poniedziałek, 26 października 2015

BLACK MAJESTY - Cross of Thorns (2015)

Sekcja rytmiczna to jest problem, który od samego początku dotykał australijski Black Majesty. Nie chodzi tutaj o jej poziom, a raczej osoby odpowiedzialne za nią, które często gdzieś tam się zmieniały. W bieżącym roku skład zasilili perkusista Ben Wignall i basista Evan Harris. Black Majesty gdzieś troszkę zatracił swój potencjał i to jak kiedyś był postrzegany ten band. Mieli swój styl, wiedzieli jak stworzyć mistyczny klimat, jak zagrać ciekawą i wyróżniającą się melodią. Od czasu wydania „Tommorowland” stali się bardziej pospolici i raczej można mówić o nich jako jednej z wielu kapel power metalowych, które gdzieś tam żyje w cieniu Gamma Ray, Edguy czy Helloween. Wydany w 2012 r „Stargazer” był wyjątkowo udany i naprawdę pokazał, że jeszcze stać ich na dobry zryw i stworzenie czegoś na poziomie. Tego też oczekiwałem od następcy. „Cross of Thorns” może nie jest ich najlepszym wydawnictwem, ale z pewnością nie można zlekceważyć tego albumu, jeśli kocha się wcześniej wspomniane zespoły.

Black Majesty stracił na oryginalności i to żadna nowość. Jednak od dawna miał ten zespół pewne problemy z stworzeniem ciekawego materiału. Forma wróciła na „Stargazer” i została utrzymana na „Cross of Thorns”. Z pewnością nie można mówić o jakimś wysokim poziomie czy albumie, który rzuci na kolana. Jednak, jeśli cenimy sobie mocne riffy, złożone i lekkie solówki, jeśli liczy się dla nas porządna melodia i spora ilość przebojowości, to z pewnością nowy wytwór Australijczyków Was nie zawiedzie. Zaczyna się dość standardowo bo od energicznego otwieracza i tutaj „Phoenix” sprawdza się idealnie. Wokalista John to znak rozpoznawczy tego zespołu. Co jak co, ale koleś ma talent i śpiewa niezwykle czysto i bardzo technicznie. Nadaje kompozycjom odpowiedniego klimatu, a to się ceni. Słychać jego dobrą formę w „Anneliese”. Nutka progresywności i mroku pojawia się w znakomitym „Vlad the Impaler”, który idealnie odzwierciedla umiejętności i potencjał tej kapeli. Zespół na przestrzeni lat pokazał nie raz że potrafi tworzyć złożone i przesiąknięte romantyzmem kompozycje i taki „Crossroads” jest właśnie tego typu utworem. Na płycie znalazło się miejsce dla coveru Gary'ego Moore'a i kultowego „Out in the fields”. Tyle razu już był przerabiany ten utwór, że już nieco się znudziło słuchanie kolejnej wersji, która brzmi jak wszystkie inne. Jeśli chodzi o szybsze tempo i więcej power metalowej formuły w europejskim wydaniu to warto zwrócić uwagę na energiczny „Misery”, toporniejszy „Emptiness Ideal” czy na zamykający „Escape”, który ma coś z Gamma Ray. Reszta utworów troszkę poniżej oczekiwań i nie wywołuje tyle emocji.

Black Majesty nagrał album solidny, przewidywalny i pozbawiony oryginalności. Więcej w tym schematów i sprawdzonych patentów, aniżeli zaskoczenia które nam zespół serwował na pierwszych płytach. Na pewno zespół trzyma fason i wciąż gra power metal, ale to już nie to i nawet do „Stargazer” nie ma startu nowe dzieło. Może jeszcze uda im się powrócić kiedyś do tego co prezentowali na początku i może znów zaczną błyszczeć. Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz