Niemiecki Masters of Disguise w najlepsze kontynuuje to co niegdyś zaczął Savage Grace. Nie dość, że w zespole są instrumentaliści z składu Savage grace, który grywał na koncertach w ostatnim czasie, to jeszcze muzyczne zespół brzmi jak Savage Grace z dawnych lat. To już bardzo ułatwiło zespołowi przedrzeć się do grona najciekawszych kapel naszych czasów. Kapela stara się czerpać garściami z lat 80, a przy tym być świeżym i zaskakiwać swoich fanów. Pierwsze dwa albumy to kwintesencja heavy/speed metalu, z kolei najnowszy krążek Alpha/Omega cechuje większa agresja i znamiona speed/thrash metalu. Nie trzeba szukać na płycie zbyt daleko, by się o tym przekonać. Wystarczy odpalić "Sacrifice", który pokazuje że nie brakuje elementów thrash metalu. Kali i Wolle stworzyli zgrany duet i nie szczędzą fanom ostrych, melodyjnych riffów, czy intrygujących solówek. Te cechy śmiało można odszukać w rozpędzonym "Demons from the past" czy w rozbudowanym i epickim "Shadows of The Death". Na płycie roi się od szybkich speed metalowych petard co potwierdza "Killer's Redemption"czy agresywny "Alpha/Omega". Warto zwrócić uwagę też na ocierający się o thrash metal "Witchhammer" czy zamykający "The leech", który tylko potęgują doznania. Soczyste brzmienie, świetna forma muzyków i jasny cel sprawia, że nowy album jest bardzo łatwy w odbiorze, dynamiczny i bardzo klasyczny. Fani Savage Grace przypomną sobie na dobre lata 80. Świetna kontynuacja tego co mieliśmy na "The savage and grace".
Ocena: 9.5/10
wtorek, 30 stycznia 2018
poniedziałek, 29 stycznia 2018
ACCUSER - The mastery (2018)
"The Mastery" to 11 album niemieckiej kapeli Accuser, która działa od 1986 roku. Składy ulegały zmianom i bywało różnie w obozie Accuser, ale przez te wszystkie lata niemiecka kapela grała swoje czyli thrash metal z domieszką groove metalu. W ich muzyce nie brakuje nawiązań do Tankard czy Exumer, ale od lat mają swój styl. Jest agresja, melodyjność, a przede wszystkim dbałość o technikę. Accuser to w zasadzie Frank Thoms, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. Przykłada sporo uwagi do szczegółów, dlatego też najnowsze dzieło jest dopracowane i robi spore wrażenie. Niby nie ma tutaj niczego nowego, to jednak płyta szybko wpada w ucho. Nowoczesne brzmienie i nutka mrocznego klimatu znakomicie zaostrzają apetyt na "The mystery". Całość otwiera agresywny "Mission: missile", który wprowadza nas w klimat płyty. Jest moc, jest agresja i dynamika. Thrash metal w najlepszym wydaniu. Toporny "The Real World" to taki typowy niemiecki, ciężki kawałek, w którym słychać ech Kreator czy Sodom. Więcej melodyjności uchwycimy w chwytliwym "Solace in Sorrow", który ukazuje jak Accueser odnajduje się w bardziej melodyjnym graniu. Band sprawdza się w bardziej złożonym graniu co potwierdza klimatyczny "My skin". Wiele tutaj bardzo technicznego thrash metalu, gdzie dba się o szczegóły i wydźwięk. Taki złożony "Catacombs" czy ciężki "Mourning" w swojej formule potwierdzają to zjawisko. Frank stara się zagrać wszystko na wysokim poziomie, ale nie zawsze wszystko wypali. Na pewno wypaliły szybkie, energiczne kompozycje jak "Into the Black", czy zamykający "The Mastery", które najlepiej oddają styl tej kapeli. Accuser jakoś przyzwyczaił nas do dobrych płyt, tak więc nie ma zaskoczenia w tym aspekcie. Daleko do klasycznych albumów, ale nie brakuje mu energii, zadziorności i thrash metalowego kopa. W tym roku na pewno warto zwrócić uwagę na stary dobry band, który od lat 80 trzyma się całkiem dobrze.
Ocena: 7.5/10
LOUDNESS - Rise to glory (2018)
Japoński Loudness to zespół kultowy i bardzo pracowity. Dość łatwo przychodzi im nagrywanie kolejnych albumów i w zasadzie nieustannie od 1981 roku każdy z nich to kawał solidnego heavy metalu. Trzon Loudness to uzdolniony gitarzysta Akira, który stara się urozmaicać materiał różnymi ciekawymi riffami. Klasyczne rozwiązania i do tego trzeba zaliczyć szeroki wachlarz intrygujących melodii.Swoją kluczową rolę odgrywa bez wątpienia Minoru, który jest głosem tego zespołu i najlepiej oddaje charakter kapeli. Każdy z tych dwóch muzyków od lat tworzy ten band i ciężko sobie wyobrazić Loudness bez nich. Nowy album zatytułowany "Rise to Glory" to nie jest może ich największe osiągnięcie. Płyta jest bardzo solidna, ale nieco wtórna i pozbawiona świeżości. Jednak mimo pewnych wad jest to album porządny i godny uwagi. "Soul on Fire" to soczysty heavy metal i można poczuć potęgę japońskiego heavy metalu.Nutka hard rocku pojawia się w bardziej stonowanym "Go for brooke". Znacznie więcej rocka mamy w spokojniejszym kawałku "Untill i see the light". Niestety te wolniejsze utwory są znacznie słabsze i nie wiele wnoszą do całego materiału.Zadziorny "Massive Tornado" to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Do grona ciekawych utworów można zaliczyć dynamiczny "Rise to glory" czy rozpędzony "No limits". Jak można dostrzec jest kilka ciekawych momentów i kilka mocniejszych uderzeń, ale całościowo płyta nie robi większego wrażenia. Loudness dalej jest tym samym zespołem i dalej gra swoje. Czasami lepiej, czasami gorzej, ale nikt im nie zabierze tego co osiągnęli.
Ocena: 5/10
sobota, 27 stycznia 2018
VOICE - The Storm (2017)
Niemiecki Voice powrócił po 14 latach i najnowsze dzieło "The Storm" to kawał solidnego niemieckiego heavy metalu. Przez ten czas wiele się nie zmieniło, bowiem zespół dalej gra toporny niemiecki heavy metal z domieszką power metalu. Starają się czerpać garściami z twórczości Grave Digger, Accept czy nawet Dream Evil. Z różnym skutkiem kończy się ich tworzenie nowych albumów, ale najnowszy "The Storm" nic nowego nie wnosi, ani też nie należy do płyt, które mogą zwojować świat. W The Voice szczególną rolę odgrywa wokalista Oliver Glas, który śpiewa agresywnie i z pasją. Na nowym krążku znajdziemy kilka mocnych kawałków, lecz całość nie jest zbytnio porywająca. Do grona ciekawych utworów na pewno warto zaliczyć melodyjny "Stronger than Steel", przebojowy "Dance on the razor blade", w którym wokalista manierą przypomina Bruce'a Dickinsona. W "Golden Savior" partie basowe są niezwykle ciekawe i słychać nawiązania do twórczości Accept.Moim faworytem jest energiczny "Your Number is Up", w którym zespół czerpie garściami z dokonań żelaznej dziewicy. Całość zamyka mroczny "Out in the cold", który mocno nawiązuje do Judas Priest. Płyta jest nierówna, jest kilka słabszych momentów, ale warto posłuchać jej dla tych kilku ciekawych momentów.
Ocena: 5.5/10
Ocena: 5.5/10
czwartek, 25 stycznia 2018
LECHERY - We are all born evil (2018)
Martin bengtsson to szwedzki gitarzysta, który kojarzy się fanom ciężkiego grania głównie z Arch Enemy. Jednak warto wspomnieć, że od 2004 r Martin spełnia się w swoim własnym bandzie o nazwie Lechery. Nie jest o melodyjny death metal z domieszką metalcoru, nie jest to też melodyjny power metal, a bardziej true heavy metal takie z pewnymi cechami Manowar, Judas Priest czy Iron Maiden. Bardzo proste granie i bardzo klasyczne. 2 pierwsze albumy obeszły świat bez większego echa, ale najnowsze dzieło zatytułowane "We are all born evil" okazuje się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że płyta brzmi soczyście i świeżo, to w dodatku band tym razem stanął na wysokości zadania, jeśli chodzi o stworzenie przebojów. Hit goni hit, a każdy z utworów okraszony jest mocnym riffem i ciekawymi popisami gitarowymi. Fredrik i Martin tworzą zgrany duet i słychać, że kochają grać tradycyjny heavy metal, który jest zakorzeniony w latach 80. Niby proste i wtórne są te motywy, ale bije z nich pasja i pomysł na odzwierciedlenie lat 80. Słucha się tego niezwykle przyjemnie, zwłaszcza że na takie granie wciąż jest popyt. Fani Ram, Ambush czy Enforcer będą zadowoleni. Płytę otwiera hymn metalowy w postaci "Heavy metal invasion", który ma coś z Saxon czy Manowar. Prosty riff i podniosły refren sprawiają, że utwór jest niezwykle atrakcyjny. Więcej energii i zapędów Judas Priest uchwycimy w dynamicznym "Let it out". Z kopyta zespół atakuje w melodyjnym "Rule the world", gdzie sekcja rytmiczna szybciej gra, a same melodie mocno nawiązują do Iron Maiden. Bardzo udany kawałek, który od razu zapada w pamięci. Więcej toporności mamy w "Hold on the night", który ma coś z ostatnich dzieł UDO czy Hammerfall. Rozpędzony i agresywny "Breaker of Chains" mógłby spokojnie znaleźć się na albumie Primal Fear. Mocnym atutem tego kawałka są imponujące popisy gitarowe i zadziorny riff. Band urozmaica swój album i nie chce nas zanudzać jednym motywem. W takim "Sacrifice" można dostrzec nawiązania do hard rocka i ten feeling mowi sam za siebie. Fani Manowar czy Wizard na pewno pokochają energiczny "even hero must die". Świetna mieszanka bojowego heavy metalu i ostrego speed/thrash metalu. Petarda i to przez duże P. Całość zamyka kolejny hicior czyli "Tip of the Whip", który ma coś z twórczości Crystal Viper. Te 10 utworów szybko przemija, ale wrażenia są nie do opisania. Płyta dynamiczna, przebojowa i bardzo gitarowa. Heavy metal w najlepszym wydaniu, a Lechery pokazuje swój potencjał. Gorąco polecam, bo póki co to jeden z najlepszych albumów roku 2018.
