poniedziałek, 14 lipca 2025

POWERHOUSE - American Rebel (2025)


 

American Rebel” to najnowsze wydawnictwo amerykańskiego trio z Powerhouse. To młoda, ambitna formacja działająca od 2016 roku, która z każdym kolejnym krokiem coraz odważniej zaznacza swoją obecność na scenie. Zespół stawia na energetyczne połączenie speed i thrash metalu, z domieszką klasycznego heavy metalu rodem z lat 80. Album ukazał się 4 lipca i jest już drugim krążkiem w ich dorobku. Każdy fan brzmień w stylu Toxik czy Anthrax powinien poczuć się tu jak w domu.


Powerhouse to trzech muzyków, którzy znakomicie się uzupełniają. Na perkusji — Toni, który nadaje całości odpowiedniego tempa i energii. Za bas odpowiada Nik Gonzales — solidny fundament brzmienia zespołu. Frontmanem i liderem grupy jest Niko Valdez, odpowiedzialny za partie wokalne i gitarowe. Jego charakterystyczna barwa głosu dodaje kompozycjom agresji i pazura, idealnie współgrając z klimatem płyty. Na uwagę zasługuje również oprawa stylistyczna albumu oraz jego całkiem przyzwoita jakość produkcji. Owszem, można zarzucić zespołowi pewną wtórność i poruszanie się po sprawdzonych schematach, ale robią to z takim wyczuciem, że trudno się do czegokolwiek przyczepić. Materiał trwa zaledwie 33 minuty — jest więc krótko, treściwie i bez zbędnych dłużyzn.


Album otwiera klasycznie brzmiący „Heartbeat”, który od razu ustawia ton całego krążka. Jest szybko, ostro i zdecydowanie w duchu lat 80. Utwór przyciąga chwytliwą formą i nostalgicznym klimatem. Z kolei „Bring the Reign” to prawdziwa perełka — zadziorny, oldschoolowy numer, który śmiało można zaliczyć do najmocniejszych punktów płyty. Tytułowy „American Rebel” brzmi tak, jakby powstał 40 lat temu — czuć tu ducha Metaliki czy Anthrax. Nie brakuje również koncertowych petard — „Fight Fight Fight” z pewnością rozgrzeje niejeden tłum. Nieco słabiej wypada „Redemption” — solidny, choć dość mało wyrazisty. Zamyka całość najdłuższy na płycie „Rock Bottom” — również dobry, choć nieco zlewający się z resztą materiału.


Powerhouse dostarczył solidną porcję thrash/speed metalu z wyraźnym ukłonem w stronę klasyki gatunku. Choć nie odkrywają muzycznej Ameryki na nowo, robią to z pasją i wyczuciem, oferując słuchaczom sporą dawkę radości. Takie płyty też są potrzebne — szczere, energiczne i pełne rockowego ducha.


Ocena: 7/10

STARFORCE - Beyond the Eternal light (2025)


 Coraz więcej płyt z kręgu heavy/speed metalu utrzymanych w klimacie lat 80. trafia na rynek. Wybór jest ogromny, a konkurencja – zacięta. Zespoły muszą się naprawdę postarać, aby wyróżnić się na tle licznych wydawnictw. Sztuka ta bez wątpienia udała się debiutującemu w tym roku Starforce. Grupa, działająca od 2021 roku, 11 lipca wydała swój pierwszy album zatytułowany „Beyond the Eternal Light” – i od razu trafiła w samo sedno. To pozycja obowiązkowa dla fanów Skull Fist, Enforcer czy Split Heaven, ale również dla miłośników klasyków pokroju Iron Maiden, Helloween czy Judas Priest. Mimo licznych inspiracji, Starforce ma coś do powiedzenia – i robi to z mocą.

Na uwagę zasługuje już sama okładka – kolorowa, pomysłowa, utrzymana w klimatach science-fiction. Przyciąga wzrok i idealnie oddaje ducha albumu. Brzmienie również robi wrażenie – mocne, dynamiczne, pełne ikry i drapieżności. Z tej płyty po prostu bije potęga.

Zespół wyróżnia się także dzięki swojej charyzmatycznej wokalistce – Mely Wild. To prawdziwa petarda – kobieta z pazurem, obdarzona wyjątkową barwą głosu, ogromną charyzmą i scenicznym wyczuciem. Jej wokal to jedno z najmocniejszych ogniw Starforce. W parze z nią idzie znakomity duet gitarowy Valencia/Garcia, którego popisy są szybkie, energetyczne, pełne świeżości i dopracowane w najmniejszych detalach. Panowie doskonale się bawią, co automatycznie udziela się słuchaczowi – to prawdziwa uczta dla fanów tego typu grania.

Płyta trwa 52 minuty i oferuje bogaty wachlarz emocji. Zaczyna się nastrojowym intrem, po którym wjeżdża rozpędzony „Andromeda” – bezlitosny cios w klasycznym stylu. Nawet hiszpańskojęzyczne teksty nie stanowią przeszkody – przeciwnie, dodają charakteru. Gitarowe solówki to absolutna pierwsza liga, a pomysłowość i melodyjność nie pozwalają się nudzić.

Rock and Roll Slave” to kolejny rasowy killer. Szczególnie imponuje tutaj brzmienie perkusji – trudno uwierzyć, że Rockdriguez grywał wcześniej w deathmetalowych składach. Ten numer to potężna dawka energii, która natychmiast wciąga w świat Starforce.

W bardziej rozbudowanym „Prophecy” wokalistka tworzy napięcie i klimat. Znajdziemy tu wszystko – szybkość, agresję i power-metalowe zagrywki rodem z wczesnego Helloween czy Gamma Ray. Mely śpiewa z ogromną siłą wyrazu – przypomina momentami Doro Pesch i Ronniego Jamesa Dio. To sześć minut czystej perfekcji.

W „Space Warrior” można wyłapać wpływy Scanner z ich najlepszych czasów. Kompozycja jest drapieżna i oldschoolowa, a jej jakość wykonania po prostu zachwyca. W „Pielada Helada” zespół powraca do klimatycznego, rozbudowanego grania i znów udowadnia, że potrafi błyszczeć także w bardziej nastrojowych formach.

R.T.K.” przywołuje ducha starego Helloween z ery Kaia Hansena – skojarzenia z „Ride the Sky” są jak najbardziej trafne. To numer, który pokazuje pełnię potencjału zespołu. W instrumentalnym „Donata en Bm” gitarzyści kradną show – to istny popis techniki i wyobraźni.

Dalej mamy mocarny „Sign of Angel”, który wprowadza nas w rejony Agent Steel, Warlock i ponownie Walls of Jericho. Energia, pazur, klasyka – wszystko tu gra. Kolejny killer to „Stay Heavy” – prawdziwy hymn heavy metalu z wyraźnymi wpływami Running Wild. Utwór idealnie oddaje ducha gatunku.

Na finał dostajemy rozbudowany „Lejos de Ti”, będący wyraźnym ukłonem w stronę Iron Maiden – pełen pomysłowości, z dbałością o detale, które naprawdę robią wrażenie.

Starforce to na papierze kapela debiutująca, jednak rzeczywistość jest nieco inna. Tworzą ją doświadczeni muzycy, a ich pierwszy album brzmi wyjątkowo dojrzale i bezbłędnie. To heavy/speed metalowa perfekcja. Można im stawiać pomniki, a Mely od razu staje się jedną z moich ulubionych wokalistek w gatunku. Jedna z najlepszych płyt roku 2025.

Ocena 10/10

EXVAMON - Odyssey of fate (2025)

 

.

Tęsknię trochę za starymi czasami, gdy DragonForce grał z większą powagą i szczyptą agresji. Te dni raczej już nie wrócą, a co gorsza – zespoły takie jak Cellador czy Crimson Shadows również milczą. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się nadzieja – amerykański Exvamon. 11 lipca ukazał się ich debiutancki album "Odyssey of Fate", który z pewnością zainteresuje fanów wspomnianych wcześniej formacji. Tego wydawnictwa zdecydowanie nie można przegapić.


Już sama okładka sugeruje, z czym mamy do czynienia – smok i klimat fantasy jednoznacznie wskazują na power metalowe korzenie. I rzeczywiście, Exvamon serwuje nam wyraziste, dynamiczne brzmienie, które świetnie współgra z całością materiału. Trzon zespołu stanowi duet gitarowy Fogg/Fergusson, stawiający na szybkość, zadziorność i, co najważniejsze – melodyjność. Nie znajdziemy tu zbędnych kombinacji – to klasyczne, sprawdzone rozwiązania, które zadowolą każdego fana gatunku.


Wokalista Jonah Dacanay również robi świetną robotę – to typowy power metalowy frontman, z zamiłowaniem do wysokich rejestrów, bardzo dobrej techniki i scenicznej charyzmy. Idealnie wpasowuje się w stylistykę zespołu, tworząc z pozostałymi członkami spójną, dobrze zgraną całość.


Nie ma tu może przebłysków geniuszu, ale mamy do czynienia z bardzo solidnym, przyjemnym dla ucha power metalem, który słucha się z dużą satysfakcją. Cały album trwa zaledwie 34 minuty – krótko, ale treściwie.


Startujemy nastrojowym intrem "Echoes of Serenity", po którym od razu uderza pełen energii "Voyage Unknown" – słusznie wybrany na singiel, bo to prawdziwa petarda. W podobnym tonie utrzymany jest bardziej agresywny "Resilient Heart", z chwytliwym motywem przewodnim i imponującą dawką energii.


W "Hero, Arise" uwagę przykuwa pomysłowe wejście gitar, a utwór sam w sobie czaruje prostotą i przebojowością. Kolejnym mocnym punktem płyty jest "Duel of Deception", oparty na szybkich tempach i wpadających w ucho melodiach. Nieco wolniejsze tempo przynosi "Path to Freedom", utwór bardziej klimatyczny, z łatwym w odbiorze przesłaniem i strukturą.


Na finał dostajemy jeszcze dwa szybkie strzały – energetyczne "Stars of Fortune" oraz zamykający całość "Life Divine".


"Odyssey of Fate" to album, który zachwyca energią i przebojowością. Nie brzmi jak debiut – słychać doświadczenie i wyczucie stylu. Dużo tu inspiracji starym DragonForce, co cieszy szczególnie w czasach, gdy tego typu granie zniknęło z głównego nurtu.


Ocena: 8/10

niedziela, 13 lipca 2025

BLACK ROSE -The mirror (2025)


 

Czas płynie nieubłaganie, a trudno uwierzyć, że szwedzki Black Rose działa już od 35 lat, mając na koncie aż osiem wartych uwagi albumów. Choć nie zdobyli takiej sławy, na jaką bez wątpienia zasługują, są doskonale znani wśród miłośników mieszanki heavy metalu i hard rocka. W ich muzyce słychać wpływy klasyków NWOBHM spod znaku Diamond Head, jak również sporo hard rockowego klimatu rodem z Rainbow czy heavy metalu w stylu Pretty Maids. Nietrudno także wychwycić echa Praying Mantis, a momentami nawet progresywnego rocka.


Po czteroletniej przerwie zespół powraca z nowym materiałem – i „The Mirror” to bez dwóch zdań jeden z najlepszych albumów w ich dorobku. Krążek ukazał się 11 lipca nakładem wytwórni Sleaszy Rider Records.


Moc zespołu tkwi w braciach Haga. Peter Haga – klawiszowiec – odpowiada za atmosferę i przestrzeń, która nadaje utworom wyjątkowy klimat. Co więcej, to on stoi również za partiami perkusyjnymi. Anders Haga z kolei dba o sekcję basową, wprowadzając odpowiednią dynamikę i głębię. Braterska chemia muzyczna między nimi jest wręcz namacalna. Na froncie stoi charyzmatyczny wokalista Jakoby Sandberg – muzyk niezwykle utalentowany, który wnosi do muzyki dzikość, drapieżność i charakterystyczny pazur. Jego wokal buduje napięcie i nadaje kompozycjom wyraźny oldschoolowy klimat, mocno zakorzeniony w estetyce lat 80.


Na gitarze bryluje Mikael Dahlin – doświadczony instrumentalista, który stawia na klimat, dojrzałość i wyrafinowanie w partiach gitarowych. Jego gra jest przemyślana, pełna emocji i zróżnicowanych barw.


Zawartość „The Mirror” to 45 minut dojrzałej i pieczołowicie dopracowanej muzyki, która urzeka od pierwszych dźwięków. Płyta jest doskonale zbalansowana – każdy znajdzie tu coś dla siebie. Już otwierający album rozpędzony „Dualities” to znakomita mieszanka hard rocka i heavy metalu z wyraźnymi wpływami Rainbow. „Farrell, Misery” z kolei zachwyca pięknymi melodiami i nastrojowym, rockowym klimatem – to właśnie atmosfera buduje tu największe wrażenie.


W „Heavy Metal Angel” pojawiają się klasyczne elementy NWOBHM – to niezwykle nastrojowy utwór, który brzmi jak wyjęty z lat 80. „Shine” to kolejna perełka – bardziej rockowa kompozycja z wyraźnymi wpływami Rainbow i Black Sabbath z ery Tony'ego Martina. Imponuje też nieco progresywny „The Labyrinth of Me”, który pokazuje, że zespół potrafi zaskakiwać i wychodzić poza schematy.


Kolejnym wyróżniającym się utworem jest mroczny, stonowany, lecz poruszający „Heaven’s Gate”, oparty na klasycznych, sprawdzonych rozwiązaniach. Nie brakuje również bardziej zadziornych momentów – jak „Wildfire” – czy przebojowego, chwytliwego „Divine Sign”. Finał albumu to emocjonalna, wręcz epicka kulminacja, w której można dosłyszeć nawet echa Iron Maiden.


Cztery lata czekania opłaciły się z nawiązką. Szwedzki Black Rose ponownie udowadnia, że zna się na swoim fachu i zasługuje na znacznie większe uznanie. „The Mirror” to znakomita mieszanka klasycznego hard rocka i heavy metalu – materiał dojrzały, dopracowany i pełen nostalgicznego uroku. Brzmi oldschoolowo, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dla fanów gatunku – absolutna pozycja obowiązkowa.


Ocena: 8.5/10


piątek, 11 lipca 2025

CRUCIBLE - Hail to the force (2025)


 Już jedno spojrzenie na okładkę wystarczy, by natychmiast przywołać wspomnienia klasyków takich jak Defenders of the Faith czy Metal Heart. Skojarzenia nasuwają się również z nowszymi przedstawicielami nurtu, jak choćby Riot City. Crucible to duńska formacja, która powstała w 2022 roku, jednak ich ostateczny skład uformował się dopiero w 2024 roku. Wtedy do zespołu dołączyli perkusista Ole Inversen oraz basista Kenneth Frandsen. To młody, ambitny zespół, który wyraźnie chce podążać ścieżką wytyczoną przez Riot City czy Traveller. Ich celem jest zostać duńskim odpowiednikiem tych grup i konsekwentnie eksplorować brzmienie heavy/speed metalu zakorzenionego w klimacie lat 80.


Tego właśnie możemy spodziewać się na ich debiutanckim albumie „Hail to the Force”, który ukaże się 12 września nakładem wytwórni From The Vaults. Datę warto zaznaczyć w kalendarzu, bo szykuje się prawdziwa uczta dla fanów gatunku.


Mam ogromną słabość do tego typu oldschoolowych okładek, więc od razu trafiły w mój gust. Brzmienie? Oczywiście stylizowane na klasyki z lat 80. – wszystko doskonale współgra i tworzy spójną całość. Siłą napędową zespołu jest gitarowy duet Brogard/Carnell, który stawia na szybkość, sprawdzone patenty i chwytliwe melodie. Słychać, że grają z pasją i szczerym uwielbieniem dla heavy metalu – to przekłada się bezpośrednio na jakość materiału. Za mikrofonem stoi Phillip Butler, który dobrze odnajduje się w wysokich rejestrach. Choć wokal momentami może sprawiać wrażenie nieco surowego, brak technicznej ogłady rekompensuje autentyczność i charakter – można się do tego szybko przyzwyczaić.


Debiut zawiera dziesięć utworów, a każdy z nich to prawdziwa gratka dla miłośników heavy i speed metalu. Już otwierający "Deathdealer" pokazuje potencjał zespołu – szybki, zadziorny i pełen pomysłów. Dalej mamy energetyczny "Embrace of Steele", klasyczny miks heavy i speed metalu. Zespół nie zwalnia tempa – "Redwing" to kolejna petarda z ryczącymi gitarami i wpadającym w ucho refrenem. Choć momentami brakuje odrobiny różnorodności i elementów zaskoczenia, utwory trzymają równy poziom.


"Savage Weapon" urzeka dynamiką i drapieżnością – nie ma tu wiele oryginalności, ale słucha się tego z wielką przyjemnością. W tytułowym "Hail to the Force" można wychwycić wpływy takich gigantów jak Judas Priest czy Crystal Viper – to bez wątpienia muzyczna wizytówka zespołu. Chwilę wytchnienia przynosi instrumentalny "While My Guitar Gently Sweeps", a całość wieńczy speedmetalowy "Mad Minute", będący znakomitym podsumowaniem albumu.


Crucible nie jest jeszcze zespołem doskonałym, a ich debiut niepozbawiony jest wad, jednak grają z sercem i autentyczną pasją, która potrafi zarazić słuchacza. Album jest spójny, pełen energii i chwytliwych momentów. Bardzo udany start, który pokazuje, że Crucible to nazwa, którą warto zapamiętać – ta marka ma przyszłość.


Ocena: 8.5/10

ANGER MACHINE - Human Error (2025)


 Holenderska formacja Anger Machine świętuje 9-lecie działalności, a nowy album „Human Error” pokazuje, że kapela wciąż ma wiele do zaoferowania. Zespół porusza się głównie w nurcie thrash metalu, jednak nie stroni od wpływów heavy/speed metalu, groove metalu, a momentami nawet death metalu. W ich muzyce wyraźnie słychać inspiracje takimi legendami jak Megadeth, Destruction czy Death Angel.


Fani musieli czekać aż sześć lat na nowy materiał, lecz cierpliwość została wynagrodzona – Human Error to solidna porcja nowoczesnego, ale zakorzenionego w klasyce thrash metalu.


Jedną z najważniejszych zmian w porównaniu z debiutanckim albumem jest objęcie roli wokalisty przez gitarzystę Thijmena den Hartigha. Jego głos emanuje agresją i brutalnością, doskonale oddając esencję gatunku. To zmiana zdecydowanie na plus. Doskonale spisuje się również gitarowy duet Thijmena i Martijna – panowie balansują pomiędzy agresją, melodyjnością a przebojowością. Wszystko brzmi naturalnie, z wyraźnym pomysłem i pasją, która napędza ten zespół i definiuje jego tożsamość.


Oprawa graficzna również nie pozostawia wątpliwości – od razu wiadomo, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Produkcja została dopracowana – brzmienie jest ciężkie, selektywne i potężne. Całość sprawia wrażenie przemyślanej i spójnej koncepcji.


Album otwiera nastrojowe, instrumentalne intro, po którym następuje dynamiczny i chwytliwy „Parasite” – nic dziwnego, że to właśnie ten utwór promował krążek. To rasowy thrashowy killer, pełen energii i mocnego uderzenia. Podobne wrażenie robi pędzący „Deadline Flatline”, w którym aż iskrzy od energii i nieokiełznanej dynamiki.


Earthquaker” z kolei przynosi bardziej mroczny i stonowany klimat, z wyraźnie zarysowanym, melodyjnym motywem przewodnim i ciekawą pracą gitar. „Killer in Disguise” to kolejna bezkompromisowa petarda – szybka, mocna i pełna thrashowej złości. W tym wcieleniu Anger Machine prezentuje się wyjątkowo przekonująco.


Tytułowy „Human Error” stanowi swoiste kompendium stylu zespołu – zwięzły, bezpośredni i esencjonalny. Chwilę oddechu przynosi nastrojowy „Interlude”, po którym następuje zamykający całość „Warpath” – utwór dobrze znany fanom zespołu i zarazem świetne podsumowanie albumu. To thrash metal w najlepszym, klasycznym wydaniu – pełen gniewu, mocy i charakteru.


Human Error ukazał się 5 lipca i to pozycja, której miłośnicy gatunku absolutnie nie mogą przegapić. To album przepełniony energią, mocarnymi riffami i zapadającymi w pamięć melodiami. Anger Machine wraca w znakomitej formie – i udowadnia, że cierpliwość naprawdę popłaca.


Ocena: 9/10

ETERNAL IDOL - Behind a Vision (2025)


 Włoski Eternal Idol i wytwórnia Frontiers Records po raz trzeci łączą siły, by powrócić z nowym materiałem. Album Behind a Vision ukazał się 11 lipca i skierowany jest przede wszystkim do fanów takich formacji jak Fallen Sanctuary, Avantasia, Induction czy Secret Sphere. Zespół konsekwentnie podąża ścieżką symfonicznego metalu, wzbogaconego o progresywne elementy, melodyjny heavy metal i power metal.


To pierwsza płyta nagrana bez udziału Fabio Lione oraz Claudii Layline. Ich miejsce zajęli nowi wokaliści: utalentowana Letizia Merlin oraz dobrze znany fanom gatunku Gabriele Gozzi, obecny frontman zespołu Induction. Choć zmiany personalne nie wpłynęły negatywnie na jakość wykonawczą, problem Eternal Idol wciąż leży w sferze stylizacji i kompozycji. Grupa stawia na rozbudowane aranżacje, bogactwo brzmień i estetyczne ozdobniki. Niestety, to właśnie ten przesyt często przysłania inne aspekty twórczości – przede wszystkim brak tu metalowej iskry, charakterystycznego „pazura”.


Mimo że album cechuje się podniosłym klimatem, dbałością o detale i interesującymi melodiami, to brakuje mu pierwiastka, który naprawdę porusza. Często można odnieść wrażenie, że forma dominuje nad treścią. Choć Behind a Vision nie jest dziełem wybitnym, to jednak należy go uznać za solidną i wartą uwagi propozycję.


Na pochwałę zasługuje również szata graficzna – kolorowa, estetyczna i przyjemna dla oka. Produkcja również stoi na wysokim poziomie – brzmienie jest mocne, klarowne i soczyste, co potęguje muzyczne doznania. Całość trwa 49 minut, choć niestety momentami utwory zlewają się ze sobą, tracąc indywidualny charakter. Na szczęście zdarzają się też fragmenty, w których zespół rzeczywiście błyszczy.


Już otwierający „Amnesia” wprowadza nas w charakterystyczny, włoski styl symfonicznego power metalu. To pomysłowy utwór, w którym inspiracje Avantasią wypadają całkiem przekonująco. Lżejszy i bardziej przebojowy „The Enemy is Me” oraz nieco cięższy, progresywny „Empire of One” to kolejne kompozycje, które przyciągają uwagę – choć znów dominuje w nich nacisk na bogactwo aranżacyjne, kosztem kompozycyjnej głębi.


Na tle całości wyróżnia się zdecydowanie rozbudowany i intrygujący „Beyond Sun” – utwór z chwytliwym motywem przewodnim i imponującymi popisami instrumentalnymi. To prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Drugim mocnym punktem albumu jest energetyczny i melodyjny „The Great Illusion”, który w końcu przynosi to, czego oczekuje się od power metalu – dynamikę, siłę i przebojowość.

Behind a Vision to płyta, która zachwyca formą, ale nie do końca przekonuje treścią. Bogate aranżacje i estetyka nie są w stanie w pełni zrekompensować niedostatku świeżych pomysłów kompozycyjnych. Choć momentami Eternal Idol pokazuje swój potencjał, to kilka przebłysków to zdecydowanie za mało. Po tak doświadczonych muzykach można i należy spodziewać się więcej.


Ocena: 5/10


środa, 9 lipca 2025

BOGUSLAW BALCERAK'S CRYLORD - Losy bloody Heroes (2025)


 Bogusław Balcerak to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych gitarzystów na polskiej scenie metalowej – artysta, którego kunszt wykonawczy i kompozycyjny dorównuje najlepszym światowym nazwiskom. Jego styl to esencja neoklasycznego power metalu – z wyraźnymi wpływami mistrzów gatunku takich jak Yngwie Malmsteen, Joe Stump czy Dushan Petrossi. Działając pod szyldem Bogusław Balcerak’s Crylord od 2009 roku, artysta dostarczył słuchaczom już sześć albumów studyjnych. Najnowszy z nich, "Lost Bloody Heroes", ukazał się 7 lipca i stanowi kolejny triumf w jego dorobku.


To bezsprzecznie płyta dla koneserów gitarowego rzemiosła i fanów klasycznej neoklasyki w nowoczesnym wydaniu. Balcerak potwierdza, że jego talent, technika i wyczucie formy są na światowym poziomie. Partie gitarowe zachwycają nie tylko precyzją, ale i emocjonalną głębią. Solówki balansują pomiędzy wirtuozerią a melodyjnością – są jak barokowe freski malowane dźwiękiem. Riffy – pełne energii i charakteru – nadają kompozycjom wyrazistość i epicki sznyt.


Do współpracy przy tym albumie Balcerak zaprosił wokalistę Marka Boalsa, którego ekspresyjny głos idealnie współgra z dramatyzmem i rozmachem muzyki Crylord. Boals nie tylko dostarcza potężnych refrenów i ostrych fraz, ale także z wyczuciem buduje klimat utworów – od subtelnych napięć po wybuchową energię. Sekcję rytmiczną uzupełnia Rob Wróblewski, który z chirurgiczną precyzją podbija tempo i dynamikę materiału.


Choć okładka może budzić skojarzenia z grafiką generowaną przez sztuczną inteligencję, doskonale wpisuje się w estetykę fantasy i dramatycznego klimatu płyty. Liczy się jednak przede wszystkim zawartość muzyczna – a ta stoi na bardzo wysokim poziomie.


Płyta trwa nieco ponad godzinę, lecz nie ma tu miejsca na dłużyzny. Wręcz przeciwnie – każdy utwór wnosi coś unikalnego. Już otwierający album „Night Sky Glooms” jest wybuchową mieszanką energii i melodyjności. To dynamiczne otwarcie od razu przywodzi na myśl klasyczne dokonania Malmsteena. Następnie mamy bardziej stonowany, nastrojowy „Final Hour”, w którym melancholia miesza się z rockową elegancją.


Born to Rock” to prosty, ale niezwykle chwytliwy numer – lekki i zmysłowy, z refrenem, który zostaje w głowie na długo. Szybsze tempo i ostrzejsze riffy przynosi „Inside of the Hell”, typowy power metalowy killer o bezkompromisowym charakterze. Tytułowy „Lost Bloody Heroes” to prawdziwa perła – zadziorny, melodyjny i pełen dramatyzmu. Ciarki gwarantowane.


Hardrockowe wpływy można usłyszeć w bujającym „Hold On”, a imponujące techniczne popisy słychać szczególnie w rozpędzonym „Saracen”. Kolejny mocny punkt to „New Horizon” – nieco lżejszy, ale melodyjny i rasowy hołd dla klasyków pokroju Ritchiego Blackmore’a i Rainbow.


Z kolei „Voodoo Night” zaskakuje mrocznym klimatem i ciężkim, pełnym napięcia riffem – to jeden z najbardziej atmosferycznych momentów albumu. Kulminacją całej płyty jest najdłuższy utwór „World’s Away” – balladowe intro przechodzi tu w pełnoprawną power metalową epopeję, pokazując pełnię możliwości zespołu.


Bogusław Balcerak udowadnia po raz kolejny, że jest artystą nie tylko technicznie doskonałym, ale też konsekwentnym i pełnym muzycznej wizji. Lost Bloody Heroes to płyta, która urzeka nie tylko fanów neoklasycznego power metalu – to album dopracowany, przemyślany i pełen pasji. Fakt, że Balcerak tworzy regularnie i na tak wysokim poziomie, to prawdziwy powód do dumy dla polskiej sceny metalowej.


Ocena: 9/10

wtorek, 8 lipca 2025

BLACK KNIGHT -The tower (2025)


 

Pamiętacie zespół Montany? To właśnie z tej formacji wywodzi się wokalista Patrick van Maurik, który od 2021 roku pełni również rolę frontmana w holenderskiej grupie Black Knight. Historia tej kapeli sięga 1982 roku, a w ich muzyce wyraźnie słychać wpływy takich legend jak Metal Church, Primal Fear czy Accept. 5 lipca światło dzienne ujrzał czwarty album studyjny zespołu, zatytułowany The Tower. To pierwsze wydawnictwo z nowym wokalistą i bez wątpienia – propozycja warta uwagi.


Zespół stawia na mroczny klimat i ciężkie riffy, które idealnie współgrają z posępną, nastrojową okładką płyty. Black Knight potrafi zaciekawić słuchacza i wciągnąć go w swój muzyczny świat – co w dzisiejszych czasach, przy natłoku premier, nie jest wcale takie oczywiste. Siła tej płyty tkwi przede wszystkim w umiejętnościach muzyków – gitarzyści Ruben i Gert Jan Vis wykonują tu kawał solidnej roboty. Choć może brakuje tu muzycznego przełomu czy błysku geniuszu, to jednak zespół nadrabia atmosferą, różnorodnością i konsekwentnym ciężarem.


Wpływy Metal Church wyraźnie dają o sobie znać w tytułowym utworze The Tower. Zespół korzysta z podobnych patentów, tworząc mroczną aurę, w której nie brakuje thrashowych elementów w stylu Kurdta Vanderhoofa. Z kolei Survive to przykład, jak Black Knight potrafi flirtować z nowoczesnym brzmieniem – utwór jest drapieżny, pełen energii i pomysłowych rozwiązań aranżacyjnych. Bardzo dobrze buja Exploration, balansujący na granicy heavy metalu i hard rocka – wyraźnie słychać tu echa Judas Priest.


Klimat lat 80. i duch Acceptu odzywają się w Misery – to jedna z ciekawszych i bardziej wyróżniających się kompozycji na płycie. Mroczna atmosfera naprawdę robi tu różnicę. Agresywny Die to bezpośredni ukłon w stronę Primal Fear – ostry riff i chwytliwy refren napędzają ten numer z prawdziwą siłą. Rise wypada nieco słabiej – to bardziej rockowy kawałek, który niestety gubi się w aranżacyjnej przeciętności. Na szczęście zadziorny Deceivers wraca do klimatów Accept, a energiczny, pełen ognia Fire ponownie przypomina o inspiracjach Judas Priest.


Nowy album Holendrów to pozycja zdecydowanie godna uwagi. Choć nie jest to dzieło pozbawione słabszych momentów, to całość wypada na duży plus. Mroczna atmosfera, ciężkie riffy i spójność kompozycyjna sprawiają, że The Tower to propozycja solidna i pełna charakteru. Dobra robota – oby Black Knight dostarczał więcej tak udanych płyt w przyszłości.


Ocena: 7/10

BURNING SUN - Redemption (2025)


 
Wielkimi krokami zbliża się premiera nowego albumu węgierskiego projektu muzycznego Burning Sun. Formacja powstała w 2022 roku i tworzą ją basista Zoltan Papi oraz wokalista i gitarzysta Pancho Ireland, znany wcześniej z zespołu Marciless Law. Debiutancki krążek Wake of Ashes przypadł mi do gustu i na długo zapisał się w pamięci. Teraz nadchodzi jego następca – Retribution – który ukaże się 22 sierpnia nakładem Metalizer Records. Przyznam, że to jeden z albumów, na który czekam z niecierpliwością. Czas przekonać się, w jakiej formie znajduje się Burning Sun.

Już po pierwszym odsłuchu można stwierdzić, że zespół nie zaskakuje stylistycznie – i to w pozytywnym sensie. Retribution to naturalna kontynuacja debiutu. Grupa konsekwentnie kroczy ścieżką klasycznego heavy/power metalu, inspirowanego przede wszystkim niemiecką szkołą spod znaku Helloween czy Grave Digger, choć słychać również inne wpływy. Co ciekawe, album ma charakter konceptualny – fabułę osadzoną w świecie fantasy napisał Zoltan, a jej motywami przewodnimi są śmierć bliskich i motyw zemsty. Choć tematyka nie należy do oryginalnych, świetnie współgra z klimatem płyty i epickim, metalowym anturażem.

Za muzykę ponownie odpowiada Pancho, który z dużym wyczuciem komponuje wyraziste riffy i chwytliwe melodie. Styl nie odbiega od tego znanego z debiutu – to wciąż hołd dla lat 80., z energicznymi partiami gitar, dynamicznym tempem i refrenami, które aż proszą się o wspólne śpiewanie podczas koncertów. Choć nie jest to dzieło przełomowe, to bez wątpienia spełnia swoją rolę – dostarcza czystej radości z obcowania z klasycznym metalem. Burning Sun nie próbuje na siłę eksperymentować – sięga po sprawdzone patenty, ale robi to z pasją i solidnym warsztatem. Tego nie można im odmówić.

Okładka, choć nieco kiczowata, dobrze wpisuje się w konwencję i podkreśla fantasy'owy klimat albumu. Brzmienie jest dopracowane i dodaje materiałowi odpowiedniej mocy. Całość trwa zaledwie 38 minut, ale jest to czas wypełniony konkretem, bez zbędnych dłużyzn.

Już otwierający utwór „By the Light” robi doskonałe wrażenie – energetyczny riff przywodzi na myśl dokonania Grave Digger, a refren to klasyka gatunku w stylu Helloween. Dalej mamy „Fight in the Night” – dynamiczny, zadziorny numer, mocno osadzony w heavy metalowej stylistyce. Choć nie zaskakuje, słucha się go z przyjemnością.

W „Aftermath” dominuje marszowy rytm i rycerski klimat – kompozycja ma oldschoolowy posmak i przenosi słuchacza do złotej ery lat 80. Dla mnie absolutnym numerem jeden jest jednak „Cold Winds” – urzeka melodyjnym motywem przewodnim i wyraźnymi wpływami Crystal Viper. Refren jest prosty, ale niezwykle chwytliwy i zostaje w głowie na długo.

Najostrzejszym punktem albumu okazuje się „Heart of Darkness” – bezpośredni ukłon w stronę twórczości Grave Digger. Nie brakuje też potencjalnych koncertowych hitów, jak pulsujące i znakomicie „bujające” „Open Your Eyes”, czy energiczne „Shadows Undone”, które imponuje pod względem melodyjności . Album wieńczy „Redemption”, kompozycja utrzymana w duchu lat 80., z refrenem, który będzie gratką dla fanów klasycznego power metalu.

Podsumowując – Burning Sun nie zboczył z raz obranego kursu. Zespół kontynuuje swoją podróż przez świat klasycznego heavy/power metalu, pozostając wiernym inspiracjom i stylistyce z debiutu. Choć brakuje tu elementu zaskoczenia czy nowatorstwa, muzyka broni się szczerością, jakością wykonania i autentycznym entuzjazmem. Retribution to solidna porcja metalowej rozrywki, do której z przyjemnością będę wracał. Dobra robota – oby tak dalej!

Ocena 8/10

poniedziałek, 7 lipca 2025

KING WITCH - III (2025)


27 czerwca światło dzienne ujrzał trzeci studyjny album brytyjskiej formacji King Witch – zespołu działającego już od dekady. Grupa porusza się w estetyce oscylującej pomiędzy klasycznym heavy metalem, hard rockiem a doom metalem. Ich twórczość cechuje mroczny klimat oraz przemyślane, chwytliwe melodie. Nietrudno doszukać się tu wpływów takich legend jak Black Sabbath, Candlemass czy nawet witch mountain.King Witch zdążył już wypracować sobie rozpoznawalny styl i wierną grupę fanów, a ich najnowsze dzieło, zatytułowane po prostu "III", ma szansę przyciągnąć jeszcze szerszą publiczność.


Zespół zadbał o każdy detal, by nowa płyta przyciągała uwagę i wywoływała poruszenie wśród słuchaczy. Już sama frontowa okładka zwraca uwagę – estetyczna i pomysłowa, doskonale wpisuje się w klimat wydawnictwa. Brzmienie albumu jest dopracowane, ponure, ale przejrzyste – idealnie oddaje intencje twórców.


Centralną postacią zespołu pozostaje charyzmatyczna wokalistka Laura Donnelly, której ekspresyjny i pełen emocji głos nadaje utworom charakteru, drapieżności i siły. Współtwórcą klimatu płyty jest również gitarzysta Jamie Gilchrist, który stawia na różnorodność i mroczne brzmienia. Choć może nie sięga po techniczne fajerwerki, to jego gra jest solidna, pełna wyczucia i po prostu dostarcza ogromnej przyjemności z odsłuchu.


Album otwiera znakomite "Suffer in Life" – mocne uderzenie ukazujące potencjał i umiejętności zespołu. Brzmi to świetnie i pozostawia apetyt na więcej. Dalej mamy nastrojowy "Deal with the Devil", oparty na gęstym, doom metalowym klimacie. Nutę agresji i ciężaru przynosi posępne "Swarming Flies" – utwór z mocnym riffem i powolnym tempem, które robią znakomite wrażenie.


Na płycie nie zabrakło również rozbudowanych kompozycji – "Sea of Lies" to przykład przemyślanego utworu o mocnym, mrocznym klimacie, który bez wątpienia należy do najmocniejszych punktów albumu. Więcej energii i tempa przynosi szybki, dynamiczny "Diggin in the Dirt" – utwór pełen mocy i pomysłowości.


Zespół z powodzeniem eksperymentuje z formą – akustyczny  "Little Witch" wypada niezwykle klimatycznie, pokazując bardziej stonowane, lecz równie intrygujące oblicze zespołu. Z kolei emocjonalny i epicki "Last Great Wilderness" to prawdziwy kolos – pełen świetnych rozwiązań kompozycyjnych i klimatycznych niuansów. Całość wieńczy bardzo udany cover Soundgarden, będący godnym hołdem dla tej ikony grunge’u.


King Witch udowadnia, że nie tylko zna się na rzeczy, ale też nie boi się rozwijać i eksperymentować w ramach wypracowanego stylu. Ich unikalne połączenie doom metalu z heavy metalem to mieszanka, która wciąż działa – intensywna, mroczna i porywająca. Nowy album to kwintesencja ich artystycznej wizji – dopracowany, spójny i pełen emocji.


Ocena: 8/10




piątek, 4 lipca 2025

WARKINGS -Armageddon (2025)


 Zaledwie siedem lat wystarczyło, by Warkings ugruntowali swoją pozycję na scenie power metalu i stali się jednym z rozpoznawalnych i cenionych zespołów w gatunku. Wydając pięć albumów studyjnych w tak krótkim czasie, zyskali lojalne grono fanów i status jednej z najbardziej energetycznych formacji nowej fali melodyjnego metalu. Ich poprzednia płyta, „Morgana”, zrobiła na mnie ogromne wrażenie – nic więc dziwnego, że z niecierpliwością wyczekiwałem kontynuacji.


Najnowszy krążek – „Armageddon”, wydany 4 lipca 2025 roku nakładem Napalm Records, to kolejna muzyczna uczta dla miłośników chwytliwego, epickiego grania. Warkings nie próbują zrewolucjonizować gatunku – pozostają wierni sprawdzonym schematom, stawiając na efektowność, przebojowość i solidne rzemiosło. I właśnie za to są uwielbiani.


To propozycja idealna dla fanów zespołów takich jak Victorious, Bloodbound, Induction czy Powerwolf. Znajdziemy tu wszystko, co najlepsze w power metalu – szybkie tempa, wznoszące refreny, fantastyczne riffy i patos bitewnych opowieści.


Trzon zespołu pozostaje niezmienny. W roli wokalisty ponownie błyszczy Georg Neuhauser, znany m.in. z Serenity i Fallen Sanctuary – jego głos to połączenie technicznej perfekcji, charyzmy i emocjonalnej głębi. Każda fraza porywa i buduje klimat, który od pierwszych sekund wciąga słuchacza w muzyczny świat Warkings. Miłym urozmaiceniem są partie wokalne Secil Sen, która wnosi subtelny, ale znaczący kontrast do dominującego brzmienia. Ważną rolę odgrywa też Markus Pohl (Mystic Prophecy) – jego gitarowa praca to prawdziwa gratka. Mocne, wyraziste riffy oraz solówki pełne energii i finezji świetnie współgrają z monumentalnym brzmieniem całości.


Po krótkim intro uderza tytułowy utwór „Armageddon” – klasyczny power metalowy strzał, może i oparty na prostych motywach, ale za to niesamowicie chwytliwy i pełen koncertowej energii. Dalej dostajemy „Genghis Khan”, który stylistycznie przypomina twórczość Victorious, Induction czy Sabaton – ponownie formuła może być znajoma, ale sprawdza się znakomicie.


Podniosły „Kingdom Come” przynosi echa takich zespołów jak Iron Fire – to utwór, który z łatwością wpada w ucho dzięki nośnemu refrenowi i epickiemu rozmachowi. Zaskoczeniem jest dynamiczny, wręcz agresywny „Circle of Witches”, który czerpie inspirację z estetyki Primal Fear czy Battle Beast. Z kolei „King of Ragnarok” – jeden z najlepszych momentów albumu – to melodyjna petarda, w której można odnaleźć ducha Gamma Ray.


Kolejne utwory trzymają wysoki poziom. „Troops of Immortality” to zadziorny hymn bojowy, którego refren aż prosi się o chóralne odśpiewywanie – skojarzenia z Bloodbound są jak najbardziej uzasadnione. „Nightfall” to z kolei bardziej nastrojowa kompozycja, świetnie sprawdzająca się w wersji koncertowej – stadionowy potencjał aż bije z głośników. Klimaty Bloodbound słychać również w „Varangoi”, natomiast „Here Comes the Rain”, choć utrzymany w balladowym tonie, nieco odstaje poziomem – brakuje mu emocjonalnej głębi, przez co wypada dość przeciętnie na tle reszty materiału. Na zakończenie otrzymujemy prosty, ale przebojowy „Stahl and Stahl”, który idealnie podsumowuje ten energetyczny album.


„Armageddon” to kolejny dowód na to, że Warkings doskonale wiedzą, co robią. Nie próbują być oryginalni na siłę – zamiast tego doskonale wykorzystują swoje atuty: przebojowość, sprawność kompozytorską i charakterystyczną tożsamość muzyczną. Dla fanów melodyjnego, bitewnego power metalu to pozycja obowiązkowa. Warkings trzymają formę, umacniają swoją pozycję na scenie i – co najważniejsze – wciąż dają ogromną frajdę słuchaczowi. Niech ta bitwa trwa jak najdłużej!


Ocena 9/10

PRIMAL FEAR - Domination (2025)

Nie pierwszy raz dochodzi do zmian personalnych w szeregach Primal Fear. Ze składu zniknęli perkusista Michael Ehre oraz gitarzyści Tom Naumann i Alex Beyrodt. To właśnie z nimi zespół nagrał kilka znakomitych albumów, przyzwyczajając fanów do wysokiego, niemal niezmiennego poziomu. Teraz jednak następuje zmiana warty. Magnus Karlsson przejmuje większą odpowiedzialność i wraca na scenę koncertową, a drugą gitarę obsadza Thalia Bellazecca (znana z Angus McSix). Za zestawem perkusyjnym zasiada André Hilgers, który współpracował wcześniej z Matem Sinnerem w Silent Force.

W tym odświeżonym składzie Primal Fear nagrał swój piętnasty album studyjny, zatytułowany „Domination”, który ujrzy światło dzienne 5 września nakładem Reigning Phoenix Music. Okładka robi wrażenie i zapowiada potężny ładunek muzyczny... ale czy rzeczywiście tak jest?

Słychać tu wyraźne wpływy Judas Priest, słychać też, że to wciąż Primal Fear – dalej poruszamy się w dobrze znanej estetyce heavy/power metalu. Nie brakuje zadziornych riffów, melodyjnych refrenów i charakterystycznego wokalu Ralfa Scheepersa. Mimo tego, trudno oprzeć się wrażeniu, że forma zespołu nieco spadła – a momentami sięga wręcz najniższego pułapu w ich historii.

Stylistycznie „Domination” przypomina powrót do ery „New Religion”, ale jakość kompozycji i melodii jest niestety wyraźnie niższa. Co ciekawe, single – które same w sobie nie były wybitne – okazują się jednymi z najmocniejszych punktów tego albumu.

Thalia Bellazecca, choć technicznie sprawna i dobrze wpisująca się w klimat zespołu, nie wnosi do muzyki nic wyjątkowego. Z kolei André Hilgers daje z siebie dużo – jego gra jest dynamiczna i pełna energii, co jest jednym z nielicznych jaśniejszych elementów tego krążka.

Produkcja stoi na wysokim poziomie, brzmienie jest klarowne i mocne, ale same kompozycje pozostawiają sporo do życzenia. Są nijakie, bez wyrazu, momentami wręcz nużące. Pojawiają się przebłyski, ale dominują wtórność i przewidywalność.


Otwierający płytę „The Hunter” prezentuje się jeszcze obiecująco – dynamiczny, melodyjny, z klasycznym, „primalowym” pazurem. W podobnym tonie utrzymany jest „Destroyer”, oparty na ciężkim, riffowym szkielecie, choć sam refren nie pozostawia po sobie większego wrażenia. „Far Away” wyróżnia się energią i przyjemnym tempem, przywodzącym na myśl czasy działalności Scheepersa w Gamma Ray, lecz również i tutaj zabrakło głębszego rozwinięcia motywu.

W dalszej części albumu jakość kompozycji staje się jeszcze bardziej nierówna. „I Am the Primal Fear” to przykład utworu, który mimo interesującego riffu gubi impet w refrenie, a „Tears of Fire” czy „The Dead Don’t Die” wypadają po prostu bezbarwnie. Uwagę przyciąga „Heroes and Gods” – dynamiczny, epicki numer z podniosłym refrenem, w którym można odnaleźć echa „Black Sun” oraz nieco teatralnego rozmachu znanego z twórczości Powerwolf. To jednak wyjątek, nie reguła.

Zdecydowanie rozczarowuje instrumentalny „Hallucinations” – utwór zbędny, pozbawiony spójności i wyrazu. Długo zapowiadany „Eden”, będący najdłuższym utworem na krążku, miał być kompozycją ambitną i wielowarstwową, ale finalnie brzmi zbyt przeciętnie, zbyt bezpiecznie i niestety – zbyt przewidywalnie.

Coś ewidentnie poszło nie tak. W składzie nadal są trzy osoby, które od lat tworzyły tożsamość zespołu, a mimo to nie udało się tchnąć życia w nową konfigurację. Nowi muzycy nie dostali szansy na pełne rozwinięcie skrzydeł, a zawiódł przede wszystkim proces komponowania. Większość utworów jest przeciętna, pozbawiona iskry, a teoretycznie najlepsze fragmenty – czyli single – jedynie „ratują” całość przed kompletnym fiaskiem.

Nie da się ukryć, że odejście Alexa i Toma odcisnęło piętno na zespole. „Domination” to niestety jeden z najsłabszych albumów w dorobku Primal Fear – album, który rozczarowuje zarówno starych, jak i nowych fanów.

Ocena: 5.5/10

JOE STUMP'S TOWER OF BABEL -Days of thunder (2025)


 

Minęło już 30 lat od premiery ostatniego albumu Rainbow, a od tego czasu Ritchie Blackmore obrał zupełnie inną drogę artystyczną, odchodząc od hard rocka i heavy metalu na rzecz bardziej folkowych brzmień. Mimo upływu czasu, dziedzictwo Rainbow pozostaje żywe – wielu artystów próbowało naśladować ten niepowtarzalny styl, jednak niewielu udało się naprawdę uchwycić jego ducha. Axel Rudi Pell, Demon's Eye, Voodoo Circle – to tylko niektóre z projektów inspirowanych twórczością mistrza.


Jednak dopiero Tower of Babel zbliżył się do tej magii w sposób naprawdę przekonujący – zarówno pod względem stylistyki, jak i jakości. Już w 2017 roku, debiutancki „Lake of Fire” był prawdziwym hołdem dla Rainbow – pełnym pasji, melodii i klasycznej rockowej energii. Teraz, osiem lat później, Joe Stump powraca z nowym składem i płytą „Days of Thunder”, wydaną 4 lipca 2025 roku przez Silver Lining Music. I nie ma wątpliwości – to jedno z najważniejszych rockowych wydawnictw tego roku.


Joe Stump to gitarzysta klasy światowej, artysta o niezwykłej wrażliwości i technice, który – jak mało kto – potrafi przywołać ducha Rainbow. Jego styl łączy wirtuozerię z emocją, a brzmienie – z charakterystycznym dla Blackmore’a dramatyzmem i finezją. To właśnie dzięki niemu odżył również zespół Alcatrazz, a debiutancki krążek Tower of Babel był tego najlepszym przykładem. Na „Days of Thunder” kontynuuje ten kierunek, dostarczając słuchaczom muzyki, która jest jednocześnie klasyczna i świeża.


Skład zespołu to prawdziwa ekstraklasa:

– Mark Cross (Helloween, Firewind) – perkusja

– Nic Angileri – gitara basowa

– Mistheria – instrumenty klawiszowe

– Jo Amore – wokal


Obsadzenie Jo Amore w roli wokalisty było strzałem w dziesiątkę. Znany z power metalowego Nightmare oraz bardziej melodyjnego Kingcrown, wokalista z powodzeniem odnalazł się w konwencji hard rocka, nawiązując do stylistyki Ronniego Jamesa Dio czy Doogie White’a. Jego charyzma i głos idealnie wpisują się w klimat, jaki prezentuje Tower of Babel. Całość dopełnia atrakcyjna wizualnie okładka i doskonale zrealizowane brzmienie.


Album zawiera dziesięć utworów i trwa 48 minut. To wystarczająco, by całkowicie zanurzyć się w świecie pełnym epickich melodii, potężnych riffów i rozbudowanych aranżacji.


Już intro wprowadza nas w odpowiedni nastrój – buduje napięcie, które eksploduje w energicznym „Rules of Silence”. To kawałek brzmiący niczym zaginiony klasyk Rainbow z czasów Dio – pełen mocy, melodyjności i rockowej przebojowości. Tytułowy „Days of Thunder” rozpoczyna się w duchu „Death Alley Driver”, lecz szybko ewoluuje w bardziej nastrojową, niemal filmową kompozycję.


Uwagę przykuwa również emocjonalne „Blind Are Your Eyes” – utwór piękny, klimatyczny, wręcz romantyczny. Mój osobisty faworyt to mroczny i marszowy „Alone in the Desert”, przywodzący na myśl epickość legendarnego „Stargazer”. To kompozycja, w której nie potrzeba słów – muzyka mówi wszystko.


In the Heat of the Night” przywołuje ducha płyty „Bent Out of Shape” – prosty, chwytliwy, znakomicie skonstruowany hard rockowy hit. W „Sacrifice” słychać znajome riffy, ale ich wtórność nie przeszkadza – przeciwnie, buduje nostalgiczny klimat. Utwór buzuje energią i bezpretensjonalną zadziornością.


Warto też zwrócić uwagę na rozbudowane „Trust Me” – z intrygującym motywem przewodnim i efektownymi popisami gitarowymi. Płytę zamyka dynamiczne „The Princess”, które mogłoby z powodzeniem znaleźć się na albumie Rainbow – równie szybkie i efektowne co „Lost in Hollywood”.


Tower of Babel nagrał album, który nie tylko brzmi jak zaginiony klasyk Rainbow, ale również wnosi nową jakość do klasycznego hard rocka. Joe Stump ponownie udowadnia, że potrafi nie tylko naśladować wielkich, ale i dorównywać im talentem, wyczuciem oraz wizją artystyczną. „Days of Thunder” to płyta pełna pasji, kunsztu i ducha lat 70. i 80., podana w nowoczesnej, dopracowanej formie.


Oby ta formacja pozostała z nami na dłużej. W czasach, gdy Rainbow to już zamknięty rozdział historii, takie projekty jak Tower of Babel przywracają nadzieję, że ta muzyka nadal może żyć – i to na najwyższym poziomie.


Ocena 10/10

czwartek, 3 lipca 2025

CIRCUS OF ROCK - Hellfire (2025)


 

Fiński Circus of Rock początkowo funkcjonował jako projekt muzyczny perkusisty Mirki Rantanena, jednak we wrześniu 2024 roku formacja przekształciła się w pełnoprawny zespół. Wraz z tą zmianą na stałe do składu dołączył legendarny wokalista Mark Boals, znany między innymi ze współpracy z Yngwie Malmsteenem czy Royal Hunt. To właśnie z jego udziałem powstał album „Hellfire”, który ukazał się 30 czerwca nakładem Lions Pride Music.


Płyta adresowana jest do fanów melodyjnego hard rocka, szczególnie tych, którzy cenią sobie brzmienia zbliżone do dokonań Ten, Dokken czy Magnum. Już od pierwszych dźwięków albumu słychać, że mamy do czynienia z produkcją dopracowaną, energiczną i świadomie zakorzenioną w klasyce gatunku. Choć stylistycznie nie wnosi wiele nowego, nadrabia klasą wykonania i naturalnym feelingiem.


Mark Boals to artysta o niepodważalnym talencie – jego głos, jak zwykle, sprawdza się doskonale i bez wysiłku dopasowuje się do różnych stylistyk. W Circus of Rock gościł już wcześniej, ale teraz wreszcie stał się jego integralną częścią. Obok niego w składzie znajdują się m.in. basista JJ Hjelt, świetnie uzupełniający się duet gitarzystów Virtanen i Federley, a także utalentowany klawiszowiec Jari Pailamo, który nadaje całości przestrzeni i melodyjnego sznytu. To zespół doświadczonych muzyków, którzy wiedzą, jak tworzyć hard rock na wysokim poziomie – nie brakuje tu chwytliwych refrenów, soczystych riffów i aranżacyjnej różnorodności.


Album otwiera agresywny i klimatyczny „The Great Evil”, w którym można dostrzec echa twórczości Royal Hunt. Następnie otrzymujemy tytułowy „Hellfire” – dynamiczny, rytmiczny i przebojowy utwór, który świetnie reprezentuje charakter całej płyty i słusznie został wybrany na singiel promujący. Nieco łagodniejszy i bardziej rockowy charakter ma „Broken Pieces”, a klimat klasycznego heavy metalu odnajdziemy w „Die Another Day”, gdzie pobrzmiewają wpływy Deep Purple – szkoda, że na płycie nie znalazło się więcej takich mocnych akcentów.


Balladowy i nastrojowy „Back for Good” ukazuje bardziej romantyczną stronę zespołu, natomiast „Kill the Lights” miejscami przywołuje skojarzenia z Rainbow, prezentując świetną równowagę między nostalgią a świeżością. Z kolei „All or Nothing” to kompozycja mroczna i zadziorna, w której wyczuwalne są echa gitarowego stylu Ritchiego Blackmore’a. Album wieńczy energiczny „Tough Pill to Swallow” – doskonałe zwieńczenie tej hard rockowej podróży.


„Hellfire” to solidna propozycja dla miłośników klasycznego, melodyjnego hard rocka. Choć nie zaskakuje innowacyjnością, nadrabia jakością wykonania, wyczuciem stylu i charyzmą. Mark Boals po raz kolejny udowadnia, że jego nazwisko to synonim jakości, a jego obecność w Circus of Rock może być początkiem naprawdę ciekawego rozdziału w historii tej formacji. Dobrze, że na stałe dołączył do składu – takich wokalistów w dzisiejszym rocku nigdy za wiele.

Ocena 7/10

środa, 2 lipca 2025

DEFENDERS OF THE FAITH - Odes to the Gods (2025)



Christofer Johnsson z Therion postanowił spełnić swoje marzenie o stworzeniu albumu w duchu klasycznego heavy metalu lat 80. Za wzór obrał debiut KK’s Priest, a nawet podjął próbę kontaktu z byłym gitarzystą Judas Priest. Ostatecznie jednak powstał osobny projekt, z udziałem muzyków Therion. Obok Johnssona w składzie znaleźli się gitarzysta Christian Vidal, basista Nalle Påhlsson, perkusista Sami Karppinen oraz wokalista Thomas Vikström. Tak narodziła się formacja Defenders of the Faith, której nazwa nawiązuje do legendarnego albumu Judas Priest.

27 czerwca światło dzienne ujrzał debiutancki album zespołu zatytułowany „Odes to the Gods”. Oczekiwania były duże – liczyłem na rasowy hołd dla Judas Priest i potężną dawkę klasycznego heavy metalu. Tymczasem... otrzymaliśmy poprawny album, utrzymany w klimatach rocka i heavy metalu, ale daleki od rewolucji czy wybitności. To solidne rzemiosło, jednak w zalewie tegorocznych premier ta płyta może łatwo przepaść.

Na plus wyróżnia się klimatyczna okładka, która przyciąga wzrok i zachęca do sięgnięcia po wydawnictwo. W muzyce zaś słychać doświadczenie muzyków, ale niestety brakuje tej iskry, która przeniosłaby materiał na wyższy poziom.

Utwór otwierający – „Heavy Metal Shakedown” – to ukłon w stronę oldschoolowego heavy metalu. Brzmi znajomo i miejscami przypomina KK’s Priest, choć mogłoby być ostrzej i z większą mocą. „I'm in Love with My Tank” wypada blado – bez energii, bez wyrazu, zbyt rockowy i mało zapadający w pamięć. Z kolei „The Time Machine” ukazuje bardziej progresywne oblicze zespołu, ale rozciąga się nieco za bardzo i traci impet. Nieco lepiej prezentuje się „Darkside Brigade” – stonowany, melodyjny, z klasycznym zacięciem, choć nadal pozostaje tylko „solidnym” numerem. Więcej ognia wnosi „Intruder”, który dzięki udziałowi Tima „Rippera” Owensa zbliża się do poziomu KK’s Priest. To krótki, intensywny utwór z odpowiednim ciężarem. „Our Saviour” to kolejna udana kompozycja – krótka, treściwa, z wyczuwalnym wpływem Iron Maiden. Nie jest to mistrzostwo świata, ale wprowadza potrzebną świeżość. Album zamyka „The End of the World” – mroczny, marszowy, czerpiący zarówno z Judas Priest, jak i Dio. Porządne zakończenie, choć nie ratuje całości.

Podsumowując: muzycy Therion spróbowali swoich sił w bardziej klasycznym, heavy metalowym wydaniu. Chcieli stworzyć materiał godny debiutu KK’s Priest, ale finalnie powstała przyzwoita, aczkolwiek niezbyt wyróżniająca się płyta, która prawdopodobnie szybko zniknie w cieniu ciekawszych premier. Szkoda – bo potencjał i nazwiska były naprawdę obiecujące.

Ocena 5.5/10

REINFORCER - Ice and death (2025)


Niemiecki Reinforcer powrócił po czterech latach ciszy z nowym materiałem. 22 sierpnia, nakładem Scarlet Records, ukaże się drugi album studyjny Reinforcer. "Ice and Death" to swoista kontynuacja tego, co zespół zaprezentował na debiutanckim albumie. To wciąż muzyka z pogranicza heavy i power metalu. Nie brakuje tu odniesień do takich kapel jak Rebellion, Running Wild czy Iron Maiden.


O ile debiut zaskoczył pozytywnie, tak tym razem można odczuć lekkie rozczarowanie. Co z tego, że płytę zdobi piękna okładka i że mamy świetne brzmienie, skoro same kompozycje są słabsze od tych z debiutu? Brakuje świeżości, pomysłowości i urozmaicenia, które cechowały "Prince of the Tribes". Nowy album jest solidny i dobrze oddaje charakter zespołu, ale brakuje mu tego blasku i iskry, które miały poprzednie utwory. Skład i stylistyka pozostały bez zmian — wciąż słychać, że to Reinforcer, tyle że z mniejszą siłą rażenia.


Reinforcer to przede wszystkim duet gitarowy tworzony przez Stapperta i Schwarzera. Panowie stawiają na proste i melodyjne partie. Wszystko brzmi solidnie, ale brakuje elementu zaskoczenia i mocniejszego uderzenia. Mocnym atutem zespołu pozostaje wokalista Logan Lexi, który nadaje całości rycerskiego charakteru. Jego charyzma i styl wnoszą wiele do muzyki Reinforcer.


Z całego materiału wyróżnia się energiczny „Heir of the Bear” — solidny utwór z mocnym riffem i szybszym tempem. Zapada w pamięć i pokazuje, że zespół wciąż potrafi tworzyć udane kompozycje. Piracki klimat pojawia się w melodyjnym „Dead Men Tell No Tales”, choć tu nieco brakuje pazura i wyrazistości. Solidny „Skagamor” to mocny punkt na płycie, budzący skojarzenia z Crystal Viper. Rasowy heavy metal w oldschoolowym stylu dostajemy w „Ice and Death”. Na płycie znajdziemy też stonowany, bardziej hardrockowy „Five Brothers”. Trochę więcej energii i agresji oferuje dynamiczny „House of Lies” — szkoda, że takich utworów nie ma więcej. Na koniec zespół serwuje klimatyczny i stonowany „Bring Out Your Dead”. Niestety, uczucie rozczarowania pozostaje.


Niemiecki Reinforcer zalicza spadek formy. Nowy album jest co prawda solidny, ale nie wnosi wiele nowego do muzyki zespołu. Brakuje tu pomysłowości, metalowego pazura i blasku znanego z poprzedniej płyty. Brakuje także wyrazistych hitów i „killerów”. Album nie zapada w pamięć tak, jak debiut. Szkoda.


Ocena : 6/10





poniedziałek, 30 czerwca 2025

CRYSTAL VIPER - The live quest (2025)

 


Ostatni koncertowy album Crystal Viper miał premierę 10 lat temu.  Od tamtego czasu jeden z najpotężniejszych polskich zespołów heavy metalowych wydał aż 7 albumów.  Nie jeden z fanów Crystal Viper chciałby dostać wielkiej klasy album koncertowy, który zawiera hity z całej dyskografii zespołu.  "The live quest" ukazał się 27 czerwca nakładem listenable records.


Crystal Viper znów zaszczycił nas świetną okładką, który od razu daje nam do zrozumienia, że to koncertowy album. Muzycy i w tle potwór ze świata Lovecrafta, a całość bardzo mroczna. Idealnie to pasuje do ostatnich płyt. Od razu widac, że band zadbał o detale i każdy aspekt płyty. Nawet brzmienie koncertówki jest mocne i dodaje całości mocy, ale też cały czas słychać, że to album koncertowy.  

Album koncertowy  prezentuje materiał promujący ostatni studyjny album zatytułowany " the silver key".  Mamy z tej płyty agresywny " the fever Gods" czy przebojowy " the silver key". Marta ma bardzo dobry kontakt z publiką i od razu słychać jak świetna jest frontmanką. Prawdziwa liderka. Znajdziemy tutaj też takie hity jak "metal Nation", lżejszy " still alive" czy agresywniejszy " the witch is back". Na koniec oczywiście " the last axeman" czyli nieśmiertelny hicior i utwór od jego wszystko się zaczęło. 


Miło jest widzieć po takim czasie nowy album koncertowy Crystal Viper, zwłaszcza że band jest teraz w znakomitej formie.  Wszystko byłoby piękniej, gdyby to był podwójny album i miał dłuższą setliste. Zdałoby się taki przekrój całej dyskografii. Trochę czuje niedosyt. 


Ocena 8/10

WANTED - Cutting Edge (2025)


 Na pokładzie amerykańskiego Wanted nie ma już wokalisty Neta Packa i jego miejsce zajął Sterling Primeau. Od razu słychać, że utalentowany wokalista z jajami. Nie boi się wysokich rejestrów i agresywnego śpiewania.  Zabiera nas do lat 80 i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W raz z nim band wydał nowy album zatytułowany " cutting Edge". Płyta ukazała się 27 czerwca za sprawą Eonian records. Każdy kto kocha mika hard rocka i heavy metalu i uwielbia klimaty dokken, skid row czy w.a.s.p ten śmiało może odpalać nowe dzieło Wanted.


Aranżacje i same kompozycje brzmią jakby powstały w latach 80. Zadbano aby okładka i brzmienie sprawiały podobne wrażenie. Zabieg jak najbardziej udany i podglebie doznania.  Sporo dobrego wyczynia duet gitarowy tworzony przez Shontsa i Maresa. Panowie stawiają na proste i sprawdzone patenty. Tak więc wszystko brzmi wtórnie, ale słucha się tego bardzo dobrze.


Płyta zawiera drapieżny i energiczny " cutting Edge" i tutaj mamy dużo klasycznego heavy metalu. W takim wydaniu Wanted wymiata. Więcej hard rocka i klimatów dokken mamy w "override" czy komercyjnym "power". Brawo za klimat i patenty lat 80. Brzmi to bardzo autentycznie. Coś z Accept czy def Leopard można wyłapać w przebojowym " wasted heart". Refren i chórki niczym wyjęte z lat 80. Agresja i drapieżność wraca w dynamicznym "Armes for action" i to kolejny wartościowy utwór.  Nastrojowy i pełen romantyzmu jest " feel your rhythm" . Jest jeszcze oldscholowy " Knock it down" i przepiękna ballada "prowl Alive".

  Wanted nagrał udany i przemyślany album. To miks hard rocka i heavy metalu, a wszystko osadzone w klimacie lat 80. Fani dokken, def Leopard czy skid row nie powinni narzekać. 


Ocena 7.5/10

BLACK ADDER - Hellraiser (2025)


 Niemiecka scena heavy metalowa rozrasta się o kolejny band. Black Adder działa od 2012 r, ale dopiero teraz 27 czerwca band wydał swój debiutancki album zatytułowany " hellraiser".  W ich muzyce słychać inspiracje Metalium, primal fear czy hammerfall. Co przyciągnie uwagę nie jednego dana heavy/power metalu to fakt, że na płycie w roli wokalisty jest niezniszczalny Henning Basse. Nic więcej mi nie trzeba mówić by sięgnąć po debiutancki album Black Adder.


Henning to mistrz w swoim fachu. Jego technika, charyzma i styl śpiewania jest niedopodrobienia. Mam słabość do jego głosu. Do muzyki Black Adder pasuje idealnie bo takie klimaty Metalium. Za partie gitarowe odpowiada duet Jannis Hoffman i Florian Ewart. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania. Na chwytliwe melodie i zadziorne riffy. To wszystko jest przemyślane i zagrane z pomysłem. Brawo! Kawał świetnej roboty. Panowie zadbali o mocne brzmienie i klimatyczna okładkę i to wszystko przedkłada się na jakość płyty. 


Band nie bawi się w podchody i od razu przeprowadza atak. Mocny riff rodem z Judas Priest napędza genialny " Black Adder". Kocham takie klimaty i choć nie ma tu nic nowego to jestem kupiony tymi dźwiękami. Galopady na miarę iron maiden i ostre riffy niczym w "painkiller" judas priest uświadczymy w killerze " hellraiser". Co za świetne otwarcie płyty, a to jeszce nie koniec.  Ciarki mam przy " shepherd of the rats". Riff wgniata w fotel i takie proste motywy zawsze potrafią pozytywnie zaskoczyć. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Pewne echa Manowar czy hammerfall można uświadczyć w rycerskim hicie "evil". To kolejny przebój na tej płycie. Henning rozwala system. Troszkę zaskoczenia wnosi stonowany i marszowy " nobody gets in my way" . Dalej mamy jeszce nastrojowy "10-33" , który ma elementy ballady i hard rocka.  Jakoś running Wild zleciało mi w energicznym "old ghost, new blood". Mocny riff, szybkie tempo i dużą melodyjność czynią ten utwór killerem. Mocna rzecz.  Band nie zwalnia tempa i podobną stylistykę dostajemy w rozpędzonym " King of the Night" i utwór buja i zapada w pamięci. Na koniec został "Anybody there". Wejście gitary pierwsza klasa.  Przebojowy refren, energiczny riff i dużą dawką melodyjności. Black Adder błyszczy.


Nie zawsze debiut oznacza pierwsze nie pewne kroki w karierze. Niemiecki Black Adder startuje z innego pułapu i pokazuje swoją klasę. Płyta energiczna, agresywna, melodyjna i w zasadzie tak powinien brzmieć heavy metalowy krążek. Od razu wiem czego słucham. Bije z tego albumu szczerość, pomysłowość i miłość do heavy metalu. Jedna z ważniejszych premier dla mnie, jeśli chodzi o rok 2025.


Ocena : 9.5/10

piątek, 27 czerwca 2025

SODOM - The arsonist (2025)


 Tej ekipy nie trzeba nikomu przedstawiać. Czołowy gracz na thrash metalowym rynku i jeden z nie wielu zespole, który nic nie stracił na jakości. Wystarczy odpalić, któryś z ostatnich albumów by się o tym przekonać.  Wydany w 2020r "Genesis Xix" wymiatał i oddawał to co najpiękniejsze w muzyce Sodom. Rasowy thrash metal, który nie bierze jeńców. Teraz po 5 latach przyszedł czas "the arsonist".  Płyta ukazała się 27 czerwca nakładem steamhammer.


Kto oczekuje zmian i eksperymentowania to tego tu nie znajdzie. Nowy album to typowy Sodom do jakiego przywykliśmy. To rasowy teutoński thrash metal. Pełen agresji, zadziorności i ciężaru. Nie brakuje w tym wszystkim melodyjności.  Do tego dochodzi klimatyczna okładka i soczyste brzmienie. Jest wszystko to do czego Sodom nas przyzwyczaił i na wysokim poziomie, to jednak odnoszę wrażenie że dwa poprzednie albumy bardziej mna wstrząsnęły.


Najpierw intro "the arsonist", a potem konkretny atak przeprowadza Sodom i mamy zadziorny " battle of harvest moon" i od razu wiadomo kto gra. "Trigger discipline" to szybkie łojenie i tutaj Sodom pokazuje również pazur. Teutoński thrash metal w najlepszym wydaniu dostajemy w " the spirits that i called" i to jeden z najciekawszych kawałków na płycie.  Kolejny killer to złowieszczy "witchhunter" i ta praca gitar jest imponująca.  Duet Blackfire/segatz to specjaliści w swoim fachu.  Typowy teutoński thrash metal dostajemy w "scavenger" i od razie wiadomo z jakiego kraju jest zespół. Ciarki mam słuchając agresywnego " sane insanity" i to jest Sodom w najlepszym wydaniu. Jest też bardziej heavy metalowy" Twilight of the void"  i bardziej stonowany i mroczny " obliteration of the aeons". Podobne emocje wywołuje zamykający " return to god in parts"


Sodom nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze grają na wysokim poziomie. Nowy album nic nowego nie wnosi, ale pokazuje że band jest wciąż w znakomitej formie i wciąż ich stać na świetne płyty. " The arsonist" to mocna rzecz, ale odnoszę wrażenie że poprzednie dwa wydawnictwa ocierały się o geniusz. Tutaj tego nie czuje.


Ocena 8.5/10

czwartek, 26 czerwca 2025

GAIABETA - Gate of Gaiabeta (2025)


 Czy ta piękna i klimatyczna okładka zwiastuje coś dobrego? Jak się okazuje " Gate of Gaiabeta" to debiutanckiego wydawnictwo młodej brazylijskiej kapeli o nazwie Gaiabeta, która działa od 2017r. Jak się okazuje ten album to coś więcej niż tylko piękna okładka. To pozycja skierowana do maniaków stylistyki heavy/power metalowej.  Dużo w ich muzyce patentów iron maiden, Dio, Black Sabbath z czasów Tony Martina, ale nie tylko. Starają się tworzyć coś swojego i tym potrafią skraść serce.


Gaiabeta to przede wszystkim moc gitar, riffów i wciągających solówek. Duet Kitaro / Mesquita stawiają na klasyczne patenty i zadziorność. Nie zapominają też o melodyjności i przebojowości. Całość spójna i przemyślana i wcale nie brzmi jak dzieło debiutantów. Mocnym ogniwem zespołu jest bez wątpienia wokalista Marcos Diantoni. Co za ciekawa barwa, co za drapieżność i charyzma. Potrafi budować napięcie i momentami przypomina takiego Dio. To wszystko sprawia, że Gaiabeta to band godny uwagi, który ceni sobie jakość.  Okładka przykuwa uwagę, a i brzmienie jest mocne i współgra z stylem zespołu.


Płyta jest zwarta i treściwa. Mamy 41 minut muzyki, która band upchał w 8 kompozycjach. Już na start killer w postaci " The pharaos return" który imponuje klimatem, mocnym riffem i solówkami w których jest coś z Running Wild. Co za start. Power metal daje o sobie znać w agresywniejszym " get your freedom".  Mocny riff sieje zniszczenie, a klimatyczny refren pokazuje potencjał tej formacji. Cudo!  Na płycie są dwa kawałki trwające ponad 7 minut. Pierwszy z nich to genialny "second flame", który zabiera nas w rejony Dio i Black Sabbath. Marcos błyszczy jako wokalista. Co za emocje i technika. Brawo. Do tego mamy mroczny klimat, prosty i przeszywający motyw przewodni. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Echa iron maiden mamy w nastrojowym "hands of revenge". Mroczny klimat i przypominają mi się czasy "the x factor". Ta praca gitar i epicki rozmach przyprawiają o dreszcze.  Band pozytywnie zaskakuje w rycerskim "Innocent land" gdzie jest dużo ciekawych przejść i motywów.  Dalej mamy pełen energii i drapieżności "chains of the ghost" czy balladę " sad story", w której znów dużo wpływów Dio. Na koniec dostajemy energiczny " victory is coming"" i tutaj jest power metal pełną gębą. Trochę szkoda, że to utwór instrumentalny. Jest moc.


Gaiabeta to debiut prostu z Brazylii i miłe zaskoczenie, że to nie kolejny progresywny heavy power metal,a bardziej coś klasycznego. Nie brakuje wpływów Dio czy iron maiden,a całość jest spójna i przemyślana. Zespół ma potencjał i potrafi zagrać muzykę na wysokim poziomie. Trzeba będzie śledzić ich dalsze losy. Na pewno jeszcze o nich usłyszymy w przyszłości.


Ocena : 8/10



wtorek, 24 czerwca 2025

CELESTIAL WIZARD - Regenesis (2025)


 Celestial Wizard to ciekawy przypadek,bowiem to zespół, który łączy stylistykę heavy/power metalu z melodyjnym death metalem. Czerpią garściami z kalmah, children of bodom czy destroy destroy destroy.  Kapela działa od 2018 to i nagrali 3.albuny i jeśli ktoś nie słyszał ich, to ma szansę to zmienić. Zespół bowiem powraca z nowym albumem zatytułowanym " regenesis". Płyta ukaże się 11 lipca za sprawą Scarlet records i jest to pozycja godna uwagi jeśli kocha się takie granie


Siłą tej kapeli tkwi w głosie Amethyst Noir. Jego harsh wokale, agresja i charyzmą sprawiają, że muzyka tej kapeli sporo zyskuje i nadaje jej charakteru. Sporo dobrej roboty robią duet gitarowy, który stawia na melodyjność i agresję. Brawa dla Nicka Daggersa i Willa Perkinsa, którzy dają czadu. Znają się na swojej robocie i dostarczają sporo udanych riffów i solówek. Jest trochę heavy/ power metalu i dużo melodyjnego death metalu. Całość jest spójna i przemyślana. To przedkłada się na jakość. Warto wspomnieć, że Soren Bray został nowym basistą.


Na płycie znajdziemy 46 minuty i 10 utworów. Wszystko jest spójne i dobrze się tego słucha. Nie ma niczego nowego, nie ma eksperymentowania, ani też błysku geniuszu. To wszystko juz gdzieś było i nie raz lepiej podane. Najpierw mamy intro, potem przebojowy " pale horse"  i to jest kawałek, który pokazuje ich styl i jakość. Oj wpada w ucho.  Jest też stonowany i nieco nastrojowy " she is blade". To nie jest na pewno szczyt ich możliwości. Mamy też zadziorny i bardziej heavy metalowy "Shores of eternity" i to tylko solidne granie.  Band najlepiej wypada, kiedy ocierają się o melodyjny death metal  tak jak to ma miejsce w "Into the Abyss". Energiczny i melodyjny kawałek.  Band pokazuje pazur w "ride with fire" i to kolejny mocny punkt na płycie. " Emerald Eyes" troszkę nijaki, a " regenesis" przemyca sporo energii i patentów melodyjnego death metalu.


Celestial wizard robi swoje i nagrywa album w swoim stylu. Poprzednie wydawnictwo było o wiele ciekawsze to fakt, ale nowy krążek to wciąż kawał solidnego grania.  Płyta godna uwagi jak kocha się mieszankę melodyjnego death metalu i power metalu. Band stać na więcej, ale nie jest źle. 


Ocena : 7/10

poniedziałek, 23 czerwca 2025

HERZOGA - Evil Waits for its messiah (2025)


 20 czerwca  się światło dzienne ujrzał debiutancki album polskiej kapeli o nazwie Herzoga.  Zespół powstał w 2022r w Krakowie i specjalizuje się w graniu thrash metalu i to takiego wzorowanego na twórczości Warbringer, Slayer czy testament.  Stawiają na klasyczne patenty i agresję, a to przedkłada się na jakość debiutu "evil Waits for its messiah". Nie jest to płyta roku, ale pozycja godna uwagi, zwłaszcza jak się się kocha klasyczny thrash metal.


Nie ma tutaj nic nowego,a band nie tworzy niczego ponad czasowego i nie tworzy też idealnego wydawnictwa. Jest za to sporo miłości do thrash metalu, pasja, zaangażowanie i szczery przekaz. Poza tym muzycy grać potrafią i pokazuje, że mają talent. Póki co brakuje błysku geniuszu, ale jest kawał poprzednie skrojonego thrash metalu. Motorem napędowym zespołu jest Miłosz Żewczyk. Pełni rolę wokalisty i gitarzysty i w obu rolach się sprawdza. Jako wokalista imponuje charyzma i agresja. Z kolei jego partie gitarowe współtworzone z Patrykiem Janeczko  są solidne i pełne pasji. Nie brakuje wyrazistych riffów czy solidnych solówek. Dobrze się tego słucha i słychać ile pracy w to wszystko włożył zespół.


Pokaż mocy i talentu zespołu mamy już w rozpędzonym " evil messiah". Thrash metal pełną gębą i czuć klimat lat 90. Basista Kuba M daje popis umiejętności w klimatycznym " the cry of silenced " czerpie garściami z twórczości Megadeth. Utwór niezwykle melodyjny. Mocny riff, duża dawka agresji i pomysłowy motyw przewodni to atuty chwytliwego " Rip them Apart". Nutka heavy metalowego pazura mamy w stonowanym " Frozen wraith". Dalej znajdziemy killer w postaci " aspyxiated" i tutaj band pokazuje na co go stać. Mocna rzecz. W podobnym tonie mamy agresywny " social parasite" czy rozpędzony " fatal insomnia".


Herzoga nie odkrywa Ameryki i nie tworzy niczego nowego. Nie tworzą niczego nowego, może nie ma błysku geniuszu, to jednak ciężka praca, krew, pot i łzy zaowocowały solidnym albumem. Kawał porządnie skrojonego thrash metal. Bardzo udany debiut polskiej formacji i oby więcej takich debiutów w naszym kraju.


Ocena 7/10

piątek, 20 czerwca 2025

LEVERAGE -Gravity (2025)


 Ostatni naprawdę godny uwagi album fińskiej formacji Leverage miał miejsce 2009 r i był to genialny " Circus colossus". Płyta klimatyczna, przebojowa i pełna świeżości w kategorii melodyjnego heavy metalu z nutką power metalu. Potem band osiadł na laurach i zaczął kombinować ze stylem i owe kombinowanie nie wyszło na dobre. Obecnie band powraca z nowym albumem i nowym składem. "Gravity" swoją premierę miał dzisiaj tj 20 czerwca i to za sprawą Frontiers Records. To ich najlepszy album od czasów "Circus colossus".


Przede wszystkim wróciła owa świeżość, dbałość o detale i pomysłowe melodie. Band znów potrafi zaskoczyć ciekawymi aranżacjami, klimatem i przebojowością. Oj cieszy taki obrót sprawy. Elias Ojutkangas to nowy perkusista, a Lotta-Maria Heiskanen odpowiada za skrzypce. Lotta ożywia nieco stylistykę Leverage. Największą niespodzianką jest wokalista Pekka Heino, który imponuje technika, charyzmą i barwa głosu. Sieje zniszczenie w wysokich rejestrach i buduje klimat. Nie ma już Kimmo Blom. Zmarł w roku 2022 z powodu raka. Pekka to godny następca, który oddaje hołd dla swojego poprzednika i wymiata jak Kimmo w swoim najlepszym okresie. Będzie go brakować, bo był znakiem rozpoznawczym zespołu. To byl utalentowany wokalista. Zmiany musiały nastąpić, aby zespół mógł dalej działać. Zmiana udała się i Pekka oddaje hołd dla swojego poprzednika i wnosi dawna moc i świeżość. 


Materiał krótki, bo trwa tylko 45 minut. Znajdziemy tutaj w sumie 8 utworów i każdy to inna przygoda. Płytę otwiera zadziorny i klimatyczny "shooting Star". Zaczyna się tajemniczo, ale potem utwór nabiera mocy i energii. Solówki i refren też robią wrażenie.  Nieco progresywnego metalu można uświadczyć w nastrojowym "Tales of the Night". Momentami brzmi to jak Black Sabbath ery Tony Martina. Solówki znów pierwsza klasa. Okładka jest mroczną i ten mrok znajduje się też w przebojowym " hellbound train". Rasowy hicior, który na długo zostaje w pamięci. Leverage błyszczy i pokazuje że wciąż w nich jest ogromny potencjał.  Dalej jest zadziorny i dynamiczny "moon of madness" i znów band błyszczy. Jest melodyjnie, przebojowo i pomysłowo. Bije z tego niezwykła świeżość. Leverage wrócił w wielkim stylu.  Podniosłość i wciągający refren to atuty przebojowego "Eliza". Siła tutaj tkwi w prostocie.  Klimaty Black Sabbath wracają w pomysłowym i epickim " all seeing eye". Co za killer. Jest mocny riff, stonowane tempo i mroczny klimat..kocha tego typu utwory. Jeden z najlepszych utworów na płycie. Perełka. Na tym albumie znów swój geniusz pokazuje gitarzysta  Tuomas Heikkinen. Stawia na pomysłowość, melodyjność i finezję. Znakomicie słychać jego talent w energicznym "King ghidorah" gdzie można doszukać się wpływów Ritchiego blackmore.  Kolejny killer na płycie. Ciarki przechodzą przy klimatycznym i nieco progresywnym "gravity". 9.minut pięknych dźwięków, emocji i pomysłowych motywów. 


45 minut szybko zleciało przy dźwiękach "Gravity". 8 dopracowanych i dojrzałych utworów.  Każdy coś wnosi do płyty, każdy to osobna przygoda. Piękne dzięki i znów wrócił wysokiej klasy Leverage, który stać na wiele. Najlepszy album od czasu wydawnictwa z 2009r. Zmiany personalne i podejście do tematu zrobiły swoje. Wielkie brawa!

Ocena 9/10

ALESTORM - The thunderfist chronicles (2025)


 Czy nam się to podoba czy nie, to brytyjski Alestorm wpisał się już na stałe do power metalowej sceny. Pokazał, że można grać radośnie, tworzyć klimat rodem z " piraci z Karaibów" i przy tym dostarczać pozytywnej energii. Pokazali też, że można pomysłowo połączyć folk metal i power metal. Mają raz świetne albumy, a raz nieco słabsze. Wydany w 2022r "seventh rum of a seventh rum" okazał się najlepszym albumem od czasów debiutu, a może i najlepszym w całej historii zespołu. Oczekiwania co do następcy były spore, ale " the thunderfist chronicles" nie ma takiej siły. 


Płyta ukazała się 20 czerwca nakładem napalm records. Nie ma zmian stylistycznych, ani też zmian personalnych. Nie od dziś lider grupy  Christopher Bowes próbuje wplątać elementy bardziej brutalnych odmian metalu. Mamy momenty gdzie są echa melodyjnego death metalu i coś rodem z children of bodom. Dobrze to współgra z stylistyka zespołu. Dalej jest radość, pozytywna energią i przeboje, ale nie ma takiej swobody, pomysłowości i błysku geniuszu jak na poprzednim albumie. Nie ma tutaj takiej siły przebicia. 


