sobota, 18 lipca 2015

ARCHITECTS OF CHAOZ - The Lerague of Shadows (2015)



Historię Paul Di Anno (ex Iron Maiden) znamy i wiemy jak się skończyła. Co ciekawe poza Battlezone nie ma się on zbytnio czym pochwalić. Ma bogatą karierę solową, ale żaden album nie był godny tego co tworzył z Iron Maiden.Wyjątkiem w sumie będzie pierwszy album bandu Killers i twórczość wspomnianego wcześniej Battlezone. Ostatnio mówiło się, że ma zamiar pójść na zasłużoną emeryturą. Jednak kolejna trasa koncertowa i ponowne granie kawałków żelaznej dziewicy sprawiły, że postanowił jeszcze troszkę zabawić na scenie metalowej. Szykuje się kolejny album w jego solowej karierze, ale najciekawszym przejawem jego aktywności okazał się band o nazwie Architects of Chaoz. Paul założył zespół wraz ze swoimi kolegami z zespołu The Phanthomz. Razem  z nimi dawał koncerty grając kawałki żelaznej dziewicy. To okazało się za mało i panowie doszli do wniosku że czas na własny materiał. W tym roku wydali debiutancki album „The League of Shadows”.  Od samego początku była nadzieja na wielki powrót Paul Di Anno. Czy rzeczywiście tak jest?

Ponad 30 lat minęło od wielkich płyt z Iron Maiden, potem różnie to bywało, ale właściwie ciężko było o podobny poziom. Pewnie każdy skreślił jego jako wokalistę i muzyka.  Kto by przypuszczał, że jeszcze będzie wstanie zaskoczyć świat i nagrać album, który poruszy scenę metalową i przywróci jego dobre imię? Jednak zdarzył się cud. Młodzi muzycy z Niemiec stworzyli materiał, który z jednej strony jest oldschoolowy, a z drugiej nowoczesny. Mocarne połączenie, które nie zawsze udaje się. Jednak Architects of Chaoz nagrał mistrzowski materiał, który zabiera nas w rejony soczystego, ostrego i niezwykle melodyjnego heavy metalu. Odesłania do Iron Maiden są, jak również do solowej kariery Puala, a sam album brzmi bardziej jak „Reseruction” Halforda. Niezwykła metamorfoza Paula, niezwykłe odrodzenie i co ciekawe jego wokal mimo lat wciąż zachwyca. Można odnieść wrażenie, że śpiewa agresywniej i nie wstydzi się tego, że już najlepsze lata ma za sobą. Jednak na tym albumie pokazuje pazur i że wciąż ma w sobie to coś. Brzmienie jest ostre, bardziej nasuwające amerykańskie płyty czy tez produkcje Roya Z. Jedno z najlepszych płyt pod tym względem jeśli chodzi o rok 2015.  Poza świetnym wokalem mamy też ciekawe popisy gitarzystów, mocną sekcję rytmiczną i właściwie tak powinien brzmieć heavy metalowy album naszych czasów. Zespół atakuje nas od razu mocnym riffem, niezwykłą szybkością, popisem wokalnym Paula i „Rejected” to prawdziwa petarda. Świetny hit, który momentami ociera się o heavy/Power metal. Imponuje niezwykła melodyjność, a także przebojowość, która nasuwa najlepsze lata Iron Maiden, ale nie tylko. Tutaj jest pazur, agresja, nowoczesność. Świetnie to brzmi i chce się większej dawki takiego heavy metalu.  how Many Times” to jeszcze ostrzejszy kawałek, choć tutaj położono nacisk na przybrudzone granie i gdzieś tutaj można wyłapać ową niemiecką toporność. Klimat Accept daje o sobie znać.  Szybkie galopady, melodyjny główny motyw to cechy „Horsemen”, który znakomicie pokazuje jak powinien brzmieć nowy album Iron Maiden.  Nostalgiczny klimat, nutka romantyzmu i sporo elementów z „Transylwania” to coś co wyróżnia bardziej rozbudowany „Switched off”.  Album jest bardzo energiczny i  to potwierdza żywiołowy „Erase the World”  czy  ocierający się o thrash metal „When Morders Come to Town” . Mamy też rytmiczny „Dead Eyes” który pokazuje melodyjne oblicze zespołu i to jest kolejny rasowy hit na płycie.  Pozytywne emocje również wzbudza dynamiczny „You ve been Kissed by the wings of Angel of the death”. Długi tytuł, ale nie zmienia to w żaden sposób  jakości kawałka. Na koniec mamy znów szybszy utwór w postaci „Apache falls” i spokojniejszy „Soldier of Fortune”, który jest udanym coverem Deep Purple.

„the League of Shadows” to album, który zapadnie w pamięci. Jednym z tego względu, że były wokalista Iron Maiden powraca w wielkim stylu i nagrywa jeden z najlepszych albumów od czasu „Killers” żelaznej dziewicy. Dla drugich zapadnie z tego względu, że jest to świetne połączenie nowoczesnego brzmienia z starą szkołą grania heavy metalu. Płyta niemal perfekcyjna i pełna energii i hitów. Tak powinno dzisiaj się grać heavy metal. Polecam.

Ocena: 9.5/10

piątek, 17 lipca 2015

TEARLESS - Step into Darkness (2015)



Chorowacja to nie taki zacofany kraj jeśli chodzi o heavy metal i można również i tam trafić na ciekawe zespoły, który zadziwiają swoją pomysłowością i jakością. Muzyka potrafi tutaj zaskakiwać i przemawiać do tych co nie do końca obcują z takim rodzajem muzyki. W tym roku dobrze prezentuje się debiut w postaci Tearless. „Step Into Darkness” to prawdziwe  wrota do mrocznego świata gothic metalu i melodyjnego death metalu.

Zanim przejdę do samego albumu, chciałbym nieco przybliżyć wam zespół. Zespół założyli w 2003 Zlatko Kušter, Marko Bregović i Zoran Ernoić. Początkowo był to cover band Potem liczne zmiany personalne, problemy z utrzymaniem zespołu w stabilności . Jednak mimo pewnych zawirowań i śmierci Marko udało się wydać upragniony debiutancki album „Step into Darkness” .  Choć jest to pierwszy album tej formacji, to w żaden sposób nie dają po sobie tego poznać. Stawiają na bogate i soczyste brzmienie, które ma podkreślić nowoczesny wymiar prezentowanej muzyki. Pełno tutaj mroku i chłodu. Ten klimat dobrze uchwyciła frontowa okładka, która ma w sobie magię i pewien posmak grozy. Sama muzyka znakomicie jest powiązana z nią. Mrok to pewna część składowa, ale główną rolę gra tutaj nowoczesny metal z mieszany z gothic metalem i melodyjnym death metalem. W efekcie  dostajemy muzykę z pogranicza takich formacji jak Moonspell, Tristania czy Crematory.  Całość opiera się na zagrywkach gitarowych Godnicia, i Kustera, którzy kładą nacisk na klimat, ekspresję, na melodyjność.  Wszystko brzmi nowocześnie i  to jest jedna z  zalet tej płyty. Choć nie ma  w tym nic odkrywczego to jednak cała warstwa instrumentalna w połączeniu z wokalem Ivany Novak  stanowi niezłą siłę rażenia. Płyta wita nas mocnym uderzeniem w postaci „Deathwish” i tutaj już mamy wyłożone co i jak. Mocne, agresywne, ale zarazem melodyjne granie utrzymane w klimacie death/gothic metalu. Drugi na płycie to „Room of Broken Mirrors” czyli utwór ostrzejszy, bardziej wyrafinowany, techniczny i bardziej death metalowy.  Nie zabrakło szybszego grania i tutaj to zespół pokazuje w żywiołowym „Step into Darkness”. Co ciekawe Tearless nie boi się wykorzystać pewnych cech Power metalu, które dają o sobie znać w szybszym „Dreams of You”, który pokazuje ile energii jest w samych gitarzystach.  Nutka progresji dobrze robi takiemu „Inside tour Raven Eyes  i właściwie nie brakuje tutaj urozmaicenia i pewnych niespodzianek. Taki „Masquerade” ma pewne cechy Black/death metalu, ale to wszystko brzmi znakomicie. Końcówka płyta nieco lżejsza, bo mamy smutniejszy „World of Shadows” czy rockowy „Heart of December”.


Przemyślane dzieło młodego zgranego zespołu, który postawił na nowoczesny i klimatyczny gotycki metal z domieszką death metalu.  Nie jest to może szczyt perfekcji i bezbłędne dzieło, ale w swojej kategorii na pewno za sługuję na uwagę. Zwłaszcza jeśli lubimy posłuchać ostatnich płyt Moonspell czy Creamtory.

Ocena: 8/10

środa, 15 lipca 2015

SINISTER REALM - The Flames of Hell (2015)

Amerykański Sinister Realm to band, który specjalizuje się w tworzeniu muzyki z pogranicza heavy/doom metalu. Tak, więc skojarzenia z takim Candlemass są tutaj jak najbardziej na miejscu. Należy jednak mieć na uwadze, że ta formacja nie chce brzmieć jednowymiarowo i stara się brzmieć klasycznie. Nie brakuje z tego tytułu nawiązań do twórczości Iron Maiden czy Judas Priest. To już daje pewien obraz to czego można się spodziewać po tej kapeli. W tym roku mamy okazje by przypomnieć sobie co potrafi Sinister Realm. „The Flames of Hell” to najnowsze dzieło i trzeba przyznać, że jest to płyta która skierowana jest do fanów mrocznego heavy metalu i stonowanego doom metalu. Jeżeli melodie i przebojowość nie ma dla was większego znaczenia i kierujecie się klimatem to z pewnością jest to coś dla was. Solidny materiał może i jest, ale tutaj dominują wady. Przybrudzone brzmienie nie brzmi autentycznie i jest więcej w tym sztuczności. Tak samo działa na nas irytujący wokal Alexa. Najlepiej przymknąć oko na te niedociągnięcia i skupić się na ciekawych partiach gitarowych. Na tym co się dzieje i jaka atmosfera panuje. To są właśnie mocne strony tego wydawnictwa. Mamy ponury „Take no prisoners” w który słychać echa Black Sabbath, Candlemass czy Mercyful Fate. Lata 80 i nutka NWOBHM pojawia się w „Red Light”, który ma w sobie całkiem sporo energii. Jeszcze lepsze wrażenie robi nieco psychodeliczny „Hunt You”, który można umieścić na płycie Ghost. Zespół potrafi zaskoczyć ciekawym motywem i zagraniem, co zresztą udało się w tytułowym „The flames of hell”. Sekcja rytmiczna też bardzo dobrze wypada i często maskuje niedoskonałości albumu i dobrze to uchwycono w szybszym „10 second Ride”. Jeżeli o mnie chodzi wyróżniłbym chwytliwy „World at War” jako najciekawszy kawałek z tej płyty. Można by nieco pozmieniać, doszlifować materiał i nieco pokombinować z niektórymi motywami, ale mimo to płyta znajdzie swoje grono słuchaczy. Mimo pewnych wad, irytującego wokalu czy oklepanej formuły to jest to dzieło, które można posłuchać w wolnej chwili bez większego zniesmaczenia.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 13 lipca 2015

TANAGRA - None of this Real (2015)

Niegdyś amerykański band o nazwie Cellador pokazał, że w USA też da się grać europejską odmianę heavy/power metalu. Wraz z nimi poszli inni i tak powstało wiele ciekawych młodych zespołów głodnych sukcesu. Jednym z nich jest bez wątpienia pochodzący z Portland band o nazwie Tanagra. Zespół w swojej muzyce zawiera jakby własną interpretacje stylu wypracowanego przez takie zespoły jak Hammerfall, Majesty, czy Iron Fire. Chcą brzmieć klasycznie, chcą przy tym brzmieć jak wiele kapel z lat 80, a ich bronią ma być przede wszystkim umiejętność tworzenia epickich melodii. To jest właśnie to co wyróżnia ten młody band, który swoją karierę z muzyką na poważnie rozpoczął w 2010 roku. Mają szansę przebić się przez granicę swojego państwa i przyciągnąć większą rzeszę fanów melodyjnego heavy/power metalu. Może nie wyróżniają się z tłumu, może powielają wiele znanych nam pomysłów i schematów, ale nadrabiają czymś innym. Tanagra to kapela, która idzie po najmniejszej linii oporu i stawia na proste motywy, na chwytliwe refreny i zapadające w pamięci melodie. Już otwieracz „Undying Light” nasuwający najlepszy okres Gamma Ray ma w sobie właśnie takie cechy. Steven i Josh to są dwaj całkiem dobrze radzący sobie gitarzyści. Jest szybkość w ich stylu grania, jest ikra, precyzja i wyrafinowanie. W „Tyranny of Time” zespół bierze pewne elementy twórczości Iron Maiden czy Edguy. W efekcie dostajemy energiczny utwór, który brzmi klasycznie. Ten zespół mimo wszystko ma jedną poważną wadę a jest nią słaby wokalista. Niestety Tom Socia troszkę zawodzi pod tym względem. Brakuje mu przekonania, a przede wszystkim techniki. Więcej żelaznej dziewicy uświadczymy w rozpędzonym „Eliana” czy „Antietam”i to są mocne punkty tej płyty. Coś z Hammerfall jest w „Bitter Earth”, z kolei najostrzejszym kawałkiem na tym krążku jest bez wątpienia „Planeswalker”, który pokazuje wszelkie atuty tej kapeli. Nie było też problemów stworzyć utwór bardziej progresywny, bardziej rozbudowany i przeplatany różnymi motywami. Właśnie taki jest „10:04pm” czy epicki kolos w postaci „The Path to Alor”, który kończy ten album w wielkim stylu. Można rzec, że jest to płyta lekka i przyjemna w odbiorze, która ma jedno zastosowanie. Mam nam przypomnieć lata 90 heavy/power metalu w europejskim wydaniu. Jak widać również i panowie z USA nie mają problemów, by przenieść takie klimaty na swoją ziemię. Bardzo udany debiut młodego zespołu, który chce grać europejski heavy/power metal.

Ocena:8/10

sobota, 11 lipca 2015

SOLDIER - Defiant (2015)

Wielka Brytania kryje wiele kapel, które zrodziły się w latach 80, lecz dopiero od niedawna tak naprawdę świat może obcować z ich muzyką. Jednym z takich zespołów jest Soldier. W 1979 r powstał z inicjatywy Iana Dicka, który do dzisiaj pełni rolę gitarzysty. Na początku lat 80 zespół się rozpadł nie wydając właściwie nic poza demami i albumem koncertowym. Dopiero w 2005 roku wydali debiutancki album zatytułowany „Sins of the Warrior”. Po 8 latach wydali „Dogs of War” i to był dowód na to, że panowie wrócili na dobre. Teraz w tym roku postanowili wydać kolejny album w postaci „Defiant”, który pokaże że w dzisiejszych czasach można grać mieszankę hard rocka, heavy metalu i NWOBHM w klasycznym wydaniu.

Na próżno szukać w muzyce tej kapeli nutki oryginalności, czegoś co zwali nas z nóg i przejdzie do historii brytyjskiego metalu. Oni mają całkiem inne priorytety. Panowie chcą nam przypominać lata 80 i NWOBHM za pomocą swoich riffów i melodii. Wokalista Richard Frost też manierą przypomina Bruce'a Dickinsona, tak więc i doznania podczas słuchania nowego dzieła są znacznie większe. Nie pasuje do całości i do zawartości frontowa okładka, która sugeruje thrash metal czy death metal. Z nią właściwie jest tylko związane przybrudzone brzmienie niczym wyjęte ze starych płyt Metal Church czy Accept. Ma to swój urok, ale co najlepsze świetnie to współgra z mrocznym klimatem wydawnictwa. Richard swoim wokalem potrafi oczarować i wciągnąć nas w ten ponury świat. 10 utworów wypełnia to wydawnictwo i zaczyna się od najdłuższego utworu na płycie czyli „Conquistador”. Świetne wprowadzenie w klimat płyty i zaprezentowanie poziomu samej muzyki. Zespół w dość pomysłowy sposób nawiązuje do „The X factor” Iron Maiden. Dzieje się sporo, a nutka progresywności do daje tylko uroku. Proste granie pod żelazną dziewicą mamy w chwytliwym „Leaving”. Sporo niemieckiego heavy metalu lat 80 i Accept mamy w toporniejszym „Kill or Cure”, ale to wciąż heavy na wysokim poziomie. Mieszanka NWOBHM i hard rocka mamy w luźnym „Fight or Fall”. Zespół nie ma też problemów stworzyć utwór w którym są echa Motorhead i właśnie taki jest rytmiczny „Dead mans Curve”. Końcówka płyta również klimatyczna i tutaj dostajemy mroczny „A Light to see the darkness” i bardziej progresywny „Defiant”.

O „Defiant” można powiedzieć wiele, ale najważniejsze jest to, że jest to solidna płyta utrzymana w klimatach NWOBHM. Przemawiają przez nią lata 80 i stare płyty Iron Maiden,czy Angel Witch. Mroczny klimat nieco przytłacza i zabija przebojowość w muzyce Brytyjczyków. Nie można jednak zbyt wcześnie skreślić „Defiant”, bo to solidny album stworzony przez doświadczony zespół, który żyje latami 80.

Ocena: 6/10

piątek, 10 lipca 2015

HAMMERCULT - Built for War (2015)

Rok temu świat był w szoku tego co dokonał izraelski band o nazwie Hammercult. To włąsnie ich drugi album zatytułowany „Steelcrusher” trząsł sceną thrash metalową. Był to prawdziwy akt heroizmu, bowiem zespół odciął się od wszelkich trendów i dotychczasowych nam kapel, starając się stworzyć coś własnego. Jednocześnie ten album okazał się swego rodzaju powiewem świeżości i przykładem, że thrash metal nie umarł. Kto polubił tamten album, ten będzie zmiażdżony tym jak brzmi „Built for War”.

Dwa lata przyszło poczekać fanom na nowe dzieło, a przez ten czas zespół nie zmienił się. Pojawił się nowy gitarzysta tj Yuval Kremer, ale i tak zespół został przy swoim stylu. Tak jak na poprzednich płytach tak i tutaj nie trzymają się kurczowo jednego gatunku. W ich muzyce można wyłapać wpływy hardcoru, punka, heavy metalu czy nawet power metalu. Soczyste brzmienie i agresja została tutaj przerysowana z poprzedniego wydawnictwa. Jednak jest większe urozmaicenie, większa ilość przebojów i w efekcie wszystkiego jest więcej. Zespół pokazał, że chce się rozwijać i dojrzewać jako zespół. Wokalista Yakir też pokazuje się, że jest wszechstronnym wokalistą i często próbuje zaskoczyć w tej sferze. Materiał właściwie też jest urozmaicony i pełen niespodzianek, który wprowadzają w osłupienie. Szok, że album jest taki dobry, szok, że jest tyle dobrych melodii, a największym szokiem jest to, że Hamemrcult stworzył tyle przebojów. To robi wrażenie. Najpierw wkracza krótkie intro, które tylko buduje napięcie. Prawdziwa jazda zaczyna się wraz z „Rise of the Hammer”. Jest nieco wolniejsze tempo, ale to podkreśla emocje i klimat wojenny. Zespół właśnie w takiej tematyce gustuje co zresztą słychać po tym metalowym hymnie. Jednym z najostrzejszych utworów jakie stworzył Hammercult jest bez wątpienia „I live for this shit”, który porusza o życiu zespołu na rozdrożach. Tutaj właśnie można posmakować potęgi thrash metalu i tego jaki potencjał drzemie w tym zespole. Ostry riff, szybkie tempo i złowieszczy wokal to jest to co składa się na „Spoils of War” o tematyce politycznej. Z kolei taki „Ready to roll” ma w sobie pokłady rock'n rolla i czy speed metalu. W efekcie wyszedł energiczny i niezwykle melodyjny utwór. Płyta jest niezwykle dynamiczna i nie ma tu miejsca na niepotrzebne zwolnienia „Raise some Hell” to kolejna petarda i znów zespół serwuje 100 % thrash metalu. Zupełnie w innym klimacie utrzymany jest „Let it roar”, który zabiera nas w rejony melodyjnego heavy metalu i klasycznego grania. David/ Kremer to zgrany duet gitarowy i panowie starają się zaskakiwać ciekawymi pomysłami, nie poprzestawać tylko na agresji. Zadbali o aspekt techniczny jak i czysto aranżacyjny. Fani chwytliwych melodii i przebojowego charakteru solówek będą zachwyceni tym co wyprawiają ci dwaj gitarzyści. To już nie jest proste i przewidywalne pędzenie na oślep do przodu. Ich umiejętności przesądziły z pewnością o jakości takich petard jak „Altar of Pain” czy „Blood and Fire”. Na dobitkę mamy świetny „Road to Hell” który wieńczy ten album. To jest zakończenie z przytupem i fajerwerkami.

Hemmercult to nowa jakość jeśli chodzi o thrash metal. Nowy album to właściwie potwierdzenie ich wielkości i tego że potrafią nieco ożywić gatunek, który nieco skostniał. Izraelski band robi furorę i trzymają wysoki poziom, więc wszystko wskazuje że jeszcze będzie o nich słyszeć w najbliższym czasie. „Built for War” umacnia ich pozycję na rynku i pokazuje, że jest to kapela z górnej półki. Obyło się bez wad i pomyłek, a sam album od samego początku do końca trzyma w napięcie. Jeśli szukacie emocje i niezapomniane doznania muzyczne, to nowe dzieło Hammercult je wam dostarczy. Dawno nie słyszałem tak przemyślanej płyty z kręgu thrash metalu. Ta płyta to jedno z najciekawszych wydawnictw roku 2015. W skrócie tak powinien brzmieć thrash metal naszych czasów. Brawo.

Ocena: 10/10

czwartek, 9 lipca 2015

ZANDELLE - Perseverance (2015)

Kiedy mówi się o amerykańskim power metalu to z pewnością nie można w rozrachunku pominąć Zandelle. Ta kapela bardziej stara się brzmieć europejsko, choć nie zmienia to faktu, że przyczynili się do umocnienia power metalu na rynku amerykańskim. Zandelle to właściwie band, który może pochwalić się niezłym dorobkiem płytowym, doświadczeniem na scenie i przede wszystkim umiejętnością stworzenia muzyki, która pogodzi fanów Judas Priest, Iron Maiden, Helloween, Fates Warning, czy Iced Earth. W roku 2009 wydali znakomity „Flames of Rage” i to był ostatni przejaw aktywności zespołu. Pojawiły się zmiany w składzie i pewne zawirowania, ale teraz po 6 latach Zandelle wraca z nowym albumem „Perseverance” i z pewnością jest to świetna wycieczka do korzeni twórczości zespołu i podsumowanie tych świetnych lat na rynku muzycznym. A co dokładnie nas czeka podczas odsłuchu najnowszego dzieła amerykanów?

Z pewnością zespół nie osiadł na laurach i nie poszedł najprostszą drogą nagrywając po prostu kolejny album. Panowie podeszli do tematu z powagą i zapałem. Postanowili nagrać album godny tych 6 lat oczekiwania. Dopracowano każdy szczegół. Okładka mroczna, ale klimatyczna, a co najważniejsza wpisuje się w kanon amerykańskiego Power metalu. Z brzmienie jest analogicznie. Jednak zmiany względem ostatnich dzieł można wychwycić. Zespół jest bardziej dojrzały i bardziej zgrany. Nowi gitarzyści wnieśli powiew świeżości i słychać że znają się na swojej robocie. W każdym utworze jest pełno atrakcyjnych popisów gitarowych, momentami ocierających się o neoklasyczne zagrywki. Dzieje się sporo i fani ciekawych riffów i złożonych solówek będą w siódmym niebie i to wam gwarantuje. Goerge Tsalikis to kolejny bohater tej płyty. Jego wokale przywołują namyśl największych wokalistów pokroju Dickinson czy Geoff Tate. To przedkłada się na jakość nowego wydawnictwa. Skoro technicznie album niszczy obiekty, to jak to jest w końcu z samymi kompozycjami? „Resurgence” to właśnie przykład tych neoklasycznych akcentów i to instrumentalne intro właśnie jest pełno tych smaczków. Po epickim wejściu zespół przechodzi do konkretów i „Unending Fortitude” to power metal najwyższych lotów. Jest podniosłość, są klawisze, które tworzą odpowiednie tło. Mocny riff i chwytliwy refren zdały tutaj egzamin. Nie brakuje tutaj ciekawych pomysłów i jednym z takich najciekawszych jest partia basowa w „Lycanthrope”. Jest epicki wydźwięk i jest power metal pełną gębą. W „Shadow Slaves” jest nutka progresywności i true metalu w stylu Manowar, czyli jednym słowem ciekawa mieszanka stylów. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest bez wątpienia „End Game”, który nie tylko pokazuje fascynację i zamiłowanie zespołu europejskim power metalem, ale też neoklasycznym spod znaku Yngwiego Malmsteena. To jest właśnie idealny przykład potencjału jaki drzemie w tym zespole. Znają się na swoim fachu i wiedzą jak zadowolić swoich fanów. Więcej emocji i mrocznego klimatu mamy w „Innocence Lost”, gdzie Iron Maiden spotyka Metal Church. „Midnight Reign” bardziej rycerski, bardziej w stylu Gamma Ray czy Rhapsody, ale ma to swój urok. Też sporo wnosi do muzyki Zandelle klawiszowiec Josh, który nadaję całości nutki progresywności i buduje nieco futurystyczny styl. Dobrze to uchwycono w „Persevence” czy zamykającym kolosie w postaci „Revengeance”.

Troszkę przyszło nam poczekać na nowe dzieło Zandelle, ale z pewnością zespół nie zmarnował swojego czasu i nie zaprzepaścił szansy powrotu na szczyty. Nowy album to właściwie wycieczka do korzeni, to soczysty, nieco przybrudzony, agresywny power metal, który zadowoli najbardziej wybrednych słuchaczy. Miło, że Zandelle wciąż się trzyma i nagrywa bardzo dobre albumy. W końcu to jeden z najlepszych amerykańskich bandów grających tą odmianę heavy metalu. Polecam.

Ocena: 8/10

GUARDIANS OF TIME - Rage and Fire (2015)

Czy można zagrać power metal tak żeby z jednej strony miał w sumie mocne uderzenie, konstrukcję nowoczesnego grania, jednocześnie wpisywało się w tradycję i trzon tego gatunku? Zazwyczaj kiedy udaje się uzyskać jeden z składników, to gdzieś przestaje istnieć drugi. Tak więc albo zazwyczaj spotykamy kalkę Helloween czy Gamma ray, które mają na celu dostarczyć nam słodki, europejski power metal wykreowany w latach 90. Jednak są też zespoły, które takie jak Borealis, Dark Empire, czy Cypher Seer starają się brzmieć agresywnie i nowocześnie. Norweski Guardians of Time, który do tej pory bardziej kojarzył się z pierwszą grupą teraz totalnie zaskoczył i postanowił wyjść naprzeciw również drugiej grupy słuchaczy. W efekcie powstał „Rage and Fire”, który ma zjednoczyć fanów tradycyjnego power metalu spod znaku Helloween czy Gamma Ray z nutką nowoczesności w stylu Dark Empire czy Cypher Seer. Czy zespół dokonał czegoś niemożliwego? Czy stworzył dzieło o którym można mówić w kategorii dzieła? To jest właśnie sedno sprawy.

Guardians of Time tworzą dalej ci sami ludzie, choć bardziej dojrzalsi i bardziej rządni nowych rejonów muzycznych. Chcieli zaskoczyć, jednocześnie zostając przy power metalu i udało się to osiągnąć. Klimat s-f rodem z pierwszych płyt Iron Savior, wokal Bernta który nasuwa namyśl frontmana z Paragon. Mocne i pełna urozmaicenia sekcja rytmiczna to kolejny aspekt, który wyróżnia ten album na tle innych tegorocznych wydawnictw. Na tym zespół nie kończy i uzbroił się jeszcze w ostre, soczyste, pomysłowe partie gitarowe, które są tutaj główną atrakcją. Lars i Paul są tutaj odpowiedzialni za ten aspekt i słychać inspirację Henjo Richterem, ale także gdzieś twórczość Jona Schaffera. Zespół zabiera nas zarówno do Niemieckiej sceny metalowej ale też to krainy snów czyli Stanów Zjednoczonych. Mieszanka wybuchowa i rzeczywiście działa to na zmysły. Jest moc, jest energia, klimat i power metal bez trzymanki. Zespół zaczyna od klimatycznego, podniosłego intra w postaci „Praeludium in Ferrum Pectore”. Od samego początku daje się we znaki klimat s-f, ale to już zresztą sugerowała frontowa okładka. Wiadomo z czym mamy do czynienia niemal od samego początku. Tradycja i najlepsze lata Iron Savior, Gamma Ray czy Paragon można uchwycić w marszowym „Iron Heart”. To jest przykład, że w tym gatunku można powielać pewne schematy, utarte melodie i zagrania, a mimo to wciąż porywać i zachwycać słuchacza. Ponury klimat, więcej brudu to jest to co zachwyca w „Empire”. Wpływy Black Sabbath, czy Iron Maiden dają osobie znać, jednak band chce tutaj pokazać, że emocje też w ich muzyce są istotne. Dopiero w „Euphoria” można zauważyć jak zespół interpretuje nowoczesny power metal. Jest agresja, mocne uderzenie, jest szybkość, ale jest w tym wszystkim przebojowość i ikra. Nie ma w tym sztuczności czy nie przemyślanego kombinowania bez celu. „Save me” to taki prosty rasowy przebój o nieco zabarwieniu thrash metalowym. Dla fanów starego Helloween czy Gamma Ray norweski band zgotował świetny hołd dla nich w postaci petardy „Standing Tall”. W podobnej konwencji utrzymany jest „Primevil”, który jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę. Gdzieś nutkę Persuader można uchwycić w agresywnym „End of Days”. Jestem fanem Gamma ray i nie kryje się z tym, to też bardzo mi się spodobał „Core”, który ma ducha „I want out”. Na koniec tytułowy „Rage and Fire”, który idealnie zamyka całość i podsumowuje album lepiej niż ja za pomocą słów.


Nie trzeba popadać w klonowanie znanych nam zespołów, nie trzeba próbować tworzyć coś nowego na siłę. Można stworzyć coś co będzie z jednej strony trzymać się tradycji, a z drugiej wprowadzać nas w świat nowoczesnego metalu. Guardians of Time do tej pory kojarzył się z rzemieślniczym power metalem i solidnym graniem. Teraz to się zmieniło. Zespół pokazał, że może wyznaczać nowy trend, nową jakość takiej muzyki,a to już świadczy o ich potencjale. Jeden z najlepszych albumów w kategorii power metalu? Jasne, że tak.

Ocena : 10/10

wtorek, 7 lipca 2015

SNOWBLIND - One Epic Metal Requiem (2015)



Snowblind to kapela pochodząca z Grecji i jej atutem jest to, że potrafi okazać, swoje epickie oblicze kiedy trzeba. Muzycznie nawiązują do takich kapel jak Majesty, Hazy Hamlet czy Ironsword. Działają od 1999 r i mają na swoim koncie 5 albumów, z czego „One Epic Metal Requiem” to ich najnowsze dzieło z tego roku.  Może tytuł zwiastuje kiczowaty album, a tak nie jest bo kryje się za tym epicki heavy/Power metal. Zespół nie tworzy niczego nowego i raczej powiela pomysły innych formacji, które gdzieś już tam w przeszłości słyszeliśmy, ale robią to z pomysłem. Dzięki czemu ich nowy album nie jest taki nudny jak mogło się wydawać. Najważniejsze jest to, że płycie nie brakuje mocnych riffów, chwytliwych melodii, czy też mocnego uderzenia. To właśnie kompozycje są tutaj siłą tego wydawnictwa.  Pojawiają się utwory szybsze zabierające nas w klimaty Power metalu lat 90, są kompozycje bardziej epickie, ale nie brakuje też klimatycznych momentów. Tak więc jest urozmaicenie, a muzycy dają z siebie wszystko by miało to ręce i nogi. Mike Galiatos to człowiek, który zajmuje się śpiewem i graniem na gitarze. Wychodzi mu to całkiem dobrze, choć wokal może niektórych drażnić. Jest dość specyficzny i pod względem technicznym nie zachwyca. Jednak do takiego epickiego heavy/Power metal nawet pasuje. Brzmienie nieco takie bez wyrazu i w niektórych momentach perkusja brzmi jak automat, co na pewno nie działa na korzyść zespołu jak i płyty. Pomówmy zatem o kompozycjach. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest stonowany „A light In the darkness”. Tutaj można poczuć ten epicki klimat i oddanie tradycyjnemu heavy metalowi.  Bardziej melodyjny jest „The Earth is on Fire” czy „Magic Crown”, które więcej mają cech związanych z Power metalową formułą. Zespół najlepiej wypada w bardziej rozbudowanych kompozycjach, gdzie kładzie się nacisk na klimat, na emocje i właśnie to słychać w „Soldier Without a War” czy „legends  Never Die”, który zalatuje pod twórczość Majesty. Z kolei najszybszym kawałkiem na płycie jest „For Freedom  We Die”.  Szkoda, że nie ma na albumie więcej takich petard, to wtedy momentami nie byłoby tak przewidywalnie i nudno.  Mamy jeszcze toporny „We Never Hide”  i smutny „Heroes dont Cry” . W taki sposób kończy się płyta. Miło się słucha, są ciekawe momenty, ale płyta w całości nie zachwyca i brakuje nieco więcej przebojów. Płyta na raz.

Ocena: 5/10

niedziela, 5 lipca 2015

POWERWOLF - Blessed and Possessed (2015)

Weź biblię i zacznij się modlić, weź krucyfiks unieś wysoko, śpiewaj głośno alleluja i niechaj słowo to rozbrzmi w waszych domach. Chwalebny dzień premiery nowego albumu Powerwolf nadchodzi. Radujmy się to wieścią zwłaszcza, że jest to kolejne udany rozdział w historii Powerwolf. Ta niemiecka Bestia zrodziła się w 2003 roku i tamtego czasu regularnie grasuje i sukcesywnie zbiera swoje łowy. Choć początki nie były zbyt udane i raczej zapowiadał się kolejny band, który raczej nie znajdzie swojego miejsca. Szybko jednak dokonano ulepszeń i stworzony styl, który nie da się podrobić. Kościelne organy, operowy głos Atilli, tematyka ocierające się o chrześcijaństwo, piekło czy tematykę poruszającego samego diabła. Najbardziej jednak na myśl przychodzą wilkołaki i to jest ich znak rozpoznawczy. Jedni doszukują się znamion Sabaton, jeszcze inni Running Wild czy też nawet Bloodbound. Jednak Powerwolf jest jedyny w swoim rodzaju i trzeba oddać że jest to jedna z najlepszych formacji heavy/power metalowych jakie mamy na rynku. Kiedyś trendy wyznaczały takie bandy jak Helloween, Gamma Ray czy Stratovarius, a dzisiaj można odnieść wrażenie, że niemiecki Powerwolf jest takim bandem, taką potęgą power metalu naszych czasów. Szósty album „Blessed and possessed” to już piąty album z tym samym patentem, z tym samym stylem i pomysłem. Nie ma nic nowego i co ciekawego mimo tego udało się znów nagrać niemal perfekcyjny album, który umacnia pozycję tego zespołu jeszcze bardziej. Czy to błogosławieństwo czy przekleństwo?

