sobota, 31 października 2015

DEF LEPPARD - Def Leppard (2015)

Moja przygoda z heavy metalem zaczęła się w sumie od kapel pokroju Rainbow, Iron Maiden, Ac/Dc czy właśnie Def Leppard. Ci ostatni to jeden z najbardziej znanych brytyjskich bandów, które grają hard rocka w nieco popowej odmianie. Historia kapeli jest bogata i pełna różnych zawirowań. Kapela powstała w 1977 w miejscowości Sheffield i na równi z takimi kapelami jak Saxon, Angel Witch czy Iron Maiden reprezentował NWOBHM. Szybko jednak Def Leppard obrał kierunek hard rocka, potem z czasem poszedł w pop rock. Jakby nie patrzeć na ich osiągnięcia i wpadki to są wielkim i znanym zespołem, który właściwie nic nie musi udowadniać. Najgorsze jest to że zespół dawno nie wydał dobrego albumu. Ostatni klasyczny album, który uwielbiany jest przez fanów to był „Adrenalize” z 1992 . Potem jakimś krzykiem starego Def Leppard był „Euphoria”. Tak potem zespół popadł co raz bardziej obniżał loty. W 2008 r ukazał się średni „Songs from the Sparkle Lounge”, który miał pewne przebłyski. Od tamtego czasu minęło 7 lat. Zespół ruszał w trasy koncertowe odświeżając klasyki i można było czuć że to dobrze nastroi Def Leppard. Zespół przystąpił do nagrywania nowego materiału i zaczęto mówić że zespół nagrał najlepszy album od czasów „Hysteria”. Czy rzeczywiście „Def Leppard” bo tak nosi nowy album Brytyjczyków taki jest?

Zapowiedzi i szum wokół płyty był naprawdę imponujący i to od samego początku. Dawno nie było dobrego albumu Def Leppard to raz, a dwa że zespół miał długą przerwę. To sprawiło, że fani poczuli głód na muzykę Brytyjczyków. Zespół wiedział jak podejść fanów i słuchaczy. Udostępnili światu okładkę, która wygląda wyjątkowo klasycznie. Potem przyszedł czas na singiel w postaci „Let's Go”. Utwór faktycznie potwierdza to, że kapela jest w formie i nawiązuje do czasów „Hysteria”. Znów słychać gitary, moc, zadziorność z pierwszych płyt. Jasne jest nutka komercji, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Kawałek jest bardzo chwytliwy i zapada w pamięci. To jest ten klasyczny Def Leppard. Hard rock pełną gębą, mocny riff, ciekawe solówki, typowa oklepana perkusja, no i Elliot, który mimo swego wieku wciąż dobrze brzmi. Utwór ma stylizację trochę w stylu „Pour some sugar on me”. Bardzo dobrze zaprezentował znacznie mocniejszy „Dangerous”, który również na myśl przywołuje klasyczny Def Leppard. Nasuwa się na myśl od razu taki „Highn Dry”. Phill Collen i Vivian Cambell pokazuje się z lepszej strony i słychać że stać ich jeszcze na coś w starym stylu. Szkoda tylko, że to co zespół udostępnił okazało się jednocześnie najlepszymi kawałkami na płycie. Co działo na plus to z pewnością że zespół brzmi na nowym albumie bardziej klasycznie, ale nie boi się próbować nowych rzeczy. Słychać to w nieco komercyjnym, przesiąkniętym Queen czy Ac/Dc - „Man Enough”. Prosty nieco popowy kawałek, który mimo swojego stylu zapada w pamięci, a to już coś. Dalej mamy rockowy i nieco miałki „We Belong”, który ma bardziej balladową formę. To już lepiej posłuchać nieco szybszego „Invicible”. Problem z tym kawałkiem jest taki, że też brzmi bardzo komercyjnie i spokojnie nadałby się do radia. Najlepsze jest to, że mimo tych uwag, mimo tego że słychać popowy feeling, to i tak zespół dawno nie brzmiał tak rockowo i tak klasycznie. Na pewno bije to ostatnie dokonania zespołu. Jeszcze więcej rocka i popu mamy w „Sea of Love”. Jasne nie jest to metal ani porządny hard rock, ale słucha się tego całkiem dobrze, a to już jakiś progres jeśli chodzi o muzykę Def Leppard. Wypełniaczem jest tutaj bez wątpienia „Energized”, który jakoś nie pasuje do reszty. Kolejnym takim klasycznym hitem jest „Broke;n Brokenhearted”. Jest energia, jest pazur, jest przebojowy charakter, a to sprawia że kawałek sporo zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Ballada „Last Dance” niestety nie wypaliła i nie złapała za serce, a szkoda. To była kiedyś broń zespołu i dzięki temu też stali się sławni. Do grona udanych kawałków trzeba też wrzucić mocniejszy „Wings of an Angel”. To jest kolejny utwór który kipi energią i ma w sobie trochę mocy i ducha starych płyt. Szkoda że całość zamyka słaby „Blind Faith”.

7 lat czekania i dużo szumu o nie wiadomo co. Zespół narobił smaka na wielki album, na wielki powrót. Jasne słychać pewien wzrost formy, słychać że chcieli nagrać coś dobrego, coś na czasie i coś w swoim stylu. Jest progres, jest kilka dobrych kawałków i hitów, które zabierają nas do ery „Hysteria”, ale są też kawałki które tylko zapychają album. W sumie nieco się zawiodłem, bo liczyłem na album wypchany kawałkami w stylu „Let's Go”. Niestety tak się nie stało. Albumw zbudzi kontrowersję, znajdzie swoich zwolenników. Choć nie jest to ich najlepsze dzieło, to i tak wszystko wskazuje że jest to faktycznie najlepszy album od czasów „Adrenalize” czy „Hysteria”, tak więc trudno się nie zgodzić z samymi muzykami. Mam nadzieję że kolejny album powstanie szybciej i że będzie w stylu „Dangerous”, a wtedy wszelkie grzechy zostaną odpuszczone.

Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz