Sporym zainteresowaniem
cieszy się mocniejszy heavy/power metal, który przybliża nam
takie kapele jak Persuader, Brainstorm, Iced earth, Masterplan,
Bloodbound, czy Nightmare. Właśnie tak większość widzi
współczesny heavy/power metal. Powinien mieć w sobie pazur,
nutkę nowoczesnego brzmienia, ale ducha starych zespołów z
lat 80. Tak wielu próbuje stworzyć właśni taki rodzaj
metalu, by był zarówno ciężki, agresywne, ale nie
pozbawiony melodyjnego aspektu czy energii. Nie zawsze ta misja
kończy się sukcesem. Jednak młody hiszpański band o nazwie Lords
of Black pokazał, że jednak można nagrać muzykę w takiej
stylistyce i nie popadać w kompleksy czy strach, że nikt na to się
nie skusi. „Lords of Black” to zemsta Hiszpańskiej sceny
metalowej i zasilenie tego gatunku.
Trzeba na wstępie
wyznaczyć sobie granice tego co od tej formacji oczekujemy.
Oryginalność? Nie przesadzałbym z tym, bowiem tutaj Lords of Black
nie tworzy niczego i te wszystkie patenty już się pojawiły w
metalu. Jednak zespół w dość pomysłowy sposób łączy
te różne style co daje ciekawą mieszankę, dającą pewien
powiew świeżości heavy/power metalu. Oczekujecie energii, a może
przebojów? W tym aspekcie Hiszpanie dają niezłego czadu,
bowiem płyta jest dynamiczna, dysponuje mocnym uderzeniem i potrafi
dać kopa. Gdy pominiemy kwestie techniczne i soczystego brzmienia,
to zostają same pomysły na kompozycje a te są tutaj imponujące.
Zespół nie zapomina o chwytliwości, o dobrych melodiach i o
tym żeby porwać słuchacza. Lords of Black ma sporo atutów,
a jednym z nich jest znakomity wokalista Ronnie Romero, który
zabiera nas w rejony Dio, Nightmare, czy Persuader. Jestem
zwolennikiem takich mocnych, wyrazistych i agresywnych wokali, które
pokazują to co najlepsze w power metalu. Ronnie nie pozostaje tutaj
sam i reszta muzyków dzielnie mu dotrzymuje kroku. Tony
Harnando to postać równie ważna co właśnie Ronnie. To
dzięki niemu materiał jest urozmaicony, zaskakujący i ma jakby
kilka wcieleń. Dzieje się sporo i słychać, że najbardziej mu
zależy na bardziej autorskich pomysłach, na wyszukanych melodiach,
aniżeli tylko na szybkości czy agresji. Jego solówki są
pełne ekspresji, emocji i to może się podobać. „Lords Of
Black” to od tego utwory wszystko się zaczyna i tutaj już
można uświadczyć, że ta kapela to coś więcej niż debiutanci,
to zespół z pomysłem na muzykę i z przyszłością. Co
tutaj mamy? Najwięcej progresywnego power metalu rodem z Masterplan,
ale jest też coś z Nightmare czy Persuader. Mocna rzecz. Wizja
progresywnego grania zaprezentowana w „Nothing Left to Fear”
jest godna podziwu i jestem za takim właśnie graniem. Nutka
nowoczesnego charakteru sprawia, że brzmi to dość świeżo. Warto
tez zwrócić uwagę na agresywniejszy „The World That
Came After”, na melodyjny „Forgive
or Forgot”, w którym słychać nawiązania
do starych płyt Masterplan, czy 9 minutowy „When Everthing
is Gone”.
Wszystko jest tutaj jak
najbardziej na plus, aczkolwiek brakuje mi rasowych killerów o
których chciałoby się dyskutować długimi godzinami. Całość
ma w sobie potencjał, jednak nieco został zmarnowany. Taki już
jest urok debiutów. Mam nadzieję, że kolejny album będzie
miał bardziej wyrazisty charakter. Brawo za ciekawy styl i
przypomnienie klimatów Masterplan.
Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz