sobota, 27 sierpnia 2011

ACCEPT- Breaker (1981)

Niemiecka legenda heavy metalu – Accept, która nagrała legendarny „Balls To the wall” czy „ Metal heart” właściwie zaczynała jako hard rockowa kapela. Potem zespół ewoluował i przełomem był nie „Restles and Wild”, a najbardziej nie doceniany album Niemców „Breaker” z 1981 roku. Jest to rok znaczący dla zespołu. Bo prócz albumu, podpisano kontrakt z Gaby Hauke, no a po trzecie zespół wyruszył w tournee z Judas Priest, co przyczyniło się do tego, że ekipa Udo Dirkschneidera była bardziej znana. Produkcją owego albumu po raz kolejny zajął się Dirkiem Steffensem. Zaś Michael Wagene zajął się realizacją dźwięku. Wracając do Gaby Hauke, czy kojarzycie ksywkę Deaffy, która nie raz widnieje przy kompozytorach? No Gaby i Deaffy to ta sama osoba i trzeba przyznać że odegrała ona znaczącą rolę nie tylko dla zespołu, ale także dla Wolfa gdyż później była jego żoną. To ona także wpadła na pomysł co imagu takiego wojskowego zespołu i trzeba przyznać wyszło im to na dobre. Album przełomowy nie tylko pod brzmieniem, ale też przede wszystkim pod względem muzyki, tutaj już bardziej słychać heavy metal, a mniej jest hard rocka, chociaż i echa tego gatunku są. Okładki niczym u Scorpionsów wiecznie kiczowate, tak jest i w przypadku „Breaker”, ale jakby nie było owa okładka jest wręcz kultowa.

Zespół nie rachuje i od razu daje na otwieracz skoczny i dość dynamiczny „Starlight” tutaj można już usłyszeć ten styl, który był charakterystyczny dla zespołu przez kolejne lata. Mamy taki rozpoznawalny styl Hoffmana, jest gitarowo, skocznie i bardzo heavy. Sekcja rytmiczna, zwłaszcza Baltes gdzieś przemycają echa hard rocka. Kawałek jest prosty i bardzo melodyjny. Postęp zrobił nie tylko Hoffman czy Baltes, ale też Dirkschneider, bo mamy tutaj jego charakterystyczne „skrzeczenie” jego to niektórzy określają. Utwór jest krótki i w sumie kto by pomyślał, że będziemy mieć tutaj taki popis gitarowego kunsztu Hoffmana? Jedna z najlepszych na albumie jak dla mnie. Ale to nie otwieracz jest okrytą sławą, lecz tytułowy „Breaker” i mamy tutaj czysty heavy Metal, mamy rasowy Accept. Dynamiczny, przebojowy i bardzo melodyjny. Sekcja rytmiczna, brzmienie i styl grania no i wokal tutaj mamy to co zespół będzie kontynuował będzie na następnych albumach. Prawdziwy klasyk zespołu. Słuchając „Run if you can” mam skojarzenie z motywem „Gorgar” Helloween. Kawałek ma przede wszystkim chwytliwy motyw, taki prosty, ale szczery do bólu. Może nie ma takich ostrych partii gitarowych, może nie ma takiej dynamiki, ale jest to porządny rasowy heavy metal, taki Acceptowy. Udo tutaj nawet śpiewa czysto i wychodzi mu to nawet bardzo dobrze. W riffie słyszę coś nawet ze Scorpionsów. Oczywiście na albumie nie obeszło się bez ballady, a ta czyli „Can't stand The night” to jedna z najpiękniejszych ballad zespołu i w moim prywatnym rankingu też wysoko będzie. Jest zapadający w głowie motyw, jest też chwytający za serce refren, który nadaję się do śpiewania z kolegami przy piwku. Kolejnym klasykiem zespołu jest „Son of a Bitch”. Rasowy kawałek Aceept, nie tylko pod względem tempa, riffu, melodii, czy refrenu, ale także pod względem solówkę. Zaś tekst zalatuje mi starym Ac/Dc. No jak można przejść obok: „Son of a Bitch, you asshole”. No jak to fajnie buja. A skoro jesteśmy przy klasykach, skoro jesteśmy przy największych hitach Accept, to do tych kawałków należy bezapelacyjnie „Burning” który jest bardziej rock'n rollowy, bardziej w stylu Ac/Dc z Bonem Scottem, a także coś z glamowego Slade, czy Sweet słyszę. Sam kawałek bardzo energiczny, utrzymany w takim skocznym tempie. Jest melodyjnie i porywająco, a taki jest rock/n roll. Kawałek może i mało w stylu typowego Accept, ale na koncertach jakoś pasuje do granych utworów zespołu. Zawsze „Burning” będzie dla mnie takim bratem dla „I'm a rebel”. Moim takim prywatnym ulubieńcem jest „Feelings” gdyż mamy taki bardzo melodyjny i rasowy riff. Jest taki pulsujący bas w tle i słychać styl Petera, który będzie słychać na kolejnych albumach. Kawałek pod względem tempa, stylu aranżacji przypomina mi Head Over heels czy też Princes of dawn. To jest właśnie Acept jaki kocham. Znów nieco hard rocka, znów ukłon w stronę Ac/Dc, ale także Judas Priest, bo taki „Midnight Higway” to taki Acceptowa wersja „Living after Midnight”. Kawałek ma fajny taki luzacki klimat, ma tez skoczne tempo i takie radosne melodie. Może i kiczowaty utwór, może bardziej odegrany z dystansem, ale nikt nie zaprzeczy, że to kolejny klasyk Accept. Drugą piekna balladą na albumie jest „Breaking up again” tutaj uczucia tutaj smutek leje się hektolitrami, bardzo wzniosła ballada, o którą ciężko dzisiaj. Do dziś mam wątpliwości czy faktycznie śpiewa tutaj Udo. Jeśli tak, jest to najlepszy kawałek pod względem jego wokalu. Nie doceniany często jest „Down and Out” ale kawałek też jest rasowym kawałkiem Accept, gdzie można się doszukać Judas Priest. Znów bardzo ciekawa solówka, który jest jedną z najciekawszych na albumie.

„Breaker” jest przełomowy, bo tutaj Accept zaczyna na poważnie grać heavy metal, czysty, rasowy, niemiecki z dozą toporności. Tutaj praktycznie wszystko się zaczęło, tutaj po raz pierwszy już można usłyszeć te patenty, które będą wykorzystywane w dalszej karierze. Ciężko znaleźć słabszy kawałek bo i nie ma takiego. Mamy bardzo urozmaicony materiał i to zagrany z pasją. Mamy dwie ballady, mamy rockowe i rasowe heavy metalowe kawałki. No i mamy sporo klasyków jak : Breaker, Burning, Son of a Bitch czy Midnight highway. Pierwszy taki prawdziwy album Accept i pierwszy, który naznacza styl tego zespołu. Mamy Baltesa, Dirkschneidera, Hoffmana i mamy narodziny legendy niemieckiego heavy metalu. Nota: 9/10

piątek, 26 sierpnia 2011

WARLOCK - Burning The witches (1984)

Scena niemiecka w przypadku heavy Metalu jest bogata i kryje w sobie wiele świetnych, sławnych, lecz zapomnianych zespołów. Mało kto dziś pamięta Warlock, który grał czysty heavy metal czerpiąc z najlepszych. Zespół nie istnieje już od ładnych kilku lat i jedyne co z niego przetrwało to liderka zespołu Doro Pesch robiąca karierę solową. I to ikonę muzykę heavy metalowej, znają i powinni znać wszyscy. Uważana za królową heavy metalu i nie jest to nadużycie. W okresie gdzie dominował męski wokal, w okresie gdzie było pełno heavy metalowych zespołów, Warlock z charyzmatyczną Doro przebił się, a wokalistka przebiła się mimo tego że jest tylko kobietą. Maniery jej nie można mówić, bo łączy wokal w stylu Halforda czy Lemiego. Swoją karierę zaczynała w Snakebite, mając zaledwie 16 lat. 3 lata później w 1983 roku dołącza do zespołu z Duseldorfu – WARLOCK. Rok później zespół wydaje demo i w końcu zawiera kontrakt płytowy z belgijską wytwórnią płytową – Mausoleum, który wydawał dość ciekawe albumu, niestety większość z nich gdzieś przepadła bez wieści i ogólnie są to rzeczy ciężkie do zdobycia. Ale nie debiutancki album Warlock „Burning The Witches”. Z czym może się kojarzyć muzyka Warlock? Judas priest, Motorhead, Accept to pierwsze z brzegu kapele, które tu słychać. Jedno trzeba przyznać, nazwa zespołu, sam tytuł i okładka świetnie się zgrywają. Produkcja może i nie dopracowana, może nie jest tak genialna jak w przypadku Judas priest, Iron maiden, ale to nie Emi, to nie Columbia, to Mausoleum, a oni znani są z średniej klasy brzmienia. Ale tutaj nie liczy się brzmienie, a kompozycje, muzyka,a ta jest na tym krążku wyborna.

Materiał jest krótki bo trwa tylko 36 minut, a to wszystko przez te krótkie kompozycje. Sam otwieracz „Sign of Satan” to zaledwie 3 minutowego rasowego heavy metalu w stylu Accept, Judas Priest, ale nie brakuje też rock'n rolloowego szaleństwa Motorhead. Peter Szigeti oraz Rudy Graf stanowili znakomity duet na tym albumie, wygrywali naprawdę świetne solówki, który były pełne dynamiki, pasji i melodyjności, do tego ten bunt, młodzieńczy gniew i zapał, to wszystko słychać. Jeden z moich ulubionych kawałków Warlock, taki skoczny, szybki i przebojowy. Kochane lata 80. Poziomem nie odstępuje również bardziej taki klasyczny, taki bardziej skoczny „After The Bomb”, który też świetnie łączy Judas Priest z Accept. Tempo nieco bardziej stonowane i mamy tutaj czysty, rasowy heavy metal. Jasne, tego było pełno w latach 80, ale Warlock, komponował przeboje i do tego nie jakieś radiowe, a heavy metalowe. Imponowały pod względem rytmiki, partii gitarowych, całego zagrania i także samego kompozytorstwo. Tutaj każda melodia, refren jest na wagę złota. Kto by pomyślał, że to debiut? Dzisiaj technologia, studio, produkcja może wiele zatuszować, nie raz ukryć nieporadność muzyków. Kiedyś liczyło się coś więcej, geniusz kompozytorski i szczerość prezentowanej muzyki, a to właśnie słychać w Warlock. To słychać w „Dark fade” ileś tu tradycji ileż tu starego, rasowego heavy metalu z najwyższej półki. Nie liczy się ciężar, a chwytliwy riff, taki o którym nie da się zapomnieć, a także wpadający w ucho refren. Kolejny killer. Natomiast w „Homocide Rocker” postawiono na skoczne tempo i prosty hard rockowy refren. Całość to taki hard rock/ heavy metal, nawet refren jest tutaj bardzo bujający. Takie były lata 80. Nie ma tutaj silenia się, nie ma udawania. Jest szczerość, jest radość z grania i grają swoje nie patrząc na innych. W tego typu albumach często pojawiają się ballady, a Doro później dość często zawierała na swoich albumach takie kompozycje, pokazujące jej drugie oblicze. „Without You” nie jest to jakieś banalne, popowe granie, oj nie. Słychać coś z Scorpionsów i podobny geniusz. Poza wokalem Doro warto tutaj zwrócić uwagę na świetną aranżację, gdzie mamy łagodny i taki ciepły główny motyw, a także urocze solówki. Tak emocji tutaj nie brakuje. Odpoczęliśmy, więc można wracać ostrzejszego grania, które zespół nas raczył od początku na albumie. Tym razem kolejny klasyk i kolejny mój prywatny ulubieniec, mowa o „Metal Racer”. Prosty, rasowy, melodyjny, szybki, skoczny i przebojowy, to jedne z wielu epitetów, które się nasuwają z tym kawałkiem. Od początku do końca chwyta i jeszcze ten łatwo wpadający w ucho refren, no i trzeba przyznać idealny kawałek na koncerty. Najczęściej jednak coverowanym utworem Warlock zawsze był „Burning the Witches” Na czym polega fenomen tego utworu? Zespół stara się grać jak najprościej, jak najbardziej klasycznie, skupiając się na tym ze by zagrywki były melodyjne i bardzo chwytliwe, a Doro dba o resztę, która napędza swoim wokalem całą przebojowość. No perła, która nigdy rdzewieje. Nieco słabsza kompozycją an albumie jest „Hateful Guy”. Nie co mniej urokliwa sekcja rytmiczna, nieco słabszy refren, ale poziom dobry utrzymany. Najlepiej tutaj wypadają partie gitarowe i skoczne tempo. Całość zamyka równie atrakcyjny co wcześniejsze kompozycje, a mianowicie 'Holding Me” i posłuchajcie owej sekcji rytmicznej, basu i wczujcie się w ten mroczny i tajemniczy klimat. Z czym wam się to kojarzy? Mi z Black Sabbath „Heaven and Hell”. Kawałek ma predyspozycje na długi epicki kawałek, ale zespół nie ma ochoty się bawić w takie utwory i kończy po 4 minutach.

Burning The Witches to 37 minut rasowego heavy metalu utrzymany w dość żwawym tempie i z brzmieniem ostrym i takim surowym. Mamy tutaj ciężar, galopady gitarowe, brud, młodzieńczy bunt i atrakcyjne melodie a to wszystko właściwie stanowi niemalże esencję klasycznego rasowego heavy metalu. Ktoś powie, że takiej muzyki było pełno, ano było, z tym że Warlock się wybił nagrał znakomity debiut, trzymał formę i nagrywał dalej ciekawe krążki i sądzę że dalej byłby znakomity, gdyby Doro nie poszłaby za karierą solową i podążając w bardziej komercyjnym kierunku. Warlock i tak dorobił się sławy i jest znany, choć i tak wielu pomija ich milczeniem, albo nie zna, co wydaję się być błędem. Bo Warlock, też odegrał znaczącą rolę w heavy metalu. Najlepszy krążek Doro i Warlock, który został zagrany z pasją, szczerością i surowością, o co dzisiaj ciężko. Krótko mówiąc jest to po prostu szczery do bólu heavy metalu, do tego prosty i szalony . Jest to rarytas dla fanów heavy metalu i prawdziwy klasyk w tym gatunku. Nota: 9.5/10 Polecam.

LAST EMPIRE - Heir to the Throne (2009)

Internet jako źródło informacji to dziś zjawisko codzienne, ale nie jest też bez wad. Czasami jest to nie rzetelne źródło, które może wprowadzić w błąd. Dlaczego tak piszę? Bo przejrzałem internet w celu poszerzenia wiedzy na temat amerykańskiego zespołu Last Empire, który gra wg internetu progressive power metal, czyli coś w stylu Symphony X? No i nie pasuje mi to za cholery. Co ja słyszę w muzyce tego zespołu, na ich drugim albumie „Heir To The Throne”? Helstar, Ironsword, Witchking, czy tez Steel Assasin, Virgin Steel. A więc Heavy metal? No jak najbardziej, taki nieco oldschoolowy, taki zakorzeniony w latach 80 i do tego z charyzmatycznym i wyróżniającym się wokalistą Brainem Allanem. Wokalista ma coś z Rippera Owensa, a także coś Cam Pipsa z 3 Inches Of blood i w sumie się nie dziwie, że został zauważony i zatrudniony przez Vicious Rumors. Zespół powstał w 2000 roku i od tamtego czasu wydał 2 albumy. Pierwszy w sumie muzycznie nie odbiega od tego krążka, więc ci co nie słyszeli, a lubią Heir to The Throne mogą śmiało sięgać. Album jak można usłyszeć po brzmienie, produkcji i szacie graficznej, został wydany przez zespół o własnych siłach, bez uzależnienia od wytwórni. Mogłoby się wydawać, że przez to album straci na wartości, na szczęście tak nie jest. Brzmi przez to bardziej surowiej, bardziej oldscholowo, bardziej w stylu lat 80.

Zespół nie traci czasu i od razu serwuje na początek albumu niezły otwieracz „Marked for death”. To jest próba dla słuchacza co sugerują pierwsza słowa: „Listen while you can” No właśnie potrafisz? No bo wielu słuchaczy nie dała rady i wymiękła przez wokal. Najwyraźniej ten sam problem co z Kingiem Diamondem. Słychać wcześniej wspomniane zespoły, choć ja najwięcej słyszę Helstar oraz Sacred steel. Zespół podobnie jak 3 inches of Blood łączy 2 różne wokale. Mamy ten czystszy, a także harsh wokal. Dobrze to brzmi, bardziej agresywniej. Sekcja rytmiczna czasami brzmi niczym ta z NWOBHM. Główny motyw jest agresywny, nawet melodyjny i nie ma tutaj bawienie się w jakieś udziwnienia, jest czysty heavy metal, prosty, agresywny i do tego melodyjny. Zespół nie trzyma się jednej tonacji, jednego motywu, przez co ich muzyka jest atrakcyjna. Może nie znajdziemy tutaj ballady, może nie ma jakiś tam wielkich zróżnicowań, to jednak ma urozmaicony materiał. No bo taki „Secrecy” jest nieco odegrany w wolniejszym tempie, jest bardziej stonowany, jest mniej melodyjny, a bardziej taki mięsisty. Sekcja rytmiczna i skoczne tempo w pewnym momencie, a także partie gitarowe nasuwają wczesny Iron maiden. Utwór brzmi dobrze i tylko dobrze, nie ma już takiego przebicia jak otwieracz. Nie ma takiego motywu jak w otwieraczu, który od razu w padł by do głowy, jest to nieco toporne, ale z drugiej strony zespół nie ułatwił sobie sprawy, nie dał tym razem jakieś chwytliwej melodii, jedynie refren stara się tutaj nadgonić pewne braki, ale niestety nie dosyt pozostał. No to wracamy do poziomu i stylu z otwieracza. „Enemy” to jeden z z najlepszych kawałków na płycie. Tutaj melodie są bardziej wyeksponowane, mamy też bardziej atrakcyjny motyw pod względem melodii, chwytliwości, podobnie jest z refrenem. Nie ma tego męczenia, nie ma toporności, a całość okazale się prezentuje. Na dobre wyszedł ten motyw skoczny tak zalatujący nieco pod Iron maiden. Znów też słychać Helstar. Jednak pośród tego mięsa armatniego można znaleźć też piękną muzykę, w której to gitary elektryczne zastępuje akustyczna, gdzie ostre, wręcz agresywne granie, porzucone na rzecz tego bardziej epickiego, bardziej wzniosłego. Dla mnie taki właśnie jest „The edge Of Doom” który jest dla mnie najlepszą kompozycją na albumie i zarazem najmniej metalową. Ale balladą tego do końca też nie można nazwać, mamy skoczne tempo, mamy też porywający refren. Słychać Virgin Steele, słychać Sacred steele, a także coś z Journeyman Ironów. Piękny kawałek, który pokazał jak grać epicki heavy metal. Gitary elektryczne wracają w „Metal Might” i jest to kolejna jedna z najlepszych kompozycji na albumie. Sekcja rytmiczna, motyw główny może nieco nie odbiegają od tych z pierwszych kompozycji, ale to skoczne tempo i w prosty sposób wyśpiewany refren muszą robić wrażenie. Oprócz takich krótkich killerów, zespół pokusił się o dłuższe kompozycje, na albumie 2 kolosy i pierwszym z nich jest tytułowy „Heir to the throne”. Pytanie jakie od razu się nasuwa, czy zespół grający w jednym rytmie będzie w stanie nas zaciekawić przez 8 minut? Ano tak, zespół przez te 8 minut nie próżnuje, zmienia motywy z szybszych na wolniejsze, bawi się melodiami. Bas i niektóre melodie nasuwają Iron maiden, choć najwięcej jest Virgin steele, czy Helstar, czy też Witchking. Mamy też popis wokalny Allena, gdzie bawi się swoim oryginalnym głosem. Bardzo dobry kolos, jednakże geniuszu nie ma i nie będzie. Jednym z krótszym utworów jest „Summon” i pewnie tutaj nie zaskoczę, ale jest to kolejny jeden z najlepszych utworów na płycie. Tylko że zespół zrobił drobny błąd. Stworzył kopię kawałka „Enemy”. Podobne skoczne tempo, podobny riff. Nieco refren inny i także główna melodia. A tak podobieństw między kawałkami sporo. Powtórka z rozrywki i to bardzo udana. Również na koniec zespół zostawił ciekawą kompozycję, a mianowicie „The falconer”, który jest drugim tak rozbudowanym kawałkiem na albumie. Jest 9 minut i mamy epickość, mamy krew, waleczność, mamy też bogactwo jeśli chodzi o melodie, motywy i wszystko to zostało podane w sposób atrakcyjny. Każda melodia uzupełnia następną. Dobre tempo zostało dobrane, takie w średnim tempie i takie skoczne. Słychać Helstar, Virgin steele, a nawet Ironów. Jeśli chodzi o solówki to tutaj mamy popis umiejętności i dość sporo czasu one zajmują. Dla mnie kolejny killer, który w sposób idealny podsumowuje krążek.

„Heir To The Throne” to dla mnie jeden z tych krążków roku 2009 do których lubię wracać, bo zawiera szczery, czysty, taki nieco oldscholowy heavy metal, zakorzeniony w latach 80. Przede wszystkim brzmi to nawet oryginalnie, nie ma jakiś konkretnych cytatów innych zespołów, nie ma też granie pod kogoś konkretnego. To co wyróżnia Last Empire przed szeregi to nie tylko fakt komponowania bardzo dobrych kompozycji, grania ostrych solówek, ale przede wszystkim charyzmatyczny wokalisty, a także umiejętność stworzenia epickiego klimatu. Jest sporo killerów, a moim numerem jeden pozostał ten najmniej metalowy kawałek „The edge Of Doom” takie kompozycje to rzadkość, dlatego trzeba to posłuchać i docenić. Album bardzo dobry, lecz czy można coś więcej z tego wycisnąć? No jakoś nie bardzo. Ameryki nie odkryli, popularności tez nie zyskają, bo nie są aż tacy znani, a ich krążki nie są tak rozpowszechniane i nie są tak dostępne jak innych zespołów będących pod skrzydłem wytwórni. Ale to jest przykład, że kolejny bardzo dobry zespół, mający potencjał może zginąć w gąszczu tych promowanych i nagłaśnianych przez wytwórnię. Cierpią na tym nie tylko muzycy, ale także słuchacze. Nota: 8.5/10

czwartek, 25 sierpnia 2011

AVANTASIA - Angel of babylon (2010)

Wydać 2 albumy w tym samym czasie? Rzadkie, ale spotykane na rynku muzyki heavy metalowej. Choć obecnie taki zabieg jest kosztowny i nie opłacalny. Nie dla Tobiasa Sammeta. Gdyż wraz z wydaniem „The Wicked Symphony” światło dzienne ujrzał drugi krążek „Angel of babylon” i oba krążki zamykają tzw „The Wicked Trilogy” którą rozpoczął „The scarecrow”. Wszystkie 3 albumy stanowią całość, to też do tego wszystkiego powinna być jedna recenzja. Produkcją obu części zajął się Sascha Peath oraz Sammet i na tym drugim krążku mamy jedyny utwór Saschy tj „Symphony of Life” Czy jest to lepszy krążek od pierwszego? Nie mnie to oceniać, bo dla mnie oba krążki są na takim samym poziomie, choć na tym można uświadczyć jakby więcej power metalu.

Podobne otwarcie albumu, czyli przez jeden z dwóch kolosów na albumie. Tym jest „ Stargazers” i znów 10 minut emocji, strachu, płaczu i smutku. Klimat tym razem ponury, znów jest tajemniczo, ale oba krążki taki wydźwięk mają, takich wesołkowatych i głupich kawałków jak w Edguy nie ma. Tym razem mamy prawdziwą plejadę jeśli chodzi o wokalistów: Kiske, Lande, Oliver hartmann, Russel Allen, do tego Kulick. Kompozycja różni się od wcześniejszych kolosów, tym że jest szybszy, ma więcej energii i dynamiki. Jest utęskniony power metal, ale nie tylko. Co cieszy to refren ws tylu Helloween, a także sporo ciekawych motywów, jak choćby ten narzucony przez Sammeta, który gra tutaj na basie. Innym typem power metalowej jazdy jest „Angel of babylon” gdyż połączono dynamikę power metalową, z feelingiem hard rockowym. Tutaj uczucia, emocje są wręcz pierwszorzędne. Do znudzenia Sammet daje nam Jorna, ale nie dziwię się mu bo jest w znakomitej i formie i do tego pasuje do wszystkiego. Po raz pierwszy mamy w utworze tak wyraźne klawisze, które nawet dają fajną solówkę. Jens Johannson to znany klawiszowiec i do utalentowany co zresztą słychać. Co mnie tutaj nieco irytuje to refren. Taki bardziej w stylu ostatnich płyt Edguy. Solów przecudne i to jest najlepszy moment tego utworu. Dobry i tylko dobry jest 'Your Love is Evil'. Ma klimat, ma podniosłość i nawet gdzieś uczucia puszczają. Ale ten motyw, ten refren nieco mnie irytują. Dobre i nawet bardzo dobre, ale dalekie od choćby tej ballady z poprzedniego krążka. Pamiętacie Alice Coopera i jego fenomenalny wyczyn w „Toymaster”? Ja czekałem na powtórkę i się doczekałem, bo „ Death is just a Feeling” to jakby kopia tamtego kawałka. Podobny mroczny, teatralny klimat, znów podniosły i bujający refren. Alice Coopera nie ma, ale jest również charyzmatyczny wokalista – Jon Oliva z Savatage. Kawałek również jakby skomponowany pod niego. Podoba mi się mrok i operowy riff i nawet ciekawie brzmi wersja z Kaiem Hansenem. Również coś z power metalu można usłyszeć w szybkim i bardzo melodyjnym „Rat race”, który też zaliczam do tych najlepszych na płycie. Mamy pędzącą i bujającą sekcję rytmiczną,a refren choć prosty łatwo w pada w ucho. Urozmaicenie, rozmach i misz masz muzyczny jest podobny jak na „The Wicked Symphony”. Co tym razem Sammet prezentuje? Ano Hard Rock,a nawet taki ciepły Aor z Jornem na czele w „Down in The dark”. Nie uświadczymy tutaj jakiś galopad, szybkich i dynamicznych partii gitarowych,a raczej ciepły, nieco romantyczny klimat, do tego podniosłość. Takie refreny jak ten tutaj nie powstają tak często, a na pewno nie w takiej ilości jaką gwarantuje Sammet. No podobnie jak na „The Wikced Symphony” tak i tutaj mamy do dyspozycji 2 ballady. Pierwsza tylko dobra, ale za to „Blowing Out The Flame” to już piękna, pełna emocji i uniesień ballada, gdzie liczy się coś więcej niż tylko prosty i chwytliwy refren, a Tobias mi to daje. Jedni doszukają się komercji, popu, ale czyż nie liczy się coś ponad łojenie? Coś ponad headbanging i chwalenie metalu? Może to dla tych maniaków to za szerokie horyzonty? Końcówka równie emocjonująca co początek. Mamy bardzo symfoniczny kawałek „Symphony of Life”, gdzie po raz pierwszy w całości śpiewa kobieta. Jest Claudia Yang znana z koncertów Avantasii, gdzie śpiewała w chórkach. Wokalistką jest dobrą, taką bardziej gotycką. Kawałek ma ponury klimat, ma chwytliwy refren i ciekawy taki prosty i zapadający w głowie główny motyw. Od razu słychać, że nie skomponował ten utwór Sammet, a Sascha Peath. Ja za to mam zawsze słabość do takich hard rockowych kawałków jak „Alone i Remember”. Basowy riff, któremu jest podporządkowany cała reszta. Dobra pytanie za sto punktów ; kto gra tutaj na basie? Tak jest Tobias Sammet i robi to naprawdę genialnie. Jeśli jest hard rock to jest tez Jorn i mamy prawdziwy killer i taki hard rock skomponowany przez Sammeta to ja bym sobie chętnie posłuchał. Słodki, ciepły i chwytający za refren i słychać szaleństwo i dobrą zabawę. Najlepszą power metalową kompozycję jaka Sammet stworzył w ostatnich latach jest dla mnie „Promised Land” pierwowzór miał trafić na „The scarecrow” ale ostatecznie znalazł się na epce „Lost in Space”, a teraz Sammet daje nam ów kawałek na albumie. Nie ma Kiske, jest więcej Jorna, a tak kompozycja ta sama. Warto zaznaczyć że ów partie gitarowe wygrywa Henjo Richter. Jest dynamika, jest gitarowo i przebojowo, a tego też nam czasami potrzeba. Piękne zwieńczenie albumu w postaci „Journey to arcadia' mógłyby sugerować, że Sammet nie powiedział ostatniego słowa. Niestety po wysłuchania nowego Edguy można powiedzieć, że jednak powiedział. Jest Bob Catley, Russel Allen, Kulick, i coś każdy ze swoich zespołów przemyca, ale Sammet kontroluje wszystko. Tutaj znajdziemy złoto, które nie świeci. Tutaj mamy piękno, którego nie można dotknąć. To jest okno do lepszego świata, pełnego magii i nieznanych przyjemności. Ileż w tym utworze emocji, podniosłości, ciepła, romantyzmu, płaczu. Nie ma sztuczności i grania to czego fan chce co jest modne, ale granie dla spełnienia własnych ambicji, a to właśnie Sammet zrobił. Poszedł pod prąd na przekór fanom, znawcom, recenzentom The scarecrow. Nie nagrał kolejnego „Metal Opera” nie nagrał power metalowego albumu, chociaż mógłby. Tobias Sammet rozwinął się jako kompozytor, muzyk. Oba albumy tj „The Wicked Symphony' i 'Angel of Babylon” to najdojrzalsze albumy Sammeta, gdzie mamy wiele różnorodnych gatunków muzycznych, różnych motywów, melodii, smaczków, które pomimo roku wciąż się wydobywa. Albumu są dopieszczone i zostały zrobione z rozmachem, gdzie zadbano o każdy szczegół. Mamy różnorodność, mamy bogactwo melodii, ale nie tylko. Podziw budzi wyobraźnią muzyczna Tobiasa Sammeta, która poruszy, każdego kto ma duszę, każdego komu emocje nie są obce i który ceni w muzyce coś więcej niż tylko napierdalanie i power metalowe jazdy bez trzymanki. Muzyka nie dla sztywniaków, nie dla fanów napierdalania, szybkiego power metalu, ale dla romantyków i słuchaczy z sercem i duszą. Piękno, którego nie da się opisać,lecz którego należy słuchać i to z otwartą dusza i rozumem na piękniejszy świat, świat pełen magii i czarów. Ocena: 9.5/10 Cała trylogia dostaje ode mnie 10, bo to jest coś wyjątkowego czego nie osiągnął żaden projekt i nie chodzi o gości, czy nazwę. A czy ty otworzysz się na piękno muzyki?

AVANTASIA - The wicked Symphony (2010)


Mówi się, że Tobias Sammet to kiepski wokalista, mówi się że gra komercyjną muzykę, wtórną, mało energiczną, że album to już nie jest ten poziom co kiedyś, albo też że robi za każdym razem skok na kasę. Jednak czy można nazwać go beztalenciem? Czy można nazwać go kiepskim muzykiem. Na pewno nie. Jego styl się kocha albo nienawidzi. Dlaczego jest dzisiaj tak rozpoznawalny, dlaczego go tak ludzie kochają? Po pierwsze za charyzmę, ciekawy wokal, nie będący kolejną kopią Kiske, Halforda, czy też Dickinsona, ale przede wszystkim za geniusz kompozytorski. Jasne obecnie gdzieś Sammet się zagubił i jest w potrzasku. Ale to właśnie jego czucie do muzyki, to jego komponowanie jest tym co go wybija ponad szeregi. Edguy to tylko taki przedsmak, ale geniusz Sammet jedynie potrafię wyczuć w Avantasii. Projekt który miał być jednorazowy wyskokiem, czymś co miało poruszyć rzeszę jego fanów, a także fanów power metalu. I poruszyło bo „Metalowa Opera” jest jedną z najlepszych płyt w tym gatunku od czasów Keeper of the seven Keys' Helloween. Ktoś powie że to nazwiska przyciągnęły słuchaczy, że to granie pod Helloween zebrało takie obite żniwa. Ale czyj był to pomysł, kto napisał kompozycję, kto skomponował wszystkie utwory, kto rozłożył gości? No kto? Sammet. Tak więc to wszystko zawdzięczamy jego geniuszowi, bo jak dla mnie znane nazwiska nie są gwarantem wysokiego poziomu, wszystko zależy od kompozytora. Po latach jednak pomysł na kontynuację tego projektu wróciły. Mówiło się, że to skok na kasę, że Sammet nie ma już pomysłów i stara się ratować tym projektem. Nie było historii, otoczki fantasy, byli bardziej komercyjni muzycy i inny styl, taki mniej power metalowy, a mimo to „The scarecrow” zyskał poparcie fanów jasne nie wszystkich. Starzy zagorzali fani oczekiwali drugiej Metalowej Opery gdzie są power metalowe petardy. Jednak Tobias Sammet chciał pokazać, że ma muzykalną duszę i chciał zaprezentować nieco ambitniejszą muzykę niż power metalowe galopady. Na początku byłem przeciwny temu, bo to było jego korzenie, ale on miał inną wizję. Co ciekawe ,było trochę power metalu, ale tak to album zdominował nieco hard rock, nieco heavy metal i nieco symfoniczne patenty. Komercyjny sukces został osiągnięty. Jednak mało kto wiedział, że nie wszystkie pomysły Sammet zmieścił na ten album, część trafiły na kolejne...dwa albumy. To dziś nie spotykane, bo zaledwie po dwóch latach od premiery „The scarecrow” i „Tinnitus Sanctus” i po męczącej trasie z Avantasia Sammet wydaje dwa albumy w tym samem czasie i to nie jest jakieś 40 minutowy album. Każdy z nich trwa godzinę, każdy z nich ma po 11 utworów. To jest dla mnie jedno z największych dzieł Sammeta. I piszę to osoba, która Edguy nie do końca kocha. Metalowa Opera była geniuszem i uważam, że „The wicked Symphony” „ Angel of Babylon” im nie ustępują. Wiem, wiem inne granie, inny okres, inna styl, inni goście, ale ten sam potencjał. Tutaj jednak granie nieco ambitniejsze, bo jest rock, Aor, heavy metal, jest też power metal. Jest misz masz. A teraz dlaczego to jest ciekawsze od podobnych projektów typu „Kaktus Project” czy Phenomena? Oba zespoły po pierwsze prezentują inne granie i co ciekawe nie brzmią one jak jakiś projekt lecz zespół, bo wszystko brzmi jednakowo, poza tym Sammet nie tworzy takie chaotyczne kompozycje co słychać na Kaktus Project, w którym liczy się tylko brzmienie i nieco szybsze tempo. Ale tam panuje chaos i nie porozumienie. Nie ma ani ciekawych melodii, anie refrenu który by porwał, co więcej nie ma takiego ładunku emocjonalnego co na tych dwóch albumach. Kaktus to granie pod Metal Opere, bo jest power metal, ale z czym do ludzi. Nie ma tej magii, takiego teatrzyku fantasy. I jasne może się podobać, bo aranżacja i brzmienie na bardzo dobrym poziomie, ale to nie zawsze oznacza genialny krążek. Pierwszym z albumów, które chce wam przedstawić jest „The Wicked Symphony

Takiej podniosłości, takiej tajemniczości jaką słychać w „The wicked Symphony” dawno już nie słyszałem. Jest romantycznie, co słychać w baśniowej, wręcz w filmowej melodii. Wszystko zrobione zostało z rozmachem i to większym niż na poprzedniku. Ktoś powie, przecież to smęty, rockowe, wręcz popowe granie. Ale czyż w muzyce nie liczy się czasami coś więcej niż zniszczenie, niż pędzące galopady i energiczne solówki. No dla mnie tak. I to znalazłem to na tej płytach. W tym 10 minutowym kolesie jest i magia, są i uczucia. Jest podniosłość, łzy i smutek, przygnębienie i nadzieja. Główny motyw jest genialny, to nie jest ta banalna power metalowa jazda do jakiej przyzwyczaił nas Sammet. Arcydzieło, gdzie wokalnie Sammeta wspiera Jorn, Russel Allen. Nie muszę dodawać, że obaj wokaliści w znakomitej formie. Wspominałem, że jest power metal i nie kłamałem. Fani metalowej opery ucieszy zapewne „Wastelands”, w którym to większą część śpiewa nie zniszczalny wokalista dawnego Helloween – Micheal Kiske. Tak dynki słychać w refrenie i w riffie. Kawałek również przypomina inny kawałek Avantasii, a mianowicie „Shalter from the Rain”. To jest dowód, który odróżnia Sammeta od innych średnich i słabych muzyków, ze nie tylko świetnie komponuje pod swój głos, ale także pod innych i na tych albumach nie raz to usłyszymy, gdzie dany kawałek mógłby idealniej znaleźć się na albumach kapel macierzystych poszczególnych gości. To jest właśnie geniusz Sammeta, to dla tego jest genialny i rozpoznawalny, to jest talent, jaki innym projektom nie będzie dane, bo tam goście są ale nijak pasują do tego wszystkiego, a tutaj wszystko ładnie tworzy całość, jest harmonia, nie ma chaosu. Kolejny killer na albumie. Kiedy w internecie pojawiła się informacja odnośnie gości, modliłem się o Ripper bo kocham ten jego wokal i dla mnie jest to jeden z najlepszych wokalistów naszych czasów. Sammet zapewniał, że Ripper ma wystąpić w najcięższym utworze i w sumie nie kłamał. „Scales of Justice” to najcięższy kawałek i nie tylko pod względem wokalnym. Tutaj mamy ciężkie partie gitarowe, który mogą przypominać zespoły w których śpiewał Tim, a więc Iced earth, czy też Beyond fear, choć nigdzie nie było takiego killera. Jak dla mnie Sammet świetnie wyczuł klimaty i stworzył prawdziwą perłą. Również dobrze wyczuł Klausa Meine ze Scorpionsów, tworząc „Dying For Angel” który równie dobrze mógłby się pojawić na albumie Scorpionsów. Jest rock, jest bujający refren, jest impreza. Pamiętam jak większość fanów narzekała na „The Scarecrow”, że nie ma Andre Matosa. No i Sammet naprawia swój błąd i mamy owego pana w „Blizzard on a Broken Mirror” i słychać te progresywne patenty, słychać działalność Brazylijczyka. Znów ciekawy refren i dobrze skonstruowany utwór. Czy sammet się wypalił, czy w głowie mu tylko kasa, komercyjny sukces? Nie, on jest ambitnym muzykiem i pokazuje to w kolejnej kompozycji. „Runaway Train” jest to urocza kompozycja niczym otwieracz. Podobny czas trwania, podobny styl, podobny ładunek emocjonalny. Jest coś z Magnum, Jorna i to jest piękna muzyka. Nie liczy się szybkość,, ciężar, jest to po prostu inny świat. Mamy piękną aranżację, jest pianino i chwytający za serce refren. Najwięcej gości się tutaj zebrało, jest Kiske, Catley, Lande, Kulick. Mamy też trochę eksperymentów z dyskotekowymi klawiszami w „Crestfallen” w którym mamy skoczny motyw, a także podniosły refren. Mamy tez coś dla fanów hard rocka i Aor i Jorna czyli „Forever is a long Time”. Takiego rozrzutu i takie urozmaicenia dawno nie słyszałem, bo nawet znalazł się taki dark metal, co słychać „Black Wings” gdzie znów mamy znanego gościa – Ralf Zdiarstek. Kawałek jest mroczny, ale utrzymany w stylu Sammeta. Pierwsze miejsce na podium w kategorii power metal zajmuje oczywiście szybki „States of Matter” gdzie głównym wokalistą jest Russel Allen. Piękna melodia i dot ego anielski refren. Słychać tutaj stary Edguy i Avantasie. Mamy wszystko. Anie do tego bogatego składu brakuje tylko ...ballady i mamy wszystko. „The Edge” to jedna z piękniejszych ballad Sammeta ostatnich lat. Choć tutaj można doszukać się podobieństw do „Tinnitus sanctus”.

Avantasia dała mi ambitną muzykę, która nadaję się nie tylko do relaksu, szaleństwa, ale do refleksji, do przemyśleń i okno na lepszy świat, na świat magii i czarów. Jedni z jadą album za komercję, inni, że nie jest to metalowa opera, inni że goście są lepem na fanów. To ich zdanie. Album jest wyjątkowy jeśli chodzi o taką muzykę, nie chodzi tylko o projekty, ale też cały rok 2010, a także działalność Sammeta. Zawsze stawiał na prosty power metal, gdzie można było zatuszować nie do ciągnięcia. Teraz jest ambitnym muzykiem, gdzie ukazuje swoje inne inspirację muzyczne, które mają nieść ze sobą coś więcej niż tylko szybkie, bezmózgie granie. Ocena nie jest tak łatwo wystawić mogło by się wydawać. Album nie mam wad. Nie wykryłem słabych momentów, ale dam 9.5/10 Magia i wyższy poziom kultury.

REVOLUTION RENAISSANCE - New Era (2008)

Zawsze się zastanawiałem jakby brzmiał Stratovarius z Micheal Kiske? Czemu akurat z nim? Bo Timo Koltipelto zawsze mi się kojarzył z Kiske, ale jakoś zawsze Kiske bł dla mnie numer jeden. Moja ciekawość została zaspokojona dzięki albumowi Revoulution RenaissanceNew era” Zaraz ktoś powie, ale to nie Startovarius. No to drobne sprostowanie. Po tym jak Timo Tolkki nie umiał się dogadać z wokalistą i perkusistą owego zespołu postanowił odejść i założyć własny. W roku 2008 wydał album, który miał się ukazać pod szyldem Stratovarius i miał się zwać właśnie „Revolution Renaissance”. Tą nazwę Timo zapożyczył ową nazwę dla swoje nowego zespołu. Z tym że nie miał jeszcze całego zespołu do nagrania owego materiału, to też zaprosił gości i muzyków sesyjnych, aby dokończyli z nim materiał. Mirka Rantanen ( Thunderstone) zasiadł za perkusją, Pasi Heikilla zajął się basem, klawiszami zaś Joonas Puolakka. Jednak uwagę świata zwróciła informacja o wokalistach, którzy użyczą swojego głosu w tym projekcie. Mamy oczywiście Tobiasa Sammeta, w ramach podziękowań za występ Tolkiego w Avantasii, mamy też Pasi Rantanena znanego z Thunderstone, a także honorowego gościa Micheala Kiske byłego wokalistę Helloween, któremu przypadła największa część materiału do zaśpiewania. Materiał skomponował i wyprodukował Timo Tolkki, więc nie ma się czemu dziwić, że brzmi to jak Stratovarius, czy też Helloween. Zamysłem Tolkiego było granie w starym stylu Stratovariusa, czego brakowało samemu zespołowi na ich ostatnim albumie. Do tego można dorzucić fakt, że po sieci krążyła wersja z Timo Koltipelto na wokalu. Szata graficzna też nasuwa Stratovarius, i nawet tam w tle widać ten sam symbol, a okładkę narysował Di falco.

Zaczyna się tajemniczo, wręcz tajemniczo, ale niespodzianki nie ma w otwieraczu „Heroes” bo ta stary i do tego w dobrej formie Stratovarius. Słychać coś z albumu „Visions” i także coś z mojego ulubionego „Infinity”. Riff, cała sekcja rytmiczna, refren, klawisze, melodie to czyste Stratovarius, tylko w lepszej formie niż sam Stratovarius. Muzycznie jest bardzo dobrze, choć geniuszu też nie uświadczyłem, ale lirycznie nie ma jakiegoś wysiłku, bo najczęściej jest to jedna zwrotka i refren, a ich wartość też nie raz jest wręcz zerowa. Jest Tobias Sammet więc trzeba przyznać, ze i coś z Edguy, czy też nawet z Avantasii i metalowej Opery słychać. Pierwsze mocny punkt na albumie. Nie będę tutaj nikogo zwodził, najlepsze kompozycje są z byłym wokalistą Helloween – Michealem Kiske. A to troszkę dziwne. Bo Kiske zarzekał się, że „Heavy metal no more”, a praktycznie co roku gdzieś występuje. Tutaj jest dowód na to, że nie potrzebnie porzucił, to co w czym był genialny. Na szczęście wrócił i założył Unisonic. Kolejną ciekawą rzeczą jest fakt, że nie występuje tutaj w popowych kawałkach jakie śpiewa na solowych płytach. Choć z drugiej strony” I did it my way” też nie jest power metalową petardą. Jest to nieco łagodniejszy kawałek, może nieco metalowy, może nieco rockowy, ale jest Stratovarius i jest Helloween. Mamy ciekawy motyw, taki podniosły i bardzo przebojowy. Tym razem kawałek ma klimat, taki powiedziałby bardziej emocjonalny,a tekst taki nieco romantyczny i Kiske ze swoim ciepłym głosem wpasował się tutaj idealnie. Jeden z tych najlepszych kawałków na albumie i w sumie Kiske wręcz wyciąga kawałek na wyżyny. Wyjątkiem od zasady, że najlepsze utwory są z Kiske jest „Magic” z Pasi Rantanenem na wokalu. Tym razem petarda power metalowa z szkieletem Stratovariusa. Chwytliwa melodia i niszczący refren i takich kompozycji Tolki już dawno nie tworzył, a teraz słychać, że wraca do formy. Kolejny killer na albumie. Na albumie mamy 2 ballady i pierwszą z nich jest „Angel” i zgadnijcie kto tutaj śpiewa? No jasne, że Kiske, spec od wolnych kompozycji. Kompozycja naprawdę chwytająca za serce, ale dużo tutaj zawdzięcza Michelowi, bo z innym wokalem nie byłoby to takie świetne. Refren po raz kolejny bardzo chwytliwy. Album jest nieco nie równy co jest słyszalne w środkowej części albumu, gdzie mamy średniej klasy „Eden is Burning” z Pasi Rantanenem na wokalu, gdzie wolne tempo i kwadratowe partie gitarowe są ciężko przyswajalne. Miało być mrocznie, posępnie, a wyszło nudnie. Również źle wypada na tle pierwszych kompozycji „Glorious and Divine” gdzie mamy wesołkowatość i kicz Edguy'a co można usłyszeć w śpiewanym tekście. Co za tandeta. Jedynie sekcja rytmiczna i główny motyw jest tutaj przyjemny dla ucha. Podsumowując średni kawałek. Nie przekonuje mnie też odegrany z myślą o fanach Black Sababth z Martinem na wokalu „Born Upon The cross”Nie ten poziom, nie ta liga, nie ten poziom co słychać po motywie, po melodiach, a Tolkkki to nie Iommi. Brawo za klimat i za refren i w sumie gdzieś Statovariusa tutaj najmniej, a i tak skopano dobry pomysł. Wróćmy lepiej do sławienia Kiske i jego fenomenalnej formy. Druga ballada na albumie to „Keep The Flame alive” i tutaj Kiske rzucił mnie na kolana, jakoś mniej piszczy, a stara się tak łagodnie wyciągać górki. A sam utwór ma bardzo fajny motyw i melodię, troszkę Titanic mi zaleciał, ale najwięcej tutaj słychać „A tale That wasn't Right” i mamy identyczny refren 'in my heart in my soul” i te solówki też takie zagrane pod Weikatha. Dobrze, że Tolkki dał też Kiske zaśpiewać w nieco szybszym kawałku, w takiej petardzie jak „Last night on Earth” jasne Stratovarius pełną gębą, ale też coś z „I want Out” można się doszukać. Prosty, bardzo melodyjny riff, skoczne tempo, pędząca sekcja rytmiczna i do tego wszystkiego jeden z najlepszych refrenów na płycie. Kwintesencją i punktem kulminacyjnym tego albumu jest „Revolution Renaissance”, który jest najbardziej rozbudowaną kompozycją, najbardziej tajemniczą, najbardziej podniosłą, gdzie jest coś więcej niż tylko granie pod Stratovariusa. Kiske jako wokalista po raz kolejny udowodnił, że nie emeryturę się jeszcze nie wybiera. Przepiękny popis jego umiejętności. Utwór ma ciekawy klimat i hymnowy refren”Jak dla mnie najlepsza kompozycja na albumie. Ciekawy jakby brzmiał cały materiał z Kiske?

Ciekawość moja została zaspokojona i wiem jakby brzmiał Stratovarius z Kiske. Wybornie, a na pewno lepiej z Koltipelto. Od keeperów troszkę lat minęło, a Kiske w znakomitej formie i chyba jest niczym wino, im starsze tym lepsze. Tak Kiske wyciąga album na wyżyny album, bo bez niego nie byłoby tak zajebiście. Bo jak miałoby być skoro materiał jest dobry, na pewno lepszy niż cały Stratovarius, na pewno bardziej przejrzysty, gdzie melodie są chwytliwe i mamy przebojowe refreny. Wszystko ok, ale nic nowego też nie ma. Tolkki gra to co od lat i jego styl jest rozpoznawalny i też nie ma się spodziewać jakiś nowości. Mamy dobry / bardzo dobry materiał zagrany pod stare płyty Stratovariusa, czy też Helloween z ery Kiske. Nie równość, aranżacja, warstwa liryczna to kuśtyka na tym albumie. Najlepiej wypadają kawałki z Kiske, bo ma ciekawe melodie, refreny i sekcję rytmiczną, a Kiske tylko podciąga ich poziom. Narodził się nowy power metalowy zespół, nagrał 3 płyty i rozpadł się. Tolkki działa obecnie przy Symfonia, który muzycznie nie odbiega od tego zespołu. Debiut udany, ale „trinity” jest dla mnie ciekawszym albumem. „New era” to album dla fanów Stratovariusa, Kiske, Helloween, czy też pozostałych gości, reszta może sobie odpuścić. Nota: 7.5/10

HIGHLORD - The dead of artist (2009)

Są zespoły, które wypada znać choćby z nazwy, gdyż to co prezentuje dany zespół najlepiej przemilczeć. Jak dla mnie takim zespołem jest włoski Highlord grający power metal. Zespół działa na scenie ładnych kilka lat i dorobił się kilku płyt i często jest wymieniany wśród potęg tamtego kraju z tego gatunku muzyki. Potencjał mają i doświadczenie w sumie też, bo zespół został założony w 1996 roku, a pierwszy krążek ukazał się 3 lata później. Ja jednak ciągle staram się do nich przekonać. Moja przygoda z tym zespołem zaczęła się od coveru Helloween, który okazał się na tyle dobry, ze zagłębiałem się potem w dyskografię i dziwne bo to nie jest takie granie jakiego można by się spodziewać. Mam na myśli poziom prezentowanej przez nich muzyki, jest średni i właściwie tak trzymali przez większość albumów. I dopiero album z roku 2009 tj „The Death Of The Artists”, którego tytuł sugerowałby koniec działalności zespołu, ale wciąż zespół jest aktywny i pierwszy raz w szczytowej formie. Muzyka na tym albumie nasuwa na myśl, gdzieś Secret Sphere, gdzieś Rhapsody, a gdzieś nawet Silent Force. Po raz pierwszy w ich muzyce słychać takie wyraźne ślady progresywnego metalu i pierwszy raz płytę wysłuchałem do końca i nawet mi się to spodobało, choć trzeba ustrzec każdego czytelnika. To nie jest jakieś genialne granie, tutaj nie uświadczymy geniuszu, to jest dobre granie, melodyjne i w miarę chwytliwe, a więc coś dla mało wymagających słuchaczy.

Prosty riff, a przede wszystkim melodyjny słychać w otwieraczu „Simple man”, gdzie zespół najwyraźniej wyciągnął wnioski ze wcześniejszych nie powodzeń. Mamy i szybsze fragmenty, ale też i nieco wolniejszych, bardziej nastawionych na klimat. Refren troszkę zalatuje mi pod Stratovarius i Silent Force. Co ciekawe partie klawiszowe, które słychać w tle to Dark Moor ten neoklasyczny, którego można było choćby uświadczyć na „Tarot”. Solówki Stefano Droetto, krótkie bardziej zwarte, bardziej przemyślane, bez zbędnych popisów. Na plus nawet chwytliwy refren, o co było ciężko w kompozycjach tego zespołu. 'Every Thrash of Me” nazwa sugeruje Thrash i w sumie gdzieś tam w riffie jakieś elementy zespół przemycił. Kompozycja nieco ostrzejsza, bardziej progresywna co słychać w klawiszach. Bardzo podoba mi się to skoczne tempo i ten taki obstukany refren, bo gdzieś podobny słyszałem. Każdy znajdzie coś dla siebie, bo jedni usłyszą Sacret Sphere, a inni choćby tak jak ja Stratovarius , co słyszę zwłaszcza w sekcji rytmicznej. Dobra dynamika i chwytliwe melodie i mamy jeden z mocniejszych kompozycji na albumie. „Cantitacle Of Flesh” tutaj jeszcze więcej tego Stratovariusa słychać. W brzmieniu, w melodiach, w wokalu, w klawiszach. Refren zaś podciągnąłbym do Silent Force. Nieco słabsza kompozycja, bo gdzieś tempo nieco siadło, gdzieś zatracili energii po dwóch kompozycjach. Honor utworu ratuje jeden z najlepszych refrenów na płycie, taki nieco bardziej podniosły i mający odpowiednie szybkie tempo. Ogólnie album zdominowały ciepłe i takie nieco lżejsze melodie, nawet bardziej rockowe co słychać w „It takes No Passion” i może nie jest to jakieś genialne, ale to totalne dno też nie. Zwłaszcza warstwa instrumentalna mi się podoba, taka nieco bardziej przemyślana i bez tego silenia się na power metal. Jeden z takich bardziej komercyjnych kawałków na albumie. Jednak lepiej zespół brzmi w takim tytułowym „The death of artist” i tym razem główny motyw, melodie, partie klawiszowe przypominają mi choćby Pegans Mind i Symphony X, za którymi nie przepadam. Jakoś to nie wpłynęło to na moje zdanie o tym utworze. Jest ciekawy motyw, czy riff taki nieco cięższy i zarazem taki bardziej progresywny, ale jest to na swój sposób chwytliwe. Bardzo udane udaje się wpleść tutaj nieco wolniejsze fragmenty. Refren też taki bardziej rockowy, taki chwytliwy i znów szybko wpada to w ucho. Helloween, Stratovarius, Silent Force można usłyszeć w „Dance in a flame” i jest to jedna z takich szybszych petard, jedna z takich która się wybija ponad przeciętność. Mamy szybką pędzącą wręcz sekcję rytmiczna, mamy łatwo w padający w ucho riff, a sam refren też jest przebojowy. Czyżby powrót do poprzedniego stylu? Może i tak, ale w tamtym stylu zespół jakoś nie dał mi takich hiciorów. Solówki wreszcie świadczą o gatunku, w jakim zespół się obraca, bo poprzednie troszkę wprowadzały w błąd. Dobrym kawałkiem jest „The scream” Słychać tutaj neoklasyczne patenty w główny motywie. Jest dobre tempo, jest skoczność i nawet przyjemny dla ucha refren. Dobry rozluźniający kawałek, choć po taki wstępie jaki tutaj mamy należało oczekiwać jednak czegoś więcej. Dobrze też brzmi „Slave of darkness”, gdzie też jest dość ciekawa melodia, jest nieco agresji w momencie zwrotek i dobra sekcja rytmiczna. Dobry melodyjne power metal z chwytliwym refrenem, a tyle dobrych refrenów u tego zespołu w życiu nie uświadczyłem. Całość zamyka nieco nijaki, taki bardziej rockowy „Queen in My pocket”.

To szybki rachunek, plusy? Szata graficzna, brzmienie, które jest takie ciepłe i takie bardziej hard rockowe, forma muzyków w tym wokalisty, niecały 40 minut muzyki, no i same kompozycje takie bardziej przekonujące, są bardziej atrakcyjniejsze, bardziej przebojowe. Minusy? To wciąż rzemieślnicze granie, ale to zespół właśnie prezentuje od początku swojej kariery i nawet progresywne patenty jakoś tego nie zmieniły. Ale coś jednak to wszystko dało. Co takiego? Najlepszy album zespołu Highlord. Nota: 7/10

środa, 24 sierpnia 2011

HERMAN FRANK - Loyal To None (2009)

Czas to czasami jedyny czynnik, który potrafi mieć wpływ na to czy polubi coś czego kiedyś nie lubiliśmy, mam tu na myśli album heavy metalowy. Czas podobno leczy rany. Postanowiłem sprawdzić czy teraz po 2 latach od premiery debiutanckiego krążka zespołu Herman frank i ich debiutanckiego albumu „Loyal To None” zmienię swoje krytyczne nastawienie. Album był dla mnie średnim krążkiem zasługującym co najwyżej na 6/10. Najpierw kilka sprostowań. Herman Frank to nie tylko nazwa zespołu, to tez imię i nazwisko lidera zespołu. Czy komuś coś to mówi? Gitarzysta Accept i Sinner, więc w pewnym sensie człowiek Legenda. Po drugie czy można mówić zatem o debiucie, gdy wśród Hermana mamy Petera Pichla z Running Wild, Stefana Schwarzmana z Helloween,Korkus, czy też znany za sprawą Accept i Running Wild. Zaś za sitkiem mamy Jiotego Parcharidisa znany bliżej z Human Fortress. Czego mamy więcej na albumie? Oczywiście Accept, choć coś z innych rejonów słychać. Tak więc mamy czysty, ostry i niemiecki heavy metal. Okładka jako jeden z niewielu elementów kojarzy się z...Running Wild. Ten znak piratów, do tego jeszcze ten tytuł i można już wszystko prawie poskładać do kupy gdyby nie pewność co do materiału.

Taka ekipa, tacy ludzi, musieli zadbać nie tylko o szatę graficzną,a le tez o brzmienie i słychać że zrobili dobrą robotę. Słuchając otwieracza tj „Moon” można też się domyślać, że z muzyką też nie będzie najgorzej. Oczywiście Accept najbardziej słyszalny. Zwłaszcza ta solówka z początku utworu. Choć dalej, w momencie zwrotek jest już bardziej skocznie, bardziej gitarowo i Accept nieco mniej. Słychać też hard rockowego zacięcie chociażby w refrenie i tym razem coś z Sinner słychać. Pod względem instrumentalny kawałek brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze, ale tego można było się spodziewać pod takim składzie, lecz daleko im do totalnego zniszczenia. Solówki bardzo elektryzujące, podobnie jak refren. Jednak brakuje jakiegoś rozpoznawalnego motywu, riffu czy też refrenu. Dobre heavy metalowe łojenie, ale ja wciąż siedzę, jakoś niezbyt poruszony tym co usłyszałem. Klimatu, magii takiej jak na Human Fortress jakoś nie ma. Za to jest więcej heavy metalu spod znaku Accept w „Stars” z tym ze tutaj jest to lepiej podane. Jest dynamit, jest bardziej chwytliwa melodia i bardziej niszczycielski refren. Owa petarda ma też jedne z ciekawszych solówek na albumie. Jednak od czasu do czasu jak choćby w 'Father Buries son” starają się dodać troszkę hard rockowego feelingu, starają się nie urozmaicić swoją muzykę to i tak słychać ten nieco kwadratowy niemiecki heavy metal. Jak na mój słuch refren o wiele ciekawszy niż sama warstwa instrumentalna. Tutaj wokal Jiotego jest bardziej niemiecki i w życiu bym nie pomyślał że to ten Jotie z Human Fortress, gdyby nie informacje związane z tym projektem. Dobry refren nieco ratuję utwór przed totalną kompromitacją. Pomysł z poprzedniego utworu tj pójście w stronę hard rocka zespół rozwija w „Heal me” i tutaj jest mniej Accept, a więcej choćby Whitesnake i może dlatego kawałek jest bardziej atrakcyjny i brzmi o wiele ciekawiej niż te poprzednie mięso armatnie. Dlaczego? Bo tutaj jest trochę magii, jest trochę bardziej ciekawy utwór pod względem melodii, aranżacji i pod względem refrenu. Prawdziwy hicior, który od razu się wyróżnia ponad ten średni, dobry poziom. Też nieco rocken rollowy jest „Hero” i tutaj też nieco ciekawsze rozwiązanie od tego napieprzania byle do przodu i jak najszybciej. Kawałek buja i chwyta w momencie refrenu. W niektórych fragmentach jest nawet trochę bluesa, ale zastrzeżenia mam do riffu. „Kill the King” też nie ma zbyt wiele do czynienia z Accept, a bardziej z Human Fortress, choć refren i chórki to coś w stylu Accept. Refren wydźwięk ma też acceptowy, ale sam riff jest znów bardziej hard rockowy, bardziej bujający, a to w jaki sposób śpiewa Joti można w sumie podpiąć pod Human Fortress. Kolejna mocniejsza kompozycja na albumie. Szybki i do przodu jest „Down to the Valley” i znów mocny heavy metal i taki w stylu U.D.O, czy Accept. Mamy ciekawą melodią, nieco szybsze tempo, a jednak bardziej mnie ciągnie do tego hard rockowego feelingu, którego tutaj nie ma. Tutaj jest dobry heavy metal jakiego pełno. Ciekawszy pod względem aranżacji i samego poziomu grania jest „Lord tonight”. I tak Acceptu jest mniej, i tak więcej jest Human Fortress. I tak jeden z najlepszych kawałków na albumie tóż za Heal me. Nie brakuje energii, nie brakuje też ambitnego refrenu. Accept spotyka Sinner i hard rocka w „Bastards legions” i jest to kolejna przyjazna dla ucha kompozycja. Może nie genialna, ale solidna jak cały album. Skoczny, bujający refren i takiej muzyki powinno być na tym albumie więcej. Bo takie granie Accept jest tutaj co najwyżej dobre, a momentami poniżej pewnego poziomu. A takie granie, jest wesołe, jest skoczne i nie przyprawia o bóle głowy. Czy album jest przewidywalny? Wystarczy zastanowić się: co możemy otrzymać w ostatnim utworze? No robi przegląd szybki poprzednich utworów i czego było więcej? Accept. No i brawo to słychać w „Welcome To Hell” i jest to nawet bardzo dobry kawałek w stylu Accept, z dobrą sekcją rytmiczną i chwytliwym refrenem.


Herman Frank to muzyk, którego styl jest dość rozpoznawalny. Słychać w tej muzyce i coś z Accept i coś z Sinner, i w niektórych momentach Human Fortress, ale najmniej. Co by nie napisać to wszystko się sprowadza do „dobre rzemieślnicze granie heavy metalu pod Accept”. Z dwoma lub trzema przebłyskami geniuszu. Album po tych 2 latach nieco zyskał w moich oczach i uszach, już tak nie męczy i nie zmusza do wyłączenia. To jest dowód że nazwiska, brzmienie nie grają. Poziom dobry i tylko dobry, bo od takich muzyków należy wyciągać czegoś więcej niż średnie granie, jakiego pełno. Bo jeśli już ci starzy zawodzą, to na kogo można teraz liczyć? Ode mnie mocne 7/10 ni więcej ni mniej. Dobrze, że projekt został zamknięty, a Schwarzman i Frank zasili skład odradzającego się Accept.

HEAVENLY - Carpe Diem (2009)

Francuskie promienie Gamma Ray tak się określa francuski zespół Heavenly, który gra melodyjny power metal. Tak więc fani Gamma Ray, Freedom Call, Helloween mogą sięgać po każdy album tego zespołu. No właśnie każdy? A co z ostatnim „Carpe Diem” z 2009 roku? No fani już go dawno temu zaorali, a jako szperacz dziury w całym postanowiłem puścić nieco światła na owy album, którego okrytą złą sławą. Czego mogli fani nie polubić na nowy krążku? Pewnie komercyjnego wydźwięku i odejście od typowego power metalu, gdzie klawisze odgrywały znaczącą rolę na rzecz melodyjnego heavy metalu, gdzie jest domieszka power metalu, ale też rocka, hard rocka rodem z Queen. Czyżby Francuzów dotknęła podobna sytuacja co Edguy? Jeszcze jakieś zmiany? No cóż wymienić należy okładkę, która jakoś bardziej kojarzy mi się z Dark Moor niż z Heavenly. No i dość ciekawym zjawiskiem jest skrócenie materiału. Zespół był mi do tej pory znany jako zespół pełen pomysłów, który potrzebuje minimum godzinę czasu, do wyłożeniu wszystkiego, tym razem mamy tylko 45 minut muzyki. Oczywiście cały materiał skomponował lider Benjamin Sotto. Muzycznie zespół obniżył loty, gdyż nie ma takiego szaleństwa i ciężaru co na „Virus”. Powiem więcej to jest najłagodniejszy album tego zespołu, czy zły to już chyba kwestia gustu.

