sobota, 20 września 2014

ASTRAL DOORS - Of the son and the Father (2003)



Nagrać wtórny materiał, który do bólu przypomina pierwowzór to żadna sztuka. Bo w końcu wykorzystujemy styl i sposób grania taki jaki został przed laty opracowany przez innych muzyków, a naszym zadaniem zostaje stworzenie kompozycji i zagrania tego z pasją, jakby pochodziło od samych muzyków na których się wzorujemy. Ta pierwsza sztuka jest łatwa do osiągnięcia i nie wymaga większego wkładu ze strony zaczynającego zespołu. Prawdziwa sztuka zaczyna się kiedy bazując na czyimś stylu chce stworzyć coś własnego, coś równie genialnego. Odtworzyć erę Dio, muzykę tego wielkiego wokalisty to mogłoby się wydawać rzucenie się na głęboką wodę. Nie wszystkim udało się przypomnieć nam tamte czasy i wielu poległo. Problem tkwił głównie w komponowaniu i osobie wokalisty. Wiadomo Ronnie był tylko jeden. Ale szwedzki band o nazwie Astral Doors okazał się jedynym zespołem, który wie jak odtworzyć muzykę Dio i co ciekawe nawet nie odczujemy różnic pod względem wokalu. Powstali w 2002 roku i już w 2003 ukazał się „Of the son and father”.

Nikt przed nimi, ani po nich nie odważył się zmierzyć z twórczością Dio. Może jego kompozycje z czasów „Holy Diver” czy „Last in Line” tnie były skomplikowane i trudne do odtworzenia, ale wymagały pomysłowości, wymagały tego pazura i najważniejsze, wokal. Bez agresywnego, mrocznego i głębokiego wokalu daleko się nie zajdzie. Astral Doors ma to wszystko co potrzeba i choć nie zależy im na oryginalności, kierując się miłością do heavy metalu lat 80 wykreowanego przez Dio, Rainbow czy Black Sabbath z ery Tonego Martina to jednak wiedzą jak to wykorzystać na ich korzyść. Sposób tworzenia melodii, kreowania motywów, budowania klimatu nasuwa stare dobre lata Dio. Martin Hanglund i Joachim Nordlund postarali się by brzmiało to autentycznie, jakby wyszło od samego Ronniego.  Brzmi to autentycznie i świeżo, nie ma mowy o nudzie ani też o sterylności. Udało się uciec od sztuczności i nachalności.  Debiut Astral Doors to badanie czy fani są jeszcze głodni na taki klasyczny heavy metal zakorzeniony w latach 80. Gwiazdą tutaj jest bez wątpienia Nils Patrik Johannson, który brzmi jak brat bliźniak Dio. Ta sama charyzma, mrok, styl, maniera, nawet technicznie obaj panowie brzmią podobnie. Najlepszy i właściwie jedyny jego godny następca. Co ciekawe zespół postawił na krótkie utwory i to można uznać za zaletę. Zaczyna się dynamicznie bo od szybkiego „Cloudbreaker” i to taka miła mieszanka Rainbow i Dio. Klawisze może nieco schowane, ale odgrywają znaczącą rolę. Solówki są tutaj wręcz zjawiskowe. Proste, zagrane z pasją, polotem i podobać mogą się te pojedynki gitarzystów. Materiałem na dłuższą kompozycją był „Of the Son and the Father”. To taki stonowany i epicki kawałek na miarę „Heaven and Hell”. Nie uświadczymy tutaj słodkich refrenów, czy do bólu chwytliwych, słodkich melodii, bo nie o tutaj chodzi, ma być prosto i szczerze, ma to być hołd dla Dio. W „Hungry People” słychać echa „We Rock”, ale kompozycja troszkę ospała i momentami nieco drażni. Nie zabrakło elementów bardziej hard rockowych, a przykładem tego jest „Slay the Dragon”, który bardziej osadzony jest w stylizacji Deep Purple czy Rainbow. W końcu Joakim Roberg  jest bardziej wyrazisty i jest bardziej zauważalny. Jeden z najlepszych kawałków na płycie, które nie jest typową kalką twórczości Dio. Miłym zaskoczeniem jest „Ocean of Sand”, w którym zespół zabiera nas w rejony muzyczne określane neoklasycznym metalem, słychać to choćby za sprawą głównego motywu gitarowego. Kolejny raz też można wyłapać wzorce zaczerpnięte z Rainbow. Jeden z najszybszych i zarazem najlepszych kawałków Astral Doors na tym albumie. Tak samo można napisać o rozpędzonym „Burn down the wheel”. Zespół znakomicie się bawi i nie popada w rutynę, ani nie przestaje nas zaskakiwać. Radość słychać w pogodnym „Night Of The Witch”, zaś „Rainbow in Your Mind” wykazuje cechy hard rocka lat 70 i to nie są typowe, rasowe kawałki w stylu Dio, co też cieszy. Był człowiek na srebrnej górze, to teraz jest człowiek na skale. „Man on the rock” to oklepany motyw i znajomo brzmiący refren, ale to właśnie cieszy fanów starego heavy metalu.

Tyle lat wyczekiwano zespołu, który podejmie się tematu twórczości Dio, który będzie kontynuował tą właśnie ideologię heavy metalu z lat 80. Brzmi to o tyle świeżo, bowiem takich formacji jak Astral Doors nie ma za dużo no i nie każdy może się pochwalić wokalistą, który śpiewa jak sam Dio. Znakomity debiut, który otwarł Szwedom drzwi na świat.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 18 września 2014

WAYNE - Metal Church (2001)



W roku 2005 odszedł David Wayne. Znakomity wokalista o mrocznym, agresywnym i zadziornym głosie, który przyprawiał o dreszcze. Taki charyzmatyczny muzyk sprawił, że Metal Church już za sprawą dwóch pierwszych albumów wbił się do grona najlepszych i szybko stali się rozpoznawalni. David jednak po albumie „The Dark” odszedł i wtedy Metal Church bardzo dobrze sobie radził z Mikiem Howem, ale w 1999 r Metal Church nagrał „Masterpeace” i był to ostatni album metalowego kościoła na którym zaśpiewał David. Kolejne rozstania i zgrzyty między muzykami sprawiły, że Metal Church zatrudnił nowego wokalistę, a David Wayne mógł w końcu wydać solowy album sygnowany własnym nazwiskiem. Rok 2001 ukazał się jego jedyny album o tytule „Metal Church”. Chęć pokazania jak miał brzmieć kolejny album Metal Church z Waynem? A może próba stworzenia czegoś na miarę debiutu Metal Church?

David otoczył się doświadczonymi muzykami, którzy grali choćby w Obsession, czy Thunderhead. Wszystko wskazywało na to, że jednak Wayne nie zdradzi swoich korzeni ani nie zapomni o swojej bogatej przeszłości i sukcesie jaki osiągnął z Metal Church. Tytuł i okładka tego albumu daje nam podpowiedź czego można się spodziewać po tym wydawnictwie. Takiej okładki nie powstydziłby się sam Metal Church i jest ona genialna. Klimat, wykonanie no i słynna gitara, która zdobiła okładkę debiutu Metal Church. To wszystko wskazywało, że David spróbuje nam dostarczyć muzykę w stylu pierwszego albumu. Zadanie dość ciężkie do wykonania, bo tamten album to klasyka metalu, ale David postanowił podejść do tematu z rezerwą i dystansem. Nie chciał stworzyć kopii, a jedynie odświeżyć kilka patentów. Debiut Metal Church miał mroczny klimat, który przejawiał się choćby w „Beyond the Black” czy „Metal Church” i tutaj udało się po części odtworzyć tamten klimat. Słychać to w stonowanym, nieco progresywnym „Hannibal”. W tym utworze słyszę mieszankę Saxon i starego Metal Church. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci „The Choice” , który utwierdza nas tylko w przekonaniu, że David Wayne postanowił wrócić do agresywniejszego grania, w który rządzi mrok i agresja. Jimi Bell i Craig Wells zadbali o to by riffy były mroczne, pełne głębi, agresji i wyrafinowania. W większym stopniu dbają o technikę i ciężar niż o przebojowość i melodyjność. Odbija się to nieco na całokształcie, ale płyta i tak robi bardzo pozytywne wrażenie. David Wayne nie oszczędza się i śpiewa z sercem, czego mi brakowało na „Masterpeace”. Ma też odpowiednią oprawę i słychać, że mamy do czynienia z rasowym metalowym albumem. Ciężki, nieco thrash metalowy „The Hammerfall Will Fall” to idealny przykład, że nie brakuje tutaj też hitów z prawdziwego zdarzenia. Bardzo udany refren, pomimo że temat oklepany. Nutka hard rocka, nuta Black Sabbath i mamy „Soos Croak Cementary” i choć nie jest to łatwo zapadający utwór, to jednak ma swój urok. Debiut Metal Church był dynamiczny i wypchany szybkimi kompozycjami i takich mi brakowało na „Masterpeace” i tutaj też niedosyt w tej kwestii pozostał. Na szczęście na otarcie łez jest energiczny power/thrash metalowy „Burning At The Stake”, który mógłby znaleźć się na debiucie Metal Church. Specyficzny klimat, bardziej wyszukane motywy i techniczny charakter melodii i riffów, sprawia że płyta nie należy do łatwo strawnych i chwytliwych, dobrze to obrazuje „D.S.D” . Jest tutaj więcej Black Sabbath, Dio i Heaven and Hell niż samego Metal Church, ale nie uważam to za minus. David starał się urozmaicić swój materiał i pokazać się na różnych płaszczyznach heavy metalu.  Na wiązań do debiutu „Metal Church” jest tutaj całkiem sporo i David tego nie kryje, ba nawet stara się nam to dobitnie podkreślić. Najlepiej to zrobił za sprawą drugiej części „Nightmare”. Ten utwór na debiucie niszczył i pokazał, że można stworzyć amerykański power metal w którym jest agresja i melodyjność. Druga część jaką zaprezentował David jest równie udana. Choć ma jakby nowocześniejszy wydźwięk. Zachowano dynamikę, energię i melodyjność, czyli zalety starego Metal Church. Właśnie za tym fani Davida tęsknili, za takim wokalem, za takimi kompozycjami i szkoda, że jest ich tutaj tak mało. „Vlad” to z kolei jakby ukłon w stronę stoner rocka i Black Sabbath z Ozzym. Nie jest to najlepsza kompozycja na tej płycie, ale pasuje do całości i ma kilka atutów, a jednym z nich jest tło stworzone przez gitarzystów. Co ciekawe David pokusił się o kawałek na miarę „Beyond The Black” czy „Gods of Wrath” . Przez „Ballad for Marianne” przemawia podobna konstrukcja, budowanie napięcia i przeplatanie motywów. Kolejna perełka z tego wydawnictwa.

Nie udało się podbić rynku muzycznego tą płytą pomimo że okładka i tytuł albumu jednoznacznie wskazują nawiązanie do Metal Church. Mógł to być następca dwóch pierwszych płyt Metal Churh, ale czy do końca tak jest? Niby jest agresja, momentami jest szybkość, ale uleciała gdzieś ta przebojowość i melodyjność. Słychać dominację ciężaru, mroku i agresji. Niby nic nowego, bo przecież już na pierwszych albumach Metal Church gdzie śpiewał David już to się przejawiało w sporych ilościach. Tym razem David nie wykorzystał potencjału jaki drzemał w tym krążku. Ostatnie dzieło świętej pamięci Davida, które znakomicie podsumował jego karierę, deklasując „Masterpeace” i to jest jego wizytówka. Znakomity wokalista o którym nigdy metalowy świat nigdy nie zapomni.

Ocena: 8/10

wtorek, 16 września 2014

BREEZE LEAST - Breeze Least (1986)

Neoklasycznego heavy metalu z lat 80 nigdy za wiele i kierując się tą myślą sięgnął nie po znane kapele, które każdy zna, ale po debiutancki album japońskiej formacji Breeze Least. Powstali w 1985 roku i nie zdobyli większego rozgłosu. Na przeszkodzie mogła stanąć kiepska produkcja albumu, która często przyćmiewała jakość muzyki, również nie typowa okładka czy w końcu kraj z którego wywodzi się Breeze Least. Każdy musi przecież pałać miłością do japońskiego metalu. Tym razem nawet ci stronią od muzyki z tamtego rejonu powinni być zachwyceni, bowiem Breeze Least to jeden z najlepszych zespołów z Japonii. Dowiedli tego na „Breeze Least”, który jest znakomitą mieszanką heavy metalu, hard rocka, no i właśnie neoklasycznego metalu. Wszystko stanowi spójną całość. Może i brzmienie nie jest tu wysokich lotów i ukazuje ubóstwo zespołu, ale nie jest w stanie zniszczyć potencjału jaki wybrzmiewa z tego co robią muzycy. Głęboki i utrzymanych w wysokich rejestrach wokal Satoru znakomicie pasuje do tego co wygrywa Kazuhiro. Album przepełniony jest klimatycznymi, emocjonalnymi solówkami i chwytliwymi refrenami. Źródłem energii tego krążka jest duet gitary z klawiszami, co przedkłada się na melodyjność i urozmaicenie. Dzieje się tutaj sporo i nie raz włosy stają dębem. Otwarcie tytułowym kawałkiem nie jest w stylu neoklasycznych albumów i nasuwa się tutaj rasowy heavy/speed/power metal i to taki przesiąknięty niemiecką i amerykańską sceną metalową. Stonowany i bardziej hard rockowy „Must Be Crush” ukazuje ile emocji zostało tutaj wyrażone, ile serca muzycy włożyli. Znakomity przykład, że nie trzeba dynamiki, ani mocnego riffu by porwać słuchacza. Duch Deep Purple, Whitesnake czy Rainbow występuje w balladowym „Dolphin Tradition”. Nie mogło zabraknąć dłuższego kawałka i tutaj jest bardziej progresywny „Damnation”. Coś z brytyjskiego grania można uświadczyć w „Gate Tower”. Muzykę tej formacji ciężko wyrazić w słowach, zwłaszcza kiedy słucha się takiej perełki jak 12 minutowy „Not The Hold”, który zawiera wszystko co składa się na ich styl i chyba najlepiej oddaje to co usłyszymy na tej płycie i jaki poziom prezentuje z sobą Breeze Least. Mało znana formacja, która nagrała w sumie dwa albumy, ale najwyższy czas dać im zasłużony rozgłos. Ciekawa mieszanka hard rocka, progresywnego rocka i neoklasycznego metalu. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 14 września 2014

CRUSHER - Endless Torment (2012)

31 minut muzyki. Tyle mają nam do zaoferowania muzycy z ukraińskiego Crusher, który został założony w 2007 roku. Debiutancki album „Endless Torment” nie szykuje nam rewolucji w dziedzinie thrash metalu, ale z pewnością przykuje uwagę zagorzałych fanów tejże muzyki. Pierwszy album zazwyczaj wiąże się z niepewnymi pomysłami, nie do końca przekonującym stylu, a czasami nie zadowala słuchaczy pod względem poziomu muzyki. Tym razem jest zupełnie inaczej. Crusher nawiązuje do klasyki gatunku i nie jest mu obca twórczość Exodus, Slayer czy Overkill. Może nie grzeszą oryginalnością, ale mają inne atuty. Mam tutaj na myśli przede wszystkim komponowanie i bez problemowe tworzenie agresywnych kawałków. Nie ma zaskoczenia i tego nawet się nie spodziewałem. Jest znana z innych płyt nieco przybrudzone brzmienie, jest typowy thrash metalowy wokalista Dyatel, który potrafi śpiewać i na pewno płyta nabrała dzięki niemu mocy. Nieco gorzej wypada jako gitarzysta, ale nie ma powodów do narzekania. Materiał jest krótki, ale i treściwy. Dostajemy dynamiczny i energiczny materiał, który od samego początku jest zdominowany przez typowe thrash metalowe kompozycje. „On The Needle” czy „Den of Iniquity” to właśnie tego najlepszy przykład. Jakby więcej heavy metalu udaje się przemycić w „Politishit”, co zapewnia nam chwilę wytchnienia. W takim „Skatanic Ride” można posłuchać, jak zespół znakomicie odtwarza styl Slayera, co akurat brzmi bardzo dobrze, podobnie zresztą jak ich cover postaci „Jesus Saves”. Prosty i do bólu przewidywalny album, ale ma swój urok, zwłaszcza jeśli lubi się szybki speed/thrash metal w starym stylu. Właśnie do tych fanów skierowany jest krążek.

Ocena: 6/10

sobota, 13 września 2014

RIOT - Unleash The Fire (2014)

Grają od roku 1975, nagrali 15 albumów studyjnych, mieli ciężki okres, jednak przez te wszystkie lata amerykańska potęga heavy/speed/power metalu jaką bez wątpienia jest Riot trzymała wysoki poziom o jakim inne wielkie zespoły mogły pomarzyć. Mamy rok 2014, a Riot wciąż nagrywa nowy materiał, wciąż jest silny jak przed laty i wciąż zachwyca swoją muzyką. „Unleashed The Fire” to najlepszy dowodów w jakie formie jest zespół pomimo tylu lat i jaką potęgą wciąż jest. Nic się nie zmieniło, dalej jest to heavy/speed/power metal, wciąż jest to energiczne i bardzo melodyjne granie. Jest to Riot już nieco inny, bo tworzą go inni muzycy. Cieszy jednak fakt, że pojawił się w nim wokalista Jack starr Burning, a mianowicie Todd Micheal Hall. Wniósł on sporo świeżości i nadał nowej jakości Riot. Jest też nowy gitarzysta, a mianowicie Nick Lee który zachwyca lekkością, stylem gry, techniką, a przede wszystkim pomysłowością. Razem z Mikem Flyntzem tworzą zgrany duet i naprawdę płyta jest pełna ciekawych zagrywek, melodyjnych motów i pojedynków na solówki. Zresztą już z okładki można wiele wyczytać, zwłaszcza to że musi to być ciekawy album. To potwierdza już na wstępie znakomity „Ride Hard live free”. Melodyjne wejście, klimat lat 80, trochę gdzieś w tym echa Crystal Viper czy Jack Starr Burning. Jednak jest to wciąż stary poczciwy Riot. Dalej mamy żywiołowy „Metal Warrior”, który przypomina mi nieco Stormwarrior, ale jest to kawałek o rycerskim klimacie. Dwa hity na samym wstępie to akurat bardzo dobrze rokuje. Riot przyzwyczaił, że potrafi wtrącić nutkę thrash metalu do swojej muzyki i to po raz kolejny potwierdza w znakomitym „Fall From The Sky”. Pojawia się też ostrzejszy heavy metal co słychać w „Bring The Hammer Down” czy „Kill To Survive”. Jednak największa atrakcją stanowią takie melodyjne kompozycje, utrzymane w power metalowej konwencji. Dowodem na to jest „Unleash The Fire” , przebojowy „Fight Fight Fight” czy rytmiczny „Return to Outlaw”. Nawet spokojniejszy „Immortal” jest tutaj godny uwagi. Mamy do czynienia z równym i przemyślanym materiałem, który potrafi zaskoczyć nawet w najmniej odpowiednim momencie. Plusem jest to, że całość jest dojrzała i zagrana z polotem. Dzieje się naprawdę sporo, a każdy kto wychował się na Riot, każdy kto obecnie żyję takim metalem jak Crystal Viper czy Jack starr Burning ten będzie zachwycony. Riot mimo tylu lat wciąż trzyma wysoką formę i trzeba się z nimi liczyć na scenie.

Ocena: 8.5/10

HESSIAN - Bachelor of Black Arts (2014)

Wytwórnia StormSpell, która wydała płyty Blazon Stone czy Rocka Rollas ma dla nas kolejny ciekawy band. Tym razem jest to amerykański Hessian, który powstał w 2009 roku i w końcu doczekał się swojego pierwszego albumu w postaci „Bachelor of Black arts”. Nie powiem, tytuł, okładka tej płyty nazwa kapeli już przykuwają uwagę i dają do myślenia. Mówią że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, więc witamy w piekle.

Zespół nie kryje swoich fascynacji okultyzmem, ale pasuje do ich stylu właśnie ta tematyka. Są oryginalni na swój sposób. Z jednej strony przypominają fenomen Ghost i tutaj też nie brzmią jak wiele innych kapel. Znaleźli swój styl, w którym znajdziemy echa NWOBHM, Mercyful fate, Led Zeppelin czy też occult rockiem. Mieszanka jest o tyle ciekawe, bowiem zespół brzmi autentycznie jakby grali w latach 70. Coś pięknego i wszystko jest zrobione pod ten styl. Klimatyczna i dość mroczna okładka, czy taka przybrudzona produkcja. To wszystko ma znaczenie. Tak samo zresztą jak wokali pani Wason. Przyprawia o dreszcze i potrafi wprawić słuchacza w odpowiedni nastrój, a przecież w tej muzyce to jest najważniejsze. Materiał jest zwięzły i nie ma tutaj miejsca na pomyłki i chybione pomysły. Psychodeliczny „Eyebite” już przyprawia o gęsią skórę i pokazuje że tym razem jest to muzyka z innego wymiaru. Ponury klimat, bardziej wyszukane melodie i motywy, a wszystko po to żeby brzmieć jak nikt inny. Jest też tutaj miejsce dla szybkiego grania, przesiąkniętego NWOBHM i to niezmiernie cieszy, zwłaszcza gdy słucha się takiego hita jak „Old, Wild and Free”. Poza klimatem i nietypowym stylem, mamy coś co ucieszy fanów popisów gitarowych, bowiem Sali i Angus dobrze się bawią i słychać tą chemię oraz szaleństwo. Tego nie zastąpi żadna sztuczność i technika. „The Alchemist Blessing” to raj dla fanów doom metalu czy stoner rocka, no i przede wszystkim Black Sabbath. W „Funeral Disco” łatwo doszukać się wpływów Mercyful Fate czy Kinga Diamonda. Dalej mamy „Une Charogne” czyli hołd dla Iron Maiden i NWOBHM. Nieco rockowy „Iron Baby” ma coś z klimatów wczesnego Deep Purple, co też pokazuje jak zespół jest elastyczny i jak potrafi zaskakiwać. Całość zamyka dłuższy „Wtch Road”, który jest też najszybszym kawałkiem na płycie. Lepiej już nie można było zakończyć tego jakże wyjątkowego dzieła.

Ja wiem, że nie każdego jara taki typ muzyki, nie każdego jara okultystyczny rock/metal z domieszką doom metalu. Nie każdego musi też zachwycać nietypowy charakter i powiew oryginalności, ale Hessian zasługuje na uwagę i wysłuchanie. Jest to zespół inny niż wszystkie, a oni dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką. Jak ma się taki start, to można dobrze rokować jeśli chodzi o przyszłość kapeli. Był Ghost , teraz czas na Hessian.

Ocena: 9/10

EXORCISM - I Am God (2014)

Okładka debiutanckiego albumu zespołu Exorcism zatytułowanego „I am God” jest fantastyczna. Przykuwa uwagę i zachęca by się zagłębić w muzykę zawartą na płycie. Jestem fanem horrorów, również tych związanych z tematyką opętania. A okładka z opętaną dziewczynką w roli głównej przyprawia mnie o dreszcze. Tutaj Exorcism ma u mnie spory plus. O samym zespole warto wspomnieć, że powstał w 2006 roku z inicjatywy wokalisty Scaba Zvekena, który ma głos na miarę Tima Rippera Owensa. Do niego dołączył utalentowany gitarzysta Joey Stump, który jest specem od shrederowych popisów. Jest też perkusista Joe Lynn Turnera a mianowicie Garry King, to już mniej więcej przesądza o poziomie tego wydawnictwa. Jednak to nie koniec niespodzianek.

To nie jest horror metal, nie jet to też death metal ani metalcore, Exorcism to muzyka, którą można określić jako heavy/doom metal i tutaj na myśl przychodzą takie formacje jak Heaven And Hell, Candlemass czy Black Sabbath. Ta płyta porywa swoim mrocznym klimatem, jakością wykonania, pomysłowością, które przejawia się w kompozycjach no i do tego wszystkiego dochodzi sam zespół stworzony z doświadczonych i utalentowanych ludzi. To musiało wypalić. Już początkowy riff „End of Days” jest taki jak być powinien. Ponury klimat, stonowane tempo, złożone partie gitarowe no i ten ostry jak brzytwa wokal. To jest właśnie to. Nieco psychodeliczny „I am God” brzmi jak kawałek wyjęty ze starych płyt Black Sabbath i to jest miłe zaskoczenie. Nie brakuje nowocześniejszych motywów, co zespół prezentuje w „Voodoo Jesus”. Zespół potrafi też grać agresywnie i to potwierdza „Last Rock;n Roll” czy „Higher”. Płyta jest dojrzała przemyślana, a przede wszystkim ma sporo elementów zaskoczenia, takim jednym z nich jest melodyjny „Stay in Hell” czy progresywny „Fade the day”. Moim ulubionym utworem z tej płyty jest przebojowy i bardzo chwytliwy „Zero G”, który zamyka ten jakże udany album.

Wreszcie ktoś wypełni pustkę po Heaven and Hell, wreszcie ktoś nagrał znakomity album heavy/doom metalowy. W tej kwestii jestem bardzo wymagający i nie wszystko mnie zachwyca. Exorcism podszedł do tego tematu profesjonalnie i nagrał energiczny, mroczny album, który oddaje piękno tego gatunku. Czekam na kolejne wydawnictwa.

Ocena: 8/10

STALLION - Rise And Ride (2014)

Lubimy wyczekiwać premier znanych bandów. Bardziej interesuje nas jak będzie brzmieć nowy Accept czy Grave Digger aniżeli wyczekiwanie płyt mało znanych, czasami stworzonych przez młode, niedoświadczone kapele. Taka jest nasza natura i dziś wciąż wiele osób przeżywa ostatni album niemieckiej potęgi, jaką jest Accept, ale na nich heavy metal się nie kończy. Poza tym są ciekawsze i znacznie bardziej klasyczne albumy, które oddają znakomicie hołd dla lat 80. Najlepszym przykładem jest inny niemiecki band, a mianowicie Stallion. Zespół znikąd właściwie bo nikt o nich nie mówił, a szkoda bo zasługują na rozgłos. Działają od 2013 r i teraz promują debiutancki krążek „Rise and Ride”. To jest moi drodzy najważniejsze wydarzenie metalowe roku 2014.

Wiele kapel dzisiaj stara się nam przywrócić lata 80, to nieco przybrudzone brzmienie, tą przebojowość i lekkość. Nie powiem wielu zespołom ta sztuka się udaje co potwierdzają ostatnie wydawnictwa Striker, Accept, czy Bullet. Jednak bym nie przepuszczał, że da się być jeszcze bardziej autentycznym, szczerym. Stallion nie jest zespołem który próbuje brzmieć, on po prostu brzmi jak kapela z lat 80, jakby konkurowali z Gravestone, Accept, Running Wild i innymi tuzami w złotym okresie heavy/speed metalu. To jest dla mnie prawdziwy fenomen. Sekret Stallion kryje się w tym, że wokalista Paul brzmi jak frontman Lions Breed czy Gravestone. Ma ten zadzior, pazur co wielu wokalistów z tamtej ery. Nie liczy się technika, tylko moc, siła przekazu i miłość do metalu. To słychać właśnie u Paula. Co ciekawe sukces tego zespołu i samej płyty nie wynika tylko z niesamowitego głosu Paula. To coś znacznie więcej. Gitarzyści grają z polotem, z przekonaniem i słychać, że wychowali się na takich klasykach jak Accept, Gravestone, Lions Breed czy Running Wild. Pomijam techniczne wyszkolenie, chemię i w ogóle, ale ta energia, ta pomysłowość, te aranżacje na miarę klasyka z lat 80 jest tutaj godna podziwu. Pomówmy o samym materiale, który jest po prostu idealny. Płytę otwiera „Rise and Ride” i jest znany riff zaczerpnięty z „Port royal”, jest też nutka Iron Maiden, ale tutaj zespół zabiera nas w rejony starej szkoły niemieckiego metalu. Aż nasuwają się na myśl Lions Breed i Gravestone. W ogóle nie słychać, że to debiutanci i w dodatku, że płyta jest z tego roku. Nieco więcej agresji, speed metalu mamy w rozpędzonym „Wild Stallions” i tutaj nawet można doszukać się Helloween z „Walls of Jericho”. Trudno się oprzeć dynamice, temu chwytliwemu refrenowi, popisom gitarowym i tej energii. Mieszanka Judas Priest i Running Wild w „Streets of Sin” jest tak świetna, że aż przerażająca. Brzmi to klasycznie i to jest w tym piękne. Odpowiednie brzmienie i nastrojenie instrumentów sprawiło, że jest to takie klimatyczne i perfekcyjne. Nawet znalazło się miejsce na odrobinę thrash metalu co zespół potwierdza w agresywnym „Stigmatized”. Utwór bardziej urozmaicony i pojawiają się liczne zmiany tempa, wtrącenia różnych motywów. Kolejny hit odnotowany. Niby zespół gra na każdy utworze podobnie, to jednak jest urozmaicenie i co ciekawe nawet nie potrzebowali wtrącać tutaj ballady, która by popsuła cały urok tej płyty. „Canadian Steel” brzmi jakby ktoś ukradł ten kawałek Gravestone i teraz po tylu latach postanowił ukazać go światu. Kolejny szybki hit w bardzo melodyjnej oprawie. Nie zapomnijcie się w słuchać w te szalone solówki, które przyprawią was o dreszcze. „Bill to Pay” nieco bardziej hard rockowy, może nawet bardziej w stylu Accept, ale to wciąż muzyka najwyższych lotów. „Watch out” bardziej rytmiczny, dość skoczny i radośniejszy, ale motoryka wciąż nie ulega zmianie, co bardzo cieszy. Mieszanka Accept i Judas Priest wybrzmiewa z „The Right One” i to kolejny hicior. Najwolniejszy jest „The devil Never Sleeps” i tutaj zespół postawił przede wszystkim na klimat, co też wyszło korzystnie. Taki album trzeba również zamknąć z wielkim hukiem i „Wooden Horse” jest takim właśnie wielkim uderzeniem i znakomitym podsumowaniem całej płyty.

Teraz będzie o Stallion głośno. Nagrali perfekcyjny album, który brzmi jakby został nagrany w latach 80, kiedy sukces odnosił Gravestone, Lions Breed, Running Wild i inni wielcy. Muzyka zawarta na „Rise and Ride” jest autentyczna i energiczna. To 10 hitów utrzymanych w heavy/speed metalu na najwyższym poziomie. Jedyną wadą jest to że album jest taki krótki i tak szybko kończy się muzyka. Może teraz każdy pojmie, że nowy Accept jest niczym w porównaniu do tej perełki. Rozgłaszajmy światu że speed metal ma nowego szeryfa, a jest nim Stallion.

Ocena: 10/10

piątek, 12 września 2014

DEAD ON - Dead On (1989)

Mausoleum /records pod swoimi skrzydłami miało wiele ciekawych kapel i choć większość to były formacje z kręgu heavy/speed metal, to nie brakowało też formacji, którym lepiej szło granie power/thrash metalu. Tak też było z amerykańskim Dead On, który powstał w 1986 roku i przez wielu był upatrywany jako zespół wzorowany na Megadeth, czy Overkill. Coś w tym musiało być zwłaszcza, że Dead on zamieścił swój utwór na singlu „No more Mr nice Guy” Megadeth. Po Dead on został jednak ślad w postaci „Dead On”.

Może i okładka nie wzbudzała pozytywnych emocji i kto by pomyślał, że za tą tandetną okładką kryje się solidny power/thrash metal? Nie jest to nic odkrywczego, ani też perfekcyjnego, po prostu mamy tutaj do czynienia z solidnym materiałem, który brzmi jak robota rzemieślników. Oczywiście pojawiają się przebłyski, ale w głównej mierze są osiągnięte przez wokalne wyczyny Mike'a Raptisa, który zmarł w tym roku. Pozostawił po sobie jednak coś i debiut „Dead on” postawił go w znakomitym świetle. Był to wokalista, który odnajdował się w thrash metalowej konwencji jak ta zaprezentowana w otwieraczu „Salem Girls”, ale nie przeszkadzało mu śpiewać w klimatach heavy metalu i NWOBHM co pokazał w „Full Moon”. Na płycie roi się od solidnych i zadziornych partii gitarowych i trzeba przyznać, że Tony i Micheal odwalili kawał dobrej roboty. Przede wszystkim mamy tutaj kilka mocnych i wartych zapamiętania riffów czy pojedynków na solówki. W tej kwestii na wyróżnienie zasługuje urozmaicony „Beat a Dead Horse”. Wpływy Megadeth nie są tutaj przesadzone, bowiem już w „The Matadors Nightmare” możemy uświadczyć patenty wyjęte prosto z twórczości Megadeth. Siła tego krążka tkwi w dynamicznej sekcji rytmicznej i melodiach, a te najlepiej zostały wyeksponowane w takich szybkich kawałkach jak „Escape”. Jest i power metal, a najwięcej go w Helloweenowym „Different Breed” i to jest ten utwór który zasilił singiel Megadeth. Z kolei gdyby tak wskazać najostrzejszy kawałek na „Dead on” to wskazałbym właśnie tytułowy utwór, który zamyka cały album. Taki udany miks speed/thrash metalu tutaj został zaprezentowany.


Nie ma już charyzmatycznego Mike Raptisa, ani kapeli Dead On, pozostało po nich kilka dem i singli, no i debiutancki „Dead On”, który w swoim gatunku się broni. Głównie za sprawą solidnego materiału i uzdolnionych muzyków, którzy potrafili coś wycisnąć z tych kompozycji. Największy zawód tutaj sprawia ilość killerów no i nieco niższej jakości brzmienie. Dla fanów power/speed/thrash jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena : 7/10

środa, 10 września 2014

LORDS OF BLACK - Lords of Black (2014)

Sporym zainteresowaniem cieszy się mocniejszy heavy/power metal, który przybliża nam takie kapele jak Persuader, Brainstorm, Iced earth, Masterplan, Bloodbound, czy Nightmare. Właśnie tak większość widzi współczesny heavy/power metal. Powinien mieć w sobie pazur, nutkę nowoczesnego brzmienia, ale ducha starych zespołów z lat 80. Tak wielu próbuje stworzyć właśni taki rodzaj metalu, by był zarówno ciężki, agresywne, ale nie pozbawiony melodyjnego aspektu czy energii. Nie zawsze ta misja kończy się sukcesem. Jednak młody hiszpański band o nazwie Lords of Black pokazał, że jednak można nagrać muzykę w takiej stylistyce i nie popadać w kompleksy czy strach, że nikt na to się nie skusi. „Lords of Black” to zemsta Hiszpańskiej sceny metalowej i zasilenie tego gatunku.

Trzeba na wstępie wyznaczyć sobie granice tego co od tej formacji oczekujemy. Oryginalność? Nie przesadzałbym z tym, bowiem tutaj Lords of Black nie tworzy niczego i te wszystkie patenty już się pojawiły w metalu. Jednak zespół w dość pomysłowy sposób łączy te różne style co daje ciekawą mieszankę, dającą pewien powiew świeżości heavy/power metalu. Oczekujecie energii, a może przebojów? W tym aspekcie Hiszpanie dają niezłego czadu, bowiem płyta jest dynamiczna, dysponuje mocnym uderzeniem i potrafi dać kopa. Gdy pominiemy kwestie techniczne i soczystego brzmienia, to zostają same pomysły na kompozycje a te są tutaj imponujące. Zespół nie zapomina o chwytliwości, o dobrych melodiach i o tym żeby porwać słuchacza. Lords of Black ma sporo atutów, a jednym z nich jest znakomity wokalista Ronnie Romero, który zabiera nas w rejony Dio, Nightmare, czy Persuader. Jestem zwolennikiem takich mocnych, wyrazistych i agresywnych wokali, które pokazują to co najlepsze w power metalu. Ronnie nie pozostaje tutaj sam i reszta muzyków dzielnie mu dotrzymuje kroku. Tony Harnando to postać równie ważna co właśnie Ronnie. To dzięki niemu materiał jest urozmaicony, zaskakujący i ma jakby kilka wcieleń. Dzieje się sporo i słychać, że najbardziej mu zależy na bardziej autorskich pomysłach, na wyszukanych melodiach, aniżeli tylko na szybkości czy agresji. Jego solówki są pełne ekspresji, emocji i to może się podobać. „Lords Of Black” to od tego utwory wszystko się zaczyna i tutaj już można uświadczyć, że ta kapela to coś więcej niż debiutanci, to zespół z pomysłem na muzykę i z przyszłością. Co tutaj mamy? Najwięcej progresywnego power metalu rodem z Masterplan, ale jest też coś z Nightmare czy Persuader. Mocna rzecz. Wizja progresywnego grania zaprezentowana w „Nothing Left to Fear” jest godna podziwu i jestem za takim właśnie graniem. Nutka nowoczesnego charakteru sprawia, że brzmi to dość świeżo. Warto tez zwrócić uwagę na agresywniejszy „The World That Came After”, na melodyjny „Forgive or Forgot”, w którym słychać nawiązania do starych płyt Masterplan, czy 9 minutowy „When Everthing is Gone”.

Wszystko jest tutaj jak najbardziej na plus, aczkolwiek brakuje mi rasowych killerów o których chciałoby się dyskutować długimi godzinami. Całość ma w sobie potencjał, jednak nieco został zmarnowany. Taki już jest urok debiutów. Mam nadzieję, że kolejny album będzie miał bardziej wyrazisty charakter. Brawo za ciekawy styl i przypomnienie klimatów Masterplan.

Ocena: 7/10