
Joe Lynn Turner ostatnio bardziej zyskał rozgłos, że pokazał się bez peruki i przyznaj się do walki z łysieniem plackowaty. Do tego jeszcze rozstał się z projektem Sunstorm. Wszystko jakoś szło nie tak, do tego walka z Ronnie Romero odnośnie reaktywacji Rainbow. Jednak czy to wszystko ma jakieś znaczenie? Liczy się w końcu muzyka. Choć Turner miał ostatnio pod górkę to pozytywnie zaskoczył na płycie Star One i w sumie ostatnio bardzo mało go było. Ostatni solowy album to "The Sessions" z 2016r, który był zbiorem coverów. Joe Lynn Turner to jeden z moich ulubionych wokalistów i to jeden z tych głosów, który wprowadził mnie do muzyki rockowej czy metalowej. Mimo upływu lat wciąż zachwyca. Problem tkwi w tym, że kariera solowa jakoś nie pozostawiła jakiś perełek. Zawsze to był solidny melodyjny metal z dużą dawką hard rocka, a wszystko przesycone Rainbow. W końcu to z Rainbow Turner najwięcej osiągnął. Teraz po 6 lat ciszy, przyszedł czas na "Belly of the Beast". Płyta będzie szokować, bo Turner chce pokazać się światu z nieco innej strony. Próbuje zerwać z wizerunkiem "byłego wokalisty Rainbow" i chce stworzyć coś nowego. Napisać nowy rozdział. Dawno nie doznałem takiego szoku i takiego odświeżenie wizerunku. Ten szok jest bardzo pozytywny i ja cały czas mam ciarki. Turner wydał jeden z najlepszych albumów w swojej karierze i na pewno najlepszy album solowy. Szok.
Turner zawsze obraca się w okół utalentowanych gitarzystów i tym razem za sukcesem płyty stoi przede wszystkim Peter Tagtren, którego można kojarzyć choćby z Hypocrisy, czy Pain. Odpowiada za wydźwięk całej płyty, za jej mroczny klimat i nowoczesny charakter. Płyta potrafi wciągnąć w magiczny świat i pokazuje Turnera w nieco innej stylistyce. Mamy sporo ciężkiego heavy metalu, ale jest też dla miłośników stonowanych i klimatycznych dźwięków, w których dominuje hard rock. Współczesność spotyka klasykę. Imponują też ponure i zarazem epickie chórki tworzone przez Petera. Warto wspomnieć, że w partiach solowych też sporo urozmaicają Love Magnusson czy Jonas Kjellgren. No i wreszcie sam wokal Turnera wciąż zachwyca i wciąż mnie rzuca na kolana, tak jak za dawnych lat. Czuje się znów oczarowany i znów mogę się delektować jego niesamowitym głosem, który został wykorzystany do znakomitej muzyki.
Na płycie znajdziemy 11 kompozycji i choć album jest dynamiczny i ciężki, to na szczęście zawartość jest bardzo urozmaicona i treściwa. Turner w klimatach Judas Priest, Udo, czy Primal Fear? Brzmi jak dowcip, ale właśnie to dostajemy w rozpędzonym
"Belly of the beast", który rozpoczyna tą niesamowitą podróż. Cóż za killer i takiej petardy Turner nie miał jeszcze w swoim dorobku. Coś zupełnie nowego i najlepsze jest to, że Joe znakomicie sprawdza się w takim graniu. Ten riff, ten chwytliwy refren i partie gitarowe, no wszystko jest idealne. Jeśli już na siłę szukać jakiś elementów Rainbow czy właśnie wcześniejszych dokonań Turnera, to "
Black sun" jest najbliższy temu. Stonowany, o nieco hard rockowym zabarwieniu i te znajome partie klawiszowe. Sam kawałek mocno dociążony i nastawiony na mrok. Kolejny killer, a to dopiero początek. Ja osobiście odpłynąłem przy trzecim utworze zatytułowanym "
tortured soul". Zaczyna się spokojnie, troszkę zalatuje Iced Earth, potem utwór pokazuje swoją moc. Tu nie chodzi o szybkość i ostre gitary. Mroczny, wręcz ponury klimat, dopieszczony wokal Turnera, no i ten pomysłowy główny motyw. Bije z tego kawałka epickość i nawet chórki Petera przyprawiają o dreszcze. Pozamiatali panowie i to jeden z najlepszych utworów roku 2022. Majstersztyk, a dalekie od Rainbow. Bardzo podobnie zaczyna się "
Rise Up". Mroczne wejście i pełen klimat rodem z Iced Earth, tylko że tutaj utwór nabiera na szybkości i melodyjności. Brzmi to faktycznie nowocześnie, mniej klasycznie, ale to znów prawdziwy killer. Turner sprawdza się w balladach, a "
dark night of the soul" ma w sobie to coś, co sprawia że zapada w pamięci. Kolejny hicior na płycie to bez wątpienia "
Tears of blood" i znów dominuje mroczny klimat, nowoczesne brzmienie i ciężkie partie gitarowe. Niszczy niezwykle melodyjny i energiczny "
Dont fear the dark" i tutaj znów Turner odcina się znakomicie od swojej przeszłości. Po prostu "Wow". Troszkę hard rocka znajdziemy w "
Requim" czy "
Living the Dream".
Najbardziej dopracowany i najbardziej niszczycielski album Turnera. Śmiało można postawić obok klasyków, choć to już płyta w zupełnie innym klimacie. Długo Joe Lynn Turner kazał czekać fanom na nową muzykę, ale było warto, bo powrócił pełen gniewu i świeżych pomysłów, które w efekcie dały niesamowity album. Do teraz jestem w szoku, że Turner nagrał taki album, w takim stylu i na takim poziomie. Szok i brawo za odwagę, bo nie łatwo jest zerwać ze swoim wieloletnim stylem. Mocny kandydat do płyty roku.
Ocena:
10/10