Uwagę przyciąga 17 minutowy "Mega-Supreme Treasure of the Eternal Thunderfist" i taki kolos z muzyką piracka to bardzo dobry pomysł. Kawałek rozbudowany, ale i ciekawy. Nie nudzi i przypomina kolosy running Wild. Mocna rzecz i do tego gościnny udział Russell Allena. To punkt kulminacyjny płyty i jego główną atrakcja. Płytę otwiera hicior "Hyperion Omniriff" i to taki typowy Alestorm do jakiego przywykliśmy. Pazur, agresję i pomysłowość band pokazuje w "killer to death by piracy". Więcej takiego grania i byłby kolejny genialny album Alestorm. "Banana" też przemyca brutalne elementy. Bardzo intrygująca kompozycja, która za sprawą prostego refrenu szybko zapada w pamięci. Coś z gloryhammer można wyłapać w " Frozen piss2". To dobry kawałek o power metalowym ładunku. Jest jeszce nieco bardziej stonowany i chwytliwy " the storm" i ta spokojniejsza formuła sprawdza się tutaj."Goblins Ahoy! (Nekrogoblikon cover)" to słabszy moment na płycie i ten cover niczym specjalnym się nie wyróżnia. Tylko tyle że wpisuje się w konwencję zespołu.


Alestorm powrócił z nowym albumem, ale to już bardziej dla statystyk i dla zagorzałych fanów. Płyta nie robi takiego efektu wow jak poprzednia i nie ma takiej siły i pomysłowości. Po prostu kolejny album alestorm. 


Ocena 7.5/10

REFLECTION - The Battles i have won (2025)


 Minęło trochę czasu od ostatniej płyty greckiego Reflection. "Bleed babylon bleed"  mial premierę 8 lat temu. W międzyczasie pojawił się wokalista Kostas Tokas i z nim nagrano 5 album studyjny. "The Battles i have won"  ukazał się dzisiaj tj. 20 czerwca nakładem pitch Black records. 


W ich muzyce słychać inspiracje Manowar, Innerwish czy Valor. Mają swój styl i stawiają na klasyczny epicki heavy metal. Dużo w tym pasji, pomysłowości, drapieżności i rycerskiego klimatu. Znakomicie sprawdza się Kostas w roli wokalisty. Wnosi podniosłość, epickość i charakter. Potrafi budować napięcie i klimat. Znakomity głos, który sprawdza się w takim graniu.  Imponuje też talent gitarzysty Pavlantisa. Stawia na pomysłowe motywy, na klasyczne rozwiązania. Kawał świetnej roboty, która przedkłada się na jakość płyty. Piękna okładka i soczyste brzmienie też robią robotę.


Płytę wypełnia 9 kawałków dających 43 minuty muzyki i jest czym się zachwycać. Już na pierwszy rzut idzie killer w postaci " only swords will survive".  Mocny riff, szybkie tempo i ocieranie się o power metal sprawiają że otwieracz wyrywa z kapci. Mocna rzecz. Tytułowy " the Battles i Have won" to epicki, true heavy metalowy kawałek. Czuć inspiracje Manowar i to jest piękne. Nic dziwnego,że utwór promował płytę. Dalej znajdziemy zadziorny i przesiąknięty latami 80 latami "lord of the wind". Jest jeszce epicki i stonowany "Sirens song" i tutaj band stawia na mroczniejszy klimat. Jednym z moich ulubionych kawałków na płycie jest rozpędzony i przebojowy " once again",  który też ociera się o power metal.  Piękny i nastrojowy true Heavy Metal wybrzmiewa w " celestial war", potem wkracza marszowy i przebojowy " march of the Argonauts". Znów można poczuć błysk geniuszu i ten refren rozwala system.  Całość wieńczy epicki i klimatyczny " city walls od Malta - the great siege". Zakończenie w wielkim stylu.


Nowy wokalista wniósł świeżość do zespołu i band teraz dopiero błyszczy. Płyta naładowana hitami, mocnymi riffami i całość jest też bardo poukładana. Od razu czuć potęgę zespołu i potęgę greckiej sceny metalowej. To trzeba znać!


Ocena 9/10

środa, 18 czerwca 2025

HELMS DEEP - Chasing the dragon (2025)


 Atracker, Omen czy Liege Lord to kapele, które są przedstawicielami US power metalu. Do tego grona można śmiało dopisać zespół o nazwie Helms Deep. Ta formacja została założona w 2017r z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Alexa Sciortino.  W swojej muzyce nie bał się też czerpać z twórczości judas priest, iron maiden czy riot. Mają za sobą debiutancki album, ale najnowszy "chasing the dragon" dopiero pokazuje w pełni potencjał zespołu. Premiera płyty  przewidziana na 20 czerwca.


Warto wspomnieć, że band przeszedł drobne zmiany personalne. W tym roku do zespołu dołączył perkusista Hal Aponte z Coldsteel i gitarzysta Ray DeTone, który grywał u boku Paul Di Anno. Duet Sciortino/DeTone dostarcza niezła dawkę ostrych i dynamicznych riffów. Pełno wciągających i złożonych solówek. Jest szybko, z pazurem i z dbałością o detale. Wszystko jest zagrane z pomysłem. Bije z tego świeżość i dojrzałość. Band stawia na klasyczne brzmienie, na klimat lat 80 czy 90. Brzmienie i okładka również w podobnym klimacie są zrobione. Wszystko ze sobą idealnie współgra. Co imponuje to niesamowity głos Alexa. Co charyzma, technika i drapieżność. Kocham takie wokale. Jest moc.


Materiał zróżnicowany i wyrównany. Ciężko wytknąć jakieś błędy. 11 utworów i prawie godzina muzyki. Każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy klimatyczne intro "Wing Chun" potem klasycznie brzmiący "Black sefirot" i od razu słychać, że band gra na wysokim poziomie. Co za jakość i pomysłowość. Oj robi to wrażenie. Mroczny klimat rozpoczyna "chasing the dragon" i utwór szybko nabiera dynamiki i agresywności. Rasowy killer i piękny hołd dla heavy/power metalu lat 80.  Błysk geniuszu mamy w melodyjnym "craze of the vampire" który ma nieco zapędy neoklasyczne. Coś z Judas Priest słychać w prostym i zadziornym "Cursed". Alex znów popisuje się pod względem wokalnym. Kolejny mocny riff dostajemy w rozpędzonym "flight of the harpy".  Co za energia i świeżość. Brawo panowie!  Pomysłowy riff otwiera "Frozen solid" i znowu świetny hołd dla lat 80. Można doszukać się wpływów iron maiden.  Dalej mamy killer w postaci "Necessary Evil" i mamy tutaj wszystko co napędza ten zespół i co stanowi o ich sile. Patenty nwobhm można wyłapać w nastrojowym "Red planet". Band znakomicie bawi się konwencją i odświeża sprawdzone patenty.  Więcej agresji i drapieżności uświadczymy w "seventh Circle", który przemyca trochę thrash metalowego charakteru. Całość wieńczy rozbudowany "Shivas Wrath".


"Chasing the dragon" to dojrzały i dopracowany album.  To nie tylko miła dla oka okładka i hołd dla lat 80. Ten band ma pomysł na siebie i ma w składzie uzdolnionych ludzi. Stać ich na wiele i ten album to potwierdza. Prawdziwa uczta dla fanów  heavy/power metalu.


Ocena 9/10

wtorek, 17 czerwca 2025

BEAST LIGHT - Dios Tempestad (2025)


 Po 10 latach przerwy meksykański Beast light powraca z nowym materiałem. "Dios Tempestad" to drugi album tej kapeli, który działa  od 2018r. W swojej muzyce czerpie garściami z nwobhm, hard rocka i heavy metalu lat 80. Daleko im do najlepszych, ale grają solidnie i prosto z serca. Taki właśnie jest nowy album "dios Tempestad", który okazał się 15 maja.


Niczym specjalnym nie wyróżnia się okładka. Nie ma jakiegoś ciekawego motywu, który by na dłużej przykuł uwagę.  Samo brzmienie nieco garażowe . Podobnie partie gitarowe Gerardo trochę brzmią kiczowato i sztucznie. Znacznie lepiej radzą sobie gitarzyści Janick i Fausto. Stawiają na proste i sprawdzone patenty. Jest wtórnie, jest oklepana formuła, ale to raczej tutaj jest zaletą.  Wokalista Cazador nie jest mocnym ogniwem zespołu i musi popracować nad swoim wokalem i techniką. Stara się, ale momentami brzmi to komicznie. 


Nie wszystkie kompozycje porywają. Otwieracz  "dios Tempestad" zachwyca energią i melodyjnością. Taki oldscholowy heavy metal lat 80.  Lekki i przyjemny jest "light rider", który przemyca patenty nwobhm i hard rockowe.  Coś z iron maiden można wyłapać w instrumentalnym "shanghai". Ta prosta formuła jest całkiem urocza.  Elementy thrash metalu mamy w ostrzejszym "Heroes" i można wyłapać braki techniczne i brak siły przebicia zespołu. Najlepiej wypada energiczny i przebojowy " metal Warriors 25". Całość wieńczy toporny i zadziorny "crazy nights". Do ideału sporo brakuje.  


Prosty heavy metal mocno wzorowany na latach 80 tak można określić to co prezentuje Beast light na drugim wydawnictwu. Jest kilka ciekawych motywów, ale całościowo jest to niedopracowane i bez świeżości i pomysłowości. Rzemiosło i nic ponadto. Może w przyszłości się to zmieni?


Ocena 5/10

DEATH REAPERS -Thirst of chaos (2025)


 Death reapers to taki polski odpowiednik arch enemy, czy children of bodom. Słychać że mocno wzorowali się na powyższych kapelach i przypominają nieco polski made of hate. Grają melodyjna odmianę death/thrash metalu i są w tym naprawdę bardzo dobrzy.  Na scenie są od 2019r i właśnie 13 czerwca wydali debiutancki album " thirst of chaos".


Okładka Mroczna, krwista i w pełni pasuje do stylu grupy.  Stylistycznie nie ma może rewolucji, ale band z pomysłem gra właśnie melodyjna odmianę death metalu. Całość naładowana jest chwytliwymi melodiami i ostrymi riffami.  Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. Band potrafi zaciekawić słuchacza przez cały czas i czasami w tym wszystkim partie gitarowe ocierają się o twórczość running Wild. Dobrze to słychać w "wear your leather proud". Znakomita współpraca gitarzystów. Hubert Potomski i Kamil Winter dają czadu i dbają o to żeby było agresywnie, melodyjnie i dynamicznie. Pełno tu ciekawych riffów i wciągających melodii. Jest czym się zachwycać. Całość znakomicie spina wokal Konrada Kropidlowskiego, który dba o to żeby całość była przebojowa i zadziorna. Jego głos znakomicie współgra. Ma odpowiednią technikę i charyzmę. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.


Płyta zawiera 10 kompozycji, z czego ostatni to bonusowy "Sightless". Od razu na dzień dobry jest killer w postaci " thirst of chaos". Panowie mają talent i to słychać od pierwszych sekund. Pomysłową melodią, mocny riff i dużą dawką przebojowości. Normalnie jakbym słuchał fińskiej kapeli,a nie polskiej. Dalej mamy energiczny "concrete horizon". Znów dostajemy łatwo wpadająca w ucho melodię. Kolejny hit na płycie. Praca gitar w " no absolution" też momentami przypomina dokonania running Wild.  Mamy też klimatyczny " the hermit"  czy melodyjny "dark fortune". Dobrze wypada też prosty i chwytliwy "break the window" i słychać w tym nawet więcej heavy metalowej maniery. Dalej mamy równie przebojowy i dynamiczny"kiss of the sky". Band gra dalej swoje i niczym tu nie zaskakują.


Debiut Death Reapers jest przemyślany, dojrzały i brzmi naprawdę niczym dzieło fińskiej ekipy. Jest pazur, przebojowość, szybkość i agresja..każdy utwór jest wart uwagi i słychać spory potencjał tej kapeli. Na pewno trzeba obserwować ich poczynania. Gorąco polecam.


Ocena : 8.5/10