niedziela, 31 sierpnia 2025

RISING STEEL - Legion of the grave (2025)


 Swoją pozycję na francuskiej scenie heavy metalowej konsekwentnie umacnia formacja Rising Steel. Zespół działa od 2012 roku i ma już na koncie cztery albumy. Najnowszy, Legion of the Grave, to kolejny solidny i dobrze poukładany krążek w ich dorobku. W muzyce słychać wyraźne inspiracje takimi grupami jak Nightmare, Cage, Primal Fear czy Metal Church. Płyta ujrzała światło dzienne 29 sierpnia nakładem wytwórni Frontiers Records.


Najmocniejszym atutem Rising Steel jest charakterystyczny, zadziorny wokal Emmanuelsona, znanego również z Lonewolf. Jego głos doskonale współgra z muzyką zespołu. Całość napędza jednak zgrana sekcja rytmiczna oraz gitarowy duet Rabilloud–Riffman, którzy stawiają na agresywne riffy, energię i wyrazistą melodyjność. Choć o oryginalności trudno tu mówić, materiału słucha się z przyjemnością. Do pełni szczęścia brakuje jedynie świeżości i elementu zaskoczenia. Rising Steel to dobrze naoliwiona maszyna obracająca się w konstrukcji heavy/power metalu.


Na uwagę zasługuje także okładka, która skutecznie przyciąga wzrok i dobrze oddaje charakter zawartości. Album otwiera dynamiczny i przystępny "Betrayer "– prosty, ale chwytliwy utwór z ostrym riffem i szybkim tempem. Następnie pojawia się singlowy" King of the Universe", w którym zespół stawia na drapieżność i świetną zabawę; wyraźnie czuć tu echa Metal Church z czasów Ronniego Munroe. Tytułowy "Legion of the Grave "wprowadza nieco mroczniejszy klimat, zdradzający wpływy Grave Digger. Z kolei" Venomous "to udany miks heavy metalu i hard rocka, natomiast" Trapped in a Soul Garden" buja oldschoolowym feelingiem i przywołuje atmosferę lat 80. Całość zamyka melodyjny i przebojowy" Night Vision", pokazujący, że w zespole drzemie naprawdę duży potencjał.


Rising Steel posiada wszystkie atuty, by sięgnąć wyżej, jednak na razie pozostaje w sferze solidności i grania na bardzo dobrym, choć nie wybitnym poziomie. Legion of the Grave to kawał porządnego heavy/power metalu – i nic ponadto.


Ocena: 7/10

sobota, 30 sierpnia 2025

MOB RULES -Rise of the ruler (2025)


Na aż siedem lat zamilkł niemiecki Mob Rules. Ostatnie płyty zespołu trzymały jednak wysoki poziom i pokazały, że formacja przeżywa drugą młodość. Beast Reborn i Tales from Beyond to bardzo udane albumy, w pełni oddające styl i klasę, jaką Mob Rules od lat prezentuje. To świetnie wyważony heavy/power metal, czerpiący inspiracje z twórczości Gamma Ray, Grave Digger czy Accept. Rise of the Ruler to już jedenasta płyta studyjna grupy, wydana 22 sierpnia nakładem wytwórni ROAR. Po raz kolejny Mob Rules dostarcza materiału godnego uwagi.


Wydawnictwo, jak na zespół tej klasy przystało, opatrzone jest efektowną okładką i może pochwalić się pełnym mocy, soczystym brzmieniem. Stylistycznie grupa kontynuuje to, co prezentowała na ostatnich krążkach. Obyło się bez niepotrzebnego kombinowania i eksperymentów – i bardzo dobrze, bo ta sprawdzona formuła działa znakomicie. Zmiany zaszły natomiast w składzie: do zespołu dołączyli perkusista Sebastian Schmidt oraz gitarzysta Florian Dyszbalist. Ten ostatni wraz ze Svenem Ludke tworzy świetnie zgrany duet, stawiający na różnorodność, chwytliwe melodie i przebojowość. Ich współpraca owocuje pełnym energii brzmieniem, w którym gitarzyści doskonale się uzupełniają. Cieszy także powrót charakterystycznego głosu Klausa Dirksa – bez wątpienia najważniejszego filaru Mob Rules.


Album zawiera jedenaście kompozycji i każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na początek krótkie intro, po którym wkracza energetyczny killer „Exiled” – power metalowy numer pełen werwy i przebojowości. Zespół pokazuje tu znakomitą formę. Kolejnym mocnym punktem jest żywiołowy, nieco zwariowany „Future Loom” – utwór prosty w formie, a jednocześnie porywający, miejscami przywodzący na myśl Gamma Ray. W „Back to Savage Land” uwagę przykuwa chwytliwy motyw przewodni oraz wymagający refren, który dodaje całości charakteru.


Cięższe, bardziej „toporne” brzmienie niemieckiego heavy metalu pojawia się w „Trial and Trail of Fear”, gdzie ponownie słychać pomysłowość i wyczucie melodii. Wrażenie robi też podniosły „Providence” czy klimatyczna ballada „Nordic Oasis”. Nie zabrakło klasycznego power metalu – przykład stanowi melodyjny, oldschoolowy „Coast of Midgard”. Uwagę przyciąga również nastrojowy „On the Trail”, w którym można odnaleźć echa twórczości Blind Guardian.


Mob Rules kazał swoim fanom długo czekać na nowy materiał, ale siedem lat nie zostało zmarnowanych. Zespół nagrał zróżnicowany, pełen energii i melodyjności album, który potwierdza jego mocną pozycję na scenie od już 31 lat. Rise of the Ruler to kolejny bardzo dobry rozdział w bogatym dorobku grupy. Zdecydowanie warto sięgnąć po tę płytę.


Ocena: 8/10


piątek, 29 sierpnia 2025

VINDICATOR -Whispers of death (2025)


 Ostry, bezkompromisowy, pełen agresji i drapieżności thrash metal w klimacie lat 90. zawsze jest mile widziany. Ta amerykańska formacja od 2005 roku dostarcza rasowego grania w stylu Testament, Havok czy Exodus. Zespół naprawdę doskonale odnajduje się w swojej niszy – do tej pory nagrali pięć albumów studyjnych, a najnowszy nosi tytuł „Whispers of Death”. Płyta ukazała się 22 sierpnia i bez wątpienia zasługuje na uwagę.


W 2024 roku do zespołu powrócił wokalista Marshall Ław, którego ostry, chropowaty głos idealnie współgra z thrashowym brzmieniem grupy. Jego technika i charakterystyczna maniera wokalna to spory atut. Mocnym filarem zespołu jest również gitarowy duet Vic Stown – Billy Zahn, stawiający na połączenie agresji z melodyjnością. W ich grze słychać pasję i dbałość o szczegóły – to thrash metal w najczystszej postaci. Skład uzupełnia perkusista Glen Monturi, najmłodszy nabytek zespołu, który dołączył w 2024 roku i wniósł świeżą energię do brzmienia grupy.


Album trwa 45 minut i prezentuje dojrzały, przemyślany materiał, w którym obok klasycznego thrashu znalazło się miejsce na nutę progresywności i technicznych smaczków. Już otwierający „Whispers of Death...Anxiety’s Grip” świetnie oddaje styl i jakość, jaką reprezentuje Vindicator – to mocne, treściwe wejście w klimat płyty. Następny utwór, „Charnel Pastures”, bazuje na ciężkim riffie i mrocznym klimacie, a zarazem przyciąga bezlitosną energią. Z kolei „Your World Dies in Flames” udowadnia, że zespół potrafi tworzyć chwytliwe melodie, czerpiąc garściami z dorobku amerykańskich gigantów thrash metalu.


Progresywne naleciałości pojawiają się w „Bleed Between the Lines”, który stanowi jeden z najmocniejszych punktów albumu. Krótkie, konkretne uderzenie dostarcza „Battle Box”, a dla odmiany melodyjny, lecz wciąż drapieżny „Ripper Attack” to prawdziwa jazda bez trzymanki. Całość wieńczy materiał, który jest spójny, intensywny i pełen charakteru.


Każdy, kto kocha thrash metal lat 90. i potężne riffy, powinien sięgnąć po najnowsze dzieło Vindicator. Oryginalności może tu nie ma zbyt wiele, ale zespół nadrabia pasją, świetnym warsztatem i energią. To album, którego słucha się z ogromną przyjemnością i który bez wahania można polecić każdemu fanowi Testament czy Exodus.


Ocena: 8/10

czwartek, 28 sierpnia 2025

DRAGONSCLAW - Moving target (2025)


 Pochodzący z Australii zespół Dragonsclaw nagrał bardzo udany debiut w 2011 roku i od razu przypadł mi do gustu. Zaprezentowali godny uwagi heavy/power metal, w którym można było usłyszeć wpływy Helstar, Eden’s Curse czy Black Majesty. Potem pojawił się drugi album – niestety słaby. Teraz przyszła pora na album numer trzy, zatytułowany Moving Target, który ukazał się 22 sierpnia nakładem High Roller Records.


Nowa płyta jest lepsza od poprzedniej, ale do poziomu debiutu nadal sporo brakuje. To solidny heavy/power metal w europejskim wydaniu, jednak nic ponad to. Z okładki bije kicz, a brzmienie pozbawione jest pazura i mocy. Same kompozycje są poprawne – znajdziemy chwytliwe melodie i wpadające w ucho refreny – ale niewiele tu zapada w pamięć. Zespół porusza się utartymi ścieżkami i nie próbuje zaskoczyć słuchacza. Brakuje elementu świeżości i drapieżności.


Na wokalu ponownie Giles Lavery – posiada talent i dobry głos, ale tym razem nie dostał zbyt wielu okazji, by w pełni się wykazać. Ben Thomas i Aaron Thomas stawiają na zadziorne partie gitarowe i klasyczne patenty. Kierunek jest słuszny, ale zabrakło większej pomysłowości i świeżości, by naprawdę porwać słuchacza. Efekt? Solidny materiał, ale nic ponad to. Szkoda, bo Dragonsclaw to doświadczony band i stać ich na więcej.


Album otwiera „The Road Beneath Your Wheels” – soczysty heavy/power metal w europejskim stylu, przypominający momentami Primal Fear czy Black Majesty. To dobry kierunek, a dodatkowe brawa należą się za udane partie klawiszowe i lekki klimat Dio. „Survival” to już jednak mało wyrazisty kawałek, a „Cry Wolf” okazuje się zbyt spokojny i pozbawiony dynamiki.


Żywsze tempo odzyskujemy w przebojowym „Back on the Streets”, gdzie w końcu coś się zaczyna dziać. Tu Dragonsclaw pokazuje pazur, a Giles ma wreszcie przestrzeń, by błyszczeć – więcej takich utworów wyszłoby zespołowi na dobre. Prawdziwy power metal dostajemy w energicznym „Shadowfire”, wzbogaconym gościnnym udziałem Todda Michaela Halla. To zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie – pomysłowy riff, chwytliwa melodia i świetnie rozpisane wokale robią znakomitą robotę.


Szybko wpada w ucho również zadziorny i rytmiczny „All Your Lies”. Całość wieńczy „Raise Your Fist” – nieco toporny i mroczniejszy, ale udany miks heavy metalu i hard rocka, dobrze zamykający album.


Dragonsclaw zrobił to, co miał zrobić: nagrał solidny album z pogranicza heavy i power metalu, stawiając na zadziorne riffy, sprawdzone patenty i klasyczne rozwiązania. Słucha się tego dobrze, choć płyta nie ma potencjału, by namieszać na scenie. Warto jednak dać jej szansę i wyrobić sobie własne zdanie.


Ocena: 6,5/10

BLIZZARD - Forgotten Gods (2025)

 



Kraj pochodzenia Blizzard to Grecja, więc nie potrzebowałem dodatkowej zachęty, by sięgnąć po debiutancki album tej grupy zatytułowany Forgotten Gods. Płyta ukazała się 18 sierpnia i to, co tutaj dostajemy, to solidny heavy metal, czerpiący przede wszystkim z twórczości Judas Priest, Iron Maiden czy Saxon. Blizzard stawia na klasyczny heavy metal w klimatach lat 80.