Jeśli się lubi „Tinnitus sanctus” Edguy'a to i się polubi owy album. Dlaczego? Posłuchajcie „Carpe Diem” i „Ministry of saints” i co słychać podobieństwo w refrenie, w riffie i w partii gitarowej podczas refrenu? Jak nie to marsz do laryngologa. Jest wolniejsze tempo, bardziej słychać melodyjny metal z domieszką hard rocka, niż power metal. Klawisze, które zawsze były bardzo wyraźne tym razem bardziej schowane, za partiami gitarowymi i za wokalem Sotto, który tutaj może i śpiewa pod Kai Hansena, zwłaszcza w niższych rejestrach, aczkolwiek podobieństw za wiele nie ma. Ale skoro jesteśmy przy liderze Gamma Ray, czy słychać promienistych? Ano nie i owo przyklejanie im owego miana staje się być nieco naciągane. Dobry luzacki kawałek, który jest taki przebojowy i tutaj chyba o to chodzi. Nie liczy się ciężar i szybkość, i no refreny i chwytliwość, a więc przebojowość, a tego temu utworowi nie można odmówić. Bardziej w stylu francuzów jest „Lost in Your Eyes” , który ma odpowiedni potencjał, ma owy styl z wysuniętymi klawiszami i z tą szybkością i skocznością. Jednak słychać to złagodzenie, ten słodszy wydźwięk i na stawienie na przebój. No bo jak inaczej nazwać ten niebiański refren, który może nieco romantyczny, może nieco słodki, ale chwyta od razu i nie puszcza. Tym razem słychać coś z Gamma Ray w gitarach, coś w konstrukcji samego albumu i nawet refren taki znajomy. Wspominałem na początku i nie raz jeszcze wspomnę, że ten album momentami brzmi jak Queen i to słychać w poszczególnych partiach gitarowych czy melodiach. Najlepszym tego przykładem jest ballada „Farawell”. Czyżby próba stworzenie drugiego Bohemian Rhapsody i muszę przyznać, że wiele nie brakło. Podobny podkład emocjonalny, podobne rozwiązania, a więc spokojne wejście, pianino i ciepły wokal Sotto pod Merkurego i szybsze granie w środku, do tego solówki które gdzieś kiedyś słyszałem przy kawałkach Queen. No i może nie jest to czego fani oczekiwali, ale podoba mi się podejście zespołu do muzyki i do takiego rozwiązania. Nie zawsze wolno, oznacza słabo i to jest tego przykład. Z tego albumu, praktycznie każdy utwór by się nadawał do promocji, ale wybrano „Fullmoon”, który ma może popowy wydźwięk, ale nie brakuje mu energii, nie brakuje chwytliwości co słychać w refrenie, ale kawałek bardziej ma zaloty do hard rocka z klawiszami, nawet solówki nie starają się tego zmienić. Hard rock, czy nie i tak kompozycja mi się podoba i co mi możecie mi zrobić? Ledwie wyszliśmy z rejonów Queen i znów w nie wracamy w „A better me”. Podobny patent co w poprzednim tego typu utworze. Tym razem nie brakuje emocji, ale zespół tutaj w dość ciekawy sposób zinterpretował styl Queen dodając nieco własnych patentów w postaci szybszych motywów i nieco ciekawych przeplatających się motywów w tym refren taki w ich stylu. Ale wokal, melodie i pianino, no i solówki, czy też chórki to wypisz, wymaluj Queen, dla wielu pewnie zdrada własnego stylu. Ale kupuje to ich granie pod Queen. Nawet Kai Hansen na Heading For Tommorow grał momentami pod Queen i jakoś wyszło mu to na dobre. Najdłuższa kompozycja na albumie i jedna z tych najbardziej podniosłych, mająca zaloty nawet pod metal operę. Szukacie punktów stycznych z Gamma Ray? Najwięcej ich jest na najostrzejszym kawałku czyli na „Ashen Paradise”. Dobra początek może i symfoniczny, ale to mi się kojarzy z intrem do „New world Order” i ta melodia i to w jaki sposób wyśpiewywane są słowa, no istne kopiuj wklej. Dalej krzyk Sotto to prawie okrzyk jak u Kai'a wystarczy się przysłuchać uważnie. Jasne, że może wydźwięk jest może nieco słodszy, nieco tutaj lżej. Ale sekcja rytmiczna i riff to wypisz, wymaluj Gamma Ray. Nawet te przejścia i zmiany motywów to Gamma Ray. Skojarzeń innych nie ma się także przy solówkach. No a ten motyw :
Ride up and break the spell
The reign of terror
Victims of witchcraft
(and several) reasons to die for
(united) nations soldiers screaming loud
Reach for a better future
Just fight to rule then
Fight to rule them all”
to kopia z „Razorblade Sigh Gamma Ray i tego motywu:
Tires are burning on the way through hell
Fallen angel set me free
Wheels are turning, take me far below
Holding out my hands in victory
”.
Nie wierzących zapraszam do porównania obu motywów. Jest to jeden z najlepszych utworów na płycie i w dodatku najbardziej w stylu Gamma Ray. Tak blisko GR zespół jeszcze nie był i słuchając tego kawałka można zgodzić z tym mianem 'francuskich promieni gamma”. Lecz takich utworów na tym albumie jest nie wiele i właściwie ten jeden jest taki wyraźny. Średniej klasy jest „Face of Truth” gdzie znów więcej heavy metalu, więcej kombinowania niż prostego grania. Ciekawa jest tylko melodia, który jest głównym motywem utworu. Ciekawym zabiegiem jest 'Ode to joy' hymn który by długo hymnen Unii Europejskiej i właściwie kawałek na początku kojarzy mi się z wykonaniem Ritchiego Blackmora z Rainbow i nie wiele ten kawałek ma wspólnego z tamtym utworem. Tam była gracja, była sztuka. A tutaj słychać coś z Queen, słychać Helloween, i zaraz za nimi Gamma Ray, Freedom Call. Mieszanka zabójcza to też utwór zaliczam do jednych z najlepszych na płycie. Mamy styl zespołu z pierwszych płyt, jest szybkość, jest melodyjność i chwytliwość. Również coś ze starego stylu słychać w „Save Our Souls” gdzie solówki mają lekkie zacięcie neoklasyczne, a cały utwór zaś tkwi gdzieś pomiędzy power metalem i pop rockiem. Może nie jest to genialny kawałek, ale jest chwytliwy, bardzo melodyjny i jest to kolejny przebój na tym albumie.

No płyta może inna niż poprzednie, łagodniejsza, bardziej rocka, bardziej przebojowa, co za tym idzie bardziej komercyjna. Ale czy zawsze się liczy ilość ofiar, ilość zniszczonych obiektów? Ano nie, czasami potrzebna jest muzyka do odprężenia, do relaksu przy łagodnych, wręcz anielskich melodiach, a takie mi dostarcza ten album. Nie ma tutaj ciężaru, agresji co na Virus, nie ma też tej szybkości, tej dynamiki co na Dust to Dust, ale album jest od początku do końca wypełniony przebojami. Jest urozmaicenie; bo są szybkie petardy pod Gamme Ray, jest wolno i emocjonalnie niczym w balladach Queen, jest tez podniośle niczym w Edguy. Płyta nie jest przełomowa, ani też nic nie wnosi do zespołu, ale pokazuje że można grać atrakcyjny, melodyjny no właśnie power metal? Raczej nie. Melodyjny heavy Metal z domieszką hard rocka i power metalu, czyli coś jak ostatnie albumy Edguy. Tak więc zdania są podzielone i najlepiej samemu posłuchać i ocenić. Nota: 8.5/10

VHALDEMAR - Metal of the World (2011)

A gdyby tak Gamma Ray zaczęła grać bardziej rycersko? A gdyby poszli nieco w stronę heavy metalu w stylu Manowar? Gdybanie zostawmy innym. My tym razem możemy bez patrzenia w kryształową kulę, bez odwiedzania wróżek itp., posłuchać takiej Gammy Ray, za sprawą Vhaldemar z Hiszpanii. Zespół w pewnych kręgach znanych za sprawą dwóch poprzednich albumów, które zalicza się do tych genialnych, gdzie słowo „power” nie jest tylko zwykłym słowem, bo w muzyce zespołu energii i melodii i takiej mocy nie brakowało, ba zawsze było ich wyznacznikiem. Ostatni album wydali w 2003 i był to mój ich ulubiony krążek, mowa o „I made my own Hell”. Potem koncertowali, jednak status zespołu był „zawieszony” i szansa na nowy album była praktycznie zerowa. A tu nagle w 2010 roku zespół dał braci metalowej szansa do zapoznania się poprzez internet z nadchodzącym albumem „Vhaldemar”. Pod tym względem zespół mi zaimponował, bo w przeciwieństwie do innych nie robił szumu, że wracają, nie robili szumu medialnego, że wydają nowym album i że jest najlepsze w ich karierze. Muzycy okazali się skromni i to bardzo. Tak po cichu powstał nowy krążek i dopiero w 2011 roku ukazał się album o tytule „Metal of the world” wydany za sprawą wytwórni Stormspeel, gdzie wcześniej zespół wydał krążek o własnych siłach. Co więc krążek zawiera? Muzykę dla fanów Gamma Ray, Stormwarrior, Wizard, Majesty, czy też Manowar. Większość okrzyknęło album ich najlepszym dziełem, dziwne bo ja to nieco inaczej widzę.

To co stanowiło o potędze poprzednich albumów i jego niezwykłej mocy również i tutaj jest słyszalne. O czym mowa? O duecie Carlosa Escudero oraz Pedra J. Monge. Ta para gitarzystów rozumie się bez słów, a dialog pomiędzy nimi jeśli chodzi o partie gitarowe jest godny podziwu, ale to było słychać na poprzednich albumach. Na całe szczęście ten element nie uległ zmianie i wciąż napędza całą muzykę Vhaldemar. Tą chemię między gitarzystami słychać już w początkowej fazie 'River of Blood”. Skoczne tempo i taka bardzo gitarowy wydźwięk i można to opisać jako bardziej rycerska Gamma Ray. Refren i całe te wokalne wyczyny Carlosa można z koeli bardziej pociągnąć pod Stormwarrior. Kawałek buja i jest taki bardzo hymnowy. Chwalenie heavy metalu w postaci „heavy metal every day” nasuwają takie kapele jak Majesty, Manowar, czy Wizard i w sumie duch tych kapel jest słyszalny. Solówki to znak firmowy tego zespołu i takiej energii należało się spodziewać. Bardzo dobry kawałek, ale jak na moje ucho „I made My own Hell” miał więcej dynamiki, miał pazur, miał w sobie szaleństwo, tutaj trochę mi to zabrakło w otwieraczu i w sumie w dalszej części albumu też. Dalej ten sam zarzut mogę zarzucić w „Dusty road”. Zespół więcej ma w swojej muzyce heavy metalowej maniery, a nieco mniej power metalu. Tym razem słychać Accept. W sumie wokalista ze swoją manierą, też by idealnie by pasowałby do muzyki prezentowanej przez Accept. Riff taki dość znajomy. I właśnie znów na wyróżnienie zasługuje cała warstwa instrumentalna. Solówki są mięsiste, bardzo soczyste i bardzo energicznie. Znów mamy bardzo hymnowy refren, który też jest chwytliwy, ale znów bardziej heavy metalowy. Bardziej wcześniejsze albumy przypomina mi taki „Saints of Hell”. Trochę Gammy Ray, trochę Stromwarrior i mamy kolejny znakomity kawałek. Jest dynamit i jest spora dawka melodii. Nie zapomniano oczywiście o kolejnym hymnowym refrenie, który można za jeden z najlepszych na płycie. Tak, tak znów solówki bardzo energicznie i zagrane z pasją do muzyki. Co można powiedzieć o tytułowym „Metal of World”? Ma riff zakorzeniony w Accept, Paragon czy Wizard, zaś refren i jego przesłanie jest godny Manowar. Jest true heavy granie, jest hołd dla metalu i to w takiej postaci, o której niektóre zespoły mogą pomarzyć. Solówki znów świetne, takie wręcz podręcznikowe. Coś dla fanów „I made my own Hell” z pewnością będzie „Wartime” i nie dajcie się zmylić tym odgłosom wojny i ostrza, bo to nie epickie zniszczenie, lecz szybkie granie do przodu z dozą szaleństwa. Manowar? Ano tak, tak barbarzyńska dzikość, to pędzenie do przodu, ten bojowy refren. I jako dodatek mamy po raz kolejny atrakcyjne solówki. Manowar i Paragon spotykają się w „My Nightmare”, który ma skoczne tempo i bardzo prosty riff. Szkoda tylko, że wszystko brzmi jednakowo. Odrobina urozmaicenia nie zaszkodziła by. Nie podoba mi się „Wild hearts” gdzie jest nieco przekombinowany riff, nieco mało przekonujące melodie. Brzmi to może i mocno, może jest i ciężko, jak dla mnie mało atrakcyjny kawałek, po którym w głowie nic nie zostaje. Dobry i tylko dobry jest „Bastards”. Dynamiki mu odmówić nie można, a także drapieżnej partii gitarowych,a le to już gdzieś wcześniej na płycie było. Lepiej brzmi „Action” ale znów ten Manowar i znów brzmi jak utwór z początku albumu. Dobre, ale ja wciąż stoję, nie rzuciło mnie na kolana. Wokal, brzmienie, partie gitarowe są znakomite ale sama kompozycja tak jak szybko wpada w ucho tak szybko wylatuje i jakoś nic pozostało po niej na dłużej w głowie. Nic też nie wnosi „Light & darkness” który znów ma zaloty pod Manowar, co słychać głównie w średnim tempie. Kawałek leci, nóżką można przy tupać, można sobie posłuchać refrenu i znów nic z tego nie wynika. Kawałek średniej klasy i zrobiło się już nieco nudno, bo w kółku zespół podaje to samo tylko w innej formie. I najlepiej wypadają te nieco szybsze utwory bo przypominają wcześniejsze albumy, które kocham. Takim na plus jest właśnie „Arrows Flying High” gdzie słychać w głównym motywie Paragon, a także wiecznie będącym gdzieś w tle Manowar. Refren brzmi z koeli jak Stromwarrior. Kawałek energiczny i dość przebojowy, to taki kawałek na osłodę. „Old King's Vission III ” i tutaj nie tylko tytuł nasuwa nam stare płyty. To jest właśnie styl jaki był mi znany z dwóch poprzednich albumów – pędząca sekcja rytmiczna, wbijające w ziemie partie gitarowe i motywy które same pchały się do głowy i refren, który przypomina właśnie styl z poprzedniego albumu, gdzie liczyło się szaleństwo, power. Tego mi brakuje na tym albumie. Ten kawałek jest dowodem jak powinien brzmieć cały album. Komuś, kto lubi dużo Manowar, dużo heavy metalu i graniu praktycznie w jednym stylu może się to podobać. Ja tam jest średnio zadowolony. Nie dostałem tego co chciałem, a chciałem więcej grania w stylu ostatniej kompozycji, bo to jest Vhaldemar jakiego ja znam i kocham. Ten na nowym albumie jest bardziej nastawiony na Manowar, na sławienie metalu i riffy wręcz bojowe. No mnie to nie przekonuje do końca. Przez pierwszą połowę było to do zaakceptowania, bo i utwory same w sobie były ciekawe, ale w połowie tempo i styl siada i mamy tylko powtarzanie pomysłów i cytaty pierwszych kompozycji. Brzmienie, wokal, partie gitarowe, zwłaszcza solówki są pierwszej klasy i pomyśleć że sam to wszystko nagrywał. Ale same kompozycje jak i styl w jakim teraz się obraca Vhaldemar mało mnie przekonuje. W muzyce Vhaldemar teraz słychać Manowar, a Gamma Ray w ogóle. Wykonanie i cała aranżacja na albumie może łatwo zwieść słuchacza, ale ja jednak zimno podchodzę do tego albumu i daję wyłącznie 7.5/10 bo jest to dobre granie heavy power metal. Z tym że teraz to heavy bardziej dominuje niż kiedyś, gdzie liczył się „POWER”. Ale to jest tylko spojrzenie, wizja starego fana Vhaldemar i starych płyt.

TRICK OR TREAT - Tin Soldiers (2009)

Mówi się że wśród power metalu Edguy ma nie poważny wizerunek i często jest określany jako taki komiczny i wesoły metal. W takim razie jak określić włoski Trick or Treat. Jak w ogóle można nazwać zespół „cukierek albo psikus”?No chyba że się jest zakochanym w niemieckim Helloween i erze Keeper of the seven keys. Wtedy wszystko zaczyna mieć sens. Bo mamy skojarzenie z światem Helloween i do tego słowo „cukier” jest tutaj słowem kluczem. Zespół chce być drugim Helloween i nic dziwnego. Zespół brzmi i to dosłownie jak Helloween. Mamy wesołe i jak dla mnie zbyt wesołe i takie dziecięce teksty. Ich wizerunek i muzyka jest kiczem i jest mało poważna i zbyt wesoła. Jasne w Helloween i takie humoru nie brakowało, ale był on w małej dawce, a tutaj w tym zespole wręcz dominuje. Zespół swoją karierę zaczynał od grania coverów Helloween, dowodem może być pierwszy album live, gdzie są covery Helloween, potem na debiucie grali swój materiał,a le też zakorzeniony bardzo w Helloween. Drugi album „Tin Soldiers” ukazał się w 2009 roku i to jest dowód na to, że numer 1 jeśli chodzi o kicz, słodkość i wesołkowatość jest Trick or Treat, będący marną kopią Helloween. Nie zrozumcie mnie, naśladowców Helloween nie brakuje i wciąż jest na topie kopiowanie, bądź granie pod ich największe albumy, ale uważam że tylko Insania stockholm zrobiła to w sposób właściwy i jako jedyna zbliżyła się przynajmniej do poziomu „Keeper of The seven Keys” bo to co gra włoski zespół, brzmi nieco jak parodia i jedynie co można im pogratulować to drugiego Kiske czyli Aleksandro Coti. Skoro mowa już o Kiske, czy nie jest ironiczne to że sam Kiske wziął udział w tym graniu pod Helloween z jego okresu? No ale tak to prawda Micheal jest honorowym gościem. Oprócz niego mamy też wokalistę Vision Divine – Michele Luppi.

Radość i kicz doskwiera już od samego początku. Intro w postaci „A night in the Toyshop” nasuwa mi film „laleczka Chucky”, ale muzycznie nie odbiega to od intr Helloween z obu części „Keeper of the seven keys”. Zaskoczenia nie ma dalej. Bo o to ma utwór będący zagrany na wzór „Eagle Fly free” no i podobny riff słychać w „Paper dragon”. Podobna dynamika, podobna sekcja rytmiczna i nawet refren ma podobny wydźwięk i jest również bardzo podniosły. Ale daleko mu do pierwowzoru. Jest to dobre, melodyjne granie, bez jakiegoś polotu, bez jakieś świeżości. Ot co pokazanie, że potrafią grać pod Helloween. Solówki były ostoją Helloween, a tutaj są co najwyżej dobre zresztą jak inne kwestie w tym kawałku. Utwór dobry, ale daleko od totalnego zniszczenia. Żeby nie było jest to jedyny kawałek, który jako tako w całości mi się podoba. Słodko i kiczowato jest dalej. Słychać to w kolejnej kompozycji tj „Take your Chance” gdzie mamy gościnny występ Luppiego. Riff totalnie skopany. Nie ma ani energii, ani melodii, które by się podobały. Zespół nie radzi sobie ze średnim tempem i słychać to. W szybkości da się pewne wady zatuszować. Tym razem wszystko mamy jak na dłoni. Średniej klasy partie gitarowe, wręcz nie słuchalne. Chaos w sekcji rytmicznej i nic się tutaj nie trzyma kupy. Każdy muzyk gra dla siebie, nie ma porozumienia. Gdzie te chwytliwe refreny? No tutaj tego nie ma. „Freedom” no jest szybki, bardzo dynamiczny i taki Trick or treat jest bardziej słuchalny, choć też daleko od genialności. Wtórność w muzyce tego zespołu sprawia, że zamiast słuchać melodii, refrenu i tupać w rytm perkusji, zastanawiamy się z jakiego utworu Hellowen tym razem zrzynają. Dobry power metalowy kawałek z dozą energii i z nieco ciekawszymi ( w końcu) solówkami. W sumie można było się spodziewać w jakich kawałkach zaśpiewa Kiske. On lubi wolniejsze kompozycje, co można było usłyszeć choćby na Revolution Renaissance. No i to mamy „Full Moon” który jest średnią tego co można było usłyszeć w całej karierze Kiske pod odejściu od Helloween. Kawałek bardziej rockowy, bardziej stonowany i znów beznadziejna warstwa instrumentalna. Kiske stara się odwrócić naszą uwagę, ale na próżno. Nie wiem co jest gorsze ten smutny riff i te melodie czy popowy refren? Znów szybszy jest „Elevator to the sky” ale znów są średniej klasy melodie i mało przekonujący refren. Tak jak szybko w pada w ucho tak szybko wylatuje. Nieco lepiej brzmi „Loser Song”. Początek brzmi jak tribute to Queen. Kawałek wesoły, ale tym razem skoczny, bardziej rockowy i nieco inny od tych szybkich galopad. Jednak melodie i gitary oraz wokal przypominają nam że to kopia Helloween. No i znów nieco ciekawszy moment na płycie.'Tears Against Your Smile” ballada i Kiske, nie jest to „Tales that wasnt right” ale nawet nawet to jakoś brzmi. Dużo ratuje refren, taki nieco cieplejszy i mniej słodki. „Final Destination” to kolejna szybka petarda. Ujdzie, ale to taka średnia krajowa. Nic szczególnego, ale ma dobrą dynamikę i jakoś energię. Szkoda tylko, ze nie wiele się wynosi z tego kawałka. Ja do dziś pamiętam, tylko było szybko i melodyjnie. Ci którzy wytrzymali do tego momentu mogą śmiało się domyślić, co można oczekiwać po tytułowym „Tin Soldiers” kolejne nijakie granie, kolejny chaotyczny kawałek, gdzie każdy sobie rzepkę skrobie i nie ma pracy zespołowej, ale i to nawet by im nie pomogło.

Tak jak kocham Helloween, tak jak kocham Keeper of the seven Keys, tak nienawidzę Trick Or Treat tutaj nawet nie chodzi o to w jakiej tematyce się obracają. Tutaj nawet nie chodzi o wtórność, czy te tony cukru. Najgorzej przeboleć te melodie, refreny i ogólnie same kompozycje. Jasne można grać wtórnie i to jeszcze pod Helloween. Trzeba jednak mieć pomysły na motywy, na melodie , an refreny, a włosi nie mają. Chcą grać pod swoich bohaterów z dzieciństwa, ale nie wychodzi im. Mają gdzieś tam jakiś pomysł na granie, na tematykę i cały wizerunek, ale to wszystko. Ich muzyka dla mnie jest nie porozumieniem i przykładem jak nie grać Power Metal. To jest parodia Helloween, gdzie dominuje humor, kicz, chaotyczne granie i średniej klasy kompozycje. Szukacie czegoś w stylu Helloween i „Keeper of the seven Keys”? No to odsyłam do Insania Stockholm, który jest dowodem że można grac pod konkretny zespół i album, i do tego z pewną dozą pomysłowości i polotem, czego nie słychać w muzyce Trick or Treat. Nota: 3/10 Żenada i odradzam, bo można być z szokowanym jak muzyka w stylu Helloween może być nie atrakcyjna.

SAVAGE BLADE - We are the hammer (2009)

We are The hammer” czyżby tytuł nowego albumu Manowar?Nie choć tytuł bardzo bojowy, to jednak jest to tytuł albumu pewnej kapeli z kanady, która się zwie Savage Blade. Nazwa też bojowa i można, a nawet należy dodać że to debiutancki krążek tej grupy. Zespół został założony z inicjatywy Erica Hoodicoffa, Chrisa Randa, Chrisa Killeena, Marca Hamelina i byłego wokalisty -Mormon Nikko Forsberga w 2008 roku. I rok zespół przygotowywał album i to co zawiera owy album to tradycyjny heavy metal z domieszką NWOBHM, to też często spotykanym tagiem do muzyki prezentowanej muzyki przez ten zespół jest NWOTHM. Jakie wpływy można usłyszeć w ich muzyce? No choćby: Saxon, Manowar, Judas Priest, Scorpions, Dio, Blitzkrieg, Overkill, Accept, Anthrax, Metallica,Mercyful Fate. Zespół ma potencjał, ale całościowo nie zachwyca owy album, są niedociągnięcia, a plusach ciężko tutaj mówić.