Zespół balansuje na granicy dobrego smaku. Jednym fanom nie koniecznie musi się podobać zjadanie własnego ogona, czy też podanie niemal tego samego. Z kolei ja będę za tym, że zespół grał jak najdłużej w takim stylu. Mało kto dzisiaj tak gra jak Powerwolf. Nie chodzi już o te kościelne motywy, o wstawki łaciny, o organy kościelne czy masa innych urozmaiceń. Po prostu bracia Greywolf to machina, która dostarcza sporo energicznych i atrakcyjnych solówek na miarę wielkich duetów. Tego chce się chce słuchać i nigdy się nie nudzi. Niby nic nowego, niby brzmi to wszystko podobnie, ale są emocje, jest energia. Najważniejsze jest to, że to wszystko ma znamiona przebojowości. Tak więc przebój goni przebój jak na starych płytach Iron Maiden. Krótkie kawałki to ich domena i nie ma sensu to zmieniać. Od początku do końca jest szybko, energicznie, przebojowo i do przodu. Nie ma czasu na smęty, choć nie brakuje urozmaicenia i elementu zaskoczenia. Można odnieść wrażenie, że tym razem Powerwolf starał się pokazać jakby więcej power metalu a to cieszy. Właściwie mimo sprawdzonej formuły nie ma mowy o nudzie i męczenie słuchacza. Kto by pomyślał, że to jest realne po tylu albumach z takich patentem? A jednak te triki wciąż działają i znów jest magia na płycie. Może panowie sprzedali dusze diabłu? Tytuł płyty idealnie oddaje to że zespół jest tak świetny w tym co robi, że ten ich styl to błogosławieństwo i zarazem przekleństwo. Co ciekawe nie ma zmian jeśli chodzi o koncepcje okładek, brzmienie czy całą resztę. Wszystko przerysowano, a zmieniono właściwie pomysły na utwory i motywy. Tak więc nie ma większego zaskoczenia, czy tez drastycznych zmian. Do rzeczy. Zaczyna się tradycyjnie bo od mocnego uderzenia. Szybki i energiczny „Blessed and Possed” to strzał w dziesiątkę. Bracia Greywolf jakby stawiają na nieco dłuższe solówki co bardzo cieszy. Jest też więcej power metalu w tym, a to też dobry znak. Tak poza tym to właściwie typowy Powerwolf z okresu „Bible of the Beast”. Coś z Gamma Ray czy Helloween można uchwycić bodajże w najszybszym utworze Niemców ever czyli „Dead until Dark”. Tutaj zespół jakby nas zabrał w rejony „Blood Of The Saints”. Kolejny wielki przebój zespoły to świetny „Army of the Night”, który oczywiście promował album. Do niego nakręcono klimatyczny klip, który ma powiew grozy. To jest właśnie potęga tego zespołu, a mianowicie tworzenie hitów niczym Iron Maiden czy wiele innych potęg muzyki heavy metalowej. Na tym Powerwolf zbudował swoje imperium i stąd czerpie swoją siłę. Dalej mamy nieco marszowy, nieco może hard rockowy, ale z pewnością równie atrakcyjny „Armata Strigoi”. Pierwszym takim zaskoczeniem jak dla mnie jest „We are the wild”. Tutaj zespół zwalnia, stawia nas porwać klimatem, nutką epickości czy rytmicznymi przejściami. Gdzieś w refrenie nasuwają się klasyki niemieckiego metalu jak Running Wild czy Accept. Utwór idealnie na koncert i zabawę z fanami. Wróćmy do power metalu, a tego tutaj nie brakuje. Wystarczy odpalić genialny „Higher than Heaven”, który ukazuje że Powerwolf to potęga power metalu i obecnie jeden z najlepszych bandów w tej dziedzinie. W podobnej stylizacji utrzymany jest żywiołowy „Christ & Combat” i choć brzmi to podobnie jak nie jeden utwór z „Blood of The Saints', to i tak robi to ogromne wrażenie. Więcej urozmaicenia i ciekawych przejść mamy w epickim „Sanctus Dominus”, który brzmi nieco jak zagubiony track z poprzedniego wydawnictwa. Kolejnym wielkim hitem z tej płyty jest również „All You Can Bleed”. Z takiej pomysłowości słynie Powerwolf, tylko oni tak potrafią się bawić rytmiką. Ciekawe rozegrany i zaśpiewany motyw zwrotek i cała konstrukcja jest tutaj godna oklasków. Tak powinien brzmieć power metal naszych czasów. A na koniec tradycyjnie bardziej klimatyczny kawałek, który kończy wycie wilków i odgłosy paskudnej pogody. Tak „Let there be light” to dobry utwór na podsumowanie tego dzieła.

Kto jak kto, ale Powerwolf to maszyna do robienia świetnych płyt. To band, który niczym asy z rękawa sypie przebojami. Ich płyty trwają po 45 minut, mają podobny styl, konstrukcję i zarys tematyczny. Każdy album jest podobny do siebie, ale w sumie dzięki temu dostajemy to co chcemy. Co najważniejsze na najwyższym poziomie. Póki to wszystko zdaje egzamin i mamy jedyny w swoim rodzaju Powerwolf, który gra power metal naszych czasów to po co to zmieniać? Tak jak wskazuje tytuł to jest ich błogosławieństwo i zarazem przekleństwo. Stworzyli ciekawy styl, świeży i jedyny w swoim rodzaju, szkoda jest na swój sposób ograniczony. Zespół próbując coś zmienić, straci swój styl i jakość. Tak więc póki co zostaje jak najdłużej wytrwać w tym stylu i na tym poziomie. Póki co to się udaje i oby tak było jak najdłużej. Teraz czas na to by słuchać i głosić dobre słowo na świecie, że Powerwolf nagrał świetny album. Czy ktoś w to jednak wątpił?