Zespół istnieje od 1992 roku, jednak na debiutancki album przyszło nam czekać aż do 2025. Rdzeniem składu jest duet gitarowy Aggelos Eleftheriadis i Alexis Alexandri. Panowie stawiają na utarte schematy i sprawdzone patenty. Niestety, brakuje tu nieco świeżości i pomysłowości, które mogłyby wynieść ich ponad bezpieczną przeciętność. Na wokalu występuje Andreas Oikonomidis, będący – moim zdaniem – najsłabszym ogniwem zespołu. Jego głos jest zbyt łagodny, bardziej rockowy niż metalowy, przez co nie do końca pasuje do heavy metalowej stylistyki.


Na uwagę zasługuje okładka, która przyciąga wzrok i zachęca, by sięgnąć po album. Niestety, sam materiał okazuje się jedynie solidny i nie oferuje nic ponadto. Najlepiej prezentuje się nieco szybszy „Wind of the North”, w którym wyraźnie słychać inspiracje Iron Maiden. Mimo to brakuje mu mocy i drapieżności. Utwór tytułowy, „Forgotten Gods”, stara się nawiązać do mroczniejszego klimatu Judas Priest, jednak pozostaje niedopracowany. Podobne wrażenia wywołuje „Sum of Your Fears”.


W dalszej części płyty pojawia się moment nudy, którą przełamuje dopiero melodyjny „Gardens of the Light”. Ten utwór pokazuje, że zespół potrafi grać i gdyby dopracował styl oraz jakość wykonania, mogłoby to być znacznie ciekawsze. Album zamyka marszowy, utrzymany w rycerskim klimacie „Broken”, ale i tu zabrakło dopracowania, by stworzyć prawdziwego killera.


Dominującym uczuciem podczas słuchania jest rozczarowanie. Liczyłem na typowe greckie, epickie granie na wysokim poziomie, a dostałem materiał nijaki i momentami nudny, który nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Mam jednak nadzieję, że zespół wyciągnie wnioski i w przyszłości pokaże pełnię swojego potencjału.


Ocena: 5/10

wtorek, 26 sierpnia 2025

CROWNE - Wonderland (2025)


 Każdy fan zespołów takich jak Dynazty, New Horizon czy Art Nation z pewnością dobrze zna szwedzki crowne. To formacja obecna na scenie heavy metalowej zaledwie od pięciu lat, a już zdobyła szerokie grono oddanych słuchaczy. Doświadczeni muzycy w składzie, umiejętność tworzenia chwytliwych melodii i hitowych kompozycji okazały się receptą na sukces Crowne. Dwa poprzednie albumy udowodniły, że grupa potrafi znakomicie łączyć stylistykę power metalu, melodyjnego heavy metalu i hard rocka.


Po dwóch latach oczekiwania nadszedł czas na trzeci studyjny album zatytułowany „Wonderland”, który ukazał się 22 sierpnia nakładem wytwórni Frontiers Records. Skład pozostał bez zmian. Na czele ponownie melduje się wokalista Alexander Strandell, którego charyzmatyczny głos nadaje utworom przebojowości, klimatu szwedzkiego hard rocka oraz melodyjnego charakteru. Jego wokal znakomicie współgra z tym, co proponuje reszta zespołu. Istotną rolę odgrywają tu także klawisze Jona Tee i gitarowe popisy Love Magnussona – ich wzajemne uzupełnianie się tworzy bogatą, dopracowaną i pełną pomysłowości warstwę instrumentalną. Całość brzmi świeżo, energetycznie i z odpowiednią dozą drapieżności. Crowne kontynuuje raz obraną ścieżkę, nie eksperymentując z nowymi kierunkami, co z pewnością ucieszy fanów.


Album otwiera tytułowy utwór „Wonderland” – prosty, lecz niezwykle przebojowy kawałek, który doskonale oddaje charakter i styl zespołu. Prawdziwym strzałem w dziesiątkę jest jednak motyw przewodni w „Waiting for You”, który przywodzi na myśl klasyczny „Kind Hearted Light” grupy Masterplan – to prawdziwa petarda, wypełniona pozytywną energią i niebanalną melodią. Rewelacyjny numer! Z kolei marszowy „Eye of the Oracle” nawiązuje do charakterystycznych rozwiązań znanych z twórczości Sabaton, wprowadzając epicki klimat. Podobne emocje budzi podniosły „Heaven Tonight” – kolejny świetny przykład miksu melodyjnego metalu, power metalu i hard rocka. W rozpędzonym „Timing Is Right” można doszukać się echa Helloween, a sama kompozycja pokazuje, jak dobrze Crowne bawi się konwencją gatunku. Na wyróżnienie zasługuje również pomysłowy, świetnie bujający „Legacy”, przywodzący na myśl najlepsze momenty w dorobku Dynazty, oraz nastrojowy, lżejszy „The Fall”, który stanowi przyjemne urozmaicenie tracklisty.


„Wonderland” to album pełen energii, przebojowy i przyjemny w odbiorze, znakomicie oddający styl i charakter Crowne. Choć momentami brakuje tu nieco większej spójności i elementu zaskoczenia, całość broni się znakomitym wykonaniem i solidnym materiałem. To bardzo dobra płyta, choć mam wrażenie, że zespół stać na jeszcze więcej. Mimo drobnych niedociągnięć, „Wonderland” to pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnego metalu i szwedzkiej szkoły grania.


Ocena: 8/10

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

BURNING WITCHES - Inqusition (2025)

Dziesięć lat temu swoje pierwsze kroki w świecie heavy metalu stawiał szwajcarski zespół Burning Witches. Formacja złożona wyłącznie z kobiet okazała się strzałem w dziesiątkę i bardzo szybko zyskała popularność. Mimo zmian w składzie grupa wciąż istnieje i regularnie tworzy nową muzykę. W 2023 roku do zespołu dołączyła Courtney Cox, znana wcześniej z The Iron Maidens, a wspólnie nagrały album Inquisition. Płyta miała premierę 22 sierpnia nakładem Napalm Records. Nie jest to ani najlepszy, ani najgorszy krążek w dorobku Burning Witches.

Najnowszy materiał wciąż utrzymany jest w stylistyce heavy/power metalu, opartej na mocnych, zadziornych riffach, chwytliwych melodiach i przebojowości. Choć nie ma tu większych zmian stylistycznych ani eksperymentów, to jednak czuć lekki spadek formy w porównaniu z poprzednim albumem The Dark Tower. Momentami płyta potrafi nużyć pewną monotonią – trochę granie na jedno kopyto, trochę brak większej dawki hitowych kawałków. Efekt? Bardzo dobry album, ale do ideału czegoś zabrakło.

Na pewno warto docenić wokal Laury i jego drapieżność, a także imponujące gitarowe popisy duetu Courtney Cox i Romany Kalkuhl. Wszystko brzmi tak, jak powinno, jednak odnosi się wrażenie, że zabrakło finalnego szlifu, który nadałby temu materiałowi wyjątkowy charakter.

Jak zwykle okładka Burning Witches prezentuje się znakomicie – dopracowana, klimatyczna i przyjemna dla oka. Również produkcja stoi na wysokim poziomie. Sam materiał jest jednak nierówny, choć ma sporo momentów wartych uwagi.

Album otwiera krótkie, klimatyczne intro, po którym wkracza agresywny „Soul Eater” – prawdziwy killer z mocnym riffem, ostrymi partiami wokalnymi i przebojowym refrenem. Wszystko się zgadza. „Shame” jest bardziej stonowany, utrzymany w klasycznym heavy metalu, ale mroczny klimat i chwytliwy refren to jego mocne strony. „The Spell of the Skull” również wypada solidnie, lecz brakuje mu elementu zaskoczenia, czegoś, co pozwoliłoby mu się wyróżnić. Tytułowy „Inquisition” niestety sprawia wrażenie dość oklepanego – brzmi jak wariacja na temat wcześniejszych kawałków zespołu. „High Priestess of the Night” również nie robi większego wrażenia – to tylko poprawny heavy metal z lekkim hardrockowym akcentem.

Na szczęście jest „Burn in Hell” – prawdziwa petarda, pełna energii i agresji. Właśnie w takim wydaniu kocham Burning Witches! Szkoda, że tego typu killerów jest na płycie tak mało. Podobną moc prezentuje „In for the Kill” – dynamiczny, agresywny, idealny przykład heavy/power metalu w najlepszym wydaniu. Mniej porywający jest natomiast „In the Eye of the Storm”, choć znacznie lepiej wypada energetyczny i zadziorny „Mirror, Mirror”, który należy do najlepszych utworów na płycie.

Nowy album Burning Witches jest solidny i ma kilka mocnych momentów, w tym parę świetnych killerów. Niestety jako całość nie powala na kolana. Brakuje świeżych pomysłów na aranżacje, motywy gitarowe czy solówki. Czuć, że można było to dopracować, by efekt był bardziej spektakularny. Płyta daje sporo radości i zdecydowanie warto jej posłuchać, ale nie jest to najlepsze wydawnictwo, jakie usłyszałem w 2025 roku.

Ocena: 7,5/10

niedziela, 24 sierpnia 2025

RAGE - A new World rising (2025)


 Odnoszę dziwne wrażenie, że niemiecki Rage od czasu wydania Resurrection Day z 2021 r. i od momentu, gdy do zespołu dołączył gitarzysta Jean Bormann, przeżywa swój najlepszy okres. Z płyty na płytę są coraz lepsi, a apogeum tego rozwoju Rage osiąga na najnowszym albumie zatytułowanym A New World Rising, który ukaże się 26 września za sprawą Steamhammer. To faktycznie nowy rozdział w historii Rage. Kto by pomyślał, że 25. album tej doświadczonej kapeli okaże się – przynajmniej dla mnie – ich najlepszym dziełem?


Wszyscy fani power metalu wypatrywali nowych płyt Primal Fear czy Helloween, a tymczasem mocne uderzenie nadeszło z najmniej spodziewanej strony. Szok! Rage pokazuje, że power metal może być zagrany z pazurem, agresją, a jednocześnie nowocześnie i przebojowo. Odnoszę wrażenie, że to najbardziej melodyjny i chwytliwy album w dorobku grupy. Zespół przeżywa drugą młodość i zaskakuje ciekawymi pomysłami. Płyta jest zróżnicowana i zaskakuje na każdym kroku. Znajdziemy tu nawet growl, trochę deathmetalowego klimatu czy thrashmetalowej energii. Całość jest spójna, klimatyczna, a przy tym niezwykle równa i godna podziwu. Rage pozamiatał!


Peavy jest w znakomitej formie wokalnej – nie męczy, a wręcz sieje zniszczenie i porywa w świat ostrego power metalu. Momentami czuję się, jakbym słuchał mieszanki Primal Fear, Overkill i Helloween z czasów The Dark Ride. Gitarzysta Jean Bormann błyszczy i potwierdza, że jest świetnym muzykiem, który wyniósł Rage na zupełnie inny poziom.


Okładka? Miła dla oka, potwierdzająca klasę zespołu i samego albumu. Brzmienie – perfekcyjne, ciężkie i drapieżne, momentami jakby żywcem wyjęte z thrashmetalowej płyty. Jest moc!


Sam materiał to 13 utworów i 47 minut prawdziwej jazdy bez trzymanki. Intro A New World Rising klimatyczne i budujące napięcie – kocham takie wprowadzenia, gdzie gitary powoli zaczynają „rozwalać system” i szykują nas na dewastację. Potem wkracza walec w postaci Innovation i… jakie to świetne! Od razu czuję, że słucham płyty wybitnej, która zostanie z nami na lata. Mocny riff i przebojowy refren po prostu szokują – geniusz Rage w pełnej krasie. Chce się więcej!


Elementy thrashu i mrocznego power metalu można znaleźć w Against the Machine – i znów mam ciarki. Refren pokazuje, że power metal nie musi być przewidywalny i oklepany. Tego typu utwory przydałyby się nawet nowemu Helloween czy Primal Fear. Istny czad i emocje jak przy słuchaniu Painkillera Judas Priest! Singiel Freedom znakomicie przygotował grunt pod album, w pełni oddając jego klimat i jakość. To jeden z najlepszych utworów Rage w ogóle – tak powinien brzmieć power metal XXI wieku! Przebojowy refren idealny na koncerty.


Nie ma chwili wytchnienia – Rage wytacza kolejne działa. Rozpędzony We'll Find a Way kipiący energią i zachwycający ostrym riffem oraz melodyjnym charakterem – formuła, którą powinni podpatrywać inni. Klimaty Helloween, Gamma Ray czy Primal Fear pobrzmiewają w melodyjnym i złożonym Cross the Line. To power metal w najlepszym wydaniu – brutalny, nowoczesny, z masą smaczków. Nawet elementy death metalu znajdziemy w tle. Brawo za pomysłowość!


Jest też element zaskoczenia za sprawą Next Generation, gdzie zespół flirtuje z nowoczesnym brzmieniem, ale wciąż trzyma szybkie tempo i thrashową agresję. Rage zwalnia przy Fire in Your Eyes – mocarnej, drapieżnej balladzie, która idealnie trafia w mój gust. Świetnie buja także hicior Leave Behind, pokazujący bardziej komercyjne, ale pozytywne oblicze Rage. To hit za hitem!


Trochę heavy metalu i hardrockowego feelingu znajdziemy w zakręconym Paradigm Change – znów pomysłowo zagrane. Rage potrafi urozmaicać materiał, zachowując agresję i pazur. Nowoczesność i mroczny klimat to atuty Fear of Our Time, z kolei Beyond the Shield of Misery to radośniejszy power metal czerpiący z Gamma Ray, Brainstorm czy Mystic Prophecy. Energia, niemiecka szkoła i czysta petarda!


Najdłużej przekonywałem się do nowej wersji Straight to Hell, która oddaje styl Rage, ale trochę odstaje od całości – wydaje się nieco toporna. Wciąż jednak to Rage wysokich lotów.


Rage wkroczył w rejony bardziej melodyjne, dynamiczne i przebojowe. Wyznacza nową jakość w power metalu i udowadnia, że w tym gatunku wciąż można nagrać świeży i pomysłowy materiał. Nie gonią za trendami – stawiają na to, w czym są najlepsi. Rasowy niemiecki power metal z nutką nowoczesności, przebojowości i drapieżności – takie Rage kupuję w ciemno!


Jak dla mnie – najlepszy album tej grupy i mocny kandydat do płyty roku. Dajcie spokój z czekaniem na Helloween – lepiej wypatrujcie nowego Rage.


Ocena: 10/10

sobota, 23 sierpnia 2025

FEANOR - Hellhammer (2025)

 


Ostatnie dzieła argentyńskiej formacji Feanor były prawdziwą ucztą dla fanów heavy/power metalu, zwłaszcza miłośników muzyki w stylu Manowar, Wizard czy Majesty. W roku 2023 doszło do personalnych roszad – z zespołu odeszli Sven D’Anna i David Shankle. Udało się jednak pozyskać równie wielkie i znane nazwiska. Wokalistą został Micke Stark ze Stormburner, a na gitarze zagrają E.V. Martel, który miał epizod w Manowar, oraz Thilo Hermann, znany z okresu świetności Running Wild. Na skrzypcach usłyszymy Dianę Boncheva. Od ostatniej płyty minęły cztery lata, a już 14 września nakładem No Remorse Records ukaże się piąty album studyjny zatytułowany „Hellhammer”. Wszystkie znaki na niebie wskazują, że będzie to coś niezwykłego.


Kiedy widzi się okładkę autorstwa Andrea Marshalla, wiadomo, że szykuje się wyjątkowy album. Uwielbiam jego prace i ukryte w nich motywy. Okładka „Hellhammer” również zachwyca i przywodzi na myśl klasyki Blind Guardian czy Running Wild. Na wysoką jakość całości wpływa także brzmienie stworzone przez Pieta Sielcka. Sam materiał jest bardzo klimatyczny i zróżnicowany, a co najważniejsze – pozostaje w stylizacji epickiego heavy/power metalu. Słychać tu oczywiście wpływy Wizard czy Manowar, ale także coś z Running Wild i Blind Guardian. Brzmi to wszystko świeżo i pomysłowo. Feanor zaskakuje i nie trzyma się kurczowo stylu Manowar, co pokazuje potencjał nowego składu. Miałem obawy po odejściu Svena i Davida, ale teraz wiem, że nowi członkowie wnieśli nową jakość. „Hellhammer” ogólnie brzmi jak zaginiony klasyk lat 90.


Płyta kryje też sporo ciekawych gości, takich jak Sven D’Anna, Ross the Boss czy David Shankle. Dzięki temu nadal czuć klimat i styl Manowar. Album trwa 67 minut i zawiera 13 utworów. Zaczynamy od killera – Feanor stawia na rozpędzony, power metalowy „Sirens of Death”, z melodyjnym motywem przewodnim i podniosłym refrenem. Uczta dla fanów tego gatunku. Chórki Pieta dodają utworowi uroku i mocy rodem z ostatnich płyt Iron Savior. Micke Stark sieje zniszczenie i dodaje urozmaicenia swoim głosem – jest moc! Wspaniale znów usłyszeć Thilo Hermanna w szybkich petardach, jak „Bad Decisions”, gdzie pobrzmiewają patenty Iron Savior, Wizard czy nawet starego Blind Guardian – klasa sama w sobie. Wiele riffów już słyszeliśmy w roku 2025, ale ten zdobiący tytułowy „Hellhammer” jest jednym z najlepszych. Prosty, zadziorny, z wyczuwalnymi wpływami Judas Priest („Metal Gods”) czy Krokus („Tokyo Nights”). Utwór to majstersztyk, pokazujący, jakiej klasy zespołem jest Feanor.


Stonowany i epicki „Remember the Fallen” to miks patentów Iron Savior i Manowar – rycerski klimat i ciekawe aranżacje. Na płycie znajdziemy również rozbudowany, pełen rozmachu kolos „The Epic of Gilgamesh Pt. 2”. Thilo Hermann przypomina czasy Running Wild w przebojowym „H.M.J.”, gdzie czuć stary, dobry piracki klimat. Nic dziwnego, że wybrano go na drugi singiel. Mamy też energiczny i przebojowy „Maglor the Singer” – oj, dużo się tutaj dzieje. Rycerski i marszowy „The Flight of the Valkyries” to ukłon w stronę Manowar. „House of Fire” kipi energią i zabiera nas w rejony klasycznego power metalu. Ross the Boss pojawia się w heavy metalowym hymnie „This One’s for You”, który emanuje klimatem Manowar. Tak to się robi w wielkim stylu – to jest heavy metal i nie trzeba nic więcej dodawać. Wielki finał wielkiej płyty.


„Hellhammer” to album dojrzały, agresywny, melodyjny i epicki. Feanor w nowym składzie otwiera nowy rozdział swojej historii i nagrywa jedną z najlepszych płyt – a może i najlepszą? Uczta dla fanów heavy/power metalu. Usłyszeć Thilo ponownie w akcji to największa atrakcja „Hellhammer”. Płyta – petarda.

Ocena: 9,5/10

piątek, 22 sierpnia 2025

IRON SAVIOR - Reforged : Machine World (2025)


„Machine World” to trzecia odsłona serii Reforged, którą niemiecki zespół Iron Savior rozpoczął w 2017 roku. Celem tego projektu było ponowne nagranie utworów z okresu współpracy z wytwórnią Noise Records, aby umożliwić ich dostępność młodszym fanom zespołu oraz tchnąć nowe życie w klasyczne kompozycje. Pomysł okazał się trafiony, szczególnie że – według słów Pieta Sielcka – zdobycie oryginalnych płyt z tamtego okresu graniczy dziś z cudem. „Machine World” to finalna część tego przedsięwzięcia i ukaże się 22 sierpnia nakładem Perception, będącej częścią Reigning Phoenix Music.


Forma Iron Savior wciąż zachwyca – i nie podlega żadnej dyskusji. Piet Sielck niezmiennie imponuje swoim charakterystycznym wokalem oraz znakomitą grą na gitarze. To jeden z moich muzycznych idoli – uwielbiam jego styl, talent i umiejętność tworzenia chwytliwych, energetycznych kawałków. Jego rozpoznawalne brzmienie można wyłapać już po kilku sekundach. Dysponuje drapieżnym, wyrazistym głosem, który doskonale współgra z ciężkimi, melodyjnymi riffami. Od samego początku w gitarowych partiach wspiera go Joachim Küstner, a ten duet od lat gwarantuje power metalową jazdę bez trzymanki.


Nowe wersje dobrze znanych utworów zyskały na świeżości i bardziej współczesnym charakterze. Choć sam mam ogromny sentyment do oryginałów, muszę przyznać, że zabieg odświeżenia był udany i wniósł nową energię w klasyczne kompozycje.


Świetnie wypada „Never Say Die” z nieco niedocenianego albumu Dark Assault – brzmi jak współczesny Iron Savior w najlepszym wydaniu. Potężniejsze brzmienie zyskał również „Eyes of the World”. Na składance dominuje materiał z czasów Battering Ram, jednej z moich ulubionych płyt zespołu. Warto sięgnąć po nowe wersje „Time Will Tell” oraz „Stand Against the King” – brzmią nowocześniej, ale mimo wszystko jestem zwolennikiem klasycznych wykonań. Największą korzyść z odświeżenia odniosły utwory z albumu Interlude. Doskonałym przykładem są klimatyczny „Stonecold” i bardziej agresywny „Touching the Rainbow”. Na uwagę zasługuje również bardzo udany cover „Starbreaker” z repertuaru Judas Priest. Największą ciekawostką albumu jest jednak ballada „Nevermore” – w oryginale zaśpiewana przez Kaia Hansena, tutaj w interpretacji Pieta Sielcka. Jego głos nadaje kompozycji zupełnie nowy, lecz równie poruszający charakter.


Finał serii Reforged można uznać za w pełni udany. Piet Sielck dostarczył krążek pełen energii, przemyślanych aranżacji i nostalgii. To album skierowany przede wszystkim do fanów zespołu, ale też doskonały punkt wyjścia dla nowych słuchaczy, którzy nie mieli jeszcze okazji poznać starszej twórczości Iron Savior. „Machine World” to również okazja, by po raz pierwszy usłyszeć, jak w roli basisty sprawdza się nowy członek zespołu – Patrick Opitz.


Ocena: 8/10





czwartek, 21 sierpnia 2025

MARTYR - Dark Believer (2025)


 Holenderski Martyr działa na scenie od dekad, a jego początki sięgają jeszcze lat 80. W dorobku zespołu znajdziemy już sześć pełnych albumów, a najnowszy z nich – „Dark Believer” – ujrzał światło dzienne 15 sierpnia nakładem wytwórni ROAR Records. Holendrzy wciąż wierni są swoim korzeniom i garściami czerpią inspiracje z dokonań takich formacji jak Metal Church, Cloven Hoof czy Satan. Tym razem adresują swoją muzykę głównie do fanów klasycznego heavy, żwawego speed metalu i podniosłego power metalu.


Poprzedni krążek, „Planet Metalhead” z 2022 roku, spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem i uchodzi za jeden z ich bardziej udanych materiałów. Od tamtej pory doszło jednak do istotnych roszad w składzie – do zespołu dołączyli gitarzysta Justin Shut i perkusista Ed Van Wijngaarden. Zmiany personalne nie zachwiały jednak fundamentami Martyr – grupa dalej kroczy swoją wytyczoną ścieżką. „Dark Believer” to płyta energetyczna, bezkompromisowa, a przy tym niezwykle melodyjna. Może nie zawiera utworów na miarę żelaznych klasyków gatunku, ale bez wątpienia broni się jako całość i stanowi mocny punkt w dyskografii Holendrów.


Album oferuje dziewięć kompozycji o łącznym czasie trwania 46 minut. Otwiera go mroczny, podszyty niepokojem „Darkness Before Dawn” – kawałek, który emanuje energią i zadziornością. Choć nie odkrywa nowych lądów, przyjemnie rozgrzewa słuchacza. Tytułowy „Dark Believer” zasługuje na szczególne wyróżnienie dzięki swojej chwytliwości i świetnie zbudowanej melodii. Z kolei „Wrath of the Fallen” to rasowy metalowy strzał w twarz – szybki, agresywny, ale zarazem niezwykle przystępny. To również świetny pokaz możliwości wokalnych Roberta Van Harena, który umiejętnie łączy agresję z melodyjnym śpiewem – prawdziwy frontman z krwi i kości.


Na drugim biegunie znajdziemy monumentalny, najdłuższy na płycie „Cemetery Symphony”, w którym pobrzmiewają echa dokonań Metalliki. Utwór utrzymany jest w bardziej refleksyjnym, mrocznym klimacie, co stanowi ciekawą odmianę. Dla mnie jednak bezsprzecznym numerem jeden jest „Insidious” – utwór przywołujący najlepsze czasy Judas Priest z ery „Painkiller” czy Primal Fear w ich szczytowej formie. To prawdziwy killer, który powinien stać się wizytówką koncertowych setów Martyr. Nie brakuje też mocniejszego uderzenia – „Venoms Scent” zdradza wpływy thrash metalu, dodając płycie dodatkowej ostrości. Świetne gitarowe zagrywki można podziwiać w „Harvest of Soul”, gdzie melodia idzie w parze z ciężarem riffów. Zwieńczeniem całego krążka jest pełen werwy, zróżnicowany „Legions of the Cross” – dynamiczny, szybki i pełen agresywnej energii, idealne podsumowanie tej muzycznej podróży.


„Dark Believer” to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów w dorobku Martyr. Nie jest to może dzieło przełomowe, ale znakomicie oddaje esencję heavy, power i speed metalu. Holendrzy pokazują, że wciąż potrafią grać z pasją, pomysłem i charakterem. To album, który z pewnością znajdzie swoje miejsce w sercach fanów klasycznego metalu i niejednemu umili czas.


Ocena: 8/10

wtorek, 19 sierpnia 2025

WARMEN - Band of brothers (2025)


 "Band of Brothers" to kolejny tegoroczny przykład udanej mieszanki melodyjnego death metalu i power metalu. W muzyce Warmen słychać wyraźne wpływy Children of Bodom, Thunderstone czy Sinergy. To przede wszystkim fuzja agresji, drapieżności i melodyjności. "Band of Brothers" to już siódmy album studyjny tej fińskiej formacji, działającej nieprzerwanie od 1999 roku.


Za nazwą Warmen kryje się spore doświadczenie i znane nazwiska. Od 2023 roku w składzie znajduje się Petri Lindroos (Ensiferum), który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jego charakterystyczny wokal wnosi zarówno agresję, jak i melodyjność, jednoznacznie kierując zespół w stronę melodic death metalu. W partiach gitarowych wspiera go Antti Wirman (Exilbris), serwując solidne, pełne energii riffy – choć do prawdziwego geniuszu trochę im jeszcze brakuje. Nie sposób jednak odmówić całości ciekawych zagrywek i spójnej melodyjności. Za klawisze odpowiada Janne Wirman, znany z Children of Bodom. Mając tak rozpoznawalnych muzyków, można by oczekiwać dzieła z najwyższej półki – tymczasem dostajemy po prostu dobry album, choć niepozbawiony ograniczeń.


Krążek ukazał się 15 sierpnia i oferuje 40 minut muzyki. Otwiera go mroczny i agresywny utwór tytułowy "Band of Brothers" – dynamiczny i melodyjny, choć pozbawiony elementu zaskoczenia. Prawdziwy pazur zespół pokazuje w energetycznym "One More Year", który aż kipi od mocy – to zdecydowanie jeden z najlepszych momentów albumu. Z kolei melodyjny "Nine Lives" ukazuje potencjał Warmen, a utrzymany w podobnym tonie power metalowy "Out for Blood" zachwyca świetną robotą gitarzystów. W nowocześniejszym "March or Die" grupa eksperymentuje z brzmieniem – nie jest to złe podejście, choć zabrakło mu odrobiny przebojowości. Natomiast zadziorny, drapieżny "Untouched" w klimacie power metalu zdecydowanie dodaje albumowi charakteru i świeżości.


Warmen to uznana marka, która dostarcza solidną mieszankę melodyjnego death metalu i power metalu. Stawia na agresję i melodyjność, potrafiąc stworzyć materiał wart uwagi. Niestety, zabrakło nieco polotu i nowatorskich rozwiązań, by mówić o wydawnictwie z najwyższej półki. Mimo to "Band of Brothers" to album, który z pewnością zadowoli wielu fanów gatunku.


Ocena: 7,5/10


niedziela, 17 sierpnia 2025

ELLEFSON/SOTO -Unbreakable (2025)


 "Vacation in the Underworld” pokazał, że basista David Ellefson i wokalista Jeff Scott Soto doskonale się rozumieją i potrafią stworzyć ciekawy materiał z pogranicza heavy metalu i nowoczesnego hard rocka. Debiut z 2022 roku został dobrze przyjęty, a teraz, po trzech latach, panowie powracają z nowym albumem zatytułowanym „Unbreakable”. Tym razem duet postawił na ciężar, agresję i nowoczesne brzmienie.


Premiera płyty odbyła się 15 sierpnia nakładem Rat Pak Records. Cieszy fakt, że za materiałem stoją znani i doświadczeni muzycy. Gitarzysta Valerio De Rosa dał się poznać w Embrace of Souls, a drugi gitarzysta, Andrea Martongelli, działa w Arthemis. Razem stawiają na mocne riffy i mieszankę heavy metalu z hard rockiem. Skład uzupełnia perkusista Paolo Caridi, znany z Flames of Heaven. Dobrze jest posłuchać Soto w cięższej oprawie, a miłym dodatkiem jest gościnny udział Tima „Rippera” Owensa.


Album otwiera utwór tytułowy – „Unbreakable” – ostry, pełen energii kawałek, będący znakomitą mieszanką heavy metalu i hard rocka. „SOAB” to przykład nowoczesnego hard rocka: dynamiczny, z pazurem i łatwo wpadający w ucho. Pewne echa thrash metalu można wychwycić w „Hate You, Hate Me”, a podobne emocje wywołuje agresywny i przebojowy „Vengeance”, w którym pojawia się Tim Owens. To naprawdę mocny numer. Reszta albumu to solidna porcja nowocześnie zagranego heavy metalu i hard rocka.


„Unbreakable” to jeszcze nie płyta idealna, ani wielka jak nazwiska stojących za nią muzyków, ale wciąż bardzo solidna w swojej kategorii. Jest pazur, są potencjalne hity i zdecydowanie nie ma powodów do narzekania.


Ocena: 7/10

piątek, 15 sierpnia 2025

HAUNT - Ignite (2025)


 Ciężko nadążyć za produktywnością amerykańskiego zespołu Haunt. Działają od 2017 roku, a na swoim koncie mają już dziesięć albumów. Ich twórczość to hołd dla heavy metalu lat 80., w klimacie zbliżonym do Enforcer, Cauldron czy Night Demon. Grupa stawia na klasyczne brzmienie i radzi sobie w nim całkiem dobrze, choć światowej kariery jeszcze nie zrobiła. Najnowszy album nosi tytuł Ignite i ukazał się 13 sierpnia.


Od 2023 roku skład Haunt pozostaje niezmienny. Centralną postacią jest Trevor Church – odpowiada zarówno za partie wokalne, jak i gitarowe. W sferze gitar wspiera go Andy Lei. Razem tworzą zgrany duet, serwując solidną dawkę riffów i solówek. Nie ma tu jednak nic przełomowego – to raczej rzemieślniczo dobry materiał. Trevor jako wokalista sprawdza się poprawnie, choć trudno nazwać go wyjątkowym. Ignite nie przynosi rewolucji, a jedynie kontynuuje sprawdzony kierunek.


Na wyróżnienie zasługuje klimatyczne wprowadzenie w postaci Extraordinary Life. Utwór ma ciekawą aranżację i nastrój, ale brakuje mu mocy i drapieżności. Sporą dawkę melodyjności i klasycznych zagrywek znajdziemy w Eventide – jednym z najciekawszych momentów albumu. Ciekawie wypada również mroczniejszy, lekko psychodeliczny utwór tytułowy Ignite oraz przesiąknięty duchem NWOBHM Not the Same. Więcej energii wnosi dynamiczny Long Cold Lonely Winter, natomiast spokojny If I Said Goodnight niestety nie broni się jako ballada.


Haunt to zespół, który zdaje się stawiać bardziej na ilość niż na dopracowanie jakości. Trzeba im jednak oddać, że z pasją odtwarzają klimat lat 80., a miejscami nawet lat 70. Chęci i zaangażowanie mają ogromne, ale ich potencjał kompozycyjny wymaga jeszcze rozwinięcia. Ignite to album przyjemny w odsłuchu, lecz niewiele z niego zostaje w pamięci.


Ocena: 5/10

HAMMER KING -Make metal royal again (2025)


 Nie trzeba mnie dwa razy namawiać, by sięgnąć po nowy krążek niemieckiej formacji Hammer King. Ich albumy biorę w ciemno – trafiają w mój muzyczny gust niemal bez pudła, a stylistycznie przypominają mi HammerFall, Majesty czy Stormwarrior. Do tej pory każdy ich materiał oceniałem wysoko, jednak siódmy studyjny album, Make Metal Royal Again, choć bardzo dobry, nie dorównuje najlepszym dokonaniom kapeli. Premiera odbyła się 15 sierpnia.


W składzie nastąpiła drobna roszada – za perkusją zasiadł Ivo Shandor, obecny w zespole od 2024 roku. Hammer King to wciąż przede wszystkim perfekcyjnie zgrane, pełne wigoru i melodyjnego polotu gitarowe dialogi duetu Gino Wilde / Titan Vox V. Sporo tu chwytliwych riffów i energetycznych aranżacji, ale momentami brakuje błysku prawdziwego geniuszu. Mam jednak niezmienną słabość do głosu Tytana – ta fascynacja zaczęła się już przy pierwszym kontakcie z płytą Rossa The Bossa. Wokalista ma manierę, która miejscami przywodzi na myśl Kaia Hansena czy Joacima Cansa.


Oprawa graficzna tym razem nie wywołuje większych emocji, a produkcja utrzymana jest w kanonach niemieckiego power metalu – solidna, lecz przewidywalna. Materiał jest zdecydowanie udany, ale nie jest to szczyt możliwości Hammer King.


Album otwiera petarda w postaci King for a Day – utworu porywającego, przystępnego i zagranego z prawdziwym rozmachem. Chwilę później nadchodzi tytułowy Make Metal Royal Again, w którym pobrzmiewają echa Gamma Ray, HammerFall czy Powerwolf. Skądinąd to skojarzenie jest w pełni uzasadnione – nad produkcją czuwał Charles Greywolf z Powerwolf. To bezdyskusyjny hit i jeden z filarów płyty.


Nieco bledsze wrażenie pozostawia Hammerschlacht, w którym zabrakło zarówno mocy, jak i wyrazistej koncepcji. Na przeciwległym biegunie plasuje się For Crown and Kingdom – przebojowy, melodyjny, wyraźnie inspirowany klasyką gatunku heavy/power.


Prym w moim osobistym rankingu wiedzie Kneel Before the Throne – kawałek kipiący pasją i energią, z refrenem, który zostaje w głowie na długo. Podniosły i lekko epicki Major Domus również może śmiało konkurować o miano jednego z najmocniejszych fragmentów płyty. Ostra jazda w Hell Awaits the King oraz monumentalny, rycerski The Last Kingdom zamykają album w wielkim stylu.


Choć zdarzają się momenty mniej porywające, Hammer King wciąż dostarczają solidną porcję hymnów, które potrafią na długo zagościć w pamięci. To wydawnictwo usatysfakcjonuje wiernych fanów, choć może nie oczaruje każdego. Jedno jest pewne – warto posłuchać, bo Hammer King wciąż potrafią trzymać wysoki poziom.


Ocena: 8/10

HELLOWEEN - Giants and monsters (2025)


 Pisanie recenzji płyt swoich ukochanych zespołów bywa trudne. Często trzeba zmagać się z sentymentem, a czasem wręcz ślepą miłością do zespołu i swoich idoli. Nigdy tego nie ukrywałem — jednym z takich zespołów, które darzę wyjątkowym uczuciem, jest Helloween. Do dziś, niezależnie od tego, co nagrają, pozostają w moim top 5 ulubionych kapel. Kai Hansen szybko stał się dla mnie najważniejszą postacią w świecie heavy metalu — to on przekonał mnie do tego gatunku. Chodzący geniusz i mistrz. Zawsze marzyłem, żeby Kai Hansen i Michael Kiske wrócili kiedyś do zespołu. To marzenie się spełniło — grają koncerty, odświeżają rzadziej grane hity. Zabawa trwa. W nowym, poszerzonym składzie nagrali już dwa albumy.


Pierwszy z nich, zatytułowany Helloween, do dziś we mnie „pracuje”. Nie był to album, na jaki liczyłem, ale z czasem uznaję go za bardzo dobry. To nie jest najlepszy krążek w historii grupy, ale zasługuje na uwagę. Nie zmienia to faktu, że wciąż czuję pewne rozczarowanie. No to czas na drugie podejście — Giants and Monsters, którego premiera zapowiedziana jest na 29 sierpnia nakładem Reigning Phoenix Music.


Helloween miał kilka etapów w swojej karierze. Najpierw agresywny power metal ocierający się o thrash — czyli era Hansena na wokalu. Potem klasyczny power metal z czasów „Keeperów” i epoki Kiske i Hansena. Później zespół poszedł w stronę bardziej melodyjnego metalu i rocka. Era Derisa i Kuscha przyniosła świetny miks heavy metalu z power metalem, stawiając na mroczniejsze brzmienia. W erze Gerstnera i Löble zespół częściowo wrócił do bardziej radosnego grania, choć wciąż z domieszką mroku i agresji. W tym okresie mamy miks power metalu, heavy metalu, a nawet elementów hard rocka.


Nie ukrywam, że kiedy ogłoszono powrót Hansena i Kiske, liczyłem na klimat „Keeperów”. Zamiast tego dostaliśmy miks wszystkiego. Nie było wielkich hitów, ale Helloween to album zadziorny, mroczny i dojrzały. Potrzebuje czasu, by go przyswoić, i choć to dobry album, nie jest genialny. Liczyłem, że nowy krążek coś w tej kwestii zmieni. Zapowiedzi muzyków i próbki, jakie prezentował Hansen w filmikach, dawały nadzieję. W wywiadach padały słowa, że nowy album będzie łatwiejszy w odbiorze. Jeśli kawałki hard rockowe odgrywają tu kluczową rolę, to być może rzeczywiście dostajemy materiał przystępniejszy i skierowany bardziej do radia. Tylko że nie na taki Helloween czekałem...


Cieszy fakt, że Eliran Kantor znów stworzył miłą dla oka okładkę — choć, podobnie jak sam materiał, potrafi nieco zmęczyć. Brzmienie stoi na wysokim poziomie, a cały album jest krótszy niż poprzedni, co również zaliczam na plus. Dobrze słyszeć lepiej poukładane partie wokalne, większy udział Hansena i to, że napisał więcej utworów.


Dobra, przyjrzyjmy się, co tu mamy.


Na pierwszy ogień idzie sześciominutowy „Giants on the Run”. Utwór ma ciekawy motyw przewodni, fajny klimat i momentami przypomina choćby „Nabateę”. Refren to stary, dobry Helloween. Najbardziej cieszy fakt, że Hansen wniósł genialne motywy do kompozycji Derisa. W efekcie kawałek nabiera cech Gamma Ray. Hansen daje tu popis swojego geniuszu — można by z tych pomysłów zrobić jeszcze trzy inne utwory. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Brawo!


Weikath często tworzył utwory w stylu „Eagle Fly Free” — na nowym albumie mamy coś podobnego: „Savior of the World”. To jest właśnie to, na co czekał każdy fan Helloween. Czysty, klasyczny power metal godny epoki Keeper of the Seven Keys. Kiske daje wokalny popis. Killer! Chciałoby się więcej takich petard.


Niestety, odnoszę wrażenie, że power metal nie dominuje na tym albumie. Czas na pierwszy stonowany, nieco hard rockowy kawałek — „A Little Is a Little Too Much”. Utwór prosty, łatwo wpadający w ucho. Taka cięższa wersja „This Is Tokyo”. Przypomina też „Waiting for the Thunder” czy „If I Could Fly”. Nie jest to zły numer, może się podobać. Wokalnie duet Deris–Kiske, a kompozycja to dzieło Andiego. On też stworzył wspomniany już „This Is Tokyo”, czyli singiel, który podzielił fanów. A także balladę „Into the Sun”, która powstała jeszcze podczas poprzednich sesji nagraniowych. Piękna ballada, ale przy dużej liczbie takich spokojniejszych kawałków odczuwa się zmęczenie — zwłaszcza jeśli czekało się na power metalowe killery. Niemniej, to jedna z najpiękniejszych ballad w dorobku grupy.


Sascha Gerstner także dorzucił swój hard rockowy utwór — „Hand of God”. Może nie jest zły, ale brakuje mu energii i drapieżności. Refren prosty, łatwo wpadający w ucho. Kto szuka radosnego grania, z którego słynie Helloween, znajdzie coś dla siebie w pogodnym „Under the Moonlight” autorstwa Weikatha. Niestety, znów zahacza to bardziej o melodyjny metal i hard rock niż o power metal. Brzmi bardziej jak Unisonic niż Helloween.


Czas poszukać wreszcie power metalu. Hansen dowiózł najcięższy utwór na płycie — „We Can Be Gods”. To coś dla starych fanów i tych, którzy tęsknią za Gamma Ray. Wszyscy trzej wokaliści dają tu czadu. Mocna rzecz — powinna trafić na setlistę nadchodzącej trasy. Solówki też potrafią porwać, choć mam wrażenie, że właśnie tych solówek jest tu mniej niż ostatnio.


Na poprzednim albumie Gerstner zaskoczył „Golden Times” — szok, że to on go napisał, bo brzmiał jak kawałek z ery „Keeperów”. Na nowym albumie mamy „Universe” — podobnej klasy numer. Ciekawostką jest to, że brzmi jak miks „Skyfall” i wspomnianego „Golden Times”. Brzmi jak zaginiony klasyk z lat 80. Sascha potrafi pisać pod Kiske, a jego powrót zdecydowanie pozwolił Gerstnerowi rozwinąć skrzydła.


I jest jeszcze „Majestic” autorstwa Hansena. Może nie jest to killer na miarę „Skyfall”, ale ma epicki wydźwięk i znów słyszymy udział wszystkich wokalistów. Trochę brakuje tu ognia i szybkości, ale świetna praca gitar i prosty, chwytliwy refren nadrabiają braki. Również zaliczam go do najlepszych momentów na płycie. Plus za patenty w stylu Gamma Ray.


I znów ten sam problem co ostatnio. Mamy świetne, genialne utwory i klasyczny power metal, ale też sporo hard rocka i kawałków radiowych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a zróżnicowania na pewno nie można odmówić nowej płycie. Słucha się jej dobrze, ale ostatecznie pozostaje uczucie niedosytu. Gdzie jest ten stary, dobry Helloween? Dlaczego te ostatnie albumy są takie ciężkie w odbiorze?


Na pewno będę słuchał tej płyty często — bo to w końcu Helloween, bo jest Kiske i Hansen. Ale to nie jest ich najlepszy album. Gdyby tak połączyć te dwie płyty w jedną to byłby album idealny. Nie ma Gamma Ray, unisonic i zamiast tego mamy jeden Helloween. Chyba wolałem mieć 3 zespoły. "Giants and monsters" to nie płyta, która zawalczy o miano płyty roku. W 2025 było już kilka lepszych pozycji. Pozostaje tylko pytanie: czy wygra ślepa miłość do zespołu, czy trzeźwe myślenie i otwartość na inne zespoły niż dobrze znany Helloween?


Ocena: 7/10


czwartek, 14 sierpnia 2025

ELDKLING -Nine Evils (2025)


 Norweski Eldkling systematycznie co roku wydaje nowy materiał. 10 sierpnia ukazał się trzeci album studyjny zatytułowany Nine Evils, który w dużej mierze skierowany jest do fanów heavy/power metalu, gdzie wyraźnie słychać wpływy Iron Fire czy Helloween. Jest w tym potencjał i płyta na pewno zasługuje na uwagę.


Eldkling to przede wszystkim dobrze zgrany duet gitarowy tworzony przez Markenga i Nicolaysena. Panowie nie tworzą niczego nowego, stawiając raczej na sprawdzone patenty. W tej oklepanej formule można jednak trafić na wartościowy riff, chwytliwą melodię czy po prostu godny uwagi utwór. Tom Markeng odpowiada także za partie wokalne, lecz w tej sferze wypada słabiej. Jego głos jest daleki od ideału i brakuje w nim agresji oraz heavy metalowego pazura. Same kompozycje i styl grupy nie są złe — problem w tym, że to tylko solidne rzemiosło i nic ponadto.


Na co warto zwrócić uwagę podczas słuchania? Na pewno na energiczny i pogodny Far from Home, gdzie dostajemy dobrze zagrany heavy/power metal. Trochę w tym Gaia Epicus, trochę Helloween. Na plus zaliczam też chwytliwy i niezwykle melodyjny The Ancient, który również czerpie z dokonań Helloween czy Insania. Piękne wejście gitar mamy w rozpędzonym Betrayer, który pokazuje, że w tej kapeli drzemie potencjał na coś więcej. Nie do końca przemawia do mnie stonowany i rozbudowany Nine Evils. Radosny i przebojowy power metal wraca w Pandora’s Box i tu zespół znów błyszczy — właśnie w takiej stylistyce wypadają najlepiej. Brawo. Mroczny i nowocześniejszy Undying Devotion również zwraca uwagę.


Trochę brakuje dopracowania, konsekwencji oraz agresji i heavy metalowego ognia. Najsłabszym ogniwem jest wokal, który pasuje bardziej do melodyjnego hard rocka niż heavy/power metalu. Płyta ma jednak kilka przebłysków i zdecydowanie zasługuje na uwagę. Zespół stać na więcej i mam nadzieję, że pokażą to na następnym krążku.


Ocena: 5,5/10


środa, 13 sierpnia 2025

WARCHILD - This World ends in chaos (2025)


 Od ostatniego wydawnictwa niemieckiej formacji Warchild minęło 18 lat. Teraz, 5 sierpnia, kapela wydała swój trzeci album studyjny zatytułowany "This World Ends in Chaos". Zespół nie ma najlepszego tempa w tworzeniu nowego materiału — w końcu działa od 1991 roku, a jego dorobek obejmuje zaledwie trzy płyty.

Nowy album to miks heavy metalu z nutką hard rocka, utrzymany w topornym i mrocznym klimacie. Nie jest to płyta z najwyższej półki i niestety pozostawia sporo do życzenia.


Trochę w tym wszystkim nie pasuje mi specyficzny głos Markusa Rotha. Jego technika i styl śpiewania utrudniają odbiór całości. Partie gitarowe Christiana Benza również nie zachwycają — brakuje im przebojowości i agresji. Niby coś tam wygrywa, ale brakuje w tym ikry. To wady, które mocno rzutują na odbiór całości.


Płyta kryje jednak kilka ciekawych i godnych uwagi utworów. Na pewno takim jest dynamiczny i zadziorny "The Fear", który może się podobać. Podniosły i bardziej epicki" Warchild" także ma swoje interesujące momenty. Mocny riff pojawia się w "Alive Alone", choć to wciąż tylko solidny heavy metal. Podobnie jest z topornym Total Chance czy rozpędzonym Prisoner of the World, który, moim zdaniem, jest najciekawszym utworem na płycie.


Gdyby niemiecki Warchild trochę bardziej popracował nad kompozycjami, melodiami i jakością, mógłby sporo zyskać. Zespół potrafi grać, ale brakuje mu pomysłu na siebie i na swoje utwory. Może kiedyś pokażą, na co ich naprawdę stać? Póki co dostajemy album, który można posłuchać… i szybko zapomnieć.


Ocena: 5/10

piątek, 8 sierpnia 2025

ATOMIC WITCH - Death etiquette (2025)

 


Amerykański Atomic Witch działa na scenie od 2016 roku i od początku konsekwentnie stawia na mieszankę thrash metalu oraz death metalu. Ich muzyka to agresja, dynamika i — co istotne — wyraźna melodyjność. Po trzech latach przerwy zespół powraca z drugim albumem studyjnym, zatytułowanym "Death Etiquette". Płyta miała swoją premierę 25 lipca nakładem wytwórni Redefining Darkness Records.

Atomic Witch nie ogląda się na chwilowe mody ani eksperymenty. Wciąż grają to, co kochają: szybki, szczery i bezkompromisowy thrash metal. Trzymają się sprawdzonych, klasycznych patentów, a jednocześnie potrafią nadać im świeżości i mocy. Całość emanuje pozytywną energią i brutalnością. Potężnym filarem grupy jest duet gitarowy Jonah Meister oraz Jesse Shuttuck — panowie grają zadziornie, pomysłowo i z wyczuciem, dostarczając riffów, które mogą zachwycić każdego fana gatunku. Nie można też pominąć charyzmatycznego frontmana Greg’a Martinisa, którego drapieżny, pełen agresji wokal stał się znakiem rozpoznawczym kapeli. Idealnie wpisuje się on w stylistykę thrash i death metalu. Sam materiał jest dopracowany, a napięcie utrzymuje się od pierwszych sekund aż do finału — to prawdziwa jazda bez trzymanki.

Album trwa zaledwie 27 minut, ale jest esencją agresywnego thrash metalu. Otwiera go pełen energii i dzikości "Morgue Rat", który natychmiast pokazuje, na co stać zespół — czysta moc uderza od pierwszych sekund. Mroczny klimat i deathmetalowe elementy dominują w "Of Flesh & Chrome", gdzie szybkość idzie w parze z brutalnością. W "Worms & Dirt" kapela nieco zwalnia, wprowadzając stonowany nastrój i patenty kojarzące się z twórczością Destruction. Zaskoczeniem jest przebojowy "Dream Rot", wyróżniający się chwytliwą melodią i ocierający się momentami o heavy metal. Dalej dostajemy bezlitosny "Sabbath Breaker", energetyczny "Skelecidal" oraz zamykający album, nieco szalony "Vicious Mistress", w którym czuć punkowy pazur.

Death Etiquette to pozycja obowiązkowa dla tych, którzy kochają brutalność, szybkie tempo i agresywny przekaz. Płyta kipi energią, jest pełna dobrych pomysłów i ani przez chwilę nie pozwala się nudzić. Czas przy niej mija błyskawicznie — i właśnie tak powinien brzmieć współczesny thrash metal.

Ocena: 8,5/10

wtorek, 5 sierpnia 2025

MY TORMENT - My torment (2025)


 Miłośnicy muzyki z pogranicza Artillery, Metaliki, Overkill czy Testament powinni koniecznie sięgnąć po debiutancki album brytyjskiej formacji My Torment. Ten projekt to dzieło dwóch muzyków: Berzana Önena, odpowiedzialnego za wokal, oraz Henry’ego Englisha, który stworzył całą warstwę instrumentalną. Wspólnie powołali do życia My Torment, a efektem ich współpracy jest debiutancka płyta zatytułowana po prostu My Torment, wydana 29 lipca.


Stylistycznie zespół porusza się na styku heavy metalu i thrash metalu. Znajdziemy tu agresywne, solidne riffy, dynamiczne tempo i sporą dawkę melodyjności. Choć brakuje wyrazistych hitów, które na dłużej zapadły by w pamięć, nadrabia to szczerość przekazu, pasja muzyków i ich wyraźny talent. Widać, że doskonale wiedzą, jak przykuć uwagę słuchacza i utrzymać ją do samego końca.


Album zawiera 10 utworów, trwających łącznie 52 minuty. Otwierający krążek „Hate Incarnate” to sześciominutowa kompozycja, w której wyraźnie słychać inspiracje Metallicą i Artillery. Choć brakuje tu oryginalności, całość słucha się z dużą przyjemnością. Kolejny utwór – „Crimson Desire” – wyróżnia się mocnym riffem i zadziornym charakterem. Dalej mamy energetyczny „Life – Pain”, w którym zespół prezentuje się z wyjątkowo dobrej strony, potwierdzając, że mieszanka heavy i thrash metalu sprawdza się tu znakomicie.


Zespół pokazuje również pazur w drapieżnym „Become Fear”, gdzie szczególnie warto zwrócić uwagę na dopracowane solówki. Inspiracje Metallicą ponownie pojawiają się w nastrojowym i urozmaiconym „Silence Is the End”, gdzie muzycy próbują zaskoczyć słuchacza bardziej zróżnicowanym materiałem. Jednym z najmocniejszych punktów płyty jest „Break the Peace” – dynamiczny i agresywny utwór, momentami przywołujący skojarzenia z twórczością Metal Church. Warto także wyróżnić złożony i rozbudowany „Final Curtain”, który świetnie pokazuje, że My Torment najlepiej wypada w dłuższych, bardziej wielowarstwowych kompozycjach. W tym wszystkim imponuje bardzo udany i drapieżny głos Berzana. Pasuje do tego grania , a z.kolei Henry wygrywa solidne i wartościowe partie gitarowe. 


My Torment ma jasno określoną wizję artystyczną i wyczucie w budowaniu kompozycji. W ich muzyce słychać autentyczną dzikość, energię i szacunek dla klasyki gatunku. Choć płycie nieco brakuje przebojowości i elementu zaskoczenia, to jednak dla fanów thrashu i heavy metalu będzie to pozycja obowiązkowa.


Ocena 7/10

niedziela, 3 sierpnia 2025

BURNING LEATHER - Doctrine of the end (2025)


 Włoski Burning Leather systematycznie dostarcza nowy materiał. Minęły dwa lata, więc nadszedł czas na trzeci album studyjny tej formacji. "Doctrine of the End", który ukazał się 26 lipca, to propozycja skierowana do fanów Metalliki oraz Anthrax z ery Johna Busha.


Thrash metal zdecydowanie dominuje w stylistyce zespołu, choć nie brakuje tu także klasycznych, heavy metalowych rozwiązań. Cieszy fakt, że grupa konsekwentnie stawia na szybkie tempo, ostre riffy i energetyczne kompozycje. Trzon zespołu stanowi trio muzyków, z których najważniejszą postacią jest Mario Spano – odpowiedzialny zarówno za wokale, jak i partie gitarowe. Jego charyzma i umiejętności są wyraźnie słyszalne i przekładają się bezpośrednio na jakość krążka. W jego głosie bez trudu można doszukać się wpływów Hetfielda czy Busha – i to zdecydowanie działa na korzyść materiału. Również jako gitarzysta Spano udowadnia, że potrafi przykuć uwagę słuchacza, czerpiąc z klasyki gatunku bez popadania w karykaturę. Może nie jest to płyta przełomowa czy szczególnie oryginalna, ale emanuje szczerością, pasją i miłością do metalu – a ta pozytywna energia po prostu zaraża.


Album zawiera osiem utworów, trwających łącznie 44 minuty. Otwierający płytę "The Enemy Within" to dynamiczny strzał otwierający, oparty na sprawdzonych patentach znanych z twórczości Metalliki – udane połączenie heavy i thrash metalu. Echa Anthrax słychać wyraźnie w zadziornym i przebojowym "Church of Lies", który z miejsca wpada w ucho. Następnie pojawia się rozpędzony "Horrors of War: No Heroes Here", stanowiący kwintesencję klasycznego thrashowego brzmienia – ponownie plus za wyraźne inspiracje Anthrax. Wyróżnia się również "Asylum", utwór o mrocznym klimacie i umiejętnie budowanym napięciu, mocno inspirowany dorobkiem Metalliki. Mniej przekonujący okazuje się instrumentalny "Ember" – choć technicznie dopracowany, sprawia wrażenie zbyt rozwleczonego i może nużyć przy dłuższym słuchaniu.


Burning Leather swoim trzecim albumem potwierdza, że doskonale odnajduje się na styku thrash i heavy metalu. To solidna, kompetentnie zrealizowana pozycja, która z pewnością przypadnie do gustu fanom Metalliki, Anthrax i klasycznego metalu lat 80. "Doctrine of the End" nie zaskakuje nowatorstwem, ale nadrabia szczerością przekazu i muzyczną pasją.


Ocena: 7/10


piątek, 1 sierpnia 2025

TERRA ATLANTICA - Oceans (2025)


 

Jednym z najbardziej obiecujących zespołów młodego pokolenia, który w błyskawicznym tempie przebił się do czołówki europejskiej sceny power metalu, jest niemiecka formacja Terra Atlantica. Grupa działa od 2014 roku i od samego początku czerpie pełnymi garściami z dokonań takich zespołów jak Timeless Miracle, DragonForce, Alestorm, Dark Moor czy Gloryhammer. Już od debiutu udało im się wykreować własny, rozpoznawalny styl, a każdy kolejny album był muzyczną przygodą i prawdziwą ucztą dla miłośników melodyjnego power metalu.


Już 26 września, nakładem Scarlet Records, światło dzienne ujrzy czwarty album studyjny zespołu zatytułowany "Oceans". Z jednej strony to wciąż ta sama Terra Atlantica, którą fani zdążyli pokochać — z charakterystycznym brzmieniem i wysokim poziomem wykonania. Z drugiej jednak strony, nowa płyta kładzie większy nacisk na klimat oraz delikatnie folkowe zacięcie. Miejscami brakuje nieco energii i dynamiki, które były znakiem rozpoznawczym wcześniejszych wydawnictw.


Trzon zespołu pozostaje niezmienny. Wciąż to Tristan Harders — wokalista i gitarzysta — jest sercem i duszą grupy. To jego głos, umiejętność budowania nastroju oraz sceniczna charyzma nadają zespołowi unikalny charakter. W duecie z Dawidem Wieczorkiem tworzą znakomicie funkcjonującą, twórczą maszynę, która potrafi zaskakiwać i trzymać słuchacza w napięciu. Brak monotonii i ciągłe zmiany tempa oraz nastroju to bezsprzeczne atuty tej produkcji.


Sam materiał jest różnorodny i każdy słuchacz znajdzie tu coś dla siebie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje klimatyczny i przebojowy "Back to the Sea", który stylistycznie przywołuje skojarzenia z twórczością Dark Moor, a także Timeless Miracle. Z kolei bardziej podniosły, folkowy "Host the Sails" zdradza inspiracje Alestorm i świetnie buduje morski klimat płyty, choć nieco brakuje mu energii znanej z poprzednich krążków.


Dla spragnionych typowego, żywiołowego power metalu prawdziwą gratką będą takie utwory jak "Caribbean Shores" — energetyczna petarda, której niestety na płycie jest zbyt mało — oraz "Turn of the Tide", oparty na szybkim tempie, wyrazistym riffie i chwytliwym refrenie. To jeden z najmocniejszych momentów albumu. Uwagę przyciąga również epicki, nieco rycerski "Through the Waters and Waves", w którym gościnnie występuje Piet Sielck, dodając całości dodatkowego rozmachu.


Dalej na albumie odnajdziemy energiczny i wpadający w ucho "Land of Submarines" — typowy hit w stylu, do jakiego zespół nas przyzwyczaił. Urokliwy, liryczny "Raven in the Dark" wnosi delikatny, nastrojowy pierwiastek przypominający klimat Avantasia, zaś monumentalny "To the Realms of Gods" przywołuje skojarzenia z epickim rozmachem Sabatonu. Kulminacją albumu jest 10-minutowy kolos "Oceans of Eternity" — wielowątkowa kompozycja, w której dzieje się naprawdę wiele i którą bez wahania można porównać do najlepszych dokonań Dark Moor.


"Oceans" to kolejny udany krok w karierze Terra Atlantica. Zespół konsekwentnie umacnia swoją pozycję na scenie i po raz kolejny udowadnia, że nie brakuje mu klasy ani pomysłów. Nowy album jest bardziej zróżnicowany, pełen emocji i klimatu, który niczym morska przygoda potrafi porwać i oczarować słuchacza. Choć momentami brakuje mi odrobiny ognia i metalowego pazura, to wciąż bardzo wartościowa płyta — jedna z najciekawszych propozycji dla fanów gatunku w 2025 roku. Nie jest idealnie, ale zdecydowanie jest czym się zachwycać.


Ocena: 9/10

środa, 30 lipca 2025

HEARTS ON FIRE - Signs & wonders (2025)


Mark Boals w tym roku zdecydowanie nie próżnuje. Najpierw zachwycił swoim występem na płycie Bogusława Balceraka i jego projektu Crylord. Następnie mogliśmy delektować się świetnym albumem Reign in Glory. Teraz przyszedł czas na trzecią propozycję – drugi krążek rockowej formacji Hearts on Fire, zatytułowany Signs & Wonders. Premiera albumu miała miejsce 25 lipca nakładem wytwórni Pride & Joy Music.

Skład Hearts on Fire to nie tylko charyzmatyczny i niezwykle utalentowany Mark Boals. W zespole znajdziemy również doświadczonego basistę Dennisa Warda (Unisonic), gitarzystę Jeana Funesa, perkusistę Joela Mejię (Silent Tiger) oraz klawiszowca Erica Ragno, znanego z Khymera. To grono profesjonalistów tworzy solidną i dopracowaną mieszankę melodyjnego hard rocka. Choć nie jest to muzyka przełomowa, słucha się jej z ogromną przyjemnością – szczególnie jeśli ktoś gustuje w lżejszych, bardziej nastrojowych odmianach gatunku. Na szczególną uwagę zasługuje zgranie Jeana Funesa z klawiszowcem Erikiem Ragno, które dodaje kompozycjom romantycznego i subtelnego charakteru.

Wśród wyróżniających się utworów zdecydowanie błyszczy „Signs in the Sky”, łączący elementy melodyjnego heavy metalu i klasycznego hard rocka. To kompozycja z pomysłowym motywem przewodnim i porywającym refrenem – prawdziwa perełka na płycie. Z kolei rytmiczny i energiczny „Collective Mind” przywołuje ducha lat 80., oczarowując klimatem i stylistyką. Zespół pokazuje tu swoją klasę i udowadnia, że potrafi pisać chwytliwe, zapadające w pamięć utwory.

Na uwagę zasługuje również instrumentalny „Blood Moon” – nastrojowy, pełen przestrzeni i muzycznego piękna. Innym mocnym punktem albumu jest „Eleventh Hour”, który w tym wydaniu ukazuje zespół w najlepszym świetle – to czysta jakość i dopracowanie. Nie zabrakło też spokojniejszych, bardziej refleksyjnych momentów, jak klimatyczny „Rearview Mirror”. Z kolei „Battlefield” to utwór lekko zakręcony, z pozytywną energią, a „Road to Eternity” to przykład bardziej przystępnego, komercyjnego rocka – lekkiego, ale chwytliwego.

Signs & Wonders to prawdziwa uczta dla fanów rocka i wielbicieli wokalu Marka Boalsa. Album pełen pasji, przemyślanych kompozycji i muzycznej dojrzałości. Bez wątpienia ciekawszy i bardziej dopracowany niż debiutancki krążek zespołu. Zdecydowanie płyta godna uwagi.

Ocena : 7/10

poniedziałek, 28 lipca 2025

CRIMSON SHADOWS - Whispers of war (2025)


 W tym roku Exvamon przypomniał nam o starych, dobrych czasach DragonForce — a ich nowa płyta to prawdziwa podróż wyobraźni, która udowadnia, że w tej stylistyce nadal można wiele pokazać i zdziałać. W podobnych klimatach doskonale odnajduje się kanadyjski zespół Crimson Shadows, działający od 2006 roku. Ich początek był imponujący – wydali dwa świetne albumy, na których styl DragonForce został ciekawie połączony z melodyjnym death metalem.Niestety, po tym obiecującym starcie, na aż 11 lat zapadła cisza. Teraz jednak wracają z nowym krążkiem zatytułowanym "Whispers of War", który ukazał się 25 lipca nakładem Napalm Records. To bez wątpienia jedna z najważniejszych premier metalowych roku 2025. Zespół nie utracił ani swojej energii, ani charakterystycznej przebojowości, która tak mocno wybijała się na ich wcześniejszych wydawnictwach.


W tym czasie doszło do pewnych zmian personalnych. Na basie pojawił się Alex Snape, a na wokal powrócił po przerwie Jimi Maltais, znany z wcześniejszych płyt. Jego głos i charyzma to kluczowe elementy brzmienia zespołu – wnosi agresję, emocje i ten specyficzny klimat melodyjnego death metalu. Warto również pochwalić znakomitą współpracę gitarowego duetu Ryan / Greg, którzy stawiają na ekspresję, moc i świetne, chwytliwe melodie. Nie brakuje tu typowo "dragonforce’owych" zagrywek, które doskonale mieszają się z intensywnością i charakterem melodyjnego death metalu. Ci, którzy pokochali ich wcześniejsze wydawnictwa, szybko odnajdą się również w "Whispers of War".


Album zawiera dziewięć utworów i każdy z nich potrafi pozytywnie zaskoczyć. Już otwierający "Dawn of an Age" stanowi prawdziwy pokaz siły – to świetna zapowiedź tego, co czeka słuchacza. Przebojowy "Guardians" zachwyca pomysłowym riffem i dużą dawką melodii, stanowiąc dowód, że w stylistyce DragonForce wciąż tkwi spory potencjał. W dynamicznym "Defenders of the Crown" panowie pięknie łączą świat melodyjnego death metalu z power metalem – podobny klimat odnajdziemy również w utworach "Whispers of War" i agresywnym "Embrace the Fire".


Na szczególną uwagę zasługuje rozbudowany, klimatyczny "Battle Hard II: Battle Harder", w którym słychać nawet echa Running Wild w partiach gitarowych. Zespół wraca do bardziej bezpośredniego, dynamicznego grania w "Secrets of Our Time" – to kolejny mocny punkt albumu. "The Legacy of Steel" to z kolei prawdziwy przebój, a zamykający całość, ponad sześciominutowy "Rise of the Fallen Soul", pokazuje, że Crimson Shadows potrafią również bawić się formą i stawiać na złożone, wielowątkowe kompozycje.


Jedenaście lat to kawał czasu. Powrót Crimson Shadows do świata żywych to jedno z najważniejszych wydarzeń na metalowej scenie roku 2025. Cieszy fakt, że tak długa przerwa nie wpłynęła negatywnie na ich twórczość – wręcz przeciwnie, zespół wciąż emanuje energią, świeżością i kreatywnością. Kocham ich za to.


Ocena: 9,5/10

VERDALACK - Force from the grave (2025)


 Japonia od lat kojarzy się z takimi zespołami jak Metalucifer, Loudness czy X Japan. To właśnie tam, w 2022 roku, narodził się Verdalack — formacja młodego pokolenia, która stawia na stylistykę z pogranicza heavy, speed i thrash metalu. Ich muzyka to hołd dla brzmień lat 80., bez kompromisów i eksperymentów.


25 lipca ukazał się ich debiutancki album zatytułowany Force from the Grave. Już od pierwszych dźwięków wiadomo, że nie ma tu miejsca na nowatorstwo — to klasyczny speed metal w czystej, nieskażonej formie. Brak oryginalności nadrabiają jednak autentycznością i pasją. Szybkie tempo, chwytliwe melodie, wyrazista przebojowość i ostre, energetyczne riffy stanowią o sile tego wydawnictwa.


Na szczególną uwagę zasługuje charyzmatyczny wokalista Villain, który, mimo pewnych braków technicznych, nadrabia agresją, ekspresją i sceniczna pewnością siebie. Świetnie spisuje się też gitarowy duet Vandal / Vortex — ich riffy są ostre jak brzytwa, a solówki pełne polotu i ognia. Brzmienie albumu oraz jego estetyczna, stylizowana na lata 80. okładka, doskonale dopełniają całość.


Materiał może i jest jednowymiarowy, momentami przewidywalny, ale to wciąż solidna dawka rozrywki na wysokim poziomie. Force from the Grave to osiem szybkich i treściwych numerów, zamkniętych w trzydziestu minutach intensywnego grania. Wśród wyróżniających się utworów warto wspomnieć:


"Axehead" – szybki, agresywny otwieracz, który od razu ustawia tempo płyty.


"Heretic Flights" – z efektownymi, melodyjnymi solówkami.


"Blood Eagle" – imponujące perkusyjne wejście i bezkompromisowa energia.


"Final Assault" – singlowy strzał, który świetnie oddaje esencję albumu.


"Force from the Grace" – nieco bardziej thrashowy, z wyczuwalnym ciężarem riffów.


"Into the Flames" – bardzo melodyjny, wpadający w ucho.


"Rites of Hell" – zadziorny i bezlitosny, jak przystało na rasowy speed metal.



Force from the Grave to album skierowany do fanów klasycznego, agresywnego metalu spod znaku lat 80. Choć brakuje tu zaskoczenia i większego urozmaicenia, to jest to debiut dopracowany, spójny i pełen pasji. Verdalack udowadniają, że potrafią grać z werwą i szacunkiem do tradycji gatunku. Jeśli z czasem uda im się wprowadzić nieco więcej własnego charakteru, mogą stać się jednym z ciekawszych przedstawicieli współczesnej japońskiej sceny metalowej.


Ocena: 8/10

niedziela, 27 lipca 2025

IRON SPELL-From the grave (2025)


 Gdy tylko zobaczyłem tę piękną i jednocześnie budzącą grozę okładkę, wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować. Już wtedy przeczuwałem, że może się za tym kryć coś naprawdę wartościowego. Czy rzeczywiście pochodzący z Chile Iron Spell błyszczy na swoim drugim albumie zatytułowanym From the Grave? Premiera miała miejsce 25 lipca za sprawą wytwórni Dying Victims Productions.


Debiutancki krążek ukazał się dziewięć lat temu, lecz niewiele od tego czasu się zmieniło. Zespół, działający od 2013 roku, wciąż wiernie trzyma się klasycznego heavy metalu z domieszką speed metalu. Nie ukrywają inspiracji – słychać wpływy takich formacji jak Enforcer, Steelwing czy Skull Fist. O oryginalności raczej nie ma tu mowy, za to znajdziemy solidne oparcie na sprawdzonych schematach. Nie jest to jednak wada, dopóki są one wykorzystywane w umiejętny sposób.


Pewnym mankamentem jest brzmienie – wokal miejscami ginie wśród warstwy instrumentalnej, co psuje ogólne wrażenie. Mimo to trzeba oddać zespołowi, że przez całe 40 minut materiał nie nuży i dostarcza solidną porcję chwytliwych melodii i soczystych riffów. Choć brakuje prawdziwych „killerów”, to wszystko jest przemyślane i starannie dopracowane. Na wyróżnienie zasługuje świetna współpraca gitarzystów – Raven i Fire Jack wyraźnie celują w klimat lat 80., oferując energiczną, przebojową muzykę z dużą dawką luzu i dobrej zabawy. Wokal Marciless K. doskonale się w to wpisuje – charyzmatyczny i zadziorny, idealnie oddaje ducha tamtej epoki.


Otwierający album „Curse of the Ushers” od razu ujawnia problem z miksowaniem – wokal zostaje nieco przytłumiony przez instrumenty. Sam utwór jest prosty i przystępny. Znacznie lepiej wypada energiczny i zadziorny „Sorceress”, w którym wyraźnie słychać inspiracje Enforcer i Skull Fist. Choć nie odkrywa nowych lądów, daje sporo radości z odsłuchu. Klimatyczny i nastrojowy „While Witches Dance” to bardziej marszowy, epicki kawałek – jeden z ciekawszych momentów na płycie.


Piękne partie basowe napędzają chwytliwy „Whispers of Sorrows”, zaś przebojowy „Devil King” wprowadza patenty w stylu Running Wild. To jeden z najmocniejszych utworów na krążku i świetny dowód na to, że Iron Spell ma potencjał. Zespół potrafi pisać proste, ale wpadające w ucho kompozycje, czego dowodem jest choćby „Deep in the Night”. W podobnym klimacie utrzymany jest również „Black, Hot and Heavy” – nieskomplikowany, ale mocno zakorzeniony w stylistyce lat 80.