Zacznijmy od jednego z najważniejszych – wokalisty Nikko Forsberga, który śpiewa niczym Dave Mustain'a z Megadeth. Nie można też pominąć dobrej produkcji, której dokonał sam zespół przy pomocy Andiego Chuta. Jednak to same kompozycje psują cały efekt, bo utwory skomponowane przez Erica Hoodicoffa, Chrisa Randa & Nikko Forsberga są raz bardzo dobre, a raz średnie i to właśnie różnorodny poziom samych kompozycji przedkłada się że album nie jest do końca równy.
No to przyjrzyjmy się owym utworom. No więc taki otwierający „We are the Hammer” jest najlepsza kompozycją na albumie. Taki energiczny kawałek, gdzie w riffie słychać wiele kapel, od tradycyjnych po te thrashmetalowe. Riff jednak najbardziej skojarzył mi się z Scorpions i ze starym Anthrax. Kawałek ma skoczne tempo i do tego łatwo w padający w ucho refren. Ogólnie taki heavy metal w wykonaniu tego zespołu, to duża dawka energii, niestety dalej będzie z tym różnie. No bo co można napisać o takim „Night of Blade”? Że ma wyraźne wpływy NWOBHM, że gdzieś w tle słychać Saxon, czy też Scorpions. Najlepiej wypada riff, choć jest co najwyżej średni. Jakieś to smętne i nijakie. Mamy mało porywający riff, ale refren tez nie wiele mu odstępuje. Może miało być urozmaicenie, a wyszła kicha z tego. Podobne wpływy można usłyszeć w kolejnym bardzo dobrym kawałku - „Merlin” i tutaj mamy to granie, które mnie zauroczyło z pierwszej kompozycji. Energiczny heavy metal osadzony w brytyjskim graniu z lat 80-82, a także w thrash metalu. Zespół to umiejętnie łączy, a takim pomostem między dwoma gatunkami jest wokalista Nikko, będący drugim Davem Mustainem. W tym kawałku wokalista pokazuje klasę i swoje nie przeciętne umiejętności i to że to on tutaj rządzi. Mamy tutaj dynamikę i szybkie tempo, ale nie brakuje takich zwolnień i motywów Megadeth. Skoczne tempo bardzo fajnie buja i tego oczekuje od ich muzyki. Oprócz szybkich, skocznych kawałków, mamy też rozbudowane i bardziej łagodniejsze kawałki, gdzie postawiono na nastrój i emocje. To słychać w „Willow Run” 6 minut i ma się nieco dość tego rzemieślniczego grania. Bardzo w stylu Scorpionsów brzmi za to „In the Eye of Storm”. Mamy riff odegrany z miłością do Niemieckiego dinozaura Hard Rocka. Jest to dość ciekawa kompozycja, bo oprócz dobrego riffu, mamy też drapieżny i bardzo koncertowy refren i znów można mówić o jednym z mocniejszych punktów na albumie. Saxon i NWOBHM słychać znowu w „Stallions of The Highway” i kto by pomyślał, że to nagrano w 2009roku? Jak dla mnie brzmi jak wyjęty po prostu z ery lat 80.Bardzo rytmiczny riff i taki naprawdę bujający. Chce się tupać nóżką w rytm perkusji i robić headbanging, a to już świadczy o samej kompozycji. No i ten refren, no klasa sama w sobie i mamy darmową podróż do przeszłości. Ryk harleya i smak wolności można poczuć w „Silver Ghost” i w podobnej stylizacji i z podobnymi skojarzeniami został zagrany kawałek. Jeden z krótszych kawałków na albumie i również ma energię w sobie co poprzednie utwory. Riff taki prosty, ale wciąż takie riffy potrafią zauroczyć słuchacza. No i tak grają debiutanci, coś nie prawdopodobnego, bo brzmi jakby to nagrał jakiś stary wyjadacz z ery NWOBHM. No i znów powrót do Scorpionsów w riffie „Crowfoot” i tym razem też nawet przyjemny kawałek utrzymany w wolnym tempie. Niedosyt pozostawia riff jak główny motyw, bo jest tylko średni i bez jakiś fajerwerków tym razem, zresztą refren też tylko dobry. Za najdłuższą kompozycję liczącą sobie ponad 7 minut robi na albumie „Magic Of the Night” i nie powiem mamy tutaj nieco ambitniejsze granie, choć dalej zakorzenione w NWOBHM. Kawałek utrzymany w średnim tempie z ciekawym motywem i z chwytliwym refrenem. Mamy tutaj sporo interesujących melodii i w sumie mogło być gorzej. Słabszym momentem na albumie jest „The eagle is stranded”, gdzie początkowy motyw jakiś taki nie trafiony i jedynie końcowa faza jest w miarę ciekawa. Całość zamyka przepiękny instrumentalny kawałek w postaci „Opus of fire”, który zarazem jest najkrótszą kompozycją na albumie.

Minęło 50 minut muzyki i lekki nie dosyt pozostaje, bo pomysł i potencjał zespół ma, ma odpowiednich ludzi, do tego utalentowanych, ale problem leży wśród samych kompozycji. Bo mamy killery, bardzo dobre kompozycje, ale mamy też słabsze momenty. Jednak album się broni, bo zawiera muzykę opartą o stare patenty, wzorowaną na zespołach grających w latach 80 i nie jest to takie badziewne jak mogłoby się wydawać. Jest to dobra muzyka i nic ponadto, bo czegoś brakuje w poszczególnych kompozycjach, brakuje kropki nad i, brakuje magii, brakuje totalnie niszczących motywów. Muzyka przyjazna dla ucha i relaksująca będąca darmową podróżą w przeszłość. Największym odkryciem jednak dla mnie jest sam wokalista i życzę mu jak najlepiej, żeby tylko gdzieś nie przepadł. Ode mnie mocne 7/10

wtorek, 23 sierpnia 2011

HAZY HAMLET - Forging metal (2009)

Mały quiz : wpływy owego zespołu to Grave Digger, Running Wild, Iron Maiden, Judas Priest, DIO, Accept, Sabaton, nazwa zespołu Hazy Hamlet, skąd zespół pochodzi? Sądząc po powyższym zestawie można powiedzieć, jedno Europa. Tutaj was zaskoczę, bo zespół wywodzi się z ameryki Południowej, ach znowu ta Brazylia. Nigdy jakoś nie byłem wielbicielem owego kraju ale czasami można trafić na jakąś perłę jak choćby Hellish war. Tym razem zespół założony w 1999 roku, ale swój debiutancki album „Forging metal” wydali praktycznie 10 lat później. Muzycznie to im bliżej do rodzimego Dragonheart Bo mamy do czynienia z Heavy metalem i to klasycznym, wyjętym niczym z lat 80, a nie z power metalem. Zespół gra odważnie, grają to co im się żywotnie podoba, nikt nimi nie kierują , są samo wystarczalni i też sami wydali ów album. Słychać to przede wszystkim w brzmieniu, ale przecież wiele płyt z lat 80 nie miało lepszego brzmienia,a i tak był to najlepszy okres dla tej muzyki. Zespół prócz dobrze skomponowanego materiału,a także właściwych inspiracji, które jak najbardziej mi odpowiadają, mają też wyjątkowego wokalistę. Na czym polega jego wyjątkowość? Koleś ma trochę z operowego wokalisty i gdy tak się go słucha, to nasuwają się takie kapele jak Sabaton, Grave Digger, choć mi on się najbardziej skojarzył z Atillą z Powerwolf. Zespół nie bawi się w bycie oryginalnym, grają ostry niczym brzytwa heavy metal, gdzie nie brakuje walecznych, zagrzewających do walki refrenów.

Śmieszne ale intro w postaci „The beginning of the End part 1” słyszę coś Blind Guardian, coś z grave Digger i coś z Running Wild. Nie ma tutaj instrumentalnej szarzy, nie ma też jakieś imponującej melodii. Jest za to epicki klimat, jest groza, jest też mrok. Robi się ciekawie, czyż nie. Kolejna kompozycja zaczyna się od razu z marszu. "The Beginning of the End part II" i mamy operowego wokalistę śpiewający w podobnym stylu do Atilli z Powerwolf. Chórki brzmią nawet pod wilkołaków. Tempo i w jaki sposób leci kawałek, tez można podciągnąć pod tą kapelę. Zaś riffy, brzmienie, cała ta parada gitarowa bardziej brzmi klasycznie. Grave Digger, Running Wild, Accept, czy też coś z młodszych zespołów Lonewolf. Słychać tutaj dobrą robotę muzyków. Ciężko w dzisiejszym nowoczesnym świeci o stary porządny true Heavy Metal, gdzie liczy się tylko muzyka i chwalenie metalu. Solówki i melodie nasuwają mi Running Wild, podobny styl i podobna finezja. Refren iście zagrzewający do walki, coś z Powerwolf , coś z Runnign Wild, choć znajdą się też inne formacje. Brzmienie może i nieco mało przekonujące, ale tylko w takim brzmieniu to wszystko nabiera uroku, jest nieco surowiej, jest taki nieco brudne, ale czy ktoś mówił przy wojnie można zachować czyste rączki? Nie brakuje na albumie prawdziwych petard takich z rodem Running Wild, czy Sabaton, czego dowodem jest „Black Masquerade”. Jest drapieżnie, jest tez melodyjnie. To w jaki riffy i poszczególne partie gitarowe brzmią to od razu przypomina się Running Wild. Choć główny melodia jak się przewija się przez cały kawałek mogłaby się odnaleźć na albumie Sabaton. Zespół nie tylko sobie radzi na polu bitwy, gdzie wygrywane są solówki. Ale również gdzie trzeba dać więcej bojowego okrzyku, a ten tutaj jest genialny. Takich chórków bojowych dawno nie słyszałem. Nie ma czasu na ballady, tutaj killer goni killer. Tak o to mamy „Metal revolution” i nawet tutaj jest heavy metal bardzo czysty, taki nie skażony, taki klasyczny i taki bojowy, czyli taki jaki być powinien. Mamy tutaj surowy i bardzo melodyjny riff, który mógłby zdobić nie jeden ze starszych albumów Accept. Świetnie zespół bawi się tempem i melodiami. Nawet refren jest idealnie dopasowany do melodii. Całość buja, bo jakże inaczej. Solówki może i krótkie, ale w nich emocji, ileż pasji. Również wokalista, daje upust swoim uczuciom i nie jest to zwykły wokalista, bo to jest wokalista, który swoim głosem wyraża uczucia. Motyw z „Fields of Cross” przypomniał mi Metalforce, zaś refren Hammerfall i ogólnie jest bardziej melancholijna, bardziej uczuciowa kompozycja, choć i tutaj nie zapomniano o sile, energii, która towarzyszy nam od początku. Więcej Running Wild słychać w „Funeral of Viking” no i ta melodia, te gitary i wszystko jasne. Choć nie do końca, jest lekki zgrzyt przy refrenie. Na szczęście bojowe okrzyki potrafią odwrócić naszą uwagę, choć nie da się zapomnieć tej wpadki. Zniszczenie niesie ze sobą kolejny taki killer na płycie „Chrome heart” tutaj jest i bojowo, jest też podniośle w refrenie, a skoczne tempo jest z kolei bardzo bujające. No i słychać, że i poziom zespół stara się trzymać bardzo równy. W podobnej koncepcji utrzymany jest „Chariot of thor” choć tym razem bardziej wyeksponowane są melodie, a refren iście operowy. A te wyśpiewywane przez chórek „łoo łooo” robi wrażenie. Troszkę starego Judas priest, troszkę Accept słychać w tytułowym „Forging Metal”. Taki właśnie nieco stonowany, odegrany w średnim tempie riff, który brzmi jak zalot pod wcześniej wspomniane zespoły. Zastrzeżenia mam, bo główny motyw jednak nie niszczy. Rzemieślniczo, ale na poziomie. Znów gdzieś w refrenie daje o sobie znać Hammerfall. I jaka duma emanuje z tego zespołu, kiedy śpiewają „Metal!” Łzy, pot, krew, stal i duch walki i epicki klimat dają o sobie znać w bojowym „The Faces of Illusion” i jest to najbardziej rozbudowana i najbardziej dopieszczona kompozycja na albumie. Czasami człowiek słucha takich epickich zespołów, ale mało któremu bandowi udaje się uzyskać taki klimat, takie epickie melodie. Tutaj ma się wrażenie bycia gdzieś na polu bitwy. Posępne tempo i melodie z rodem z Dio, czy Black Sababth jak najbardziej dają o sobie znać, zwłaszcza w klawiszach. Oczywiście łatwo tez doszukać się Manowar i innych walecznych formacji. Zespół tutaj jednak przedstawia różne twarze. Bo jest też agresja, szybsze tempo, jest też pazur i dynamit. Muzyka pełna uczuć. Piękne zakończenie albumu.

Jedną z cech, która się przedłożyła na taki anie inny efekt jest równy poziom kompozycji. Jasne gdzieś jakieś luki, potknięcia można wytknąć w poszczególnych kompozycjach, ale całościowo jest bardzo dobrze. Jest bojowo i jest chwalenie metalu i w to najlepszy możliwy sposób. Można się przyczepić, że nie ma zbytnio urozmaicenia, że wszystko jest utrzymane w jednej tonacji, że wokalista operowy, a to że brzmienie nie doskonałe, a to że granie nieco takie oldscholowe. Jednak gdy słucha się takiej bojowej muzyki, to mniejsze znaczenie odgrywa jak to brzmi, melodie, czy też wokal, liczy się zagrzanie do walki, liczy się duch wojownika i to że muzyka zachęca do sięgnięcia po miecz i do założenia po raz któryś raz zbroi, choć lata swojej waleczności mamy za sobą, choć już tak się nie chce. Ale ta muzyka jest szczera, jest ekspresyjna i bojowa, ale taki powinien być true Heavy metal, który nie zabiera jeńców. Jeden z ciekawszych debiutów roku 2009. Nota: 8.5/10