niedziela, 19 sierpnia 2018

DORO - Forever Warriors, Forever United (2018)

Doro Pesch często nazywana jest królową metalu. Charyzmatyczny wokal, ciekawa osobowość, dobra prezencja, a także wypracowana przez lata marka sprawiła, że jest to osoba, która zrobiła sporo dla metalu. Kultowy Warlock, czy też solowa kariera to niemała cegiełka w tworzeniu heavy metalu na niemieckiej scenie metalowej. Królowa metalu lubi współpracować z różnymi gośćmi, zawsze też śpiewa na żywo jakiś cover znanego kawałka metalowego. Tytułu ciężko jej odmówić, ale swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. "Fear no Evil" z 2009 r to w sumie ostatni wartościowy album. "Raise your fist" z 2012r był już znacznie słabszy. Na nowe dzieło przyszło czekać fanom 6 lat i owocem ciężkiej pracy jest dwu płytowy album zatytułowany "Forever warriors, Forever united". Doro poszła w ślad wiele innych muzyków i też postawiła na dwupłytowy album. Szkoda tylko, że cały materiał jest ciężko strawny i niskich lotów. Całość szybko się nudzi i w efekcie można odnieść wrażenie że to pop/rock z domieszką hard rocka i metalu. Forma wokalna Doro nie jest zła i wciąż słychać tą pasję i miłość do metalu. Ogromna promocja nuclear blast nie pomogła ochronić Doro przed porażką.

Hymnowy "All for Metal" przywołuje na myśl prosty i podniosły "All we are" z okresu Warlock. Prosty riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór jest łatwy w odbiorze i zapada w pamięci. Może nie jest to najlepszy kawałek jaki stworzyła Doro, ale z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów nowej płyty. Nie mogła zabraknąć szybkiego, wręcz speed metalowego utworu i w tej roli mamy zadziornego "Bastardos". Gitarzyści Luca i Bas grają ostrożnie i za wiele od siebie nie dają, przez co album jest taki nieco nijaki i bez werwy. Płytę promował średni i taki nieco bez pomysłu "If i cant have you - no one will" z gościnnym udziałem Johan Hegg z Amon Amarth. Mamy też hard rockowy "Turn it Up", który zaczyna pokazywać że Doro nie miała pomysłu na nowy materiał. Na pewno cieszy takie szybsze granie jakie można uświadczyć w pozytywnym "Blood, sweat and rock'n roll". Radosny hard rockowy kawałek, szkoda że nie na poziomie do jakiego Doro przecież przyzwyczaiła. Dużo chaosu i jakiś takich nijakich riffów, co słychać w słabszym "Backstage to heaven" czy rockowym "Be strong". Ta pierwsza płyta miała być mocniejsza, bardziej metalowa, a jest smętna, nijaka, bez mocy i pomysłu. Brakuje godnych uwagi kawałków i całość jest ciężko strawna. Druga płyt zdominowana jest przez spokojne, wręcz popowe ballady. Z tej drugiej części znakomicie wypadł "Lift me up", który zaskakuje marszowym tempem i zapadającym w głowie refrenie. Spokojna ballada "it cut so deep" pokazuje, że płyta ma charakter bardziej komercyjny. Więcej tutaj popowych kawałków, niż metalu z okresu warlock. Całość zamyka komiczny "Metal is my alcohol", który idealnie podsumowuje ten słaby album.

6 lat czekanie na marne. Dostać podwójny album, gdzie jest 25 utworów i podoba się 4-5 utworów to porażka na całej linii. Doro to znakomita wokalistka, lubię jej twórczość i zawsze będę czekał na kolejne wydawnictwa, ale "Forever warriors, forever united" nie ma nic do zaoferowania. Ciężko mówić stricte o płycie heavy metalowej. Szkoda Doro, bo taka inna niemiecka ikona jak Udo błyszczy na nowym albumie. Może czas na zmiany w obozie Doro?

Ocena: 3.5/10

niedziela, 12 sierpnia 2018

U.D.O - Steelfactory (2018)

 W tym roku Judas Priest porwał świat swoim albumem "Firepower". Płyta okazała się najlepsza od czasów kultowego "Painkillera" i w dodatku to dzieło klasyczne. Minęło kilka miesięcy i mamy kolejne zaskoczenie. Powraca w wielkim stylu inna legenda heavy metalu. Udo Dirkschneider po swojej 40 letniej działalności wydaje album klasyczny i niezwykle świeży. "Steelfactory" to krążek, który można śmiało zaliczyć do grona najlepszych płyt w dyskografii tego legendarnego wokalisty. Ostatnie lata Udo spędził na koncertowaniu pod szyldem Dirkschneider, gdzie grał najlepsze kawałki Accept.  To miało ogromny wpływ na zawartość najnowszej płyty i na jej charakter. Granie kawałków Accept sprawiło, że Udo sobie przypomniał stare dobre czasy i nagrał materiał, który zabiera nas w podróż do lat 80 i lat 90. To miła wycieczka w rejony "Animal House", "Thunderball", czy też "Russian Roulette" , a nawet "Metal heart". To już świetna zapowiedź tego co nam zgotował Udo.

Udo Dirkschneider przez okres swojej działalności przyzwyczaił do tego, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarcza dopracowane i pełne heavy metalu albumy. "Decent" był mroczny, toporny i nasuwał na myśl "Timebomb" czy nawet "Balls to the wall". Tamta płyta była bardzo w stylu udo. Z kolei najnowszy krążek zatytułowany "Steelfactory" to taka wycieczka bardziej w rejony starego Accept. Już utwory promujące dały nam to wyraźnie do zrozumienia. Zresztą sama frontowa okładka, w której główną rolę odgrywa fabryka stali. Dawno udo nie miał tak dobrej i klimatycznej okładki. Do tego wszystkiego dochodzi soczyste i mocne brzmienie Jacoba Hansena. Wszystko składa się w spójną całość. Udo mimo swoich lat wciąż zachwyca swoim wokalem i potwierdza że należy do czołówki wokalistów heavy metalowych. "Steelfactory" ma też innych bohaterów. To płyta przede wszystkim znakomitego Andrey'a Smirnova, który bardzo się rozwinął w roli gitarzysty. Pełno finezji i ciekawych złożonych melodii. Poszedł w ślady Fishera czy Hoffmann. Wszędzie pojawiają się pomysłowe riffy i solówki i przez to płyta nabrała klasycznego wydźwięku i takiej świeżości. Przypominają się czasy "Metal heart" czy "Rousian roulette". Jeden z najlepszych gitarzystów jakich posiadał Udo w swoim zespole. Przemiany i rozwój zaliczył też basista Fitty, którego partie są bardziej słyszalne i wyczuwalne. Nowy nabytek w postaci syna Udo - Svena też imponuje wyczucie rytmu i techniką. Perkusista, który szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Ta fabryka stali działa bez szwanku i dostarcza nam stal najwyższej próby. Czas zacząć ocenę jakości zawartości.

Typowo się zaczyna z jednej strony, bowiem "Tongue Reaper" to kolejny szybki otwieracz w karierze Udo. Jednak z drugiej strony intro brzmi jakby wyjęte z twórczości Accept. Idealne wprowadzenie. Melodyjne wejście wyjęte jakby z "Metal heart". Po kilku sekundach atakuje nas szybka praca sekcji rytmicznej i ciężki riff. Dawno Udo nie brzmiał tak agresywnie, tak świeżo i tak klasycznie. Refren to taki wypisz wymaluj Udo z czasów "Thunderball" czy "Mastercutor". To też kawałek, w którym Andrey pokazuje że odgrywa kluczową rolę na tej płycie. Szczęka już opadła, a to dopiero początek. Zaskoczenie przeżyłem przy drugiem utworze, bowiem "The move" to utwór z domieszką hard rocka i duchem "Metal Heart". Słychać powiązania z "living for tonight" co słychać w riffie czy refrenie. Czemu tyle lat przyszło czekać nam taką perełkę? Udo też świetnie bawi się swoim głosem w tym kawałku, a Andrey znów stawia na finezję i lekkość. 3 szok przeżyłem przy mroczny, marszowym "Keeper of my soul". Andrey daje tutaj upust swoim korzeniom i wprowadza nieco folkloru rosyjskiego co słychać w melodyjnym i intrygującym głównym motywie.  Jest to kompozycja złożona, rozbudowana i ma coś z "Princess of the dawn". No i ten przeszywający i zapadający w pamięci refren. Coś niesamowitego, to trzeba posłuchać. Hard rockowy feeling i klimaty "metal heart" wracają w melodyjnym i lekkim "In the heat of the night". Znów świetny popis umiejętności Andrey i doświadczenia Udo.  Sporo dzieje się w mocniejszym i toporniejszym "Raise the game". To kompozycja w której znów ciekawie wpleciono motywy folkloru. Mroczny "Blood on fire" to utwór, który zaskakuje pomysłowymi przejściami. Dużo dzieje się w tym kawałku, choć trwa niecałe 5minut.  Znakomicie brzmi fragment zwrotek, w którym wokal Udo świetnie współgra z partiami gitarowymi Andreya. Płytę dzielnie prezentował "Rising high", czyli petarda w klimatach "Tv war" czy "Thunderball". Utwór ma w sobie z stylu "Russian roulette". Fitty daje czadu w topornym "Hungry and angry" i jest to kolejny mocny, heavy metalowy hymn.  Perełką bez wątpienia jest true metalowy "One heart one soul".  To utwór mocno wzorowany na "They want war". Hymnowy refren, melodyjne partie gitarowe i marszowe tempo i w efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych kawałków udo, jakie stworzył. Czysta magia. Basista jest na płycie bardziej wyrazisty i to słychać również w melodyjnym i nieco hard rockowym "A bite of evil". Z kolei energiczny "Eraser" to utwór który jest tak potężny jak otwieracz. Znów utwór przesiąknięty accept z lat 80.  W podobnych klimatach utrzymany jest podniosły "Rose in the desert", w którym też band zabiera nas w rejony "Metal heart" i te hard rockowe patenty sprawdzają się na tej płycie idealnie. Mija prawie godzina z nowym udo i czas szybko zleciał. Całość zamyka piękna ballada "The way" i nie ma tutaj złudzeń co do zawartości.

Udo powraca do korzeni i powraca w wielkim stylu. Nagrał album dojrzały, pełen zaskoczeń i pełen świeżych rozwiązań. Przede wszystkim Udo nagrał album klasyczny i bez zbędnych udziwnień. Grania kawałków Accept przypomniało Udo z czego zasłynął i za co go fani kochają. Zrobił to co Judas Priest, czyli nagrał album bez błędny, bardzo klasyczny i na wysokim poziomie. Duże brawa należą się na pewno Andrey, który pokazał klasę i miłość do muzyki, a także dobrą znajomość twórczości Accept."Steelfactory" przebija większość płyt jakie nagrał Udo i śmiało można wpisać ten krążek do top5, jeśli nie nawet top3. Jedna z najlepszych płyt tego roku i już ją widzę w swoich podsumowaniach tegorocznych i to na podium.

Ocena:10/10

czwartek, 9 sierpnia 2018

KING COMPANY - Queen of hearts (2018)

W 2014 roku powstał band King Company i to inicjatywy perkusisty Thunderstone czyli Mirka Rantanena. Wraz z kolegami z którymi się już wcześniej znał powołał hard rockowy band, który zabierze nas w rejony rainbow, deep purple czy Dokken. Pierwszy album "On the road" z2016roku odniósł spory sukces. Choć odszedł Pasi Rantanen i zastąpił go na wokalu Leonarda F Guillan to i tak zespół wciąż żyje i ma się dobrze. Efektem tego jest najnowszy krążek w postaci "Queen of hearts", który idealnie rozwija patenty z debiutu. Płyta jest przebojowa, hard rockowa, ale nie bez pazura i agresji. Już tytułowy "Queen of hearts" na samym starcie pokazuje power i prawdziwą jazdę bez trzymanki. jest szybkie tempo, chwytliwy riff i popis wokalny Leonarda. Świetne otwarcie świetnego albumu.Antii spisuje się w roli gitarzysty i to on nadaje całości agresji i dynamiki. Warto wsłuchać się uważnie w jego partie, bo są pełne finezji. Słychać to lekki, przebojowym "Stars" czy rozpędzonym "Living like hurricane". Duch lat 80 jest tutaj wszędobylski i to jest dobra cecha tej płyty. Nawet ballada w postaci "never say goodbey'" to hołd dla lat 80 i ta komercyjność też wpisuje się w tamte lata. Melodyjny "Learn to fly" to ukłon w stronę Deep purple i nawet Antii stara się zbliżyć do kunsztu blackmorea.Spokojny "Arrival", który zamyka całość to utwór stworzony zmyśla o fanach Deff leppard. Płyta poukładana, dobrze wyważona i bardzo przebojowa. Wyrosła nam konkurencja dla Voodoo Circle i dobrze, bo takiej muzyki nigdy za duzo.

Ocena: 8/10

PRIMAL FEAR - Apocalypse (2018)

Nie zanosi się na to, że niemiecki band Primal Fear wyda jeszcze kiedyś album na miarę "Nuclear Fire" czy debiutu. Nie oznacza to jednak, że ich ostatnie wydawnictwa są bez ikry, bez mocy i bez tego czegoś za co ich kocham. Oj nie, bowiem ostatni "Rulerbreaker" czy "Unbreakable" to jedne z ich najlepszych płyt w dyskografii.  Choć nowe dzieła są mocne, agresywne, przebojowe, to jednak brakuje mi takiego równego materiału z pierwszych płyt. Wpadki małe czasem się pojawiają i to jest największy minus ostatnich płyt. Skład silny, nie brakuje też dobrych kompozytorów, mamy 3 gitarzystów i jednak mimo to coś nie do końca wychodzi. Czy inaczej jest z "Apocalypse"?

Na najnowsze dzieło przyszło czekać fanom 2 lata i to już odstęp czasowy, do jakiego band nas przyzwyczaił. W zamian za ten czas i swoją cierpliwość dostajemy ładnie opakowany album. kolorystyczna okładka i mocarne brzmienie robią swoją. Muzycy też są w dobrej formie i nie ma obaw, że nagrali gniota. Jednak nie jest to też ich najlepszy album. Jeśli o mnie chodzi brakuje mi nieco klasycznego grania, a przede wszystkim power metalu. Jak ktoś lubi "Delivering the Black" czy "Rulerbreaker" ten pokocha "Apocalypse", bowiem te albumy są bardzo podobne.

Jeśli mam wskazać najlepsze utwory z tej płyty, to na pewno warto tutaj wspomnieć przede wszystkim o dwóch kawałkach. Pierwszy to "New Rise", który wyróżnia się niezłą energią, szybkim tempem i power metalową konwencją. To jest prawdziwa petarda i przypomina mi klasyczne albumy tej kapeli. Dlaczego panowie nie nagrają więcej takich perełek? Wtedy mielibyśmy do czynienia  z perfekcyjnym krążkiem. Drugim moim faworytem jest killer w postaci "Blood, sweat and Fear". Utwór dynamiczny o bardzo chwytliwym riffie. Słychać pomysłowość i hołd dla Judas Priest. To taki hit na miarę "Eletric Eye". Ralf daje tutaj popis swoich umiejętności. Wciąż ma w sobie ogień i pazur. Riff robi tutaj największą robotę. Zapada w pamięci i na długo zostaje w myślach. Co tutaj dużo pisać? Jeden z najlepszych kawałków tej formacji. Płytę promowały 3 utwory. "The ritual" to ciężki walec, który kontynuuje styl z dwóch ostatnich płyt.  Klimatyczny, wręcz hard rockowy "King of madness" to kawałek idealny na koncert. Średni wydaje się "Hounds of justice", który jest taki nieco oklepany i wtórny.

Dalej mamy klimatyczny, balladowy "Supernova", który przypomina nieco "Tears of Rage" czy Fighting the darkness". To bez wątpienia kompozycja godna uwagi. Ciężki riff i dużo patentów w stylu judas priest mamy w marszowym "Hail to the fear". Primal Fear przez ostatnie lata przyzwyczaił swoich fanów do nagrywania kolosów. Różnie to się kończy i w zasadzie nie robią większego wrażenia. Inaczej jest z "Eye of the storm", który błyszczy na tej płycie. Dobra praca gitarzystów, pomysłowy rifff, marszowe tempo i niezawodny Ralf robią swoje. Długi i przemyślany kawałek, który warto obczaić.  Na koniec zespół zostawił "Cannonball", który bardziej wpisuje się w ramy heavy/power metal.

Bardzo dużym plusem tego dzieła jest to, że całość brzmi wyrównanie i dobrze się tego słucha. Gdyby tak rozkładać na poszczególny czynniki to już by tak dobrze by nie było. Płyta jest równa, mocna i kontynuuje to do czego band nas przyzwyczaił. Fani "Delivering the black" bedą zadowoleni, fani klasycznych albumów mogą trochę narzekać. Płyta może nie najgorsza w dyskografii, ale też nie najlepsza. Na pewno warto posłuchać, bo niemcy trzymają dobry poziom od lat.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 29 lipca 2018

DEE SNIDER - For the love o metal (2018)

Nie ma na rynku muzycznym dobrze znanego Twisted Sister. Choć w 2016 ten band zakończył działalność, to jednak wokalista i lider tej grupy tj Dee Snider skupił się na solowej karierze. Dee Snider swoją karierę solową rozpoczął w 1997 roku i pod tym szyldem nagrał 4 albumy. Wydany w 2016 r "We are the ones", ale nie zrobił większego wrażenia. To był nieco album bez zaskoczenia i bez mocy. Teraz mamy inny skład, inną jakość i najnowsze dzieło w postaci "For the love of metal" rzeczywiście może się podobać. Nowi muzycy dają sporo świeżości i dają niezłego czadu. Utwory są dynamiczne, treściwe i przebojowe. Dee Snider tworzy dalej heavy metal z domieszką hard rocka i stara się nie zapominać o swoim okresie w Twisted sister. Nick i Charlie stworzyli zgrany duet gitarowy i to słychać od niemal samego początku. Jest agresja, jest szybkość, jest melodyjność i hołd dla lat 80. To jest mocny atut tej płyty. "Lies are a business" to wymarzony otwieracz. Ma w sobie sporo energii, a szybkie tempo przyprawia o dreszcze. Niezwykle mocny i dynamiczny kawałek, który dobrze nas wprowadza w klimat płyty. Nie brakuje mrocznych kawałków, w których dominuje toporność rodem z płyt Accept czy Grave Digger. Przykładem tego jest cięższy "Tommorow Concern" czy marszowy "American Made". Bardzo dobrze wypada też melodyjny i zadziorny "Roll over You" czy rozpędzony "i'm ready". Do grona ciekawych kawałków warto też zaliczyć "became the storm" jak i toporny "The hardest way". Całość zamyka tytułowy "For the love of metal", które idealnie podsumowuje całość. Sama płyta nie wnosi niczego nowego do twórczości Dee Snidera, ani też do metalowego światka. Jednak mimo wszystko jest to solidna i poukładana płyta, która daje sporo frajdy słuchaczowi. Jedna z tych płyt w tym roku, które wypada znać.

Ocena: 7.5/10

piątek, 20 lipca 2018

POWERWOLF - The sacrament of sin (2018)

W karierze każdej kapeli przychodzi taki czas, że trzeba zweryfikować swój styl i sposób komponowania nowych utworów. Nie sztuką jest tworzyć w kółko to samo i udawać, że jest twórczym i pełnym ambicji. Sztuką właśnie jest dodawanie nowych elementów, wprowadzanie nowych zagrywek, tworzenie jakby na nowo stylu, ale zostając przy tym przy swoich sprawdzonych patentach. Z historii wiemy, że wielu kapelom wyszło taki zwrot na dobre. O tym, że niemiecki Powerwolf zaczął zjadać własny ogon fani zaczynali już dawno mówić. Kiedy zespół wydał dwa znakomite krążki w postaci "Blood of the Saints" i "Bible of the beast" to w pełni ukształtował swój styl i stał się jego więźniem. To co cieszyło na tych wydawnictwach stawało się denerwować już przy następnych. Wszystko stawało się przewidywalne i łatwe do odkrycia. Muzyka Niemców była z górnej półki, lecz nie było tej euforii i tego efektu wow, co przy wskazanych albumach. Coś należało zmienić i te zmiany nadeszły. Efektem tego jest "The Sacrament of sin".

Nie, nikt ze składu nie odszedł. Dalej mamy braci Greywolf w roli gitarzystów, Atilla tworzy kościelny klimat za sprawą operowego głosu, a klawiszowiec Falk nadaje przebojowości i niezwykłej melodyjności w muzyce Powerwolf. To co się zmieniło zapytacie? Styl kapeli uległ zmianie. Nie, nie ma mowy o porzuceniu power metalu i pójście w innym kierunku. Zostajemy dalej w power metalu, który przypomina dokonania Sabaton, Running Wild czy Bloodbound. Można odnieść wrażenie, że zespół poszukał nowych rozwiązań w twórczości Sabaton. Klawisze wychodzą na pierwszoplanową rolę co słychać w niektórych kompozycjach. Jest nawiązanie do symfonicznego metalu i owa podniosłość i orkiestrowy klimat dają o sobie znać niemal w każdej kompozycji. Efekt końcowy jest piorunujący. Z jednej strony mamy te charakterystyczne riffy, tą przebojowość, dynamikę i melodyjność, a z drugiej strony mamy podniosłość, urozmaicenie, bawienie się sprawdzoną konwencję. Więcej ozdobników się pojawia, klawisze zaczynają odgrywać jeszcze większą rolę. To na co fani czekali, czyli świeżość i odnowienie stylu jest.

Zawsze było klimatyczne intro, które wprowadzało nas w klimat danej płyty. Tutaj mamy od razu przejście do meritum sprawy. "Fire and Forgive" to utwór, który brzmi znajomo. Tak otwieracze zawsze są utrzymane w podobnej konwencji. Początkowa część jest podniosła, klimatyczna, stonowana i to jest pewien znak nowej jakości. Melodie i refren brzmią znajomo, ale przecież dalej chcemy mieć 100 % powerwolf w powerwolf, czyż nie? Utwór perfekcyjny i bardzo energiczny, a wpływy są tym razem zakorzenione w Running Wild, a może nawet w Helloween czy Gamma Ray? Ważne, że jest power metal pełną gębą. Wyznacznikiem nowej jakości i świeżości jest bez wątpienia singlowy "Demons are girls best friend". Kiedy utwór wypłynął do sieci to od razu szczęka mi opadła. Czyż to powerwolf, który znam? Czy może wilk w owczej skórze? Jest ta charakterystyczna przebojowa co słychać w lekkim i przyjemnym refrenie. Natomiast charakter i konstrukcja to już inna bajka. Falk pełni tutaj rolę lidera. Jego partie są majestatyczne i bardzo wciągające. To one nadają całości symfonicznego wydźwięku. Nowa droga powerwolf jest imponująca. Sam kawałek ma sporo elementów rocka co tym bardziej zaskakuje jak zespół to wszystko połączył. Na szczęście nie wszystko zostało zdradzone przed premierę i troszkę smaczków band jeszcze zostawił. Trzeci na płycie jest "Killers with the cross". Jakby ktoś mi to puścił nie podając nazwy to ciężko byłoby podać nazwę Powerwolf. Jest mrocznie, bardzo klimatycznie, a band wybiera się w rejony Bloodbound, a przede wszystkim Sabaton. Jak ktoś się uprze to do szuka się tutaj elementy black sabbath z Tonym Martinem. Jestem w szoku, że powerwolf idzie w taką stronę i muszę przyznać brzmi to perfekcyjnie. Refren swoim stylem i pomysłowością wbija w fotel. Bardzo miłe uczucie, kiedy jeden ze swoich ulubionych zespołów poznajesz na nowo. Jest ta ekscytacja jak przy pierwszych albumach. "Incense & Iron" też był znany nam przed premierą i też zaskoczył mnie swoją formą i stylem. Utwór bardzo w stylu Sabaton it o słychać po riffach czy partiach klawiszowych. Nie jest to żadna wada, ale rzecz konieczna by powerwolf potrafił nas słuchaczy czymś zaskoczyć. Wyszedł z tego znakomity podniosły hymn metalowy. Kolejny utwór na płycie, który nie porywa szybkością,lecz podniosłością i klimatem. Daleki od petard jest też romantyczny, epicki "Where the wild wolves have gone", który jest pierwszą balladą w historii zespołu. Świetna wizytówka tej płyty, która jest czymś nowym i pokazuje band z nieco innej strony. Połowa płyty za nami i czas na kolejny utwór, który zapiera dech w piersi. "Stossgebet" to prawdziwa perełka, która zabiera nas do świata symfonicznego metalu. Brzmi to znajomo i gdzieś tam słychać może Nightwish, może Epica, a może jeszcze coś innego. Sam główny motyw przypomina mi poniekąd "Lady Moon" Axxis. Utwór w zasadzie nie da się porównać do niczego. Nie jest to też typowy powerwolf, choć ma wspólnego z "Kruezfuer" czy "Moscow in the dark". Kawałek niezwykle urozmaicony, klimatyczny i bardzo podniosły. Tak jak nie lubię jezyka niemieckiego, tak tutaj pasuje on idealnie do tego co słyszę. Riff prosty, ale jakże potężny. Klawisze znów pełnią rolę pierwszoplanową. Atilla tak jakby opowiadał nam jakąś mroczną opowieść i wciąga nas w tej magiczny świat. Refren rzuca na kolana po prostu. Jeden z ich najlepszych utworów, jeśli nie najlepszy. "Nightside of Siberia" też zaczyna się inaczej niż wszystkie znane nam kawałki tej kapeli. Jest marszowo, jest bardzo symfonicznie i klawisze też brzmią inaczej niż kościelne organy. Kawałek  nieźle buja i imponuje swoim bojowym okrzykiem. Znów Sabaton gdzieś wybrzmiewa w tle. Tutaj też solówki są niezwykle urokliwe i takie bardziej finezyjne. Oj dzieje się tutaj sporo, choć kawałek trwa nie całe 4 minuty. Dla wielu fanów najlepszy na płycie jest ponoć tytułowy "The sacrament of Sin".  Ciekawe dlaczego? Ma on cechy starych kawałków Powerwolf, a więc mamy tutaj dużo power metalu. Też jednak powstrzymałby się od nazywaniem go typowym kawałkiem powerwolf. Sama energia i power przypomina stary dobry edguy czy gamma ray. "Venom of Venus" to kompozycja bardziej gitarowa i tutaj bracia Greywolf mieli więcej roboty. Kawał dobrej roboty, bowiem partie gitarowe są dynamiczne, zadziorne i melodyjne. Refren znów bardzo podniosły i idealny do odśpiewania w gronie fanów podczas koncertów. Zaskakuje też hard rockowy "Nightime Rebel", który pokazuje nieco bardziej komercyjne oblicze powerwolf. Takie oblicze pasuje do tej kapeli zarówno jak i power metal. Całość zamyka kolejna szybka power metalowa petarda w postaci "fist by fist". Choć i w tym utworze można wyłapać pewne nieco inne rozwiązania. Zespół bawi się swoim style i to słychać.

Już dawno Powerwolf powinien odświeżyć styl i nagrać taki album jak "The Sacrament of Sin". Zachowano najważniejsze cechy stylu Powerwolf dodano kilka nowych rozwiązań i patentów, dorzucano troszkę elementów z sabaton i wyszedł zupełnie nowy powerwolf. Jednak dalej jest to ten zespół, który nas tak oczarował "Bible of the beast". Ta płyta wnosi sporo do ich twórczości i mam nadzieje, że otworzy nowe drogi przed tym zespołem. Po co się zamyka tylko na jeden gatunek, jedno wymiarowy styl, kiedy można być twórczym i nie ograniczonym? Ironi mieli swój "Seventh son of the seventh son", Helloween "the Dark Ride", Gamma Ray "Majestic", a Powerwolf "The sacrament of sin", który jest punktem zwrotnym w ich dyskografii. Brawo! Polecam, bo przed wami jedna z najlepszych płyt tego roku.

Ocena: 10/10

CRYONIC TEMPLE - Deliverance (2018)

Niegdyś szwedzki Cryonic Temple nagrywał świetne i wysokiej klasy albumy, stajać się jednym z tych najlepszych zespołów grających power metal. Jednym tchem wymieniano ich obok takich kapel jak Gamma Ray, dream Evil czy Hammerfall. Zawsze dobrze im wychodziła mieszanka heavy metalu i europejskiego power metalu. Potrafili stworzyć ciekawe i melodyjne przeboje, a także nadać danemu wydawnictwu odpowiedniego charakteru. :Into The glorious battle" był wielki powrotem kapeli po latach milczenia.  Od premiery tamtego dzieła minął rok, a zespół wydaje kolejny album. "Deliverance" to dzieło, które zawiera elementy z których znany jest Cryonic Temple, ale również wnosi sporo nowych rozwiązań. Mamy power metal, mamy kawałki bardziej heavy metalowe, ale gdzieś w to wszystko miesza się progresywność czy elementy klimat s-f. Brzmienie jest z górnej półki i to jest mocny atut tego dzieła. Okładka jest tajemnicza i pozostawia wiele pytań. Czy zawartość daje powody do zmartwień? To jest dobre pytanie. "Rise eternally beyond" to dynamiczny kawałek, stworzony z myślą o starych fanach. Jest power metal, jest energia i ciekawy riff, co daje w efekcie bardzo udany kawałek. Dalej mamy melodyjny "Through the storm", który zabiera nas w rejony melodyjnego heavy metalu. Zawsze w cenie są szybkie petardy jak "Knight of the sky", gdzie zespół stara się brzmieć jak Helloween czy Gamma ray. Mnie nie przeszkadza takie nawiązywanie do jakiejś innej kapeli. Wokalista Mattias daje popis swoich umiejętności w rytmicznym "Deliverance", z kolei spokojny "Loneliest man in space", który ma coś z pop rocka. Progresywność daje o sobie znać w klimatycznym "Temple of Cryonics" czy marszowym "Blood and shame". Trzon tej płyty to 3 świetne power metalowe petardy, a mianowicie chwytliwy "Starchild", zadziorny "End of Days" czy przebojowy "Under Attack", które mają coś z Helloween czy Gamma Ray. "Deliverence" to solidny album, który może nic nie wnosi do dyskografii Cryonic Temple, ale ma kilka godnych uwagi kawałków. Całość jest solidna i miła w odsłuchu. Panowie trzymają formę i to jest najważniejsze. Może kiedyś dojdą do poziomu z pierwszych płyt? Jest na to nadzieja.

Ocena: 7/10

czwartek, 19 lipca 2018

HAUNT - Burst into Flame (2018)

W 2017 r z mini albumem wypłynął amerykański band o nazwie Haunt. Początkowo był to projekt jednej osoby, a mianowicie Trevora Williama Churcha. Muzyk znany jest z roli gitarzysty i wokalisty w zespole Beastmaker. W tym roku Haunt wydał pełnometrażowy album zatytułowany "Burst into lame" i jest to pozycja dla fanó Cauldron, czy Night Demon. Zespół idzie w kierunku klasycznego heavy metalu czy też NWOBHM.  Nie brakuje patentów wyjętych z twórczości Angel Witch czy Iron Maiden. Sporym atutem jest bez wątpienia mroczny, naturalny klimat rodem z płyt doom metalowych. To wszystko sprawia, że "Burst into Flame" to bardzo ciekawy i wciągający album. Na wstępie mamy melodyjny tytułowy kawałek, który pokazuje w jakich klimatach obraca się band. Jest energia, jest pazur i dynamika. Klasa sama w sobie. Melodyjny i przebojowy "Crystal Ball" zabiera nas w rejony NWOBHM, ale nie brakuje też klimatu rodem z debiutanckiego krążka Ghost. Elementy stoner rocka są słyszalne w melodyjnym i lekkim "My mirage". Dobrze wypada też marszowy "frozen in time", który pokazuje jak wiele robi Trevor. Jego wokal jest bardzo specyficzny, ale idealnie pasuje do takiej muzyki. W podobnej formule utrzymany jest rytmiczny "cant get back" czy agresywniejszy "looking glass". Troszkę całość momentami brzmi jak ghost tylko w heavy metalowej wersji. Może nie jest to płyta idealna, ale zapada w pamięci. Miły odsłuch gwarantowany, a fanom lat 80 może przypaść do gustu.

Ocena: 7/10

STORMWITCH - Bound to the Witch (2018)

"Season of the witch" wydany w 2015r to niestety była wpadka niemieckiego Stormwitch, bowiem album był wtórny i nudny. Legenda niemieckiego heavy metalu stała się cieniem samych siebie. Z klasycznego składu został wokalista Andy Aldrian oraz basista Jurgen. Po 3 latach przyszedł czas na nowe dzieło zatytułowane "Bound to the witch". Okładka nie robi większego wrażenia, ale muzyka już tak. Może nie jest to ich najlepszy album w historii, ale brzmi o wiele lepiej niż "season of the witch". Przede wszystkim mamy więcej agresji, a kompozycje są bardziej treściwe. Całość przypomina ostatnie dokonania Saxon czy grave Digger, co jest zaletą. Każdy utwór jest przemyślany, melodyjny i przebojowy w swojej formie. Już otwieracz "Sons of Steel" jest zaskakująco dobry. Prosty riff, marszowe tempo i duch lat 80 sprawiają, że utwór zachęca do zapoznania się z całością. Więcej energii i zadziorności znajdziemy w "Odins Ravens", który przemyca patenty Saxon czy Judas Priest. Dalej znajdziemy przebojowy "The choir of the dead", który pokazuje jak dojrzał Stormwitch do tej płyty. Tytułowy "Bound to the witch" jest nieco bardziej skierowany w stronę hard rocka, ale to wciąż solidne granie.  W podobnych klimatach utrzymany jest marszowy "Stormwitch". Kolejnym punktem zwrotnym na płycie jest rozpędzony "Life is not a dream", który bardziej przypomina klasyczne płyty. Zespół wyjątkowo brzmi ciekawie w rozbudowanym "King george" w którym roi się od ciekawych melodii i solówek. Bardzo udana kompozycja, która nie nudzi.True metalowy "The ghost of mansfield park" przypomina twórczość Manowar, czy Cirith Ungol. W takich klimatach zespół wypada znakomicie, co zresztą słychać. Co ciekawe nawet romantyczna ballada "Nightingale" potrafi chwycić za serce, co jest spory postępem w zespole stormwitch.Jestem zadowolony z końcowego efektu, bo wyszedł z tego bardzo udany album, który pokazuje że można jeszcze nagrać album z klasycznym heavy metalem osadzonym w latach 80. Złe wrażenie po "Season of the witch" zostało zmazane. Polecam najnowsze dzieło Niemców.

Ocena: 8/10

środa, 18 lipca 2018

CRYSTAL VIPER - At the Edge of Time EP (2018)

Dopiero co cieszyliśmy się ze świetnego "Queen of the Witches" rodzimej grupy Crystal Viper, a już dostaliśmy świeżutki mini album "At the Edge of Time". Zaskoczyła mnie informacja, że Marta Gabriel wraz z swoim zespołem tak szybko ruszył do pracy nad nową muzyką, zwłaszcza że band sporo koncertuje i nie tak dawno wydał naprawdę wysokiej klasy album. "Queen of the witches" z jednej strony zabierał nas do najlepszych wydawnictw grupy, ale też wnosił pewne nowe smaczki. Płyta pozostawiła dobre wrażenie, dlatego z ciekawością wypatrywałem "At the Edge of Time". Okładka znów autorstwa Marschalla, aczkolwiek jest jakaś taka nijaka. Warto też wspomnieć, że do grupy doszedł gitarzysta Eric Juris, a Marta skupiła się na śpiewaniu. Dobra zostawmy suche fakty i skupmy się na muzyce. Jeśli o mnie chodzi to cały czas mam mieszane uczucia. Wokal Marty jest jakiś taki niezbyt współgrający  z warstwą instrumentalną. Mam wrażenie, że Marta sobie śpiewa, a zespół coś tam gra w tle. Dawno też nie rzucało się w uszy to jak brzmią poszczególne słowa w języku angielskim. Zwrotki w tytułowym "at the edge of time" są położone i brzmi to trochę komicznie. Sprawę ratuje chwytliwy i melodyjny refren.  Pomijając już kwestie wokalne i inne sprawy techniczne, to trzeba przyznać, że mało w tym wszystkim crystal Viper. Dobra jest moc, agresja, ale gdzie uleciał charakter i duch starych płyt. Zamiast mocne heavy metalu, mamy pędzenie w stronę thrash metalu. Utwór i tak znajdzie zwolenników bo ma w sobie moc, a przecież o to w metalu chodzi, czyż nie? Na płycie mamy ten sam  utwór w wersji polskiej pod tytułem "Zwiastun burzy".  Słysząc ojczysty język można poznać w końcu treść tego utworu. Brzmi to już bardziej naturalnie.  Może czas przejść na język polski? Jest też jeszcze alternatywna wersja "When the sun goes down" i muszę przyznać, że ta wersja brzmi ciekawie. Jest klimat rodem z Kinga Diamonda i to mi się bardzo podoba. Jest świeżość i podanie świetnego kawałka w inny sposób.  Ballada "When Are You" imponuje wokalem Marty. Jak chce to potrafi oczarować słuchacza. Nie mogło zabraknąć coveru i tym razem padło na Quartz. "Tell me Why"  wypada bardzo dobrze i to kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Płytę traktuje jako ciekawostkę, aczkolwiek nie podoba mi się kierunek w jakim idzie Crystal Viper. Zobaczymy co przyniesie kolejna płyta.

Ocena: 6/10

ARMORY - the Search (2018)

Ostatnio brakowało mi mocnego speed metalu osadzonego w klimatach s-f, w którym nie brakuje prawdziwej agresji rodem z starych płyt thrash metalowych. Stęskniłem się za muzykę w stylu agent steel, savage grace czy Toxik. W momencie owej tęsknoty pojawił się najnowszy album szwedzkiej grupy Armory. Ta młoda formacja już w 2016r zaskoczyła mnie swoim debiutanckim albumie. Działo się tam sporo i rzeczywiście kapela wiedziała jak grać speed metal wysokich lotów. "The search" to drugi krążek tej kapeli i już na wstępie rzuca się klimatyczna i pomysłowa okładka. Przypominają się czasy Megaddeth czy Toxik. Ja to kupuję w ciemno. Okładka spełnia swoje zadanie bo zachęca do sięgnięcia po to wydawnictwo i już daje wyraźny sygnał co nas czeka podczas odsłuchu.

Potęga tego zespołu tkwi w samych muzykach, którzy znają się na swojej robocie i słychać, że mają pomysł jak nadać świeżości speed metalowi. Jasne nie ma nic odkrywczego w ich stylu, bo znajdziemy tutaj wpływy wielu kapel. Liczy się za to jak zostało to przyrządzone i podane. Jest agresja, jest pasja, jest miłość do speed/thrash metalu, jest szacunek dla starych i doświadczonych kapel, a przede wszystkim pomysłowość i dynamika. Najnowsze dzieło szwedów jest bardzo dojrzałe i doskonałe w swojej postaci. Brzmienie jest wyjęte jakby z lat 90, kompozycje pełne zaskoczeń i ciekawych rozwiązań. Tytułowy "The search" ujmuje swoją tajemniczością i nutką progresywności. Sam wstęp nasuwa na myśl jakiś melodyjny heavy metal, ale dość szybko wszystko wyjaśniają muzycy. Sungin i Igelman to zgrany duet i dają czadu nie patrząc się na innych. Pojawiają się liczne przejścia, zmiany temp, a przede wszystkim sporo intrygujących melodii czy riffów. Mamy tutaj prawdziwą jazdę bez trzymanki. Jeszcze szybszy wydaje się w swojej konwencji "Hyperion", który imponuje dynamiką i tempem. Zespół zwalnia dopiero w klimatycznym przerywniku w postaci "Star Voyage", który wprowadza nas do przebojowego "Vault Seven". Ta kompozycja ma w sobie kilka patentów wyjętych z twórczości Iron Maiden. Dużo pozytywnej energii można uchwycić w melodyjnych i energicznym "Bringer of Light". Nie mogło zabraknąć kawałka ku chwale heavy metalu i tutaj sprawdza się idealnie "Heavy metal Impact". Bardziej urozmaicony w swojej formule jest zadziorny "The twin sun of solaris". Zespół utrzymuje szybkie tempo w zasadzie przez cały album i "Polomorphic Intruders" czy "Hisignen Warriors" to świetne tego przykłady. Ten ostatni brzmi jak zgubiony kawałek Stormwarrior czy Helloween z okresu "walls of Jericho".

Płyta jest dopieszczona w każdym calu i na długo zapada w pamięci. Za parę lat, ktoś może nawet zakwalifikuje ją do grona klasyki speed metalu. Nie widzę przeciwwskazań, zwłaszcza że album zawiera same perełki i rozwala swoją energią i mocnymi riffami. Armory śmiało można zaliczyć do najlepszych kapel młodego pokolenia, a ich krążek "the search" to mocny kandydat do płyty roku 2018.

Ocena: 10/10



wtorek, 17 lipca 2018

MOB RULES - Beast Reborn (2018)

"Tales from Beyond" z 2016r był wielkim sukcesem niemieckiego bandu o nazwie Mob Rules. Kapela powróciła do swoich korzeni i postawiła znów na energiczny, przebojowy, a przede wszystkim melodyjny power metal. Progresywne elementy zaczęły odgrywać mniejszą rolę. Mob Rules znów był na ustach swoich fanów i tylko kwestią czasu było kiedy band wróci z kolejnym albumem. Po dwóch latach przyszedł czas na "Beast Reborn" , który rozwija to co było na "tales from beyond", aczkolwiek progresywność daje o osobie znać. Do tego wszystkiego Mob Rules dorzucił podniosłość, symfoniczne ozdobniki i wyszedł z tego równie ciekawy krążek. Miło widzieć, że mimo pewnych przeszkód i wpadek zespół ma się dobrze i wydaje właśnie takie albumy jak "Beast reborn". O ile okładka poprzedniego krążka wzbudzała jakieś emocje, tak okładka najnowszego dzieła jest nijaka i bez pomysłu. Warto wspomnieć, że to pierwszy album nowego gitarzysty - Sonke Jenssen. Wraz z Svenem tworzą zgrany duet i jeśli chodzi o aspekt solówek czy riffów, to dzieje się sporo. Panowie stawiają na urozmaicenie i świeżość, przez co nie brakuje lekkości i finezji. Jest czym się delektować, jak ktoś kocha intrygujące solówki. Melodyjny "Children's Crusade" bardzo dobrze odzwierciedla ten element. Płytę promował równie udany i chwytliwy "Ghost of a chance", który pokazuje jak w dobrej formie jest band. Podniosły i niezwykle energiczny "Shores ahead" jest dowodem na to, że symfoniczność wkrada się do Mob rules. Utwór magiczny i potrafi zaskoczyć swoją finezją i ciekawymi popisami gitarowymi. O to chodzi w power metalu. "Sinister light" zaczyna się spokojnie, ale dość daje upust mocy. Kolejny udany kawałek, a zespół pokazuje że nie chce grać na jedno kopyto. Zespół lubi nawiązywać do Helloween czy Edguy co udowadnia w rozpędzonym "Traveller in Time", który szybko stał się moim faworytem. 8 minutowy "War of Currents" to ukłon w stronę progresywnego metalu, ale nawet w tej sferze band zachwyca. Dzieje się sporo, a końcówka wbija w fotel. Całość zamyka rockowy "Way back home". Płyta niezwykle zróżnicowana, poukładana i dojrzała. Mob rules jest w bardzo dobrej formie i to pokazuje, a "beast reborn" zasługuje na uwagę fanów melodyjnego heavy/power metalu. Godna kontynuacja "Tales from beyond".

Ocena: 8.5/10

piątek, 13 lipca 2018

ELVENSTORM - The conjuring (2018)

Jak stworzyć wysokiej klasy album heavy metalowy? Francuski band o nazwie Elvenstorm wraz z swoim najnowszym dziełem "The conjuring" pokazuje jak to robi się. Trzeba ozdobić krążek klimatyczną i pełną szczegółów szatą graficzną. Trzeba postawić na mocne riffy, złożone solówki i dużą dawkę przebojowości. Nie można też zapomnieć o mocnym i soczystym brzmieniu.  To wszystko składa się na to, że album zyskuje na wartości i można mówić wtedy o wysokiej klasy albumie heavy metal.Akurat Elvenstorm to specjaliści w tej dziedzinie i nie pierwszy raz wydają na świat przemyślany i dojrzały krążek, który podbija serca fanów tradycyjnego heavy metalu. Już poprzednik "Blood leads to glory" zaskakiwał jakością i dynamiką. Najnowsze to dzieło to swoista kontynuacja tamtego grania, tak więc nie ma powodów do obaw jeśli chodzi o zawartość. Skład dalej ten sam, w którym główną rolę odgrywa charakterystyczna wokalistka Laura i gitarzysta Micheal, który znany jest z popularnego Lonewolf. Razem tworzą zgrany duet i to słychać. Sam album jest skierowany do fanów Running Wild, Crystal Viper czy Stormwarrior. Co dzieje się podczas odsłuchu?Atakuje nas klimatyczne intro, a potem rozpędzony "bloodlust", który przypomina twórczość Crystal Viper. Energiczny, zadziorny "Ritual of Summoning" to taki klasyczny heavy metal spod znaku Running Wild. Potężny riff i duża dawka gitarowego grania napędza ten kawałek. Dalej mamy speed metalowy "Into the night" , który pokazuje ile energii jest w bandzie.  Mroczny klimat grozy daje o sobie znać w rozbudowanym "Devil Within" czy instrumentalny "Stellar Descension". Końcówka jest bardzo emocjonująca, bo mamy petardę "Cross of damnation", który przemyca sporo patentów Running Wild z czasów "Black Hand inn". Całość zamyka niezwykle chwytliwy "Dawn of destruction", który idealnie podsumowuje całość. Płyta szybko przelatuje i na długo zapada w pamięci. Nie nudzi i zachwyca na każdym kroku. Elvenstorm jest w szczytowej formie i śmiało można ich zaliczać do czołówki heavy metalu. Z kolei "The Conjuring" to kolejna perełka w dyskografii bandu i jedna z najciekawszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

środa, 11 lipca 2018

MAD MAX - 35 (2018)

Niemiecki mad max dostarcza frajdy swoim fanom oraz maniakom soczystego heavy metalu już od ponad 35 lat. Choć ta kapela nigdy nie była wielkiego formatu, to jednak przez lata wydawała solidne i godne uwagi albumy. Kapela działa od 1981r i nagrała do tej pory 12  krążków, a ten najnowszy zatytułowany "35" ukaże się 10 sierpnia. Najlepsze jest to, że już sama okładka frontowa imponuje pomysłowością i zachęca do zapoznania się z całością. Plusem jest też to, że okładka przypomina te, które zdobiły albumy formacji Krokus. Rzeczywiście kiedy odpali się album, to słychać że nowy album jest dynamiczny, przebojowy i imponuje zadziornością. Jak ktoś lubi Scorpionsów, Stormwitch, Accept, Krokus czy Judas priest ten bez wątpienia szybko odnajdzie się w tej płycie. W porównaniu do poprzedniego krążka "Interceptor" jest wszystkiego więcej, a przede wszystkim mamy godne uwagi riffy, dużo gitarowego grania, dużo klasycznych patentów i każdy utwór to prawdziwy hit. To wszystko składa się na to, że mamy jeden z najciekawszych albumów tej grupy w przeciągu ostatnich lat. Brzmienie jest dobrze wyważone i uwypukla wszelkie atuty. Breforth i Voss dają czadu w sferze partii gitarowych i ich gra zachwyca lekkością i wykonaniem. Dzieje się sporo i to słychać w przebojowym "Running to paradise". Echa scorpions czy accept mamy w singlowym "Beat of the heart", który imponuje hard rockowym feelingiem. Dużo tutaj hitów i kolejnym na płycie jest zadziorny "D.A.M.N" . Nie mogło zabraknąć też szybkich petard i w tej roli sprawdza się "Snowdance", który wnosi nieco ożywienia. Jednym z moich faworytów  jest marszowy "Thirthy 5", który zachwyca mocnym riffem. Na płycie po za hard rockiem znajdziemy też nieco toporniejsze granie co potwierdza "False Freedom". Mocnym atutem jest szybki, energiczny "Goodbey to You" i rozbudowany "Rocky road". Sporo serca włożył w ten album wokalista i gitarzysta Micheal Voss, który jest  w bardzo dobrej formie. Płyta jest przemyślana, wypełniona hitami i mocnymi riffami, dlatego warto zapoznać się z tym krążkiem. Jedna z ciekawszych płyt tej formacji w przeciągu ostatniej dekady.

Ocena: 8.5/10

piątek, 6 lipca 2018

GRAHAM BONNET BAND - Meanwhile, back in the garage (2018)

Graham Bonnet to wyjątkowy wokalista, który dał się poznać jako frontman Rainbow, Impelliteri, czy swojego zespołu Alcatrazz. Ostatnio daje czadu ze swoim  nowym zespołem sygnowanym nazwą Graham Bonnet Band. Pierwszy album "The book" był wyrównany, przebojowy i niezwykle melodyjny. Można było przede wszystkim poczuć nawiązania do twórczości Alcatrazz czy Rainbow. Mimo pewnych zachwytów brakowało mi prawdziwych petard i ciekawych, wciągających partii gitarowych i utworów, które by na długo zapadły w głowie. Po dwóch latach Graham powraca z "Meanwhile, back in the garage", który jest jeszcze ciekawszym dziełem. Płyta ma w sobie jeszcze więcej energii i przebojowości, a przede wszystkim brzmi jakby się ukazała po okresie Rainbow i Alcatrazz. Mimo swoich lat Graham wciąż zachwyca swoim wokalem, manierą i charyzmą. Na nowej płycie wypada znakomicie. Kolejnym atutem tej płyty jest bez wątpienia świetna forma gitarzysty Kurta, który daje czadu. Słychać wpływy Malmsteena i Blackmore'a.  Już otwierający "Meanwhile, back in the garage" pokazuje, że nowy album ma większego powera. Riff jest pomysłowy, energiczny i niezwykle melodyjny. Sam kawałek mógłby śmiało się znaleźć na płycie Alcatrazz czy Rainbow.Bardzo dobrze wypada też zadziorny i rytmiczny "The hotel". Kolejnym mocnym punktem na płycie jest dynamiczny "Long island tea", który wyróżnia się ostrym riffem i szybszym tempem."The house" pokazuje jak dużo dobrego, mocnego hard rocka mamy tutaj.Płyta zdominowana jest przez szybkie kawałki i dowodzi tego choćby "Man on the corner", czy przebojowy "America...where have you gone?". Czas szybko płynie i każdy kawałek imponuje świeżością i wysoką jakością. Nie ma tutaj słabych utworów, a takie perełki jak "Past lives" błyszczą tutaj. Graham to mistrz w swoim gatunku. Wciąż jest jednym z najlepszych wokalistów i znakomicie kontynuuje to co prezentował w Rainbow i Alcatrazz. "Meanwhile, back in the garage" to jedna z najciekawszych płyt tego roku. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 28 czerwca 2018

ANCIENT EMPIRE -Eternal Soldier (2018)

Amerykański band o nazwie Ancient Empire to przykład, że można grać klimatyczny heavy metal na wzór niemieckiego Scanner. Podobieństwo tkwi nie tylko w sferze stylu, maniery wokalnej Joego Liszta, ale również w tematyce science fiction. Ancient Empire nagrał 4 albumy, z czego najnowszy "Eternal Soldier" ukazał się nie dawno. Płyta brzmi klasycznie i ma brzmienie wyjęte z lat 80 czy 90. Znajdziemy tutaj wpływy Iron Maiden, Scanner, a nawet  Riot. Atutej tej formacji jest bez wątpienia gitarzysta i wokalista Joe Liszt, który nadaje odpowiedniego charakteru całości. Na albumie znajdziemy rozwinięcie pomysłów z poprzednich wydawnictw., tak więc nie ma mowy o jakimś eksperymencie, czy szukanie innych rozwiązań stylistycznych.  Zawartość tworzy 8 kawałków dających 47 minut soczystego heavy/speed metalu.Płytę otwiera rozbudowany i klimatyczny "Eternal Soldier", który przemyca sporo ciekawych przejść i melodii. Dobry początek płyty. Melodyjny "War without end" zachwyca duża dawką przebojowości i intrygującymi solówkami. Słychać nawiązania do Iron Maiden, co jest sporym atutem tutaj. "For the one i lost" to z kolei kompozycja bardziej rozbudowana i nastawiona na epicki klimat. Utwór składa się z kilku ciekawych motywów, co pokazuje jak w dobrej formie jest Joe Liszt. Jednym z mocniejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia energiczny "Time itself" czy agresywny "The fifth column". Nie ma może szału, ani też płyty roku, ale warto posłuchać i zapamiętać kilka utworów. Ancient Empire potrafi nagrać dobry album i "Eternal Soldier" to dowodzi.

Ocena: 8/10

BULLET FOR MY VALENTINE -Gravity (2018)

"Gravity" to już 6 wydawnictwo walijskiej formacji Bullet For My valentine.Znów ta młoda formacja pokazuje, że lubi eksperymentować i odkrywać nowe rejony. Jeśli o mnie chodzi to lubię ich za takie albumy jak "Scream aim Fire" czy "Venom", z których bije agresja i szybkość. Tam band pokazuje pazur i jak należy grać melodyjny metalcore. Najnowsze dzieło to już nieco inna płyta. Jest agresja, ale nie odgrywa kluczowej roli. Matthew Thuck stara się wnieść świeżość i kilka nowych pomysłów do stylu w jakim obraca się zespół. Pojawiają się elementy muzyki elektronicznej, są syntezatory, jest gdzieś w tym rock, a nawet pop. Płyta wydźwięk komercyjny i ma swoje plusy jak i minusy. Nie jest to najlepszy album tej formacji i nie jest też łatwa w odbiorze, jednak potrafi czasami zaskoczyć pomysłowością czy ciekawymi rozwiązaniami. Dobrze prezentuje się singlowy "Letting Go", który kipi energią i porywa chwytliwym refrenem. Otwierający "Leap of faith" jest dowodem na to, że płyta jest komercyjna i bardziej rockowa. Nie wiele wnosi spokojniejszy "Not dead yet", a zespół dość dobrze wypada w młodzieżowym, wręcz rapowym "Piece of me". Tytułowy "Gravity" odzwierciedla to jaki jest ten album. Mieszanka rocka i nowoczesnego metal, to jest właśnie to co znajdziemy na tym krążku. Kolejnym mocnym punktem na tej płycie jest "Dont need You", który zaskakuje mocniejszym riffem. Bullet For My Valentine rozwija się i próbuje nowych rzeczy i wychodzi im to nie najgorzej. Fanom "Venom" album raczej nie przypadnie do gustu najnowsze dzieło.

Ocena: 5/10

sobota, 9 czerwca 2018

SUNSTORM - The road to hell (2018)

Jak patrzę jak wygląda reaktywacja Rainbow, to robi mi się nie dobrze. Kocham głos Ronniego Romero, ale to Joe Lynn Turner powinien być osadzony w roli wokalisty. Gdyby Rainbow z Joe kontynuował drogę z "Bent out of shape" to byłoby coś pięknego. No nic na szczęście Joe dalej jest w biznesie i co jakiś czas przypomina o sobie. Była płyta z coverami znanych kawałków rockowych czy metalowych, był też występ w Avantasia, był Rated X, no i cały czas funkcjonuje projekt muzyczny o nazwie Sunstorm. Zainicjowany przez Joego i dawnych muzyków Pink cream 69 działa sukcesywnie od 1999r.  W tym roku ukazał się 5 krążek zatytułowany "The Road To Hell". Nie ma tutaj eksperymentów, ani prób udawania kogoś innego. Joe i spółka idą śladami wydeptanymi już na poprzednich dziełach, tak więc mamy tutaj mieszankę Aor, Hard rocka i melodyjnego metalu. Fani Rainbow, Deep Purple czy WET odnajdą się na tym krążku bez problemu. Mimo swoich lat Turner brzmi znakomicie i niczym się nie różni od starych płyt na których śpiewał. W roli otwieracza mamy singlowy "Only the good will surive", który kusi niezwykłą melodyjnością i hard rockowym pazurem. W takim klimatach Joe wypada najlepiej i to fani Rainbow wiedzą najlepiej. Zaskakuje epicki, marszowy i podniosły "The road to hell".  Dalej znajdziemy melodyjny i nieco ostrzejszy "On the Edge", który ukazuje to co najlepsze w Sunstorm. Echa Rainbow słychać w przebojowym "Blind the Sky" czy romantycznym "My eyes on You". Nie mogło zabraknąć też szybszych petard i w tej roli idealnie sprawdza się dynamiczny "Futures to come" czy energiczny "Resurrection", który brzmi jak zaginiony kawałek Rainbow. Bardzo dobrze wypada też lekki i emocjonalny "State of the Heart". Znów Sunstorm nagrał bardzo dobry album, który namiesza w zestawieniach tegorocznych, jeśli chodzi o hard rock. Dobrze jest posłuchać sobie Joe Lynn Turnera w takich klimatach, zwłaszcza że nie ma szans żeby był znów w jednym zespole z Ritchie Blackmorem.

Ocena: 8/10

REFUGE - Solitary man (2018)

Moda na reaktywację starych składów kultowych kapel trwa w najlepsze. Niemiecki band o nazwie Rage swój najlepszy okres przeżył w 1987- 1993 kiedy to w zespole był Manni Schmidt i Chris Efthimiadis. To z nimi  Pavy Wagner nagrał jedne z najlepszych albumów Rage. Potem każdy poszedł w swoją stronę, a Rage radził sobie z różnymi skutkami. Obecnie Rage istnieje w zupełnie innym składzie, a panowie spotkali się w 2014r w celu zagrania kilku koncertów z setlistą składającą się ze wczesnymi kawałkami Rage. Kilka rozmów, głosy fanów plus wytwórnia Frotniers Records, która nakłoniła muzyków do nagrania nowego krążka, z nową muzyką. Tak się narodził Refuge, czyli brat bliźniak Rage. Refuge to niemiecka szkoła heavy/speed/thrash metalu i odnajdą się tutaj fani Rage, Jag panzer, Accept, Grave Digger czy Metal Church. "Solitary man" to wydawnictwo oddające charakter niemieckiej sceny metalowej, to album, który ma przypomnieć stare dobre czasy Rage. Na pewno jest to album przewidywalny, oklepany, ale jednocześnie zadziorny i mocno heavy metalowy. Dobrze się tego słucha, choć wszystko brzmi znajomo. Pavy nieco męczy swoim wokalem, ale warstwa instrumentalna jest na dobrym poziomie. Podobnie wygląda kwestia przybrudzonego brzmienia, który idealnie współgra z mocnymi riffami Maniego. "Summers Winter" jest dynamiczny i jako otwieracz nie jest zły, choć szału nie ma. O wiele lepiej wypada agresywny i nieco thrash metalowy "Bleeding from the inside", czy Black Sabbathowy "Living on the the edge of time". Band dobrze wypada bez wątpienia w przebojowym "Mind over matter" czy rozpędzonym "Hell Freeze Over". Na sam koniec mamy rozbudowany "Waterfalls", który pokazuje bardziej progresywne oblicze tej formacji. Płyta miewa dobre momenty, jednak jako całość już tak nie imponuje, a wręcz traci na wartości. Gratka dla fanów Rage i niemieckiego heavy metalu.

Ocena: 5.5/10


GHOST - Prequelle (2018)

Już 3 razy nabrałem się na sztuczki szwedzkiej formacji Ghost, która sprytnie miesza style określane mianem stoner rocka, doom metalu, heavy metalu, rocka, czy nawet popu. Specyficzny wokal  cardinala Copia, który obecnie ma inny przydomek i image w połączeniu z mrocznym klimatem rodem z płyt Kinga Diamonda sprawiają, że słuchacz szybko w pada w tajemniczy świat Ghost. Kapela istnieje od 2006r i już jest bardzo rozpoznawalna za sprawą swojego stylu i image, czy ciekawych przydomków, które nadają trochę tajemniczości jeśli chodzi o prawdziwe nazwiska muzyków. Do tej pary te lekkie, przekombinowane melodie potrafiły mnie oczarować, a ostatnie dzieło zatytułowane "Meliora" to jeden z najciekawszych albumów z taką muzyką. Na tegoroczny "Prequelle" czekałem bardziej z ciekawości, aniżeli z niecierpliwości. Byłem ciekaw czy Ghost jeszcze mnie tak mocno kręci i wciąga w ten swój świat jak kilka lat temu. Wydaje się, że nowy album ma więcej kopa, pazura i heavy metalowych patentów. Daje się to wyczuć już w singlowym "Rats", który imponuje surowością, taką naturalnością i brytyjską zadziornością. Jeszcze więcej ognia i zadziorności uświadczymy w melodyjnym "Faith". Z kolei taki spokojny i komercyjny "See the light" pokazuje, że ta formuła nieco już się wyczerpała. Ten sam patent co kilka lat temu już tak nie działa na mnie jak wcześniej i nie wzbudza już takich emocji. Jednym z ciekawszych utworów na nowym krążku jest skoczny "Dance Macabre". Wyszedł z tego rockowy hicior, który nadałby się do stacji radiowych. Dobrze wypada też mocniejszy "Witch image". Całość zamyka nijaki "Life Eternal", który nie wiele wnosi do wydawnictwa. W bogatszej wersji znajdziemy choćby cover Pet shop Boys w postaci "Its a sin". Ten cover pokazuje, że zespół mógłby podbić świat popu i stacji radiowych. Płytę można posłuchać, może się podobać, ale mnie już ta formuła nieco męczy. Z Ghost wystarczy mi wciąż świeżo brzmiący debiut i perfekcyjny "Meliora", który działa na czulsze zmysły i potrafi wciągnąć w magiczny świat. Niestety najnowsze dzieło Ghost mimo podobnych dźwięków pozostaje daleko w tyle. Ciekawe czy Ghost jeszcze na jakiś godny uwagi album? Zobaczymy co przyszłość przyniesie.

Ocena: 5.5/10

sobota, 2 czerwca 2018

ARCHITECTS of CHAOZ - (R)evolution (2018)

W 2015 roku ukazał się debiutancki album Architects of Chaoz, który szybko zyskał spore grono fanów. Z jednej strony mieliśmy do czynienia z młodym ambitnym zespołem, grającym wysokiej klasy melodyjny heavy metal.  Z drugiej strony był to jeden z najlepszych odsłon byłego wokalisty Iron Maiden tj Paul Di Anno. Nieco zapomniany wokalista pokazał się na "The league of shadows" z najlepszej strony i udowodnił że jeszcze ma w sobie zadziorność i moc z pierwszych płyt żelaznej dziewicy. Niemiecki band rozstał się z Paulem i do współpracy zaprosili Titta Tani. Wokalista manierą przypomina nieco Paula, aczkolwiek słychać większy wachlarz możliwości i lepsze predyspozycji, jeśli chodzi o technikę. Jednak można odnieść wrażenie, że nowe oblicze tego zespołu już nie robi takiego szału jak na poprzednim wydawnictwie. Mimo zmian personalnych Architects of Chaoz gra swoje, czyli nowoczesny heavy metal w melodyjnej odmianie. Najważniejsze jest to, że album jest tak samo dobry jak poprzednik i dostarcza sporo frajdy. Nie ma Paula i jego charyzmy, ale zespół daje sobie radę. Już otwierający "Rise" dobrze nastraja słuchacza i ukazuje, że poziom został zachowany z "The league of shadows". Andreas i Joey w sferze partii gitarowych stawiają na ciężar, agresywność, ale i melodyjność. Jest nowoczesność, ale i też nutka klasyki gatunku. Taka mieszanka sprawdza się w przypadku tej kapeli. "Dead Again" to idealny przykład tej mieszanki.Zespół przyspiesza w energicznym "Hitman", który przemyca elementy Iron Maiden i ten aspekt bardzo cieszy. Więcej agresji mamy w złowieszczym "all play dead", w którym band ociera się o thrash metal. Im szybciej tym lepiej band brzmi i potwierdza to rozpędzony i dynamiczny "Into the fire". Nie brakuje na nowym krążku prawdziwych hitów i przykładem teko jest chwytliwy "Pressure", melodyjny "No way out". Całość zamyka "The pulse of the sun", który pokazuje bardziej progresywne oblicze zespołu.

Ocena: 8/10

piątek, 1 czerwca 2018

EXLIBRIS - Innertia (2018)

Pozmieniało się w szeregach naszego rodzimego exlibris.  W składzie pojawił się perkusista Grzegorz Olejnik i znany z enfarce wokalista Riku Turunen. To właśnie Riku nadał nowej jakości zespołowi, a co za tym idzie Exlibris szybko stał się bardziej rozpoznawalny. Ta marka jest znana już za granicami naszego kraju, a teraz z fenomenalnym Riku otwierają się nowe drogi dla młodego i ambitnego zespołu. Mogą śmiało uderzać w melodyjny heavy metal, power metal czy progresywny metal. Właśnie to starają się przekazać na najnowszy dziele "Innertia". Warto wiedzieć, że to już trzeci album tej kapeli, która dzieła od 2003r. To też pierwszy album z nowym wokalistą w roli głównej.  Wraz z nowym krążkiem band stara się pokazać coś nowego, stara się zaskoczyć słuchacza.Tak więc mamy tutaj trochę power metalu, mamy też sporo melodyjnego metalu, ale też sporo nowoczesnego progresywnego metalu. Mieszanka tych elementów sprawia, że najnowsze dzieło polskiej formacji wypada znakomicie w tegorocznych zestawieniach. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto, nie ma też sztuczności i oklepanego kopiowania innych. Już na samym wstępie atakuje nas energiczny "Harmony of spheres", który ukazuje power metalowe oblicze Exlibris. Jest lekkość, melodyjność i power metalowy kop.Przebojowy "Gravity" to już nawiązanie do Edguy, a nawet Helloween czy Gamma Ray. Choć już tutaj można wyłapać nutkę progresywności. Stonowany i klimatyczny "Shoot for the Sun" ma w sobie sporo hard rockowego feelingu. Daniel i Piotr wymiatają w sferze instrumentalnej i świetnym tego przykładem jest petarda "Incarnate". Dalej mamy nieco bardziej progresywny "No Shelter", który zaskakuje ciekawymi motywami. W podobnych klimatach utrzymany jest"Origin of Decay". Exlibris pokazuje, że power metal może brzmieć świeżo i nowocześnie,a dowodem tego może być "Multiversal" czy "Thunderbird", które mają nieco futurystyczny klimat. Całość zamyka dojrzały i emocjonujący "Ascension". 11 utworów bardzo szybko przemija i dzieje się sporo podczas odsłuchu. Nie ma nudy, ani oklepanych melodii, jest sporo serca do muzyki i pomysłowość, a wszystko świeżo podane. Exlibris się rozwija i chce odkrywać nowe sfery muzyki melodyjnej i to się ceni. Warto znać ten album!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 28 maja 2018

MONUMENT - Hellhound (2018)

Heavy metal naszych czasów jest przewidywalny i pełen oklepanych patentów. Wiele z młodych zespołów wręcz nachalnie kopiuje utwory z lat 80 stworzonych przez kultowe formacje jak Iron Maiden, Judas Priest czy Running Wild. Z jednej razi wtórność takich zespołów, a  z drugiej strony zawsze jest to miłe w odsłuchu. Miłym dodatkiem jest zgadywanka gdzie wcześniej słyszeliśmy dany motyw.Brytyjska formacja Monument działa od 2011r i od tego czasu wydali 3 albumy, a ten najnowszy "Hellhound" to swoisty hołd dla kultowych płyt z lat 80. Liderem grupy jest wokalista Peter, który śpiewa bardzo charyzmatycznie. To właśnie on jest motorem napędowym Monument i to idealnie słychać na nowym krążku. Otwierający "William Kidd" promuje "Hellhound" i jest to świetny hołd dla Running Wild. Od razu co się rzuca to motyw wyjęty z "Blazon Stone". Nieco hard rockowy "The Chalice" nasuwa na myśl erę Iron Maiden z okresu "Dance of Death". Dalej mamy "Death Avenue", który w sferze partii wokalnych i stylu śpiewania Petera przypomina "22 avecia Avenue" Iron Maiden. Pełno jest podobieństw, ale utwór sam w sobie nieco nijaki. Na płycie na szczęście nie brakuje też prawdziwych speed metalowych petard. Jedną z nich jest tytułowy "Hellhound", który imponuje energią i zadziornością. Warto zwrócić uwagę na klimatyczny "The end", który trąci twórczością Iron Maiden. Z kolei melodyjny "Atilla" to kalka "The trooper" i trzeba przyznać, że bardzo udana. Więcej klasycznego metalu w "Straigh throught the heart" , który zaskakuje chwytliwością i ciekawymi melodiami. Mamy też dwa udane covery czyli "Long live rock'n roll" i "Deeja Vu"  Iron Maiden. Płyta jest wyrównana i wypełniona duża ilością przebojów. W efekcie mamy solidny album z heavy metalem z lat 80. Coś dla fanów gatunku.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 27 maja 2018

NILS PATRIK JOHANSSON - Evil Deluxe (2018)

Zazwyczaj jak ukazuje się solowy album danego muzyka to fani oczekują jakiejś odskoczni i czegoś innego od tego co mamy w macierzystych kapelach. Nie zawsze jednak tak jest, bowiem czasami po prostu mamy muzykę zbliżoną do tej, którą dany muzyk gra na co dzień ze swoim zespołem. Tak też jest w przypadku solowego albumu znakomitego wokalisty Astral Doors, czyli Nilsa Patrika Johanssona. "Evil Deluxe" ukazał się w tym roku i nie ma tutaj niespodzianki, bowiem dostaliśmy krążek, który jest zbiorem patentów wypracowanych z Astral Doors, Civil War czy Lions Share. Jest mieszanka heavy metalu, power metalu i mrocznego klimatu. Wybuchowa mieszanka i było wiadomo, że i poziom zawartości będzie wysokich lotów. Tak tez jest i od samego początku do końca mamy utwory dopracowane i bardzo przebojowe. To sprawia, że płyta jest łatwa i przyjemna w odbiorze. Wokal Nilsa jak zawsze jest na wysokim poziomie i imponuje stylem na miarę Ronniego James Dio. Warto też zwrócić uwagę, że gościnnie pojawiają się choćby Chris Boltendahl, czy muzycy z Lions Share, a nawet bloodbound. Klimatyczna okładka i mroczna atmosfera sprawiają, że płyta ma swój charakter i może się podobać. Album promował z dużym sukcesem tytułowy "Evil Deluxe", który imponuje przebojowością i mrocznym klimatem. Sam styl mocno przypomina ostatnie dzieła Civil War. Rozbudowany i urozmaicony "Estonia" pokazuje, że Nils sprawdza się w tego typu utworach. Na płycie nie brakuje epickich momentów, a jednym z nich jest marszowy "How the west was won". Dalej mamy rozpędzony "Semptember Black", przebojowy "Kings and Queens" czy przebojowy "Burning" pokazują jak dojrzały i urozmaicony jest materiał. Każdy kawałek dość szybko wpada w ucho. Melodyjny "Circle in the Sky" brzmi jak kolejny zaginiony utwór Civil War. Całość zamyka spokojniejszy "A waltz for Paris", który potrafi uroczyć teatralnym klimatem. Płyta solidna i dla fanów tego wokalisty jest to pozycja obowiązkowa. Nie ma zaskoczenia, ale jest wszystko to czego się oczekuje od Nilsa. Warto znać !

Ocena: 8/10

PRAYING MANTIS - gravity (2018)

Zaczynali jako band, który specjalizował się w NWOBHM, a obecnie są jednym z najlepiej funkcjonujących formacji w sferze hard rocka. Tak można w skrócie opisać brytyjski band o nazwie Praying Mantis. Lata lecą a oni wciąż grają i mają się dobrze. Ich najnowsze albumy są bardzo dojrzałe i niezwykle przemyślane. Brzmią świeżo, a na dodatek przemycają sporo klasycznych patentów. Tak więc cały czas band stara się nie zapominać o swoich korzeniach i starają się gdzieś zawsze wpleść elementy NWOBHM. Najnowsze dzieło "Gravity" to tak naprawdę swoista kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednim wydawnictwie zatytułowanym "Legacy". Z klasycznego składu został Tony i Chris Troy, jednak mimo tego udaje się tworzyć muzykę niezwykle przebojową, dojrzałą i bardzo przemyślaną. Nie ma tutaj miejsca na kicz, czy nie trafione pomysły i po raz kolejny ten band potwierdza. "Gravity" to dowód na to, że ta doświadczona kapela przeżywa swoją drugą młodość. O elementach NWOBHM bez wątpienia świadczy ostry, zadziorny otwieracz "Keep it Alive", który posłużył do promowania tego krążka. Bije z tego kawałka bardzo pozytywna energia i czuć moc. Początek może nas nieco zwieść, że szykuje się nam energiczny album, no nie do końca tak jest. Na płycie jest więcej hard rocka, czy Aor, a mniej przysłowiowego heavy metalu. Już kolejny utwór zatytułowany "Mantis Anthem" o tym świadczy. W takim repertuarze band wypada znakomicie i można poczuć tą samą magię co przy płytach Magnum. Lekki i przyjemny "Time can Heal" też jest bardzo nastrojowy i bardzo romantyczny. Na płycie roi się od hitów i "39 years" to idealny przykład tego zjawiska. Prosty i bardzo treściwy kawałek, który zaskakuje nieco mocniejszym riffem. W każdym utworze mamy bardzo pomysłowe i chwytliwe melodie, które zostają z słuchaczem nieco dłużej. Jedną z taką najlepszych melodii na płycie posiada tytułowy "Gravity", który imponuje nieco progresywnym charakterem. Bardzo piękna kompozycja o nieco balladowym zacięciu. Refren jest niezwykle zapadający w pamięci. Nie mogło zabraknąć prawdziwej rockowej ballady i "The last summer" jest świetny w tej roli. Jedna z piękniejszych ballad tego roku. Dużo tutaj prawdziwego nastrojowego i przebojowego rocka w stylu "Shadow love" co sprzyja budowaniu dobrego nastroju na płycie. Całość zamyka marszowy i pomysłowy "Final Destination", który również ukazuje progresywne oblicze kapeli. Nowe oblicze Praying Mantis imponuje i zaskakuje. Jednak po kilkunastu latach działalności można doznać drugiej młodości i wziąć można tworzyć świeże kawałki. Muzyka zawarta na "Gravity" to ukłon w stronę brytyjskiego hard rocka i przypominają się stare albumy Demon czy Magnum. Płyta poukładana i pełna pięknej muzyki, który potrafi poruszyć serce potencjalnego słuchacza, który wychował się na tradycyjnym hard rocku. Gorąco polecam, bo płyta może śmiało powalczyć o tytuł płyty roku 2018.

Ocena: 9/10

sobota, 26 maja 2018

GARDEN OF SINNERS - Thruthsayers (2018)

"Thruthsayers" to propozycja francuskiej kapeli Garden of Sinners. Coś dla fanów topornego heavy metalu w stylu Grave Digger, czy Accept. Co ciekawe ta kapela działa od 2015 r. i już na dobre zagościła na rynku francuskim. To teraz przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany "Truthsayers", który pokazuje band, który umie grać, aczkolwiek słychać że panowie nie mają jeszcze obycia. Ich atutem jest umiejętność podania w dobrej formie heavy metalu, który niczym nie zaskakuje. Nie ma powodów do obaw, bowiem owa melodyjność czy przebojowość nie ma charakteru komicznej czy niesmacznej. Wszystko jest dobrze dopasowane, aczkolwiek nie obyło się bez pewnych wad. Tak o to brzmienie jest mocne, ale jakieś takie niedopracowane i nieco amatorskie. Kolejnym słabym punktem tego wydawnictwa jest nijaki wokalista Boutet Guy, który niczym nas nie zaskakuje. Nie odnajduje się w wysokich rejestrach, a w niskich brzmi jakoś tak bez emocji. Zespół stara się nadrabiać charakterem kompozycji i ich aranżacjami. Tak o to oklepany i przewidywalny "Downfall" nie odstrasza nas na początku płyty. Warto zwrócić uwagę na rozpędzony, wręcz speed metalowy "In Flames", marszowy "Savage" czy przebojowy "Inside the mirror". Całość zamyka rozbudowany i bardziej dojrzały "Time Traveller", który pełni rolę kawałka instrumentalnego.  Płyta do przesłuchania i raczej do zapomnienia. Takich kapel jest pełno i niestety Garden of Sinners póki co nie ma większej siły rażenia. Kawałki są co najwyżej dobre, a muzycy grają jakby od niechcenia. Chwytliwa nazwa kapeli i dość ciekawa okładka to nieco za mało. Może jeszcze kiedyś zaoferują nam coś bardziej wartościowego? Oby.


Ocena: 5/10

niedziela, 20 maja 2018

LEATHER - II (2018)

Leather Leone jest kojarzona z zespołu Chastain, który swój sukces odniósł przede wszystkim w latach 80. Oprócz tego wydała album pod nazwą Leather w 1989r i w 2016 r pod szyldem Sledge Leather. Ten drugi projekt został zawieszony, ale jak się okazuje Leather Leone udało się znaleźć czas by wydać drugi album pod szyldem Leather. Album nosi tytuł "II" i muzycznie nie odbiega od tego do czego nas wokalistka przyzwyczaił. Mamy tutaj do czynienia z rasowym amerykańskim heavy metal, który nam przypomina o dokonaniach Leather pod szyldem Leather jak i Chastain. Płyta przede wszystkim jest równa, dynamiczna i niezwykle przebojowo. Do tego wszystkiego dochodzi charyzmatyczny wokal Leather, który nie stracił na jakości. Mimo, że skład uzupełniają nowi muzycy, to i tak nie ma to wpływ na jakość muzyki, a wręcz przeciwnie. Marcel i Vinnie dają czadu w sferze gitarowej i słychać że się znakomicie dogadują. Jest energia, pazur i niezwykła melodyjność, która sprzyja w odbiorze nowej płyty. Znajdziemy tu rozpędzony otwieracz "Juggernaut", przebojowy "The outsider", który nawiązują do klasycznego heavy metalu. Bardzo dobrze wypada tutaj mroczny i stonowany "Black smoke", który nawiązuje do twórczości Black Sabbath.Kolejnym mocnym punktem jest rozpędzony "The One", który idealnie nawiązuje do Judas Priest czy Iron Maiden.W podobnej stylizacji utrzymany jest "Hidden in the dark", który  ukazuje jak w dobrej formie jest Leather Leone. Plusem sporym jest to, że płyta jest niezwykle urozmaicona. Dowodem na to jest nieco stonowany, marszowy wręcz "Sleep deep", hymnowy "Let me kneel" czy energiczny "Give me reason". Warto było czekać na nowe dzieło wokalistki Chastain, bowiem jest to kawał porządnego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Płyta od początku do końca imponuje wysoką jakością muzyki. Pozycja obowiązkowa dla fanów Chastain.

Ocena: 8.5/10

środa, 9 maja 2018

LORDS OF BLACK - Icons of the new days (2018)

Ronnie Romero to jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych i wokalista, który świetnie nawiązuje do maniery wokalnej Ronniego James Dio. Nic dziwnego, że Ritchie Blackmore wybrał go do swojego zespołu - Rainbow. Ronnie Romero to nie tylko frontmen nowego wcielenia Rainbow, ale przede wszystkim jest liderem swojego zespołu o nazwie Lords of Black.  Band działa od 2014r i już udało im się nagrać 3 albumy, a ten najnowszy "Icons of the new days" ma premierę 11 maja tego roku. Śmiało można rzec, że to kolejny dopracowany album. Bije z niego moc, energia, agresja i przebojowość. Nie ma tutaj kombinowania, jest melodyjny heavy metal wysokich lotów. Kompozycje są zróżnicowane i znajdziemy tutaj wszystko. Jest raz szybko, a raz mroczniej i bardziej stonowanie. Atutem tej płyty to dynamika i duża dawka przebojowości, co sprawia że płyta jest łatwa w odbiorze. Minusem może być czas trwania tej płyty, który daje ponad godzinę muzyki . Mocny otwieracz w postaci "World Gone Mad"już daje znać, że płyta jest agresywna i brzmi świeżo. Progresywny "Icons of the new days" pokazuje, że album nie jest monotonny i dzieje się sporo. Nie brakuje nowoczesności i power metalowego zacięcia  co potwierdza przebój w postaci "Not in place like this".  Kolejnym hitem na płycie jest rozpędzony "When a hero takes a fall" i jest to jeden z najlepszych utworów na albumie. Równie dobrze wypada marszowy "Fallin", który nieco nasuwa twórczość Masterplan. "Long way to go" to z kolei kompozycja, która imponuje agresją i mocnym riffem. Tony Hernando pokazuje, że jest utalentowanym gitarzystą i ten utwór jest na to dobrym dowodem. Rozbudowany "The edge of darkness" przemyca nawet kilka patentów Dio i to jest dobry znak. Całość zamyka kolos "all i have left" i to jest idealne zwieńczenie tej płyty. Znów Lords of black nagrał przemyślany i dopracowany album. Warto znać to dzieło, bo panowie są w znakomitej formie. Płytę można zaliczyć do najlepszych z tego roku.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 7 maja 2018

RUNELORD - A message from the past (2018)

Georgy Preichev, który śpiewał na "Sign of Glory"Blazon Stone znów pojawił się w projekcie Ceda Forsberga. Panowie zjednoczyli siły w projekcie o nazwie Runelord. Jeśli chodzi o stylistykę to zespół obraca się w tym do czego nas Ced przyzwyczaił, czyli do speed/heavy/power metalu. Tym razem jest klimat bardziej rycerski, bardziej epicki co przywołuje na myśl twórczość Manowar, Manilla Road czy Omen. Runelord to projekt, który zadowoli fanów Ceda, bowiem słychać tutaj nawiązania do Rocka Rollas, czy też Blazon Stone. Już sama okładka odzwierciedla to co znajdziemy na tej płycie. Płytę otwiera marszowy "Bloodline of the berserk", który ukazuje to epickie oblicze projektu. Dalej mamy "Purifed Hatred", który utrzymany jest w speed metalowej formule i znów można być oczarowanym podniosłością i true epickim charakterem kompozycji. Ced zawsze zaskakuje ciekawymi motywami gitarowymi i pomysłowością, a to bardzo dobrze odzwierciedla dynamiczny "The Wisdom of Steel". Płyta jest bardzo energiczna i napchana petardami i kolejną taką petardą jest przebojowy "War againts all". Ten utwór to również przykład, że Ced potrafi też wtrącić elementy thrash metalowe. To dopiero połowa płyty, a wciąż nie ma się dość tego materiału. Rozpędzony "Valkiries Eternal winter" ma coś z starego Blind Guardian czy Helloween i takie nawiązania zawsze są mile widziane. Bije z tego kawałka niezła energia, a to już taki znak rozpoznawczy Ceda. Dalej mamy "Valhalla Within", który pokazuje bardziej toporne oblicze tego projektu. Fanom Iron maiden do gustu może przypaść melodyjny "Terror in the Dungeons". Końcówka płyty zamyka rozpędzony tytułowy "A message from the past" i rozbudowany "Beyond the Epos",  w którym Ced daje popis swoim umiejętnościom. Nie ma słabych punktów na debiutanckim krążku Runelord. Jest to idealna propozycja dla fanów talentu Ceda, zwłaszcza dla tych co kochają Rocka Rollas czy Blazon Stone. Tutaj działa nie tylko dwuosobowy skład, ale też klimatyczna okładka jak i mięsiste, mocne brzmienie. Ceda ma głowę pełną ciekawych pomysłów i dobrze, że ich nie marnuje, tylko utrwala na płytach pod różnymi szyldami.  Jedna  z ciekawszych propozycji w kategorii heavy/speed metalu tego roku.

Ocena: 8.5/10

sobota, 5 maja 2018

GREYDON FIELDS - Tunguska (2018)

Greydon Fields to kolejna propozycja tegoroczna prosto z Niemiec..Działają od 2011 r i w tym roku udało im się wydać swój drugi album zatytułowany "Tunguska". Sama muzyka to coś dla maniaków niemieckiego heavy metalu. Fani Grave Digger, Paragon czy Rage szybko odnajdą się w tym co gra ta młoda formacja. Niby nic nowego, ale słucha się tego naprawdę dobrze. Wokalista Volker sprawia, że kapela brzmi nawet oryginalnie i ma swój styl. Śpiewa zadziornie i zazwyczaj  w niskich rejestrach przez co album brzmi dość mrocznie. Z kolei gitarzysta Gregor zadbał o miłą oprawę muzyczną. Jego partie gitarowe są zagrane solidnie i słychać tą miłość do metalu. Brakuje może polotu i elementu zaskoczenia, ale wszystkiego nie można mieć. "Sole Survivor" czy "Autophobia" to mocne kawałki, które oddają charakter płyty. Jest toporność niemiecka, zadziorność i nutka przebojowości. Nawet najdłuższe kompozycje nie nudzą i pokazują progresywne oblicze kapeli. Przykładem tego jest "Golem" czy "The island". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest "The walking dead" czy zamykający "Dancing on our graves". Może nie jest to płyta idealna, ale kryje kilka ciekawych riffów i mocnych momentów dla których warto posłuchać to wydawnictwo. Zwłaszcza charyzmatyczny wokalista i toporne granie jest tutaj godne uwagi. Sporym atutem tego dzieła jest mocne, niemieckie brzmienie i kolorystyczna okładka.

Ocena: 5/10

CIRCLE OF SILENCE - The Crimson Throne (2018)

Circle of Silence wystawił swoich fanów na ciężką próbę i kazał im czekać na nowy album 5 lat, ale warto było. Niemiecki band powrócił z "The crimson throne", który idealnie oddaje styl grupy. Dalej jest to zadziorny, dynamiczny i melodyjny heavy/power metal. Nie brakuje nawiązań do niemieckiej sceny metalowej,  ale i też amerykańskiej. Muzyka, którą słychać na "The crismon throne" przypomina dokonania takich kapel jak Mystic Prophecy, Gamma Ray, czy Iced earth. Band działa od 2005 roku i ma na swoim koncie już 3 albumy. O sile tej grupy decyduje dobrze wyszkolony wokalista Niklas. Nie byłoby takiej dynamiki i przebojowości, gdyby nie chemia i zgranie gitarzystów. Christian i Tobias od samego początku raczą nas ciekawymi riffami i imponującymi solówkami. Jest ostro, agresywnie, mrocznie, ale jednocześnie przebojowo i melodyjnie. Soczyste, mięsiste brzmienie znakomicie podkreśla właśnie te atuty. W "Race to the sky" można śmiało wykryć elementy stricte thrash metalowe, co jeszcze bardziej podgrzewa temperaturę. Dalej band jeszcze bardziej przyspiesza i daje czadu w "Destroyers of the Earth", który również ma zapędy thrash metalowe.Niezwykła melodyjność i przebojowość bije z pomysłowego "Lionheart". Nie ma słabych kawałków i każdy prezentuje wysoki poziom artystyczny. Tytułowy "The crimson throne", to Circle of Silence  w pigułce. Mamy tutaj wszystkie najważniejsze cechy kapeli.Druga połowa płyty również trzyma w napięciu i nie obniża poziomu. Pojawia się energiczny "Into the fire" czy spokojniejszy "Endgame", który nieco urozmaicają materiał. Dużo tutaj petard i jedną z nich jest "Possessed by fire".  Płyta jako całość jest bardzo atrakcyjna i robi spore wrażenie. Jest dużo agresji i energii, a każdy utwór to prawdziwy killer. Takie albumy zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Bardzo udany powrót niemieckiej formacji po 5 latach milczenia.

Ocena: 9/10

piątek, 4 maja 2018

IRON ANGEL - Hellbound (2018)

Za każdym razem kiedy powraca jakaś kapela z lat 80 to cieszę się jak małe dziecko. Po prostu miło widzieć, że kolejna kapela powraca z nową muzyką i pokazuje światu, że wciąż mają w sobie to coś. Niemiecki Iron Angel to gratka dla fanów lat 80, zwłaszcza dla tych co żyją speed/thrash metalem z domieszką teutońskiego heavy metalu. Przede wszystkim Iron Angel to ten typ co Grave Digger, Exciter, Warrant czy Agent Steel. Ta niemiecka formacja działałą w latach 80 i wydała dwa bardzo udane albumy, jednak w 1986 przerwali działalność. Próbowali powrócić parę razy, ale jakoś nie udało się zostać na dobre. W 2015 r udało się ta sztuka i zespół wrócił, a owocem tego powrotu jest nowy album zatytułowany "Hellbound", który może sporo namieszać w tym roku. Płyta brzmi jakby powstała w latach 80 i frontowa okładka też to nam sugeruje. Najciekawsze jest to, że band tworzy zupełnie nowy skład. Z pierwotnego Iron angel został Dirk Schroder, który napędza ten band swoim wokalem. Jego wokal nic nie stracił na atrakcyjności, to czysta przyjemność słyszeć jego głos w takiej formie. Dobrze ten stan rzeczy przedstawia otwieracz "Writings on the wall", który pokazuje  ze płyta zapowiada się wyśmienicie. Dokładnie tak jest. Mischi i Robert, choć są w zespole krótko to bardzo dobrze się rozumieją i dają czadu na płycie. Już rozpędzony, thrash metalowy "Judgment day" świetnie obrazuje ten stan rzeczy. To prawdziwa petarda, która odświeża patenty z lat 80 i 90.  W podobnej konwencji utrzymany jest energiczny "Hell and Back", który przypomina stare dobre czasy Exciter, Grave Digger czy Accept. Band sprawdza się też w bardziej rozbudowanych kompozycjach co potwierdza "Carnivore Flashmob", a znacznie więcej klasycznego heavy/speed metalu mamy "Blood and leather". Trzeba przyznać, że album napakowany jest petardami i każdy utwór to prawdziwa perełka. "Deliverance in black" to dynamiczny i ostry speed metal utrzymanym w starym stylu. Na takie klasyczne granie wciąż jest popyt. "Hellbound" ma coś z Accept, coś  Overkill czy Exciter, ale to w niczym nie przeszkadza, bo to kolejny świetny utwór na płycie. Partie gitarowe w tym kawałku są idealnie i pokazują jaki poziom panowie reprezentują z sobą. Całość zamyka rozpędzony "Ministry of metal", który porywa swoją agresją i dynamiką. Sporo dzieje się w tym kawałku i to jest dobre podsumowanie nowego dzieła niemców. Na takie płyty warto czekać nawet kilkanaście lat. Płyta jest perfekcyjna pod każdym względem. Nie ma słabych kawałków i każdy utwór jest na wagę złota. Jedna z najlepszych płyt roku 2018.

Ocena: 10/10

LORDI -Sexorcism (2018)

Lordi systematycznie wydaje nowe albumy i nikogo nie powinno dziwić, że po dwóch latach band wraca z nowym dziełem zatytułowanym "Sexorcism". Sam album można porównać do "Deadache" czy "Babez for breakfest". Tradycyjnie jest to mieszanka mrocznego heavy metalu i melodyjnego hard rocka. W dalszym ciągu Lordi trzyma się przebojowego charakteru i na nowym albumie jest to bardzo słyszalne. Tak więc nie ma tutaj niczego nowego, a jedynie wszystko to do czego nas Lordi przyzwyczaił. Już rozbudowany  otwieracz "Sexorcism" uwidacznia te rozpoznawalne cechy Lordi. Jest mrocznie, tajemniczo, przebojowo i bardzo melodyjnie. Mr. Lordi jak zwykle imponuje swoją manierą wokalną i drapieżności. Ciężko sobie wyobrazić muzyke Lordi bez tego wyjątkowego wokalisty. Płytę promował niezwykle rockowy "Youe tongue 's got the cat" oraz klimatyczny "Naked in my celler", które ukazują przebojowy charakter tej płyty. Na wyróżnienie zasługuje ostry i zadziorny "The beasts is yet to cum", w którym można doszukać się elementów deep purple. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest hit "slashion model girls", który zaskakuje lekkością i przebojowością. W takiej hard rockowej konwencji Lordi wypada najlepiej.Dalej mamy nieco szybszy "Rimskin assasins" czy agresywny "Hell has room". Na sam koniec zostaje rozbudowany i urozmaicony "Haunting season".  Płyta szybko zlatuje i zostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Przede wszystkim materiał jest wyrównany i urozmaicony. Dzieje się sporo i nie ma powodów do narzekania. Na pewno warto obczaić jak się trzyma Lordi. Śmiało można zaliczyć "Sexorcism" do najciekawszych płyt tej fińskiej formacji.

Ocena: 8/10

czwartek, 3 maja 2018

HORIZONS EDGE - Let the show go on (2018)

Australijski Horizons Edge w tym roku powrócił z trzecim albumem zatytułowanym "let the show go on". Jest to album, który kontynuuje to co band prezentował na poprzednich wydawnictwach. Rozwinięto tutaj pomysły z "Heavenly realms" i można śmiało rzec, że nowe dzieło jest dopracowane i przemyślane. Każdy utwór to kwintesencja melodyjnego power metal w stylu Sonata Arctica, Stratovarius czy Black Majesty. Najwięcej serca tutaj włożyli gitarzyści czyli Eddy i Josh. Co znajdziemy tutaj to sporo chwytliwych melodii, ostrych riffów  i dużą dawkę przebojowości. "Let the show go on" to 12 dobrze rozplanowanych utworów, które tworzą spójną całość. Dużym plusem tego dzieła jest materiał, który jest łatwy w odbiorze. Już otwierający "A new day will dawn" ukazuje to jaki będzie ten album i czego można się spodziewać. Niby brzmi znajomo, a jednak dostarcza słuchaczowi sporo frajdy. Dalej mamy "Farewell" czy melodyjny "Black hole", które ukazują komercyjne oblicze zespołu.Nie brakuje też wyrazistych hitów co potwierdza "Surrender". Tempo troszkę siada pod koniec płyt, przez co wieje trochę nudą. Nie pomaga nawet nieco szybszy "demons". Na sam koniec zespół zostawił rozbudowany "bring me home", który przemyca sporo elementów progresywnego metalu.Mimo pewnych wad i niedociągnięć to wciąż dobry album z muzyką power metalową. Jest energia, są hity i udane melodie, a że materiał momentami nie równy to już nieco inna kwestia.Nie jest to może najlepszy album z taką muzyką w tym roku, ale warto z nim się zapoznać.

Ocena: 7/10

środa, 2 maja 2018

BLITZKRIEG - Judge not (2018)

Tak, to jest ten brytyjski Blitzkrieg, który nagrał sporo dobrego materiału w latach 80 i wpisał się w historię NWOBHM. Band działa sukcesywnie od 1980r i choć skład się zmieniał to band dalej działa i ma się dobrze. Najnowsze dzieło zatytułowane "Judge not" to soczysty heavy metal osadzony w latach 80 i można doszukać się na tym krążku wiele patentów z starych płyt. Mimo wszystko to już nie ta sama klasa co w latach 80. Kompozycje są nieco przewidywalne i takie nieco oklepane, ale słychać że zespół gra dalej swoje i stawia na proste motywy. Minusem tego wydawnictwa jest brak przebojów i jakiś takich godnych zapamiętania kompozycji Ken i Allan też nie zaskakują swoją grą i ich partie gitarowe są bez emocji. To wszystko już było i to w lepszej formie. Najlepiej prezentują się agresywne kawałki jak "Who is Blind". Równie dobrze band wypada w szybszym graniu jak "forever is a long time". Na płycie pojawiają się też bardziej hard rockowe kompozycje jak komercyjny "Without you"czy lekki i przyjemny "loud and proud". Całość zamyka marszowy i rozbudowany "falling into darkness", który pokazuje, że album jest zróżnicowany na swój sposób. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć, a szkoda bo Blitzkrieg to klasyka nwobhm i band z ciekawą historią. Fajnie, że istnieją i grają, ale mogliby zaskoczyć jakoś swoich fanów. Może jeszcze kiedyś powrócą z ciekawą płytą.

Ocena:6/10