuje. Pineda i Bala razem tworzą zgrany duet i można od razu wychwycić tą chemię między nimi. Stawiają na szybkość, na dynamikę i zadziorność a to przedkłada się na jakość muzyki. Sporo takich popisów mamy w power metalowym „Shadow Warrior” czy mroczniejszym „Blood of the Damned”. Zespół radzi sobie również znakomicie z rozbudowanymi kompozycji co potwierdza „Rise of the Triad”, który ma coś z żelaznej dziewicy. Podobne skojarzenia wywołuje nieco szybszy i agresywniejszy „Time of Dismay”, który jest jednym z moich faworytów. Zawsze tytułowy utwór powinien wzbudzać największe emocje i być swego rodzaju opus magnum danego albumu. „Ultimate Sin” z pewnością takim utworem jest. Niezwykła energia emanuje z przebojowego „Down With The Devil”, będący swego rodzaju hołdem dla Iron Maiden. Całość zamyka bardziej rozbudowany „The cross is a lie” który idealnie podsumowuje z czym mieliśmy tak naprawdę do czynienia.

Nagrać album heavy metal to nie jest wyczyn. Jednak nagrać album, który wstrząśnie sceną metalową, który będzie pewnym powiewem świeżości i swego rodzaju dobry przykładem dla reszty to jest wyczyn. Snakeyes nie jest jeszcze tak rozpoznawalny i jeszcze przed nimi daleka droga by stać się gwiazdą, ale potencjał jest i zapał też. Ich pierwszy album ociera się o perfekcję i właściwie od samego początku zespół pokazuje pazura i wiadomo że nie są amatorzy którzy nie znają się na swojej robocie. Płyta jest agresywna, dynamiczna, przebojowa, ma w sobie klasycznego ducha, ale i nowoczesny charakter. To wszystko sprawia, że „Ultimate Sin” to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Tego nie można zlekceważyć w żaden sposób.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 5 listopada 2015

W.A.S.P - Golgotha (2015)

Golgota i samo ukrzyżowanie Chrystusa w tym miejscu stało się inspiracją dla formacji W.A.S.P i pomysłem na zrealizowanie kolejnego albumu. Jednak nie inspiracje są ważne tutaj, tylko sam poziom i kierunek jaki zespół obrał na „Golgotha”. Jeśli pamiętacie ostatni album „Babylon” z 2009 roku to można sobie wyobrazić co nas czeka na nowym krążku, bo to nic innego jak kontynuacja tamtego dzieła zarówno pod względem stylistycznym jak i jakościowym. W dodatku zespół postanowił bardziej klasyczny album, który będzie przesiąknięty latami 80, 90, a przede wszystkim latami 70. Słuchając najnowszego dzieła można faktycznie odnieść wrażenie, że zespół chciał stworzyć coś na miarę „The Crimson Idol” czy „The Headless Children” i naprawdę udało się ten plan wykonać.

Już patrząc na okładkę „Golgotha” to można odnieść wrażenie, że idealnie oddaje klimat zawartości i faktycznie pasuje do ery wyżej wspomnianych płyt. W.A.S.P to jeden z weteranów, który specjalizuje się w łączeniu hard rocka, heavy metalu i tak ta amerykańska formacja sukcesywnie działa od 1982r. Blackie Lawless mimo swoich lat i mimo upływu czasu wciąż potrafi zauroczyć swoim specyficznym wokalem i ciekawymi zagrywkami gitarowymi. To jest atut tej amerykańskiej formacji. Mają utalentowanych ludzi, którzy wiedzą jak stworzyć ciekawą linię melodyjną, jak wykreować prosty i zapadający w głowie refren. Cały czas trzymają się swojego stylu i starają się jak najlepiej odtworzyć lata 70,80, czy 90. Nawet można się pokusić o stwierdzenie, że ten zespół nigdy nie opuścił tego okresu i wciąż nim żyje. To słuchać w ich muzyce, w brzmieniu, to widać w okładce, to się nazywa wierność i oddanie. Sam album jest naprawdę wyborny w swojej kategorii. Spotyka się tradycyjny heavy metal i taki lekki, finezyjny hard rock, a ta mieszanka jest idealna. Co ciekawe „Scream” brzmi bliźniaczo do otwieracza z „Babylon”. Dobrze wypada też rytmiczny „Last Runaway” i w sumie zawsze W.A.S.P miał smykałkę do tworzenia takich przyjemnych dla ucha hitów. Nutka Ac/Dc czy Dire Straits można wyłapać w zadziornym „Shotgun”, który ukazuje co to znaczy dobry hard rock. Najciekawszym kawałkiem z tej płyty jest ocierający się pop czy balladę „Miss You”. Sam utwór był stworzony z myślą o „The Crimson Idol” i czuć klimat tamtych lat. Jest to lekka kompozycja, która porwać swoją finezją i pięknem. Kolejnym ważnym utworem na tej płycie jest nieco szybszy i zarazem bardziej rozbudowany „Slaves of The New World Order” w którym nie brakuje pewnych nawiązań do NWOBHM. Na koniec mamy chwytliwy „Hero of The World” i nieco mroczniejszy „Golgotha”.

Obeszło się bez niespodzianek jeśli chodzi o nowy album W.A.S.P. Właściwie dostaliśmy album będący swoistą kontynuacją „Babylon”. Podobna konstrukcja, konwencja, klimat i klasyczny wydźwięk. Zespół chciał nagrać album przepełniony schematami z lat 70, album zróżnicowany i prosty w swojej strukturze. To się udało i nowy album naprawdę dobrze wypada na tle innych płyt z ich dyskografii. Płyta godna polecenia nie tylko fanom W.A.S.P.

Ocena: 8/10

wtorek, 3 listopada 2015

SYMPHONY X - Underwolrd (2015)

Co raz więcej czasu potrzebuje Symphony X na nagranie nowego materiału. Z jednej strony to nie dobra wiadomość, bo dłużej trzeba czekać na nowy krążek, ale ma to też swoje plusy. Zespół dokłada więcej starań,żeby to co powstaje było dopracowane. Można odnieść wrażenie że tak jest z nowym albumem zatytułowanym „Underworld”. Wydany 4 lata temu „Iconoclast” przywrócił dobre imię zespołu i pokazał, że zespół jeszcze ma coś do powiedzenia jeśli chodzi o progresywny power metal. To jest właśnie ich świat, ich pole do manewru. Ostatni album porażał nie tylko ciekawymi zagrywkami i motywami, ale też drapieżnością, nowoczesnością i świeżością.

Jasne, kiedy podejmiemy się zestawiania początków Symphony X z ówczesnymi czasami to dostrzeżemy pewne różnice. Micheal Romeo skupia się jakby na innych aspektach, a za mało skupia się na finezji i neoklasycznych rozwiązaniach. Russel Allen też brzmi nieco inaczej, a sam styl też nabrał nieco innych cech. Brzmi to bardziej progresywnie, bardziej nowocześnie, ale jednak wciąż jesteśmy w świecie progresywnym. To jest gatunek przewodni, choć nie można zapomnieć o nutce power metalu, gotyku czy innych wtrąceń, które mają ubarwić muzykę amerykanów. Co może się podobać w nowym Symphony X? Z pewnością to co w poprzednim czyli mocne riffy, mroczniejszy klimat, duża dawka melodyjności i ciekawe przede wszystkim melodie i motywy, które zapadają w pamięci. W takiej muzyce to nie lada wyczyn. Mocnym atutem jest bez wątpienia mięsiste i zadziorne brzmienie. Z materiałem jest nieco inaczej. Tutaj nie ma schematu i wszystkim rządzi element zaskoczenia. Epickie Intro „Overture”, potem ostrzejszy i bardzo progresywny „Nevermore” to całkiem dobry początek, który robi smaka na resztę materiału. Ostry riff, pokręcone i bardziej złożone solówki, nutka nowoczesności i duża dawka melodyjności, to jest to co napędza świetny tytułowy „Underworld”. Jasne troszkę inaczej to brzmi niż na wcześniejszych płytach, ale zaskoczenie to dobra rzecz. Pierwszym takim zawodem jest nieco komercyjny „Without You”, w którym za dużo rocka, a za mało tego czego oczekujemy od Symphony X. Micheal Romero mimo iż mniej wykorzystuje z zaplecza neoklasycznego to i tak pokazuje w „Kiss of Fire” że zna się na rzeczy i wie stworzyć mocny, wręcz agresywny kawałek. Z tych dłuższych kawałków z pewnością warto wyróżnić „To hell and back” czy klimatyczny „Swansong”, który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Nie brakuje tez prawdziwych power metalowych petard co potwierdza „In my darkest hour” czy „Run With The Devil”. Nawet zamykający „Legend” ma w sobie pewien urok i najlepiej tutaj wypada chwytliwy refren.

Sama płyta sprawia dobrze przyrządzonej, nastawionej na agresję, nowoczesny wydźwięk, ale w ostatecznym rozrachunku czegoś brakuje. Przede wszystkim za mało tutaj samego neoklasycyzmu, który odgrywał ważną rolę w muzyce Symphony X. Za mało hitów i bardziej finezyjnych solówek Micheala to jedne z największych minusów tego dzieła. Mimo tych niedociągnięć i wpadek album się broni i śmiało można zaliczyć do tych solidnych. Jest to progresywny metal na wysokim poziomie i z pewnością nie można go zlekceważyć jeśli siedzimy w takich klimatach. Symphony X mimo lat, mimo pewnych zmian i kosmetycznych poprawkach wciąż gra kawałek dobrej muzyki, która ostatnio nabrała jeszcze więcej rumieńców. Ciekawe co będzie dalej?