Całość zamyka bardziej rozbudowany i nastrojowy „Children of the Night”, zbudowany na spokojniejszym tempie i nieco subtelniejszych melodiach. Solidne zakończenie, choć pozostawia niedosyt – można było wycisnąć z tego więcej.


Na swoim nowym albumie Iron Spell prezentuje solidny materiał, który z powodzeniem dostarczy słuchaczowi sporo frajdy, zwłaszcza jeśli nie oczekuje się nadzwyczajnych fajerwerków. To uczciwa porcja klasycznego heavy metalu utrzymanego w duchu lat 80. Mogło być lepiej, ale i tak warto dać temu krążkowi szansę.


Ocena 7/10

sobota, 26 lipca 2025

ALICE COOPER -The revenge of alice Cooper (2025)

Miło znów zobaczyć starych kumpli Alice Coopera w jednym składzie. W zespole pojawiają się dobrze znane nazwiska – Michael Bruce, Dennis Dunaway oraz Neal Smith. Gościnnie dołącza nawet Glen Buxton, którego obecność – choć posthumiczna – dodaje temu projektowi symbolicznego wymiaru. W latach 70. działał legendarny The Alice Cooper Band, a po wydaniu albumu "Muscle of Love", Alice rozpoczął solową karierę, odcinając się stopniowo od dawnego kolektywu.

Teraz, po ponad 50 latach, The Alice Cooper Band powraca z ósmym studyjnym albumem zatytułowanym "The Revenge of Alice Cooper". To powrót nie tylko zespołu, ale też ducha klasycznego rocka lat 70. oraz estetyki shock rocka, z której grupa zasłynęła. Album przywołuje atmosferę debiutanckich nagrań – z surowym brzmieniem, psychodelią, teatralnością i mrocznym klimatem.

Skład zespołu jest doskonale znany fanom i słychać, że mimo upływu lat panowie wciąż są w formie. Udało im się stworzyć energetyczne, spójne dzieło, które doskonale oddaje ducha lat 70. Jest tu przestrzeń, groove, brudna ekspresja i dbałość o detale. Zarówno okładka albumu, jak i produkcja dźwięku potwierdzają ten kierunek – powrót do źródeł.

Na płycie pojawia się też Robby Krieger z The Doors, który gościnnie zagrał w klimatycznym utworze „Black Mamba” – i nic dziwnego, że to właśnie ten numer wybrano na singiel promujący album. Mamy również pełen energii, surowy rock’n’roll lat 70. w „Wild Ones”, czy teatralny klimat grozy w „One Night Stand”. Nuty balladowego zadumy wybrzmiewają w subtelnym „Blood on the Sun”, a „Money Screams” to powrót do prostych, ale przebojowych riffów rodem z dawnych lat. Z kolei „What a Syd” urzeka psychodeliczną aurą i teatralną konstrukcją. Wreszcie „What Happened to You” wnosi sporą dawkę energii i pozytywnego nastroju – nie brakuje w nim lekkości i charakterystycznego dla Coopera ironicznego uśmiechu.

Dla tych, którzy kochają stare płyty Alice Coopera i autentyczny rock lat 70., "The Revenge of Alice Cooper" będzie prawdziwą ucztą. Nie jest to może najlepsze dzieło w jego dorobku, ale bez wątpienia zasługuje na uznanie za styl, konsekwencję i klimat. Warto dać temu albumowi szansę – choćby po to, by przekonać się, że duch dawnego rocka wciąż żyje.

Ocena: 6,5/10

piątek, 25 lipca 2025

PARADOX -Mysterium (2025)


 44 lata działalności, 9 albumów i wierna rzesza fanów. Niemiecki Paradox to dobrze znana marka wśród maniaków speed/thrash metalu z domieszką power metalu. Na swoim koncie mają kilka znakomitych płyt, takich jak Heresy czy Pangea. Teraz Charly Steinhauer powraca z nowym krążkiem zatytułowanym Mysterium, którego premiera zaplanowana jest na 26 września 2025 roku nakładem High Roller Records.


Choć niegdyś Paradox był pełnoprawnym zespołem, dziś to właściwie jednoosobowy projekt – za wszystko odpowiada Steinhauer. Trudno jednak mówić tu o jakimkolwiek problemie, ponieważ Charly to muzyk wszechstronny i utalentowany. Na Mysterium serwuje słuchaczom charyzmatyczne partie wokalne, ciekawe melodie i wyraziste motywy gitarowe, dzięki czemu naprawdę nie ma powodów do narzekań.


Pod względem jakości to zdecydowanie krok naprzód w porównaniu z Heresy II – śmiało można stwierdzić, że to jeden z najlepszych albumów w dorobku Paradox. Na wyróżnienie zasługuje również klimatyczna okładka oraz potężne, selektywne brzmienie, które dodaje całemu materiałowi siły i wyrazistości. Sama grafika idealnie wpisuje się w estetykę zespołu, ale jak zawsze – najważniejsza jest muzyka.


Album zawiera 11 utworów. Już otwierający go, rozpędzony "Kholat", pokazuje geniusz Charliego – agresywny riff, szybkie tempo i bezkompromisowa energia czynią z niego jeden z najmocniejszych punktów płyty. Taki Paradox uwielbiamy!


Kolejny mocny akcent to rozbudowany, pełen nieoczywistych rozwiązań "Abyss of Pain and Fear" – siedem minut doskonale wyważonej mieszanki thrashu i power metalu, które mijają w mgnieniu oka.


Dalej robi się jeszcze ciekawiej – progresywny i zróżnicowany "Those Who Resist", brutalny "One Way Ticket to Die", który doskonale oddaje ducha niemieckiego thrashu, czy kolejny energetyczny cios – "Fragrance of Violence" – to numery, które aż kipią od metalowej pasji i technicznej precyzji.


Tytułowy "Mysterium" wyróżnia się atmosferą i kompozycyjną finezją, a "The Demon God" to kolejna bezlitosna thrashowa petarda, która nie pozostawia miejsca na wytchnienie.


Całość wieńczy melodyjny, pełen detali "Within the Realms of Grey" – doskonałe zakończenie intensywnej, przemyślanej podróży przez świat Paradox.


Zespół – a właściwie Charly Steinhauer – powraca w wielkim stylu z albumem godnym swojej legendy. Mysterium to potężna dawka thrashu, podlana heavy/power metalowym sosem, pełna znakomitych kompozycji i muzycznego ognia. Bez wątpienia jedna z najciekawszych płyt w ich dorobku – warto czekać na premierę!


Ocena: 9/10

czwartek, 24 lipca 2025

TEMPTRESS - Catch the endless dawn (2025)

 


Włoski Temptress to kolejny przykład na to, że muzycy związani na co dzień z death i black metalem potrafią z powodzeniem odnaleźć się również w klasycznym heavy metalu. Zespół powstał w 2018 roku, a tworzą go członkowie takich formacji jak Bunker 66, GargoylA czy Boia. Efektem ich współpracy jest debiutancki album "Catch the Endless Dawn", którego premiera przypada na 25 lipca.


Formacja koncentruje się na graniu prostego, klasycznego heavy metalu z wyraźną nutą NWOBHM. W brzmieniu słychać wpływy lat 70. i 80., z silnymi odniesieniami do takich zespołów jak Angel Witch, Judas Priest czy Heavy Load. Siłą napędową grupy jest perkusista i wokalista M. Dee, który dysponuje charyzmatycznym i klimatycznym głosem, nadającym całości odpowiedni nastrój. Za gitarowe partie odpowiada F. Blade, który stawia na prostotę i sprawdzone rozwiązania. Choć wszystko brzmi solidnie, to brakuje tu elementów zaskoczenia, przebojów i prawdziwych "killerów".


Płytę otwiera utwór z wyraźnym wpływem NWOBHM, ale szczególną uwagę przyciąga rozbudowany i nastrojowy "Dream Metal" – utwór, który czerpie inspiracje z dorobku Dio oraz Black Sabbath z ery Tony’ego Martina. Z kolei melodyjny "Woman of the Dark" przywodzi na myśl klasyczne brzmienia Iron Maiden i bez wątpienia jest jednym z najlepszych numerów na krążku. Na uwagę zasługuje również zadziorny "Awake the Enchanter" oraz mroczny "Fears Like Towers". Echa wczesnych nagrań Iron Maiden słychać też w "Nightflight Over Dreamland", który należy do najmocniejszych punktów płyty. Album zamyka energetyczny "She’s Cold", pokazujący, że w zespole drzemie potencjał i że potrafią stworzyć utwór godny uwagi.


Temptress stawia pierwsze kroki na heavy metalowej scenie i prezentuje debiutancki album, który nie dokonuje rewolucji i daleko mu do ideału. To propozycja dla fanów prostego, klasycznego heavy metalu utrzymanego w klimacie lat 80. Krążek słucha się przyjemnie, choć nie zapada na długo w pamięć. Co przyniesie przyszłość? Czas pokaże.


Ocena: 6/10


VICIOUS RUMORS - The Devils Asylum (2025)

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz usłyszałem coś naprawdę wartościowego i zarazem miażdżącego od amerykańskiego Vicious Rumors. Może z dziesięć lat temu udało im się jeszcze wydać album godny uwagi. Szkoda, bo to przecież uznana i lubiana marka wśród fanów heavy/power metalu. Niestety, ostatnie wydawnictwa zespołu obnażają jego twórczą niemoc. Kolejne zmiany personalne również nie pomagają w ustabilizowaniu formy.

W 2024 roku do składu dołączył wokalista Brian Betterton (Kill Ritual) oraz gitarzysta Denver Cooper (Midnight Spell). Za bębnami zasiadł Lary Howe. W tym składzie nagrali nowy album "The Devil's Asylum", który ukaże się 29 sierpnia nakładem Steamhammer. Trzeba przyznać – jest lepiej niż na „Celebration Decay”, ale to wciąż nie jest to, na co od lat czekam.

Co z tego, że brzmienie jest ostre jak brzytwa, a Brian dysponuje świetnym głosem, ma technikę i charyzmę, która pasuje do stylistyki zespołu? Problem leży gdzie indziej – Vicious Rumors nie potrafią dziś nagrać równego materiału, łączącego agresję, melodyjność i przebojowość. Zamiast ocierać się o muzyczny geniusz, balansują na granicy przeciętności. A to przecież legenda.

Album otwiera singlowy „Bloodbath” – utwór, który zdecydowanie oddaje esencję stylu Vicious Rumors. Jest agresja, prędkość i ten charakterystyczny pazur, który niegdyś rozsławił zespół. Numer robi wrażenie i pozostawia niedosyt – chciałoby się więcej kompozycji w tym duchu.

Dalej jest już spokojniej. „Dogs of War” prezentuje mroczniejszy klimat i choć to całkiem dobry numer, brakuje mu większej ekspresji. Drugi singiel, „Crack the Skyfall in Half”, wyraźnie czerpie inspiracje z dokonań Judas Priest czy Jag Panzer. To solidny heavy metal w klasycznym wydaniu – niestety, tylko solidny. „Butcher Block” wypada blado – toporny riff i brak wyrazistości nie pomagają. W podobnym duchu utrzymany jest nijaki „Wrong Side of Love” – zbyt stonowany, by zapadł w pamięć.

Odrobinę energii wnosi „Boring Day in Hell”, który ma w sobie więcej zadziorności i życia. Prawdziwy powiew power metalu pojawia się dopiero w rozpędzonym „In Blood We Trust” – szkoda, że to jedyny numer w takim tempie i charakterze. Na zakończenie dostajemy tytułowy „The Devil's Asylum”, gdzie zespół udanie łączy thrash metalową agresję z power metalowym rozmachem. W końcu jakaś petarda!

Vicious Rumors to zespół, którego stać na o wiele więcej. Niestety, „The Devil's Asylum” nie jest albumem, który potwierdza ich klasę. To solidna płyta w klimatach heavy/power metalu, oparta na mrocznym nastroju i umiarkowanym tempie. Zdecydowanie można jej posłuchać, ale nie jest to materiał, który na długo zostaje w pamięci.

Ocena: 6/10