Ocena: 9.5/10

piątek, 3 lipca 2015

DISTILLATOR - Revolutionary Calls (2015)

Metallica zwleka z wydaniem nowego albumu, Destruction milczy, Megadeth szuka ludzi żeby wypełnić skład, a Kreator nie dawno wydał album i musi odpocząć. No cóż zawsze pozostają młode kapele, które chcą błysnąć na salonach, w tym przypadku na rynku muzycznym. Holenderski Distillator to dobry przykład, że wystarczą chęci, zapał i pomysł na styl i można już zdziałać cuda. Ich debiutancki album „Revolutionary Calls” to pozycja obowiązkowa dla fanów old schoolowego thrash metalu.

Patrząc już na frontową okładkę, na kolorystykę, styl jej a także na same logo zespołu to już można się poczuć jak w latach 80. Można wyczuć klimat tamtych lat. Z muzyką jest w sumie podobnie. Holendrzy nie mają zamiaru tworzyć nic nowego, ani wprowadzać coś nowego do tego gatunku. Stawiają na klasykę i sprawdzone patenty. Jest agresja, mocne riffy, tematyka o wojnie, chorobie i zniszczeniach, tak więc standard. Również wokal też jest taki specyficzny i godny uwagi. Wokalista nie udaję się w brutalność i zależy mu na tym by brzmiało to dobrze pod względem melodyjnym jak i technicznym. Ta płyta to przede wszystkim nie zła dawka ostrych partii gitarowych i energicznych solówek. Mamy rozpędzony „Bloody Assault” , agresywny „Death Strip” utrzymany w stylizacji Sodom czy Kreator. Jest też momentami progresywnie co potwierdza „Distinct or Extinct”. Zespół też znakomicie wybrał otwieracz, bowiem „Guerrilla Insurgency” to prawdziwa petarda, która od razu ustawia słuchacza pod ścianą. Jest agresja,ale nie brakuje tutaj ciekawych melodii i pomysłu. Płyta jest może nieco na jedno kopyto, ale ciężko sobie tutaj wyobrazić jakiś spokojniejszy kawałek, zwłaszcza pomiędzy takimi killerami jak „Sacred Indocrination” czy „Sucidal”. Jakbym miał wskazać najciekawszy kawałek to wybrałbym „Shiver in Fear” z ciekawą partią basową, która napędza ten kawałek.

Jeśli nie szukasz niczego nowego w thrash metalu, a eksperymenty nie kręcą Ciebie to z pewnością debiutancki album holendrów jest płyta idealną dla Ciebie. To jest właśnie, prosty, agresywny i energiczny thrash metal. Zagrany w sposób old schoolowy z myślą o fanach, którzy żyją jeszcze latami 80. Solidna album, który fan thrash metalu powinien znać.

Ocena: 7/10

środa, 1 lipca 2015

LORD FIST - Green Eyleeen (2015)

Czas na Fińską odpowiedź na kanadyjski Skull Fist czy szwedzki Enforcer. Jest nią Lord Fist, który został założony w 2011 r i cel był prosty, a mianowicie grać heavy/speed metal w stylu lat 80. Pełno jest kapel reprezentujących nową falę tradycyjnego heavy metalu i trzeba się wykazać pomysłowością i niezwykłą energią by przykuć uwagę słuchaczy. Trzeba też nagrać dobry album, by wbić się do grona tych najlepszych, w końcu konkurencja tutaj jest spora. Na pewno Lord Fist albumem „Green Eyleen” wpisał się już do to elity młodych kapel, które grają heavy metal zakorzeniony w latach 80.


Kiedy odpala się debiutancki album finów to już od razu można poczuć magię i sympatię do zespołu. Z płyty wydobywa się brzmienie sformułowane na wzór pierwszych albumów Iron Maiden. Do tego dochodzi specyficzny wokal Perttu, który nieco mi przypomina najlepsze lata Paula Di Anno. Jest w tym głosie coś takiego naturalnego i zapadającego w pamięci, w dodatku jak najbardziej oddaje klimat lat 80. Nawet okładka została zrobione z takim odwzorowaniem kiczowatych okładek z tamtego okresu. Styl jest prosty i łatwy w odbiorze. Wystarczy, że kręci nas szybkość, proste motywy gitarowe, niezwykła dawka melodii i energii. Jeśli jest się fanem szczerego heavy/speed metalu to ta płyta przemówi do was od pierwszej sekundy. Zaczyna się od energicznego „Who Want to Lives Forever”, który jest hołdem dla Angel Witch czy Iron Maiden. Choć wszystko tutaj jest jakby na większych obrotach. Prettu i Nikko to zgrany duet gitarzystów i słychać, że się dobrze rozumieją. Jest technika, lekkość, jest dynamit i zapał w tym wszystkim. Takie solówki czy motywy zawsze lepiej wypadają od tych zagranych na siłę. Wystarczy w słuchać się w melodyjny „Rainbow Eyes” czy speed metalowy „Master of The Witches” by pojąć w pełni o czym pisze. Jeszcze więcej speed metalu i ciekawych melodii dostajemy w tytułowym „Green Eyleen” czy chwytliwym „Power Medal”. Płytę wieńczy kolejna petarda w postaci „Road Revens”. Nie zdziwi Was chyba fakt, że znów jest tutaj szybko, że mamy ciekawe pojedynki na solówki, a stylistyka to nic innego jak czysty heavy/speed metal z lat 80.

Płyta może i krótka, bo trwa 37 minut, ale przez to nie nudzi. Lord Fist jasno daje do zrozumienia, że gra prosty heavy/speed metal prosto z serca. Słychać zaangażowanie i to że zespół naprawdę zna się na swojej robocie. Pozostaje tylko wpisać płytę na listę zakupów w tym miesiącu i czekać na kolejne wydawnictwa finów.

Ocena: 8.5/10