Ocena: 7.5/10

niedziela, 1 listopada 2015

SACRI MONTI - Sacri Monti (2015)

Dałbym wiele, żeby Deep Purple było w formie jak za dawnych lat, by Rainbow z Turnerem wciąż nagrywało takie przebojowe albumy. Dałbym wiele by stary hard rock wciąż miał się dobrze i w dalszym ciągu był furtką do świata magii. Tak było kiedyś, a jak jest teraz? Można śmiało rzec, że ostatnim czasy w tej kwestii jest poprawa. Co raz więcej kapel stara się przywrócić dobre imię hard rocka i nawiązać do jego korzeni. Takie kapele jak Orchid, The Vintage Caravan, Wolfmother, czy Sacri Monti wywodzący się z San Diego są nadzieją na lepsze jutro jeśli chodzi o hard rock. „Sacri Monti” to album, który z pewnością wywoła burzę i poruszenie w tym gatunku muzycznym.

Z tego albumu bije niezła energia, a to dopiero początek jeśli chodzi o odkrywanie tego co nas czeka. Zespół dał z siebie wszystko i zadbał o to by przygoda z ich muzyka była jak najbardziej przyjazna dla słuchacza. Cel był prosty, ale zarazem trudny. Nagrać płytę w klimacie w stylu klasycznych wydawnictw Deep Purple, Rainbow czy Led Zeppelin. Ciężko jest odtworzyć brzmienie tamtych lat, a jeszcze ciężej odtworzyć ducha i klimat tamtych lat. Sporo minęło, jednak technologia pozwala nam zrekonstruować muzykę lat 70. To też Sacri Monti jeden problem miał z głowy. Kiedy mówimy o Black Sabbath, Rainbow czy Deep Purple to mamy na myśli nie tylko wielkie hity, specyficzny styl ale też wielkich muzyków, którzy mieli i wciąż mają w sobie. Młodzi i gniewni z San Diego też to mają. Brenden Deller to facet o szorstkim głosie, ale znakomicie oddaje surowość tego materiału. Brzmi to jak materiał z lat 70. Najlepsze w tym wszystkim są popisy gitarowe Brendena i Dylana, które są przesiąknięte duchem Page'a czy Blackmore. Słychać ambicje, pomysłowość i miłość do rocka. To jest właśnie to o co tak dzisiaj ciężko. Granie dla przyjemności, prosto z serca, a nie w celach zarobkowych. Pierwszy utwór „Staggered in Lies” jest klimatyczny i znakomicie wprowadza nas w świat Sacri Monti. Słychać echa Deep Purple czy Rainbow, ale to nie ujma lecz spory atut tego krążka. Nie zabrakło agresji czy mroku, przesiąkniętej stoner rockiem. Taki właśnie jest przebojowy „Glowing Grey”, które mogło by zdobić płytę Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Progresywny i urozmaicony „Slipping from the Day” to też taki klasyczny hit utrzymany w znanym nam stylu. Jednym z szybszych kawałków na płycie wydaję się być melodyjny „Ancient Seas and Majesties”, z kolei najbardziej wyróżnia się kolos trwający 12 minut. „Sacri Monti” to utwór niezwykle klimatyczny, chwytający za serce i kto wie może w końcu jest coś równie ambitnie i bogate w dźwięki co „Child in Time” Deep Purple.

Klasyka wraca do łask, a fani takich kapel jak Rainbow czy Deep Purple mogą zacierać ręce bo coraz więcej takiej muzyki pojawia się na rynku. Debiutancki album Sacri Monti to wydawnictwo z najwyższej półki, które jest kierowane do wygłodniałych klasycznego rocka słuchaczy. Młody band stawia na klimat, na szczerość i autentyczność. Muzyka zagrana prosto z serca, będąca hołdem dla takich dinozaurów jak Deep Purple, czy Led Zepelin przyniosła pożądany efekt. Perełka w swojej kategorii, której nie można zlekceważyć. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

sobota, 31 października 2015

DEF LEPPARD - Def Leppard (2015)

Moja przygoda z heavy metalem zaczęła się w sumie od kapel pokroju Rainbow, Iron Maiden, Ac/Dc czy właśnie Def Leppard. Ci ostatni to jeden z najbardziej znanych brytyjskich bandów, które grają hard rocka w nieco popowej odmianie. Historia kapeli jest bogata i pełna różnych zawirowań. Kapela powstała w 1977 w miejscowości Sheffield i na równi z takimi kapelami jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden reprezentował NWOBHM. Szybko jednak Def Leppard obrał kierunek hard rocka, potem z czasem poszedł w pop rock. Jakby nie patrzeć na ich osiągnięcia i wpadki to są wielkim i znanym zespołem, który właściwie nic nie musi udowadniać. Najgorsze jest to że zespół dawno nie wydał dobrego albumu. Ostatni klasyczny album, który uwielbiany jest przez fanów to był „Adrenalize” z 1992 . Potem jakimś krzykiem starego Def Leppard był „Euphoria”. Tak potem zespół popadł co raz bardziej obniżał loty. W 2008 r ukazał się średni „Songs from the Sparkle Lounge”, który miał pewne przebłyski. Od tamtego czasu minęło 7 lat. Zespół ruszał w trasy koncertowe odświeżając klasyki i można było czuć że to dobrze nastroi Def Leppard. Zespół przystąpił do nagrywania nowego materiału i zaczęto mówić że zespół nagrał najlepszy album od czasów „Hysteria”. Czy rzeczywiście „Def Leppard” bo tak nosi nowy album Brytyjczyków taki jest?

Zapowiedzi i szum wokół płyty był naprawdę imponujący i to od samego początku. Dawno nie było dobrego albumu Def Leppard to raz, a dwa że zespół miał długą przerwę. To sprawiło, że fani poczuli głód na muzykę Brytyjczyków. Zespół wiedział jak podejść fanów i słuchaczy. Udostępnili światu okładkę, która wygląda wyjątkowo klasycznie. Potem przyszedł czas na singiel w postaci „Let's Go”. Utwór faktycznie potwierdza to, że kapela jest w formie i nawiązuje do czasów „Hysteria”. Znów słychać gitary, moc, zadziorność z pierwszych płyt. Jasne jest nutka komercji, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kawałek jest bardzo chwytliwy i zapada w pamięci. To jest ten klasyczny Def Leppard. Hard rock pełną gębą, mocny riff, ciekawe solówki, typowa oklepana perkusja, no i Elliot, który mimo swego wieku wciąż dobrze brzmi. Utwór ma stylizację trochę w stylu „Pour some sugar on me”. Bardzo dobrze zaprezentował znacznie mocniejszy „Dangerous”, który również na myśl przywołuje klasyczny Def Leppard. Nasuwa się na myśl od razu taki „Highn Dry”. Phill Collen i Vivian Cambell pokazuje się z lepszej strony i słychać że stać ich jeszcze na coś w starym stylu. Szkoda tylko, że to co zespół udostępnił okazało się jednocześnie najlepszymi kawałkami na płycie. Co działo na plus to z pewnością że zespół brzmi na nowym albumie bardziej klasycznie, ale nie boi się próbować nowych rzeczy. Słychać to w nieco komercyjnym, przesiąkniętym Queen czy Ac/Dc - „Man Enough”. Prosty nieco popowy kawałek, który mimo swojego stylu zapada w pamięci, a to już coś. Dalej mamy rockowy i nieco miałki „We Belong”, który ma bardziej balladową formę. To już lepiej posłuchać nieco szybszego „Invicible”. Problem z tym kawałkiem jest taki, że też brzmi bardzo komercyjnie i spokojnie nadałby się do radia. Najlepsze jest to, że mimo tych uwag, mimo tego że słychać popowy feeling, to i tak zespół dawno nie brzmiał tak rockowo i tak klasycznie. Na pewno bije to ostatnie dokonania zespołu. Jeszcze więcej rocka i popu mamy w „Sea of Love”. Jasne nie jest to metal ani porządny hard rock, ale słucha się tego całkiem dobrze, a to już jakiś progres jeśli chodzi o muzykę Def Leppard. Wypełniaczem jest tutaj bez wątpienia „Energized”, który jakoś nie pasuje do reszty. Kolejnym takim klasycznym hitem jest „Broke;n Brokenhearted”. Jest energia, jest pazur, jest przebojowy charakter, a to sprawia że kawałek sporo zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Ballada „Last Dance” niestety nie wypaliła i nie złapała za serce, a szkoda. To była kiedyś broń zespołu i dzięki temu też stali się sławni. Do grona udanych kawałków trzeba też wrzucić mocniejszy „Wings of an Angel”. To jest kolejny utwór który kipi energią i ma w sobie trochę mocy i ducha starych płyt. Szkoda że całość zamyka słaby „Blind Faith”.

7 lat czekania i dużo szumu o nie wiadomo co. Zespół narobił smaka na wielki album, na wielki powrót. Jasne słychać pewien wzrost formy, słychać że chcieli nagrać coś dobrego, coś na czasie i coś w swoim stylu. Jest progres, jest kilka dobrych kawałków i hitów, które zabierają nas do ery „Hysteria”, ale są też kawałki które tylko zapychają album. W sumie nieco się zawiodłem, bo liczyłem na album wypchany kawałkami w stylu „Let's Go”. Niestety tak się nie stało. Albumw zbudzi kontrowersję, znajdzie swoich zwolenników. Choć nie jest to ich najlepsze dzieło, to i tak wszystko wskazuje że jest to faktycznie najlepszy album od czasów „Adrenalize” czy „Hysteria”, tak więc trudno się nie zgodzić z samymi muzykami. Mam nadzieję że kolejny album powstanie szybciej i że będzie w stylu „Dangerous”, a wtedy wszelkie grzechy zostaną odpuszczone.

Ocena: 6/10

LADY BEAST - II (2015)

Młode zespoły heavy metalowe nie mają dzisiaj lekko, zwłaszcza jeśli chcą zadebiutować przed większą publiką. Rządzi technika, agresja, szukanie nowych bodźców, dlatego co raz ciężej błysnąć z klasycznym graniem heavy/speed metalowym, zwłaszcza że ostatnio zrodziło się wiele podobnych kapel i właściwie są to kolejne klony Iron maiden, czy Judas Priest. Trzeba nie lada talentu i pomysłu by wybić się, zwłaszcza że już wiele zostało powiedziane w tym temacie. Jednym z ciekawszych debiutów w roku 2015 jest bez wątpienia Lady Beast. Młoda amerykańska formacja heavy/speed ,metalowa, która chce się stać drugi Savage Master, Warlock czy Chastain i trzeba przyznać, że mają dobre predyspozycje. Potwierdza to oczywiście ich świeży i dynamiczny debiutancki album „II”.

Nazwa nie sugeruje drugiego albumu, no chyba że pod uwagę weźmiemy mini albumu z 2012 r. Kapela ma swoje auty i nie boi się ich wykorzystać. Jednym z nich jest całkiem sympatyczna wokalistka Deborah Levine. Ma specyficzny głos, ale dzięki niej całość jest mocno osadzono w klimatach lat 80. Już patrząc na okładkę to już można poczuć się jak w tamtych czasach. Wszystko zostało dobrze opracowane i to zdaje egzamin. Łatwo wciągnąć się w świat Lady Beast i znów posmakować heavy metalu lat 80 nie skażonego agresją czy techniką, nowoczesnością. Jasne jest to proste i nie zobowiązujące granie, ale radość z słuchania tego jest ogromna. Zaczyna się old schoolowo bo od melodyjnego i urozmaiconego „Heavy Metal Destiny”, który utrzymany jest w stylizacji starego iron Maiden czy Judas Priest. Co od razu wyróżnia się to szybka i żywiołowa sekcja rytmiczna, a także zgrany duet gitarzystów. Może i Chris czy Andy nie tworzą niczego nowego ani ponadczasowego, ale brzmi to jak powinno. Jest radość z grania, jest chemia, jest nastawienie na przebojowość i chwytliwość i to się sprawdza. Nieco agresywniejszy i toporniejszy jest „We are the witches”. Więcej speed metalu i szybszego grania mamy w rozpędzonym „Bind the Runes”. Kawałek wyróżnia się pomysłowym riffem, rytmicznymi zwrotkami i taką lekkością. Zespołowi dość łatwo przychodzi tworzenie hitów, a to już spory plus. Dzięki temu tak łatwo o nich nie zapomnimy. Jednym z takich najlepszych przebojów na płycie jest maidenowy „Heroes of our Time” w którym zespół pokazuje pazur i na co ich tak naprawdę stać. Czuć moc w tym kawałku i on najlepiej pokazuje potencjał jaki drzemie w kapeli. Wystarczy wsłuchać w rozbudowane i przemyślane solówki które są zagrane z polotem i taką miłością do heavy metalu lat 80. „Frost Giants Daughter” to kolejny energiczny kawałek, pełen szaleństwa i hard rockowego feelingu. Na płycie pojawia się wiele ciekawych i zaskakujących motywów i zespół imponuje pomysłowością. Znakomicie ta cecha przejawia się w „Lose To Win” czy w zamykającym „Banshee”, który ma właśnie coś z starego Warlock czy Chastain.

Klasyczne brzmienie, klimatyczna, ręcznie narysowana okładka utrzymana w klimatach lat 80 i wreszcie sam zespół który próbuje zabrać nas w podróż do przeszłości kiedy sławą cieszyły się takie kapele jak Warlock, Chastain czy Hellion. Niby nic odkrywczego, bo przecież jest taki Savage Master czy Christian Mistress, ale z pewnością Lady Beast odnajdzie się w metalowym światku i jeszcze nie raz o nich usłyszmy. Na daną chwilą „II” to jeden z najciekawszych debiutów roku 2015.

Ocena: 8/10

piątek, 30 października 2015

BLAZON STONE - No Sign of Glory (2015)

Zastanawiałem się jak będą wyglądać dalsze losy bocznego projektu lidera Rocka Rollas o nazwie Blazon Stone. W końcu Cederick Forsberg ma na głowie nie tylko Blazon Stone i jego głównym zespołem jest Rocka Rollas, a ostatnio jeszcze doszedł Breitehold. Byłem ciekaw czy wystarczy pomysłów na kolejny album Blazon stone, czy uda się utrzymać taki poziom jak na debiucie.  Blazon Stone od samego początku wygląda jak projekt muzyczny będący hołdem dla starego Running Wild, dla klasycznego pirackiego metalu, który mieliśmy okazję poznać na płytach RW pokroju „Death Or Glory” czy „Port Royal” . Pytanie jakie od razu zrodziło się przy debiucie czy Blazon Stone to projekt na jedną płytę czy raczej na dłużej. „No Sign of Glory” pokazuje że to dopiero początek historii Blazon Stone i raczej na dwóch płytach się nie skończy. Jak wypada najnowsze dzieło Blazon stone?

Ciekawym zjawiskiem jest to, że nowy album Blazon Stone ma premierę w tym samym okresie co dwa inne albumy nagrane przez Ceda. Rocka Rollas i Breitenhold również mają premiery swoich nowych albumów i miło widzieć że Ced ma tyle pomysłów i stać go na taki luksus.  Jednak można było zwątpić w to co dostaniemy, czy muzyka będzie równie świetna co na debiucie. Styl został ten sam, dalej Ced serwuje nam stary, dobry Running Wild z lat 80. Dalej to on jest odpowiedzialny za instrumentarium, za pomysły, choć przy komponowaniu  Polak Jan Paweł, zaś przy „A traitor amongst Us”  Mina Walkure. Ced często zmienia osoby do współpracy i tym razem nie było inaczej. Do projektu został zaproszony Georgi Paychev, który jest odpowiedzialny za partie wokalne. Trzeba przyznać, że poradził sobie znakomicie, jednocześnie oddając charakter Rock’n Rolfa i Running Wild. Śpiewa zadziornie i z takim pirackim zacięciem co może się podobać. Brzmienie jak i inne aspekty tego albumu są dopracowane i właściwie zadbano o każdy szczegół. Okładka tak jak w przypadku debiutu jest klimatyczna i utrzymana w klimacie płyt Running Wild. Jednak  do rzeczy, materiał podobnie jak na debiucie jest zwarty i treściwy, nie brakuje dobrych melodii i hitów na miarę starego Running wild. Zaczyna się od intra w stylu Running Wild i „Declaration of War” to melodyjne intro, które wprowadza nas do świata starego Running Wild i o to chodziło. Potem atakuje nas szybki „Fire The Cannons” i to jest prawdziwa petarda, która ma niezłą energią i ciekawe popisy gitarowe. Sam klimat i konstrukcja ma coś z „Pile of Skulls” czy „Blazon Stone”. Klasyczny Running Wild w najlepszym wydaniu. Dalej mamy nieco bardziej rozbudowany „A traitor amongst Us”, który bliżej ma do czasów „Black Hand Inn” i dzieje się tutaj naprawdę sporo. Mamy liczne przejścia, zmiany temp i motywów.  Ten utwór poniekąd promował też album i w sumie nic dziwnego, bo jest to naprawdę świetny kawałek, który od razu daje do zrozumienia co gra Blazon Stone i kto był ich mentorem. „No return from Hell”  ma nieco ostrzejszy riff, lekką nutkę toporności i tutaj można mówić o początkach Running Wild.  Na pewno co wyróżnia ten utwór to niezwykle szybko zapadający w ucho refren i jakże atrakcyjne solówki Ceda. Nie pierwszy raz pokazuje, że ma ciekaw pomysły i potrafi je wprowadzić w życie.  Running Wild nagrał „Bloody Island” a Blazon Stone nagrał „Bloody Gold” i to jest kolejny wielki hit, który pokazuje potencjał Ceda i jego umiejętność odtworzenia złotego okresu Running Wild. Jednym z najmocniejszych kawałków jakie Ced stworzył jest  „Fight or be Dead”. Jasne nic nowego, jasne że kalka Running Wild, ale Ced tutaj pokazuje jaki wpływ na niego miał ten zespół i potwierdza tylko, że jest specem od odtworzenia najlepszego okresu Running Wild. W tym utworze mamy wszystko to co składy się na styl wykreowany przez Rock;n rolfa, mamy piracki refren, mamy atrakcyjne popisy gitarowe Ceda i w sumie jest to kolejny świetny przebój.  Co na pewno by się przydało jakieś zwolnienie, może urozmaicenie, bo co niektórym może się to wszystko zlać jedną całość, co nigdy nie jest efektem do zaakceptowania. W sumie każdy utwór jest podobny do siebie, ale czy to źle kiedy zespół serwuje nam takie petardy jak „Beasts of War” czy „Stranded and Exiled”.  Jeśli chodzi o stylistykę czy konwencję to na wyróżnienie bez wątpienia zasługuje marszowy „No sign of Glory”. Jest to bardziej rozbudowany utwór, który nastawiony jest na ukazanie klimatu pirackiego, epickości i talentu Ceda. Nie ma słabych kompozycji  i to było do przewidzenia.

Nie często się spotyka tak utalentowanego muzyka jak Ced, który potrafi nie tylko spełniać się jako lider Rocka Rollas, ale również w swoich pobocznych projektach muzycznych jak Breitenhold czy właśnie Blazon Stone. Nie tylko nagrywa kolejne albumy, które odnoszą sukcesy, nie tylko tworzy co raz więcej muzyki, gdzie nie jeden artysta wysiada przy normalnym tempie, to jeszcze w dodatku nagrywa takie perełki jak „No sign of Glory”. To jest album pełen cytatów, odesłań do twórczości Running wild, ale przecież taki był cel . Właśnie po to powstał Blazon Stone.  Miał być jedynym słusznym zespołem, który przejmie spuściznę po Running Wild i będzie kontynuował ich misję. Cel został osiągnięty, a my fani Running Wild jesteśmy w pełni zadowoleni. To jest właśnie znak glorii i chwały Ceda i Blazon Stone.


Ocena: 9.5/10

środa, 28 października 2015

CAGE - Ancient Evil (2015)



Co przyniosło sukces Cage? Który album przyniósł im spory rozgłos? Tutaj nie podlega wątpliwości, że „Hell destroyer”, będący swego rodzaju kopią „Painkiller” Judas Priest. Zresztą Sean Peck przy każdej możliwej okazji mówił o tym jaki wpływ wywarł na niego Rob Halfor czy King Diamond. W tamtym czasie tj 2007 r udało się stworzyć dzieło, które pokazało że koncept album nie zawsze musi być nudny i pozbawiony agresji. Amerykańska formacja od 1992 r dzielnie budowało swoje imperium i dość szybko udało im się uzyskać wysokie miejsce w power metalowym światku. Mówi się o nich „amerykańscy królowie power metalu” i coś w tym jest. Ostatni album ukazał się w 2011 r i muszę przyznać, że „Supremacy of Steel” był jednym z najlepszych wydawnictw Cage. Lider grupy stworzył w międzyczasie super grupę Death Dealer i nie dawno doszedł jeszcze Shermann/Denner. O samym zespole Cage było cicho, ale kiedy świat obeszła wieść że zebrano nowy skład to niektórzy zaczęli wątpić czy to jeszcze będzie ten sam zespół. Ze starego składu pozostał gitarzysta Garcia i oczywiście Sean Peck. W efekcie po 4 latach udało się wydać w końcu nowy album. „Ancient Evil” ma być czymś na miarę „Hell Destroyer”, tylko w klimacie grozy.

Sean Peck tym razem postanowił pójść na całość. Napisał nie tylko historię pod sam album, ale pokusił się napisać również horror, który zostanie również wydany w formie książki . Zarówno książka jak i album mają opowiadać historię osadzoną w 1869 i głównym bohaterem jest Elliot Worington, w którego wciela się znakomicie Blaze Bayley. Słychać, że dobrym jest również aktorem. Wszystko zbliżone jest do opowieści H.P Lovecrafta, co mnie niezmiernie cieszy jako fana jego powieści. To tylko niezbity dowód na to, że Sean jest pod wpływem płyt Kinga Diamonda i albumów typu „Abigail” i „Them”. W końcu Sean postanowił stworzyć własny koncept album osadzony w klimacie grozy. Tak więc mamy coś nowego jeśli chodzi o same podejście do utworów, sama konstrukcja i rozkład przypomina nam „Hell Destroyer”. Również muzycznie te dwa albumy są bardzo podobne. Nie znajdziemy tutaj niczego nowego. Dalej Sean śpiewa ostro i nie szczędzi swoich pisków, które niektórych mogą irytować. Nowa sekcja rytmiczna na pewno dodaje pewnej świeżości i nie brakuje im energii i zaangażowania. Technicznie też niczego im nie brakuje. W sferze gitar na pewno zapanował ład i często sięgają po prostsze motywy co cieszy. Każdy kto lubi poprzednie albumy Cage czy też Judas Priest ten będzie zadowolony solówkami, riffami i wszystkimi popisami gitarowymi, które są na wysokim poziomie. Casey Trask może nie wpłynął jakoś na zmianę stylu i właściwie dostajemy to co na poprzednich albumach z tym że wszystko jakby nieco prostsze i nastawione na łatwe i zapadające motywy. Obaj gitarzyści rozumieją się i nadają na tych samych falach co dało w efekcie solidny album. Wszystko pięknie, tylko w tym wszystkim zabrakło tak naprawdę killerów, które zasługują na rozgłos. Całość ma potencjał na coś wyjątkowego, ale to wszystko po świetnym starcie gdzieś znika. Czasy „Hell Destroyer” dobitnie wybrzmiewają w rozpędzonym „Ancient Evil”. To jest Cage do jakiego przywykliśmy. Ostry riff, dynamiczna sekcja rytmiczna, a także sam styl opierający się na twórczości Judas Priest z „Painkiller”. Moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty jest prosty i melodyjny „Behind the walls of Newgate”, który ma coś z „i am the king”. Dalej mamy ostrzejszy „The procedure” i tutaj można wyczuć pewne nie dopracowanie i chaotyczne rozplanowanie samej aranżacji. Wokalnie Sean najlepiej wypada w „The Appetite” i to z tego względu że jest mniej pisków i jego popisów. Jest za to rasowe metalowe śpiewanie z pazurem, bez zbędnych krzyków. Jest to również jeden z najciekawszych kawałków na płycie, który porywa swoją prostą formułą. Zespół nigdy nie bał się ocierać o thrash metal i tutaj takim przejawem tego jest „Casandra” czy melodyjny „Blind by Rage”. Bardzo fajnym przerywnikiem jest „Tell Me Everything”, gdzie swój aktorski talent pokazuje Blaze Bayley. Bardzo dobrze wypada też kolejny szybki kawałek w postaci „The Expedition” czy wolniejszy „Beholder”,które oddają w 100 % styl grupy i to co udało im się zbudować przez te wszystkie lata. Troszkę brakuje zaskoczenia, bo na dłuższą metę jest to nieco męczące i brzmi wszystko jakby na jedno kopyto. Pod koniec płyty pojawia się jeszcze killer w postaci „Sinister Six” czy też bardziej rozbudowany „Symphony of Sin”. Na koniec jest jest też „Tommorow Never Come” i to jest najlepszy przykład bezsilności i takiego braku pomysłu na niektóre kompozycje.

Sean Peck rozmienił się na drobne. Kiedyś skupiał się na Cage i przynosiło to dobry efekt. Teraz mamy 3 zespoły i najsłabiej wypada w sumie Cage na tle Death Dealer i Shermann/Denner. Był ciekawy pomysł, odświeżono skład, ale to nie wystarczyło. Nie pomogła historia grozy nasuwająca twórczość Kinga diamonda, muzyka nasuwająca Judas Priest. Niby jest to kawał solidnego heavy/power metalu w amerykańskim stylu, ale brakuje urozmaicenia, zaskoczenia. Nie ma świeżości, ani tez próby nieco podrasowania stylu. Wszystko zostało tak jak było i dodatku źródło mocy się wyczerpało. Mówi się że jest to najlepsze co nagrał Cage do tej pory. Niestety materiał, jakość kompozycji i sam wokal Seana mówi coś całkiem innego. Solidny album Cage i nic ponadto

Ocena: 7/10

MAGNUS KARLSSON'S FREE FALL - Kingdom of Rock (2015)

Co raz modniejsze są różnego rodzaju projekty muzyczne, czy też solowe projekty danych muzyków. Dzięki temu nasi bohaterowie mogą się rozwijać i pokazywać z nieco innej strony. Jednym z takich ciekawszych projektów jakie ostatnio powstały jest solowy projekt uzdolnionego szwedzkiego gitarzysty, a mianowicie Magnusa Karlssona. Znany jest nam bliżej z twórczości Primal fear, czy takich projektów muzycznych jak Kiske/Somerville czy Allen/Lande. W roku 2013 Magnus wydał swój debiutancki album sygnowany jego imieniem i nazwiskiem. „Magnus Karlsson's Free Fall” okazał się naprawdę udanym wydawnictwem, jeśli spojrzeć na inne tego typu projekty muzyczne. Magnus pokazał światu, że można zebrać ciekawych gości i przy tym stworzyć wysokiej klasy materiał, który łączy w sobie takie gatunki jak heavy/power metal, melodyjny metal i muzykę bardziej rockową czy hard rockową. Debiut był solidny i zbierał dobre recenzje, a teraz po dwóch latach mamy drugi album zatytułowany „Kingdom of Rock”.

Jak sam tytuł wskazuje drugi album ma być z założenia królestwem rocka i faktycznie tak jest. Jest bardziej rockowo aniżeli na debiucie. Magnus postawił na klasyczne rozwiązania i to słychać. Momentami ma się wrażenie, że słuchamy płyty Magnum, czy Rainbow. Magnus postawił na nieco lżejsze riffy, na bardziej rockowy feeling. Jest sporo lekkich i nieco komercyjnych melodii, a wszystko utrzymane jest w duchu poprzedniego krążka. Magnus nie szczędzi ciekawych zagrywek i cały czas daje pokaz swoich umiejętności. Nie podlega wątpliwości że to jeden z tych bardzo dobrych gitarzystów, którzy wiele potrafią wydusić z jednego motywu gitarowego, z jednej melodii. Faktycznie dzieje się sporo w kwestii instrumentalnych. Jeżeli spojrzymy na listę gości i to co wyprawiają wokalnie, to też można przyznać kolejny punkt tej płycie. Jorn Lande w takich projektach dobrze się sprawdza i nic dziwnego że „Kingdom of Rock”z jego udziałem to znakomity otwieracz. Jest rockowo, jest podniośle i spokojnie można to podciągnąć pod występy Jorna w Avantasia czy w jego bandzie Jorn. Dalej mamy nieco ostrzejszy ocierający się o melodyjny heavy/power metal „Out of the Dark”. Mamy mocniejszy riff, nieco szybsze tempo i bardzo dobry występ wokalisty The Poodles. Bardzo miło jest też usłyszeć po raz kolejny Joe Lynn Turnera w jakimś projekcie muzycznym. Muzyk nie zasypuje nas swoim materiałem więc cieszą chociaż takie fragmenty jak ten w „No Control”. To kompozycja idealnie napisana pod głos Joe'a. Jest komercyjny wydźwięk, jest nutka starego Rainbow, jest taki romantyczny feeling. W takiej strukturze Joe idealnie się sprawdza. Mimo swoich lat wciąż ma w sobie to coś. „When The Sky Falls” ma coś z Black Sabbath. Stworzono tutaj mroczniejszy klimat, jest też bardziej marszowe tempo i nic dziwnego że wykorzystano tutaj głos Tony'ego Martina. Ten utwór to kolejna taka perełka na płycie. Drugim takim przejawem heavy/power metalu na krążku jest „Angel of the Night”, w którym gościnnie występuje David Readman. Kompozycja jest nieco szybsza i ma w sobie znacznie więcej energii niż poprzednie. Dalej jest nieco progresywny „I am coming forf You”, który zawiera elementy wyjęte z twórczości At vance czy Masterplan. Jeśli miałbym wskazać najciekawszy utwór na płycie to wskazałbym niezwykle melodyjny i przebojowy „Another Life” z Rickiem Altzim na wokalu. Folkowa melodia, która pełni rolę tej głównej jest niezwykle atrakcyjna. Do tego pomysłowo rozegrane partie wokalne czy refren, który idealnie nadaję się do rozgrzania publiczności podczas koncertu. Na płycie jest pełno dobrych hard rockowych kompozycji i wszystko idealnie wpasowuje się w tytuł albumy czy też w przekrój samych gości. Hary Hess sprawił, że „A heart so cold” jest kolejnym taki rockowym przebojem, który też potrafi zapaść w pamięci. Niby nic specjalnego, niby nic nowego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Najmniej znaną osobą na płycie jest Rebecca De la Motte, która zaśpiewała całkiem dobrze w „The right moment”, który ma nieco gotyckiego klimatu.

Drugi solowy album Magnusa pokazuje, że jest nie tylko utalentowanym gitarzystą, ale też kompozytorem. Całemu światu pokazał, że można stworzyć ciekawy i wartościowy projekt muzyczny, który zapadnie na długo w pamięci. Jest bardziej rockowo niż na debiucie, ale nie jest to żadna ujma dla „Kingdom of Rock”. W kategorii melodyjnego metalu/hard rocka jest to pozycja, której nie można przegapić.

Ocena: 8/10

GLORYHAMMER - Space 1992 : Rise of the Chaos Wizards (2015)

Kwestię czasu było kiedy tak naprawdę światło dzienne ujrzy drugi album brytyjskiej formacji Gloryhammer prowadzonej przez lidera Alestorm. Christopher Bowes stworzył swoją wersję kapeli grającej czysty, melodyjny power metal zakorzeniony w twórczości Rhapsody, Hammerfall, Helloween, czy właśnie Freedom Call. Debiut z roku 2013 okazał się miłą niespodzianką jeśli chodzi o takie granie. Czy udało się utrzymać formę na „Space 1992: Rise of the Chaos Wizards”?

48 słodkiego power metalu z duża dawką pozytywnej energii, chwytliwych melodii i porywających refrenów to jest to co nas czeka na nowym albumie. Nie ma eksperymentów, czy prób tworzenia czegoś nowego i właściwie mówimy tutaj o swoistej kontynuacji tego co zespół zaprezentował na poprzednim albumie. Christopher wciąż odpowiada za klawisze i tworzenie całej tej melodyjnej i epickiej otoczki. Nie brakuje odesłań do klasyki, nie brakuje rycerskiego klimatu ani też przebojów. Po krótkim intrze atakuje nas słodki, rozpędzony i podniosły „Rise of The Chaos Wizards”, który ma sporo elementów z starego Rhapsody. Miło słyszeć, że ktoś potrafi przywrócić tamte lata, tamten styl i poziom. Nie ma w tym nic oryginalnego, może klawisze są zbyt słodkie, ale słucha się tego przyjemnie i pojawia się uśmiech na twarzy. Fani Hammerfall czy Timelless Miracle pokochają marszowy i rycerski „Legend of the Astral Hammer”. Przebój właściwie goni przebój i za każdym razem pojawia się coraz ciekawsza melodia i pojedynki na solówki też jakby bardziej zagorzałe. Słychać to bardzo dobrze w szybkim „Goblin King of Darkstorm Galaxy” czy ostrzejszym „The Hoolywood Hootsman”, który ma pewne cechy Alestorm. Kiedy myślimy że zespół popadnie w powielanie motywów, a tu nagle atakuje nas takim ostrym riffem w „Questlords of Inverness, Ride to the Galactic Fortress!”. Tytuł może i odstrasza, ale muzyka to kwintesencja power metalu i to co kiedyś prezentował z sobą Freedom Call czy Rhapsody. Świetna mieszanka wielkich kapel w jednym utworze. Słodkość i dyskotekowe klawisze z dominowały „Universe on fire” i tutaj zespół przekroczył granice dobrego smaku. Echa Sabatonu pojawiają się w „Apocalypse 1992”, zaś „heroes” ma coś z Gamma ray i Hammerfall.


Gloryhammer to zespół który jednych będzie śmieszyć, że kiczowaty i będący kalką znanych wielkich kapel z kręgu power metalu. Druga cześć słuchaczy doceni potencjał i będzie się cieszyć, że w końcu ktoś godnie odtwarza power metal europejski z połowy lat 90. Nic nowego nie dostajemy na nowym albumie Gloryhammer, ale czy tego chcemy? Czy może frajdą dla nas jest posłuchać nowego Hammerfall czy Rhapsody pod nazwą właśnie Gloryhammer?

Ocena: 8/10

poniedziałek, 26 października 2015

CHASTAIN - We Bleed Metal (2015)

To już 30 lat minęło od wydania debiutanckiego albumu amerykańskiego bandu Chastain. „Mystery of Illusion” nie jest może najlepszym albumem tej formacji, ale od niego wszystko się rozpoczęło. Tutaj po raz pierwszy raz usłyszeliśmy niesamowity głos Leather Leone, która wstrząsnęła rynkiem muzycznym i pokazała, że kobieta może śpiewa równie agresywnie co facet. Ten album ukazał też geniusz Davida T. Chastaina, lidera który stworzył jeden z najciekawszych zespołów heavy/power metalowych. Wraz z kolejnymi albumami zespół zdobył więcej fanów, stali się jeszcze bardziej rozpoznawalni i każdy album wydany w latach 80 to prawdziwa klasyka gatunku i najlepsze co zespół zrobił. Potem było co raz gorzej, odejście Leather, nowa wokalistka, wielkie zmiany i w końcu gdzieś zespół przepadł bez echa. Wszystko ożyło kiedy znów wróciła Leather, a zespół po 9 latach przerwy wrócił z nowym albumem. „Surrender to No One” był daleki od klasycznych albumów, ale kiedy udostępniono próbki nadchodzącego „We Bleed Metal” to ożył duch dawnych płyt Chastain. Czyżby zespół postanowił zmobilizować się i wrócić do korzeni?

Na nowym albumie słychać z pewnością progres w stosunku do poprzedniego albumu. Jest ostrzejsze, o wiele mocniejsze brzmienie, która ma klimat produkcji z lat 80, co akurat jest dobrym znakiem. Nawet okładka frontowa ma coś z lat 80 i faktycznie może nasuwać nam klasyczne albumy Chastain. Skład też wciąż pozostaje klasyczny, bo jest Leather na wokalu, za partie gitarowe odpowiada David, a za bas odpowiedzialny jest Mike Skimmerhorn, który jest w zespole od 1984r. Jednak skład to też nie wszystko, bo przecież poprzedni album nagrał ten sam skład, a jednak czegoś zabrakło. Tym razem David nieco odszedł od nowoczesnego charakteru, odpuścił nieco mroczny klimat i toporne riffy, starając się przywrócić dawny blask zespołu. Postanowił postawić na zadziorność i nieco thrash metalowy klimat, który przypomina choćby taki „Ruler of the Wasteland”. Jest agresja, ale David stara się nie zapominać o melodyjności. Tak nowy album już znacznie lepiej wypada pod względem melodie w stosunku do „Surrender to no one”. Nie brakuje petard, ani przebojów i to bardzo cieszy. Jasne nie jest to płyta idealna, ale w końcu udało się nawiązać do klasycznych albumów i w końcu brzmi to jak Chastain z lat 80. Na to czekał każdy fan tego zespołu. Zaczyna się od hymnu w postaci „We Bleed Metal”. Pierwsze skojarzenie to „All We Are” Warlock. Prosty riff, jeszcze bardziej banalny refren ale zdało to swój egzamin. To jest właśnie taki klasyczny Chastain. David brzmi o wiele bardziej naturalnie, jego zagrywki są zagrane z polotem i lekkością. Brakowało mi tego na ostatnim albumie. Co ciekawe Leather też brzmi o wiele lepiej niż na poprzednim albumie. Minęło prawie 30 lat od takiego „Ruler of the Wasteland”,a ona nic nie straciła na agresywności i swojej drapieżności. Jedna z najlepszych heavy metalowych wokalistek i to nie podlega wątpliwości. Album promował rozpędzony „All hail the King” i to jest najlepszy utwór jaki zespół stworzył od czasów odejścia Leather z zespołu. Agresywny riff, duża dawka melodyjności, ciekawe i nieco shredowe solówki, do tego chwytliwy refren. Klasyka sama w sobie. Dalej mamy kolejny imponujący i również klasyczny „Againts all the gods”. Słychać tutaj elementy thrash metalowe, ale słychać też nawiązania do twórczości Judas Priest czy też najlepszych płyt Chastain. Jest to nieco rozbudowany kawałek, który wyróżnia się nie tylko pomysłowym riffem i agresją, ale też dobrze wykorzystanymi motywami akustycznymi. Trzeba przyznać, że już sam początek w postaci tych 3 utworów niszczy poprzednie albumy i ostatnie dokonania Chastain. Mrok i nieco toporności której było pełno na poprzednim wydawnictwie daje o sobie znać w mocniejszym „Search Time For You”. Choć stylizacja nie do końca atrakcyjna, to jednak marszowe tempo, taki mroczny klimat sprawia że utwór ma w sobie też coś klasycznego. Najlepsze jest w tym to, że nawet w tym kawałku jest sporo dawka melodyjności, czy przebojowości. David na starych płytach nie szczędził ciekawych, nieco shredowych zagrywek i właściwie płyty były pełne takich motywów i gdzieś z czasem to wszystko uleciało. Na szczęście nowy album w tej kwestii też jest powrotem do korzeni. Wystarczy odpalić energiczny „Don't Trust Tommorow”. Zespół nie obniża w żaden sposób poziomu i można poczuć się jakbyśmy słuchali płytę nagraną po świetny „The voice of The Cult. Już nie chodzi o brzmienie, o formę muzyków, ale też o chemię, czy też właśnie styl kompozycji. Ciężko w to wszystko uwierzyć, bo rzadko kiedy udaje się kapeli nawiązać do swoich najlepszych albumów i odtworzyć tamte czasu. Nieco słabszy jest „I am the warrior” bo tutaj zespół znów wkracza w toporność. Jednak słabość nie oznacza w tym przypadku gniot czy wypełniacz. Jest to również ciekawa kompozycja, która pokazuje, że zespół potrafi nieco urozmaicić swój materiał. David stara się przemycić więcej nowoczesnego metalu i takiego thrash metalowego feelingu w mocnym „Evolution of Terror”. Klasycznie również brzmi nieco stonowany „The Last ones Alive”, który mógłby śmiało znaleźć się na „Ruler of the wasteland”. Znów tutaj David nie żałuje agresywnych riffów i solówek, co jeszcze potęguje skojarzenia z tamtym albumem. Całość zamyka klimatyczny i złowieszczy „Secrets”, który ma coś z twórczości Dio czy Black Sabbath. Jest to jedyny utwór skomponowany przez Leather Leone co też warto mieć na uwadze.

25 lat przyszło nam fanom Chastain czekać na materiał godnej tej nazwy, na materiał klasyczny i nawiązujący do najlepszego okresu zespołu. Jasne może nie jest tak dynamicznie i tak przebojowo jak choćby na takim „Ruler of the Wasteland”, jednak jest spory postęp w porównaniu do ostatnich wydawnictw. David wziął sobie do serca głosy nie zadowolonych fanów z „Surrender to no one” i postanowił zmienić nieco styl, wrócić do korzeni. Jest heavy/power metal na wysokim poziom z takim amerykańskim pazurem i nutką thrash metalu. Dawno Chastain nie brzmiał tak jak nowym albumie. Dawno nie było tak przebojowo i tak gitarowo. To co był tylko marzeniem stało się rzeczywistością. Chastain nagrał album na miarę swoich klasyków. To ci dopiero niespodzianka i wielki powrót. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

BLACK MAJESTY - Cross of Thorns (2015)

Sekcja rytmiczna to jest problem, który od samego początku dotykał australijski Black Majesty. Nie chodzi tutaj o jej poziom, a raczej osoby odpowiedzialne za nią, które często gdzieś tam się zmieniały. W bieżącym roku skład zasilili perkusista Ben Wignall i basista Evan Harris. Black Majesty gdzieś troszkę zatracił swój potencjał i to jak kiedyś był postrzegany ten band. Mieli swój styl, wiedzieli jak stworzyć mistyczny klimat, jak zagrać ciekawą i wyróżniającą się melodią. Od czasu wydania „Tommorowland” stali się bardziej pospolici i raczej można mówić o nich jako jednej z wielu kapel power metalowych, które gdzieś tam żyje w cieniu Gamma Ray, Edguy czy Helloween. Wydany w 2012 r „Stargazer” był wyjątkowo udany i naprawdę pokazał, że jeszcze stać ich na dobry zryw i stworzenie czegoś na poziomie. Tego też oczekiwałem od następcy. „Cross of Thorns” może nie jest ich najlepszym wydawnictwem, ale z pewnością nie można zlekceważyć tego albumu, jeśli kocha się wcześniej wspomniane zespoły.

Black Majesty stracił na oryginalności i to żadna nowość. Jednak od dawna miał ten zespół pewne problemy z stworzeniem ciekawego materiału. Forma wróciła na „Stargazer” i została utrzymana na „Cross of Thorns”. Z pewnością nie można mówić o jakimś wysokim poziomie czy albumie, który rzuci na kolana. Jednak, jeśli cenimy sobie mocne riffy, złożone i lekkie solówki, jeśli liczy się dla nas porządna melodia i spora ilość przebojowości, to z pewnością nowy wytwór Australijczyków Was nie zawiedzie. Zaczyna się dość standardowo bo od energicznego otwieracza i tutaj „Phoenix” sprawdza się idealnie. Wokalista John to znak rozpoznawczy tego zespołu. Co jak co, ale koleś ma talent i śpiewa niezwykle czysto i bardzo technicznie. Nadaje kompozycjom odpowiedniego klimatu, a to się ceni. Słychać jego dobrą formę w „Anneliese”. Nutka progresywności i mroku pojawia się w znakomitym „Vlad the Impaler”, który idealnie odzwierciedla umiejętności i potencjał tej kapeli. Zespół na przestrzeni lat pokazał nie raz że potrafi tworzyć złożone i przesiąknięte romantyzmem kompozycje i taki „Crossroads” jest właśnie tego typu utworem. Na płycie znalazło się miejsce dla coveru Gary'ego Moore'a i kultowego „Out in the fields”. Tyle razu już był przerabiany ten utwór, że już nieco się znudziło słuchanie kolejnej wersji, która brzmi jak wszystkie inne. Jeśli chodzi o szybsze tempo i więcej power metalowej formuły w europejskim wydaniu to warto zwrócić uwagę na energiczny „Misery”, toporniejszy „Emptiness Ideal” czy na zamykający „Escape”, który ma coś z Gamma Ray. Reszta utworów troszkę poniżej oczekiwań i nie wywołuje tyle emocji.

Black Majesty nagrał album solidny, przewidywalny i pozbawiony oryginalności. Więcej w tym schematów i sprawdzonych patentów, aniżeli zaskoczenia które nam zespół serwował na pierwszych płytach. Na pewno zespół trzyma fason i wciąż gra power metal, ale to już nie to i nawet do „Stargazer” nie ma startu nowe dzieło. Może jeszcze uda im się powrócić kiedyś do tego co prezentowali na początku i może znów zaczną błyszczeć. Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

sobota, 24 października 2015

CHAOS MAGIC - Chaos Magic (2015)

Cati Torrealba to wokalista, którymi pod względem bardziej pasowałaby do świata mody, a nie muzyki heavy metalowej. Wokalistka do tej pory nie była rozpoznawalna i w sumie wszystko zmienił występ u boku znanego i szanowanego muzyka tj Timo Tolkkiego. Założyciel Stratovarius swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, ale ostatnio wszędzie go pełno. Mimo braku stałego bandu, wciąż tworzy muzykę i nieustannie o sobie przypomina. Do najnowszego projektu Timo zaprosił mało znaną Cati i razem stworzyli Chaos Magic. Nasuwa się wiele słów jeśli chodzi o debiutancki album zatytułowany po prostu „Chaos Magic” ale z pewnością nie są to słowa pochlebne.

Timo pokazał się z dobrej strony na nowej płycie projektu Allen/ Lande, czy też pamiętnym albumie Symfonia. Tak poz tym to ostatnia opera w postaci Avalon jest tylko dobrym potwierdzeniem jakby wypalenia Tolkkiego. Chaos Magic od samego początku był skazany na klęskę, Zbyt dużo komercji, nie trafiona wokalistka i mało samego metalu w tym wszystkim. Można odnieść wrażenie, że płyta skierowana jest do młodszego grona słuchaczy. Słodkie, komercyjne, wręcz radiowe melodie i motywy, które muszą się ocierać o Nightwish czy Within Temptation. Szkoda, tylko że Timo nie ma większego doświadczenia w takich klimatach, a Cati nie jest drugą Tarją. Jeśli pominiemy te jakże oczywiste kwestie to zostanie sam styl i poziom zawartej muzyki. Niestety ta sama w sobie jest pozbawiona wyrazu, charakteru i metalowej mocy, Jest za to nadmiar komercji,rockowego grania, które znalazło by swoje miejsce w pop liście. Jednak, żeby nie być zbyt surowy co do płyty, to pozwolę sobie przytoczyć kilka plusów. Z pewnością wyróżnić należy wyróżnić klimatyczny i mroczny „Seraphim”. Podniosły „Dead memories” też potrafi porwać swoim marszowym tempem i formułą symfonicznego heavy metalu. Od Timo raczej oczekuje się power metalowych petard, które będą niezwykłe melodyjne i zapadające w pamięci. Te cechy po części spełnia zamykający „The Point of no return”, który jest tylko cieniem tego co kiedyś grał Timo. Resztę kompozycji należy przemilczeć, bo nie warto o nich wspominać ze względu na poziom.

Za dużo komercji, za dużo rockowego grania, za dużo zbędnych wypełniaczy, które miały porwać najwidoczniej młodszą grupę słuchaczy. Niestety styl i dobór nie odpowiedniej wokalistki stały się gwoździem do trumny Chaos Magic. Timo Tolkki coś ostatnim czasy nie potrafi nagrać nic wartego uwagi, Nie wyszło z Avalon i teraz z Chaos Magic. Czyżby to już koniec jednego z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów power metalowych?

Ocena: 3/10

czwartek, 22 października 2015

VINDICTIV - World of Fear (2015)

Tommy Karevik obecnie robi karierę w Kamelot, a jego poprzedni band Vindictiv by móc dalej działać, potrzebował nowego wokalistę i padło na Marka Boalsa. Bez wątpienia jeden z najlepszych wokalistów na scenie metalowej, jeden z tych głosów, które potrafią złapać za serce i porwać swoją manierą i kunsztem. Prawdziwa magia i sprawdza się on w melodyjnym metalu, w progresywnych czy neoklasycznych odmianach. Tak więc Vindictiv to idealny zespół dla Marka, zwłaszcza że genialny band Holy Force z nim w składzie zamilknął. Warto też wspomnieć, że Vindictiv to żadna nowość na rynku muzycznym. Zespół działa od 2004 roku i ma na swoim koncie 4 albumy, z czego „World of Fear” ukazał się w tym roku.

Zespół dojrzał i każdy z muzyków rozwinął się i to słychać. Klawiszowiec Pontus postawił tym razem na większy klimat, na bardziej wyszukane melodie ze świata progresywnego i neoklasycznego metalu. Skrzydła rozwinął też gitarzysta Stefen Lindholm, który więcej daje z siebie i kładzie nacisk na emocje, na finezję, a także inne kwestie, co pobudzić naszą duszę i emocje, które nam towarzyszą podczas słuchania. Tworzy magiczną otoczkę i to dzięki niemu nowy album brzmi niezwykle klimatycznie. Jest taka magia jaką dostrzegłem wtedy na albumie Holy Force. Sam zaś Mark Boals jak zawsze świetny i dzięki niemu całość brzmi jeszcze bardziej magicznie. Motywy neoklasyczne rodem z twórczości Yngwie Malmsteena dają o sobie znać w szybszym „Prophecy”. Dalej mamy rytmiczny „Why” w którym udało się przemycić troszkę hard rockowej tonacji. Więcej progresywności mamy w zakręconym i bardziej złożonym „Clay”. W tym utworze można delektować się jakże pięknymi popisami gitarowymi Stefana. Coś pięknego i tego należy oczekiwać od tego typu albumów. Dalej mamy nieco mistyczny „Day”, który też jest bardziej progresywny niż neoklasyczny. Soczyste solo, ciekawa linia melodyjna to atuty tytułowego „World of Fear”. Często pojawiają się tutaj jakieś ciekawe i intrygujące motywy i jednym z takich jest „Till The Dawn”. Jeśli chodzi o jakąś nutkę power metalu czy nieco szybsze tempo, to należy tutaj wyróżnić „Dead man” . Jeśli chodzi o przebojowość to bardzo przypadł mi do gustu lżejszy „Wall of Pain”. Na sam koniec hołd dla Yngiwego Malmsteena czyli cover „Far Beyond The Sun”.


Vindictiv przeżywa drugą młodość i zmiany personalne dobrze zrobiło temu zespołowi. Muzyka stała się bardziej dojrzała i bardziej emocjonalna. To co znajdziemy na „World of Fear” to wysokiej klasy progresywny metal z domieszką neoklasycznego. Solidny materiał, utalentowani muzycy sprawili że słucha się tego z wypiekami na twarzy i chce się jeszcze większej dawki. Warto zapoznać się z tym dziełem, zwłaszcza jeśli się siedzi w takich właśnie klimatach.

Ocena: 8/10

wtorek, 20 października 2015

MASTERS OF METAL - From Worlds Beyond (2015)

W 2013 światło ujrzało nowe wcielenie Agent Steel. Jeden z najważniejszych speed metalowych zespołów z lat 80 powrócił pod nazwą Masters of Metal. Mini album „Masters of Metal” pokazał, że muzycy, którzy tworzyli Agent Steel pamiętają jak grać speed metal i jak nawiązać do lat 80. Udowodnili całemu światu, że warto czekać na pełnometrażowy album. Ten czas nadszedł i dzisiaj już możemy delektować się „From Worlds Beyond”, który jest gdzieś poniekąd swoistą kontynuacją „Order of Iluminati” czy „Alienigma”. Pytanie czy poziom jest równie podobny?

Mini album miał przeboje, ciekawe melodie i miał w sobie energię. Mam wrażenie, że pełnometrażowy album jest okrojony z tego. Brakuje wyrazistych hitów i wszystko jest zagrane jakby nieco na siłę, tylko po to by wydać w końcu premiowy materiał. Gdzieś tam są echa Agent Steel, ale to jest strasznie dalekie od tego co prezentował w owym czasie Agent Steel. Została gdzieś konwencja, jednak pomysły nie są w pełni trafione. Uleciała przebojowość, ciekawe zagrywki gitarowe i tutaj Juan i Bernie jakoś nie popisali się specjalnie. Wokal Berniego też jakiś taki bez mocy i bez wyrazu, a dwa lata temu wręcz zachwycałem się tym jak śpiewa. Na „From Worlds Beyond” niestety ten aspekt kuleje i nieco irytuje. Miało ostro, szybko do przodu, z dużą dawką przebojowości. Co ciekawe otwieracz w postaci „Supremacy” zwiastuje raczej dobry album, a już z pewnością taki utrzymany na wysokim poziomie. Speed metal pełną parą i to przypomina wczesny Agent Steel. Jeden z jaśniejszych punktów tej płyty. „Third Eye” pokazuje właśnie, że nie jest taka pięknie jak mogło się wydawać. Toporny riff, mało atrakcyjny motyw i jakoś bez pomysłu sama aranżacja to dowody na to, że zespół tworzył ten album troszkę po łebkach. Dobrze prezentuje się nieco thrash metalowy „Tomba of Ra”, który ma coś z Agent Steel z lat 90. Tutaj partie gitarowe są zagrane jakoś z pomysłem, bez udawania i silenia się. „Eclipse” to jakaś parodia Anthrax, zaś „The mindless” porywa tylko od strony czysto instrumentalne. Wypełniaczem na tej płycie jest bez wątpienia nudny „Mk Ultra”, który niczego nie wnosi, a jedynie zabija cenny czas. „Doors Beyond our Galaxy” to kolejny dowód, że zespół nie miał ewidentnie pomysłu na ten album, nie wiedział jak stworzyć ciekawy utwór. To też powstały właśnie takie koszmarki, który nie da się w żaden sposób przetrawić. Jak powinien brzmieć ten album? Odpowiedź znajduje się w rozpędzonym „Evolution of Being”, który pokazuje potencjał tej kapeli, przypomina stare dobre czasy Agent steel. Kawałek pełen energii, zbudowany na chwytliwej melodii i prostym motywie. To sprawiło, że jest to najlepszy kawałek na płycie. Gościnnie pojawił się tutaj też James Rivera i utwór „Veangence and might” to świetne zamknięcie płyty. Ta kompozycja to prawdziwy killer, który pokazuje agresję, ale zarazem potencjał jaki drzemie w muzykach z Agent Steel.


Miał być wielki powrót do czasów świetności Agent Steel, miało być prawdziwe uderzenie i speed metal na wysokim poziomie. Niestety otrzymaliśmy album nie dopracowany i pełen wad, a w dodatku za mało jest tutaj hitów, które zapadłyby w pamięci. Został styl jak i muzycy, teraz trzeba jedynie odzyskać dawną formę. Kto wie może następny album będzie tym czego oczekują fani od Masters of Metal. Warto posłuchać bo „From Worlds Beyond” to solidny krążek, który może się spodobać fanom Agent Steel.

Ocena: 6/10

niedziela, 18 października 2015

SACRED BLOOD - Aleksandros (2012)

Aleksander Wielki to postać, które zapisała się w historii na długie lata i po dzień dzisiejszy historia o jego dokonaniach i podbojach inspiruje wiele muzyków. Najlepiej to widać i słychać na drugim albumie greckiej formacji Sacred Blood. Grecka formacja postanowiła na podstawie bogatej historii Aleksandra Wielkiego zbudować koncepcyjny materiał. Tak o to powstał „Aleksandros”, który ukazał się w 2012 r. Dla wielu jest to jeden z mocniejszych albumów Sacred Blood. Czy faktycznie tak jest?

Nie da się ukryć, że Sacred Blood znalazł swoje miejsce na rynku heavy metalowym. Od samego początku obrali sobie za cel granie epickiego heavy metalu w rycerskiej oprawie. Szybko udało im się wykreować własny styl, w którym nie brakuje pewnych elementów progresji. W ich muzyce słychać nawiązania do Battleroar, Manowar czy Elwing. Tak jak w tamtych kapelach tak i tutaj wszystko buduje podniosły i bojowy głos wokalisty. Epeios Phoceus odnajduje się w tym co gra zespół i faktycznie można poczuć ten rycerski klimat,który zagrzewa do walki. Jeśli chodzi o sferę instrumentalną to tutaj bardziej musiał się wykazać Polydeykis. Może nie wygrywa nic nowego, może gdzieś tam inspiruje się dokonaniami Manowar czy Elwing i wcale nie kryje się z tym. Plusem jest to, że nie trzyma się jednego motywu i stara się nam pokazać różne strony Sacred Blood. Mamy motywy ostre, dynamiczne, ale też takie które łapią za serce swoim klimatem, podniosłością czy złożonością. Z pewnością nie jest to tez muzyka, która jest łatwa i szybko wpadająca w ucho. Jak przystało na koncept mamy wiele instrumentalnych przerywników, mamy spory nacisk położony na epickość, na klimat. Słychać bogate aranżacje i urozmaicenie, a czasami tego wszystkiego jest jakby za dużo. Na szczęście jest jest kilka mocnych kompozycji, które czynią ten album atrakcyjny. Mamy rozbudowany „The Bold Prince of Macedonia”, które znakomicie interpretuje styl grupy i pokazuje jednocześnie co to znaczy wysokich lotów epicki heavy/power metal. Jest też niezwykle melodyjny i bardziej klasyczny „The Battle of the Granicus (Persian in Throes)”, w którym można podziwiać zgrabnie zagrane melodyjne solówki. Nie brakuje marszowego tempa, toporności i pełno tego mamy w „Marching to war” czy „Macedonian Force”. Jeśli chodzi o bardziej energiczne i ocierające się o power metal granie to z pewnością warto tutaj wyróżnić „Death behind The walls” czy ostrzejszy „Ride Through the Achaemenid Empire”. Nie można narzekać na rutynę jeśli chodzi o materiał, szkoda tylko że nie wszystkie utwory trzymają równy wysoki poziom.

„Aleksandros” to kawał solidnego epickiego heavy metalu, który zadowoli fanów gatunku. Mamy sporo ciekawych, melodyjnych solówek, jest rycerski klimat i dbałość o urozmaicenie. Zabrakło tylko większej liczby przebojów i bardziej równego poziomu, bez wdawania się w niepotrzebne wstawki. A to już coś.

Ocena: 6/10


MOTORHEAD - Bad Magic (2015)

Pewne rzeczy się nie zmieniają. Styl Motorhead też należy w liczyć w to, bo choć lata lecą, Lemmy się starzeje, a przybywają płyty to i tak ich styl jest wciąż taki sam. Szybki, energiczny, nieco bluesowy rock;n roll z domieszką metalu i hard rocka. Dobra zabawa i szaleństwo to jest co z czego słynie Motorhead. Można się pogubić w liczbie płyt, można pogubić się w rozróżnieniu poszczególnych kawałków, ale właśnie taki jest Motorhead. Można ich lubić albo nienawidzić. Zespół regularnie wydaje albumy i nic dziwnego że szybko po premierze „Aftershock” przyszedł czas na kolejny czyli „Bad Magic”. Poprzedni krążek brzmiał świeżo i wniósł sporo do dyskografii, a z pewnością pokazał, że wciąż ich stać na udany album. Czy sukces został powtórzony?

No właśnie ciężko jednoznacznie stwierdzić. Nie mam eksperymentowania i to żadna nowość, jednak gdzieś uciekła ta magia i lekkość z „Aftershock”. Tutaj mamy takie miks dobrych kompozycji i takich nieco nijakich. Na pewno Motorhead wciąż jest sobą, wciąż potrafi grać szybko i energicznie, wciąż gra na wysokim poziomie i dostarcza sporo emocji. Fani hard rocka nie będą narzekać to na pewno. Od strony technicznej jest znacznie gorzej niż na ostatnich albumach. Brzmienie jakieś takie rozlazłe i nie dopracowane. Jedynym plusem jest nieco przybrudzony charakter. Lemmy mimo swoich lat wciąż dobrze radzi sobie z śpiewaniem i w sumie już „Victory or Die” dobrze nastraja. Jest energia, ciekawy motyw, jest chwytliwa melodia, a wszystko przypomina najlepsze lata zespołu. Jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Równie dobrze wypowiedzieć się o rock'n rollowym „Thunder and Lighting” czy cięższym „The Devil”. Obok otwieracz warto zwrócić uwagę na pozytywnie zakręcony „Electricity”, który pokazuje jak powinien brzmieć album. Dobrze wypada też mocniejszy „Tell me Who to Kill” ale można odczuć że to wszystko to za mało, by mówić o czymś na miarę „Aftershock”.

Tak jak w przypadku innych płyt Motorhead fajnie się tego słucha, są ciekawe melodie, jest rock'n roll pełną parą, jest nutka szaleństwa, ale tym razem ucierpiała jakość. Brzmienie nieco niedopracowane, wokal Lemmiego nieco bez przekonania, do tego sam materiał nieco nierówny i właściwie w pamięci zostają 2-3 kawałki. Dobrze widzieć, że Lemmy i spółka dobrze się mają i wciąż nagrywają kolejne albumy, ale może czas troszkę zwolnić i bardziej się przyłożyć?

Ocena: 6.5/10

sobota, 17 października 2015

BLYND - Punishment Unfolds (2012)

Cypryjska scena metalowa to nie tylko epicki heavy/power metal, to nie tylko progresywność na wysokim poziomie. Jak się okazuje ta scena metalowa kryje też ciekawe kapele grającą melodyjną odmianę thrash metalu. Jednym z takich bandów, który zaskakuje swoim stylem, pomysłowością jest bez wątpienia Blynd. Kapela działa od 2003 roku i ich celem jest połączenie starej szkoły thrash metalu z heavy metalową melodyjnością i nowoczesnym brzmieniem. Można w ich muzyce doszukać się elementów power metalu, czy też death metalu a nawet metalcoru. Kapela inna niż te na które można trafić i może dlatego też tak zapada w pamięci. Mają na swoim koncie już 3 albumy. Najlepiej na start nadaje się „Punishment Unfolds” z 2012 r.

Patrząc na okładkę już wiadomo że nie jest to tradycyjny thrash metal. Nasuwają się różne formacje grające death metal czy metalcore. Fakt są pewne elementy wyjęte z takiego grania. Słychać to choćby w brutalnym brzmieniu, w rozpędzonej sekcji rytmicznej czy w agresywnym wokalu Andreasa. Każdy z tych elementów pasowałby właśnie do tamtych gatunków. To przyczynia się do tego, że album brzmi nowocześnie i świeżo. Najciekawsze jest to, że Blynd cały czas dba o to żeby muzyka była przystępna i melodyjna. Tak więc mamy mocne riffy, chwytliwe i pełne energii solówki, które są główną atrakcją tego wydawnictwa. Płyta robi wrażenie od samego początku i szczerze można powiedzieć, że brakuje takich płyt w sferze thrash metalowej. Na wstępie mamy klimatyczny i nieco symfoniczny „Divine Gathering”, które jest tylko krótkim intrem. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z agresywnym „Arrival of The Gods” i słychać podobieństwa z takim Bullet for My Vallentine. Zespół stawia na proste motywy, na agresję, dynamikę i melodyjność. Nie kombinują i trzymają się tego schematu. Dzięki temu na płycie jest pełno killerów. Jednym z nich jest „As punishment Unfolds” który ma w swojej strukturze pewne cechy death metalu. Płytę tą promował z dość sporym sukcesem „The Chosen Few”. Jest to kompozycja pełna energii i agresji, ale najlepiej oddaje to co gra zespół i jaki poziom prezentują. Nie brakuje mroku, nie brakuje jeszcze ostrzejszego grania co Blynd potwierdza wraz z złowieszczym „Sins to the Cross”. Warto też wspomnieć o przebojowym „The Final Resistance „, który ma w sobie więcej z klasycznego thrash metalu. Na koniec mamy równie dwa udane killery czyli szybki „Divine Conspiracy” i ocierający się o death/black metal „Infinity Race”.

Blynd pokazał tym albumem, że można grać thrash metal i zachowując przy tym melodyjność. To jest dobry przykład, że można grać nowoczesny i agresywny thrash metal, który nie nudzi i pokazuje na każdym kroku pazur słuchaczowi. Od premiery minęło trochę czasu, ale mimo to płyta wciąż zachwyca i wciąż brzmi świeżo. Gorąco polecam fanom mocnego brzmienia.

Ocena: 8/10