Ocena: 9.5/10
Ocena: 9.5/10
SPARTAN WARRIOR - Hell to Pay (2018)
Hell to pay" to 4 album brytyjskiej formacji Spartan Warrior. Swoją premierę album będzie miał 23 lutego i z pewnością będzie to jedna z gorętszych premier w tym roku. Spartan Warrior to band, który powstał w 1980r i w czasie kiedy był szał na NWOBHM udało się nagrać 2 albumy, które zapisały się w historii gatunku. w 2009 band powrócił i wydał w 2010 "Behind Blind Eyes". Teraz po 8 latach powracają z nowym składem i nowym albumem. Z klasycznego składu został Neil i Dave. Akurat Dave to wokalista o specyficznej manierze, który napędza cały zespół. Odnajduje się w wysokich rejestrach, ale potrafi tez nadać drapieżności kompozycjom. "Hell to pay" to przede wszystkim album, który przywołuje najlepsze lata NWOBHM i pokazuje że zespół potrafi grać i to na wysokim poziomie. Na nowej płycie roi się od ciekawych rozwiązań gitarowych czy chwytliwych przebojów. Nie ma mowy o słabych kompozycjach i w zasadzie cały materiał jest godny uwagi. Melodyjny "Hell to pay" to dobry utwór, by zacząć przygodę z tym krążkiem. Pokazuje mocny riff i klimat NWOBHM. Wszystko zagrane prosto z serca i nie ma tutaj grania na siłę. W "Bad Attitude" pojawia się nutka toporności i niemieckiego heavy metalu. Echa Iron maiden mamy w lekkim i przyjemnym "Letting Go". Jednym z mocniejszych utworów na płycie jest agresywny "Court of Clowns" który imponuje ostrym riffem i niezwykłą dynamiką. W podobnej stylistyce utrzymany jest rozpędzony "Walls fall down". Dalej mamy rytmiczny "Shadowland", który uwydatnia najpiękniejsze cechy nwobhm. Końcówka płyty jest równie mocarna, bo pojawia się mocniejszy "Fallen", czy true metalowy "In memorium", które nawiązują do twórczości Judas Priest. Piękna, klimatyczna okładka, brzmienie rodem z lat 80 i dopracowany materiał w tym przypadku równa się bardzo dobra płyta, którą trzeba znać. Dla fanów nwobhm pozycja obowiązkowa i w sumie dobrze że Spartan Warrior wrócił do interesu.
Ocena: 8/10
środa, 24 stycznia 2018
SAVAGE MACHINE -Abandon earth (2018)
Lubię tego typu okładki płyt, kiedy to czuje się zaproszony do zapoznania się z zawartością. Bije z niej klimat s-f, a także pasja z lat 80. Savage machine to nie jakaś kapela, która przepadła w latach 80, a debiutujący band prosto z Danii. Wcześniej działali pod nazwą momentum, a od 2014 r działają pod nazwą Savage Machine i przyszedł czas na ich debiut. Płyta może być dla niektórych tego typu płytą, co może nieco namieszać ze względu na jakość muzyki czy właśnie na styl. Muzyka nawiązuje do nwobhm, do tradycyjnego heavy/power metalu i można doszukać się wpływów Iron maiden, Ram, Hollow Ground, Judas Priest, mercyful Fate, czy Portrait. Band robi imponujące wrażenie. Sekcja rytmiczna jest pełna wigoru i zaskakuje dynamiką. Simon i Jacob stworzyli duet gitarowy, w którym jest chemia i uzupełnianie się na wzajem. Jest energia, pomysłowość i czysty geniusz, który słychać w każdym kawałku. Takie partie gitarowe są zawsze pożądane. Jednak nie byłoby sukcesu, gdyby wokalista był nijaki. Troels Rassmusen to właściwy człowiek w właściwym miejscu. Śpiewa agresywnie, znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach, a przede wszystkim człowiek który oddaje klimat lat 80. To wszystko składa się w spójną całość. Muzyka może i wtórna, ale pomysłowość i wykonanie robią swoje. Dobrze dopasowane brzmienie rodem z lat 80, tylko podkręca temperaturę. Zaczyna się od klimatycznego "Exodus", która trwa 6 minut. Spokojne wejście gitar i odgłosów burzy sprawiają, że można poczuć echa płyt Kinga Diamonda. Po 2 minutach utwór nabiera energii i wtedy można poczuć potencjał grupy. Więcej energii i szybkości mamy w "Age of Machines", który pokazuje jak band dobrze rozumie speed/power metalu. Gitarowy majstersztyk, a to dopiero drugi kawałek na płycie. Imponuje mi dynamiczny riff w "The Hunter" i tutaj gdzieś wybrzmiewa stary Helloween, czy Iron Maiden. Zespół radzi sobie z progresywnym metalem co pokazuje majestatyczny "Time Traveler". Oj dzieje się w tym utworze sporo i można znaleźć sporo ciekawych aranżacji. Kolejną perełką na płycie jest zadziorny i bardziej stonowany "The fourth dimensions" czy złożony i melodyjny "Fall of Icarus". Jazda bez trzymanki jest w speed/power metalowym "Event Horizon". Fani starego Helloween, Ceti czy Metal Church polubią ten killer. Riff taki klasyczny i bardzo zapadający w pamięci i w końcu wokalista pokazuje swój talent. Końcówka płyta jest również imponująca, bo pojawia się 7 minutowy "Savior" czy mroczny "Welcome to Hell". Nie ma się do czego przyczepić w zasadzie. Płyta dopracowana i każdy utwór potrafi doprowadzić do euforii i niezwykłego stanu zachwytu. Brakowało tak oldscholowego albumu, który powali na kolana. Dobry start roku 2018 i czekam na kolejne dzieła tej kapeli. Trzeba mieć ten krążek w swojej kolekcji.
Ocena: 9.5/10
Ocena: 9.5/10
CHRIS BAY - Chasing The Sun (2018)
Chris Bay to bardzo pozytywna postać w power metalowym światku. To wokalista, która śpiewa bardzo czysto, gładko i momentami jakby pomylił gatunki muzyczne. To również gitarzysta, który wie jak wygrać proste i chwytliwe melodie. To muzyk, który założył jeden z najbardziej rozpoznawalnych bandów grających power metal, czyli Freedom Call. Kojarzony jest właśnie z tym radosnym, nieco słodkim graniem. W zasadzie ciężko sobie wspomnieć jakieś boczne projekty czy inne kapele w których by wystąpił. Chris Bay ma teraz okazje pokazać się nieco z innej strony i to za sprawą swojego solowego krążka zatytułowanego "Chasing Sun". 23 lutego w sklepach pojawi się nowy krążek, ale już teraz pozwolę sobie przybliżyć czego można się po nim spodziewać. Znajdziemy tutaj patenty z Freedom Call i mam tutaj na myśli proste motywy, słodkie melodie czy radosny wydźwięk kompozycji. Jednak nie ma mowy o power metalu, czy heavy metalu, bowiem więcej tutaj hard rocka, czy pop rocka. Nie znaczy to, że album jest słaby, jest po prostu inny niż dokonania Freedom Call. Jeśli szukacie lekkiej, przyjemnej muzyki do auta to ją tutaj znajdziecie. Kiedy do akcji wkracza otwieracz "Flying Hearts" to można odnieść wrażenie że to hard rockowa wersja Freedom Call. Prosty, hard rockowy riff, chwytliwy refren, który buja i hit gotowy. Jestem na tak. Folkowa melodia, która napędza "Light My Fire" to znów nawiązanie do Freedom Call, ale nie ma zmyłki, bo jest to hard rock. "Move on" to jakby hard rockowy bliźniak "Land of the light" i w sumie jest to całkiem udana kompozycja, choć dalej jest komercyjne, momentami wręcz popowo. "Silent Cry" nic ciekawego nie wnosi do płyty, ale jest tutaj coś z popu i lat 80. Nie brakuje wypełniaczy, co potwierdza "Keep Waiting", czy "Misty Rain". Na pewno na plus zaliczyć należy utrzymany w stylu Scorpionsów "Bad Boyz" czy romantyczną balladę "Love will never Die". Chris Bay pokazał, że nadaje się do popu i spokojnego rocka, ale nie wychodzi mu to najlepiej. Brakuje ciekawych pomysłów i jakiegoś takiego kopa. Za pewne płyta znajdzie swoich odbiorców. Mi jednak nie pasuje ostateczny kształt tego co usłyszałem. Płyta o której zapomnę za niedługi czas.
Ocena: 3.5/10
Ocena: 3.5/10
SEASONS OF THE WOLF - Last act of Defiance (2018)
Panie i panowie do świata żywych wrócił amerykański wyjadacz jeśli chodzi o heavy/power metal i mowa tutaj o Seasons of the Wolf. Jedna z tych formacji, która zaczęła grać już w 1988r i przez ten czas udało się wydać 5 albumów. Najnowsze dzieło zatytułowane "Last act of Defiance" ukazuje się w styczniu tego roku i to po 11 latach przerwy. Zespół nie marnował czasu i w efekcie udało się znów nagrać wyśmienity album z wyrazistymi riffami, z przybrudzonym brzmieniem, pazurem i zadziornością. To płyta, która zachwyci fanów heavy metalu lat 80, a przede wszystkim maniaków Metal Church, Leatherwolf czy też Attacker. Choć płyta ukazała się teraz, to brzmi jakby powstała w latach 80. Co bije z tego krążka to szczerość, niezwykły talent muzyków i pomysłowość, która przejawia się w utworach. Znajdziemy tutaj elementy nwobhm, power, heavy czy nawet thrash oraz progresywnego metalu. Mieszanka jest wybuchowa. Zespół ma swój styl dzięki znakomitemu wokaliście Wesowi, który potrafi nadać klimatu i charakteru kompozycjom. Gitarzysta Barry i klawiszowiec Dennis stworzyli naprawdę imponujące aranżacje, które wciągają i zapadają w pamięci. Wszystko jest zagrane z polotem i pomysłem. Tak więc mamy 45 minut znakomitej muzyki. Płytę otwiera energiczny "Solar Flare", który zabiera nas w rejony Judas Priest czy Krokus. Klasyczny kawałek i to w najlepszym wydaniu. Mroczniejszy "Take us to the stars" ma w sobie więcej amerykańskiego heavy/power metalu, ale to wciąż granie na wysokim poziomie. Progresywność znakomicie wybrzmiewa w klimatycznym i złożonym "Be careful what You wish". Kolejnym mocnym punktem jest zadziorny i niezwykle rytmiczny "Drifter" czy "Fools gold", który przemyca patenty Kinga Diamonda czy Judas Priest. Instrumentalny "Dark stratosphere" po prostu mnie oczarował magicznym klimatem i niezwykłymi aranżacja. Brzmi to świeżo i niezwykle melodyjne. Oby w takim kierunku band podążył. Echa speed/thrash metalu mamy w rozpędzonym i agresywnym "No more room in hell". Całość zamyka marszowy "Last act of Defiance", który pokazuje w jak znakomitej formie jest band. Bardzo miłe zaskoczenie roku 2018 i dobrze widzieć, że Seasons of the Wolf wrócił i ma się dobrze. Klasyczny heavy/power metal w najlepszym wydaniu. Płyta warta uwagi i to bez dwóch zdań. Ciężko dzisiaj o takie perełki.
Ocena: 9/10
EUROPE - Walk the earth (2017)
Europe to typ zespołu, który określa się mianem zespołu jednego przeboju. W końcu każdy zna tą kapelę za sprawą hitu "The final countdown". Jednak zespół przez ostatnie lata stara się tworzyć bardzo dojrzały hard rock. Starają się mieszać melodyjny hard rock z progresywnym metalem co daje wybuchową mieszankę. Już "Bag of bones" był bardzo urozmaicony i dojrzały, ale najnowsze dzieło zatytułowane "walk the earth" jest punktem kulminacyjnym w dyskografii. Takiej płyty Europe nie miał jeszcze w swojej dyskografii. Przede wszystkim jest mroczny klimat, jest spora dawka progresywności no i zespół nie kryje zamiłowania do Deep purple. W efekcie końcowym powstała jedna z najlepszych płyt hard rockowych roku 2017.Joey Tempest wokalnie wciąż wymiata, a ma w sobie coś magicznego, co nadaje całości odpowiedniego charakteru. Gitarzysta John i klawiszowiec Mic tworzą zgrany duet i ich partie są świetnie dopasowane. Już otwierający "walk the earth" daje nam poznać nowy styl Europe. Jest mocny riff, mroczny klimat i motywy wyjęte z twórczości Deep Purple. "The Siege" to kolejny hit na płycie, który utrzymuje stonowane tempo. Spokojniejszy "Pictures" potrafi złapać za serduchu. Bardzo piękna ballada. Dalej mamy rozpędzony "Election day" czy żywioły "Gto". Bardzo dobrze wypada marszowy i zadziorny "haze". Całość zamyka rozbudowany "Turn to Dust".Jak widać nie ma słabych punktów, a całość jest bardzo spójna. Niezwykle mroczny, dojrzaly album zespołu, który pokazuje się z zupełnie innej strony. Przemawia do mnie nowa wizja Europe.
Ocena: 9.5/10
Ocena: 9.5/10
wtorek, 23 stycznia 2018
IRON WILL - Life is Your labirynth (2018)
Okładka mówi, że mamy do czynienia z jakimś mrocznym death metalowym zespołem czy thrash metalowym. Jednak prawda jest bardziej zaskakująca, bowiem Iron will gra tradycyjny, wręcz old schoolowy heavy metal nawiązujący do klasyki typu Iron maiden czy Judas Priest. Iron Will został założony w 2000r przez muzyków amerykańskiego Ravege, który wydał znakomity "End of Tommorow". Al Ravage i Richie "Berte of prey" do współpracy zaprosili Tony'ego Canillasa, który pełni rolę wokalisty. W końcu po kilku latach band wydał swój debiutancki krążek "Life is your labirynth", który jest skierowany do fanów klasycznego heavy metalu. Co znajdziemy na tej płycie to na pewno klimat i charakter płyt z lat 80. Jeżeli cenicie proste granie, chwytliwe melodie i zadziorne riffy, a czerpiecie radość z klasycznych patentów to z pewnością ten album przypadnie do Wam do gustu. Album otwiera dynamiczny "Conquer On", który przypomina stare dobre czasy Judas Priest. Dalej mamy zadziorny "Life is your labirynth", który przemyca toporność spod znaku Grave Digger. Z pewnością album napędza energiczne granie, jak te w "Nemesis". Dobrze wypada też speed metalowy "Rising", czy melodyjny "The shadow lurks", który imponuje niezwykle chwytliwym riffem. Nie mogło zabraknąć true metalowego hymnu i w tej roli sprawdza się marszowy "The wolf". Kolejnym mocnym punktem na płycie jest energiczny "Nightmares" który nawiązuje do twórczości Iron maiden. Echa NWOBHM mamy również w dynamicznym "Your legacy lives on". Całość zamyka równie ciekawy i rozpędzony "The iron will", który bardzo dobrze podsumowuje całość. Przybrudzone brzmienie tez mocno wzorowane jest na latach 80. Choć muzyka prosta i urokliwa, to jednak nie jest to album który ma szanse zwojować świat. Wokal może nie których zniechęcić, a aranżacje są wtórne. Płyta dobra do posłuchania i odstawienia na półce.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
DEATHLESS LEGACY - Rituals of black magic (2018)
19 stycznia premierę miał 4 album włoskiej kapeli Deathless Legacy. "Rituals of black magic" to dzieło, które oddaje to co najlepsze w stylu tej formacji, a w dodatku zespół rozwinął patenty z ostatnich wydawnictw. Tak więc ci co pokochali "Dance with the devils" , ci bez wątpienia po lubią od razu najnowsze dzieło. Jest klimat grozy, jest tematyka na temat okultyzmu, czy skierowana wokół horrorów. To wszystko składa się w spójną całość, która momentami przypomina twórczość Kinga Diamonda czy Merfcyful fate.Znakiem rozpoznawczym są kościelne organy i specyficzny wokal Steva, która nadaje muzyce kapeli mistycyzmu i upiornego wydźwięku. Na nowym albumie jest jakby więcej przebojów, więcej dynamiki i jeszcze więcej klimatu grozy. Płyta jest naprawdę dopracowana, co już potwierdza na wstępie tytułowy "Rituals of black magic". Utwór jest energiczny i niezwykle melodyjne, a to dopiero początek. Dalej mamy bardziej zadziorny ""The abyss", który pokazuje że zespół jest w formie. Bardzo dobrze wypada przebojowy "Bloodbath", w którym spore wrażenie robią partie klawiszowe. Mroczny i marszowy "I summon the spirits" ukazuje jak zespół znakomicie tworzy atmosferę grozy. Jednym z ostrzejszych utworów na płycie jest "Homunculus", w którym nie brakuje elementów melodyjnego death metalu. Kolejnym mocnym kawałkiem jest "Ars geotia". Mocny riff, podniosłe chórki i wyrazisty wokal Steva sprawiają, że jest to jeden z najciekawszych utworów na krążku. Na koniec mamy melodyjny "Litch" czy rozbudowany "Dominus inferi". Jeżeli, ktoś stawia na mroczny klimat, ciekawe aranżacje, a przy tym uwielbia melodyjny metal ten z pewnością powinien obczaić nowe dzieło Deathless Legacy. Album jest dojrzały, dopracowany i niezwykle wyrównany co przedkłada się na jakość i odbiór zawartej muzyki. Warto znać !
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
niedziela, 21 stycznia 2018
LEAVES EYES - Sign of the dragonhead (2018)
Patrząc na okładkę najnowszego albumu Leaves Eyes można odnieść wrażenie, że patrzymy na kopię okładki Stormwarrior. Jednak to są dwa różne zespoły. Leaves Eyes nie gra barbarzyńskiego speed/power metalu, a symfoniczny power metal w stylu Epica, Liv Kristine czy Nightwish. To już 7 album tej formacji i na pewno potwierdza ich umiejętności i status jaki już posiadają. Działają od 2003r i wciąż się mają dobrze, ale szkoda że w zespole nie ma już Liv Kristine. Trzeba przyznać, że nowa wokalistka tj Elina Sirala potrafi śpiewać operowa i pasuje idealnie do tego co gra band. Sam album wyróżnia się tajemniczym, mrocznym klimatem. Co można tutaj znaleźć to podniosłe kompozycje, nie brakuje też bardziej wyszukanych melodii czy chwytliwych przebojów. Jednym z pierwszych hitów na płycie jest tytułowy "Sign of the dragonhead". Utwór jest prosty, ale imponuje podniosłością i ciekawymi melodiami. Bardzo dobrze zostaje wykorzystany folkowy klimat w przebojowym "Across The sea", który przypomina ostatnie dokonania Nightwish. W podobnej stylistyce utrzymany jest zadziorny "Jomsborg" czy przebojowy "Riders of the wind". Więcej power metalu mamy w energicznym "Shadows in the night", ale nie brakuje też bardziej heavy metalowych hymnów co potwierdza "Fires in the north". Całość zamyka bodajże najciekawsza kompozycja z płyty czyli 8 minutowy "Waves of Euphoria". Aleksander i Pete tworzą zgrany duet gitarowy i stawiają na urozmaicone motywy i imponujące melodie. Brakuje jedynie nieco powera i zaskoczenia. Płyta zasługuje na uwagę nie tylko ze względu na klimat, soczyste, mięsiste brzmienie, ale też na całkiem zgrany materiał. Warto znać "Sign of the dragonhead".
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
sobota, 20 stycznia 2018
SCANNER - The Galactos Tapes (2017)
To już 31 lat istnienia Scanner. Niemiecka grupa grająca heavy/power metal osiągnęła sporo i większość ich płyta zalicza się do klasyków gatunku. W 2015 r powrócili z nowy albumem i trzeba przyznać nowy skład podołał wyzwaniu. Póki co nie ma nowego materiału, ale zespół postanowił wydać komplikację, która zawiera największe przeboje grupy, a także płytę z na nowo zagranymi kawałkami, co potwierdza że wokalista Efthimios jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Znajdziemy tutaj dwie płyty: pierwsza to zbiór przebojów, a druga to właśnie zremasterowane hity Scanner. Bardzo ciekawa propozycja dla fanów, jak i dla tych co nie kojarzą marki Scanner. Skupmy się na drugiej płycie. Pojawia się "Warp 7", który brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze, ale klasyczna wersja jest nie do przebicia. Wielki przebój w postaci "Puppet on a String" również wypada świetnie, choć trzeba przyznać, że brakuje tutaj popisu wokalnego Ralfa Sheepersa. Klimatyczny "Across the Universe" ma w sobie to coś i wypada równie genialnie co w oryginale. Jest tutaj wyczuwalny klimat s-f. Nie mogło zabraknąć też hitów w postaci "Terrion" czy "Buy or Die" i też kawał dobrej roboty odwala tutaj Efthimios. Składanka zawiera to co najlepsze w Scanner i to z różnych okresów grupy. Wszystko na jednej składance, tak więc jest to dobra sprawa. Jednak to chwilowa radość, bo jednak wciąż większą ciekawość wzbudza jak będzie brzmieć następca "The judgment".
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
czwartek, 18 stycznia 2018
CRIMSON DAY -At the mountains of madness (2018)
Opowieść "W górach szaleństwa" Hp Lovecrafta przyprawia o ciarki i jest to jedna z moich ulubionych. Tak więc długo się nie zastanawiałem czy sięgnąć po najnowszy album Crimson Day. Fiński band działa od 2013r i skupia się na graniu heavy metalu, w którym jest miejsce na patenty spod znaku Portrait czy Iron maiden. Panowie stawiają na klimat, na ciekawe melodie i wyraziste riffy. Drugi album tej formacji nosi tytuł właśnie "At the mountains of madness" i jest to kontynuacja tego co band wypracował na debiutanckim albumie, ale wszystkiego jest więcej. Band może nie jest znany szerszej publiczności, ale ten album w tym roku warto obczaić. Lassi Landstrom zasilił zespół w 2016 roku i zmienił go na plus. Ma specyficzny głos i czyni z tym naprawdę cuda. Arii i Jesse z kolei tworzą zgrany duet gitarowy i stawiają na prawdziwe heavy metalowe riffy. Jest w tym polot, pomysł i sporo ciekawych rozwiązań. Tytułowy "At the mountains of Madness" atakuje słuchacza niezwykłą dynamiką, energią i klasycznymi rozwiązaniami. Jest mroczny klimat, który potrafi oczarować od samego początku. Robi to wszystko spore wrażenie, a to dopiero początek. Nutka progresywności i rocka mamy w zakręconym "The Final Hour". Band jest elastyczny i nie zanudzają nas jednym motywem. Kto lubi szybkie, agresywne granie spod znaku speed/power metalu ten bez wątpienia polubi rozpędzony "My last Rites", który zaczyna się bardzo spokojnie i tajemniczo. Kolejna petarda na płycie to zadziorny "Welcome to Wasteland", który zaskakuje polotem i chwytliwym refrenem. Warto też zwrócić uwagę na dynamiczny i agresywny "Beasts of Prey". Na płycie jest pełno przebojów i to czyni album również łatwiejszy w odbiorze. Jednym z nich jest bez wątpienia podniosły "Untill the end". Całość zamyka kolos trwający 9 minut "Crimson Shores". Miłe zaskoczenie, bo nie spodziewałem się tak udanego wydawnictwa. Przybrudzone brzmienie, dobrze dopasowane melodie i ciekawe pomysły na aranżacje. Do tego wszystkiego nawiązanie do Lovecrafta i mamy w efekcie naprawdę bardzo dobry album. Jedna z ciekawszych płyt miesiąca styczen 2018.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
LIONE / CONTI - Lione conti (2018)
Alessandro Conti znany jest z Trick or treat czy też Rhapsody Luca Turilli. Znakomity wokalista power metalowy, który niszczy obiekty swoim wysokim rejestrem. Fabio lione to z kolei charyzmatyczna wokalista, który znany jest z Rhapsody czy Angra. Tych dwóch wokalistów łączy siły w projekcie Lione / Conti. Przypomina to nieco projekt Allen/Lande. Wytwórnia Frontiers Records słynie z takich ciekawych projektów. Wiele by sądziło, że szykuje się ciekawa power metalowa płyta, jednak nie jest tak pięknie jak mogło by się wydawać. Jasne wokaliści robią furorę i miło jest ich usłyszeć na jednej płycie. Za cały proces kompozytorski odpowiada gitarzysta Simone Mularoni.Nie znajdziemy tutaj zbyt dużo rasowego power metalu z jakiego słyną wokaliści. Więcej tutaj melodyjnego metalu, czy nawet progresywnego metalu. Album promował "Ascension", który ma coś z dokonań wokalistów i słychać gdzieś w tym ducha Rhapsody. Utwór jest melodyjny, klimatyczny, ale nie powala na kolana. Mamy trochę szybsze tempo w energicznym "Outcome" i to już jest ciekawsze granie. Rockowy feeling pojawia się w spokojniejszym "You're falling", który jest jednym z słabszych kawałków na płycie. Na pewno na wyróżnienie zasługuje power metalowa petarda "Misbeliever", która odzwierciedla to co najlepsze w tym gatunku. Mocny riff, ciekawa warstwa melodyjna czy chwytliwy refren. W końcu też partie gitarowe są zagrane z polotem i swobodą i o to chodzi. Progresywność daje o sobie znać w bardziej urozmaiconym "Destruction show" czy w melodyjnym "Truth". Co ciekawe najostrzejszym utworem jest "Gravity", który przypomina ostatnie dokonania Helloween. Bez wątpienia najlepszy utwór na płycie i szkoda, że cała płyta taka nie jest. Całość zamyka nieco przekombinowany "Crosswinds", który nie za wiele wnosi do całości. Były spore oczekiwania względem tej płyty i tym razem wielkie nazwiska nie zapewniły płyty na wysokim poziomie. Jest kilka ciekawych melodii, ale całościowa płyta nie robi większego wrażenia. Szkoda.
Ocena: 5/10
Ocena: 5/10
wtorek, 16 stycznia 2018
BLACK CYCLONE - Death is King (2018)
8 stycznia tego roku ukazał się debiutancki album szwedzkiej kapeli Black Cyclone zatytułowany "Death is king". Band ten powstał w 2009 r i początkowo panowie grali black metal, jednak z czasem zaczęli zmienić stylistykę w kierunku speed/thrash metalu. Gdzieś tam zostały elementy black metalu co można odczuć jeśli chodzi o klimat płyty czy mroczny charakter frontowej okładki. W muzyce szwedzkiej kapeli można bez problemu odnaleźć wpływy Slayer, Testament czy Overkill i właśnie w takich klimatach utrzymana jest całość. Na uwagę zasługuje specyficzny wokal Linusa, który stawia na heavy metalowy wydźwięk. Znakomicie wypadają wysokie rejestry w jego wykonaniu. Śpiewa z miłości do metalu i to słychać od samego początku. "Death is king" to przede wszystkim dobrze zgrany album, który imponuje mrocznym, przybrudzonym brzmieniem i klimatem rodem z płyt Kinga Diamonda. To wszystko zlewa się w spójną całość. Sam materiał jest urozmaicony i każdy znajdzie coś dla siebie. "Death is crowned as king" to prawdziwa thrash metalowa petarda i to jest właśnie taka jazda bez trzymanki. Dobra szybkość, mocny, zadziorny riff i proste granie sprawiają że utwór robi furorę.Imponuje też energiczny i złowieszczy "Hordes" czy bardziej melodyjny "Black cyclone", które mają coś z dawnego Kreator czy Overkill. Te utwory pokazują też dobre zgranie gitarzystów tj Pera i Petera, którzy stawiają na sprawdzone patenty. Co mi się podoba to na pewno marszowy i bardziej heavy metalowy "Beast Bastallion". Kolejną petardą na płycie jest rozpędzony "Under your hoof", który wyróżnia się mocnym, wyrazistym riffem, a także niezwykłą dynamiką. W podobnej stylistyce są utrzymane dwie kolejne petardy, a mianowicie "Death by crushing" czy "This is it". Jednym słowem speed/thrash metal pełną gębą. Nie ma słabych momentów, a muzycy pokazują, że nie są żółtodzióbami i grać potrafią. Bardzo mocna rzecz.
Ocena:8/10
PORTRAIT - Burn The World (2017)
Schemat szwedzkiego Portrait jest do bólu przewidywalny. Wiadomo czego można się po nich spodziewać nim jeszcze światło dzienne ujrzy kolejny album. Można od razu obstawić mroczny klimat, riffy na miarę Mercyful Fate,wokal Pera, który przypomina Kinga Diamonda, czy konstrukcję albumu, który zbudowany jest w oparciu o rozbudowane kompozycji. To wszystko zespół powtarza od dłuższego czasu i na nowym albumie, pomimo pewnych zmian w składzie dalej występują. Czy to jest coś złego? W tym przypadku akurat nie, bowiem brakuje muzyki spod znaku Mercyful fate, a Portrait robi to tak genialnie, że nie ma się ich dość, wręcz przeciwnie chce się więcej i więcej. "Burn the World" to najnowsze wydawnictwo szwedzkiej grupy i z miejsca jest to kandydat do płyty roku, z resztą jak z każdą ich płytą. Jest to wysmakowany heavy metal, który imponuje jakością i pomysłowością. Czwarty album potwierdza wielkość tej kapeli oraz ich ogromny potencjał. Nie brakuje im pomysłów, a sprawdzona formuła nie nudzi słuchacza. Tytułowy "Burn the world" uwypukla najlepsze cechy formacji. Szybkie tempo, ostry riff, świetny wokal Pera, mroczny klimat i niezwykłą przebojowość. Heavy metal wysokich lotów dla wygłodniałych fanów Mercyful Fate. Choć skład zasilił gitarzysta Robin i basista Fredrik to muzyka zespołu nie uległa zmianom. Jednak wnoszą świeżość i sporo energii. "Likfassna" to jeden z tych kawałków, który porywa mrocznym klimatem i stonowanym, wręcz marszowym tempem. Prawdziwa perełka, która przyozdobiona jest różnymi ciekawymi melodiami i motywami. Dalej mamy zadziorny "Flamming Blood" czy agresywny "Mine to Reap", które są treściwymi kawałkami. Warto wsłuchać się w lekki i przyjemny "Martyrs", który kupuje nas swoim ponurym klimatem i popisami wokalnymi Pera. Końcówka płyty jest również udana, bowiem wkracza tutaj jeden z najszybszych kawałków czyli "To die for", a także epicki i rozbudowany"Pure of Heart", który idealnie zwieńcza całość. Znów to zrobili! Nagrali kolejną perełką, który odzwierciedla to co najlepsze w heavy metalu. Portrait to jedna z najlepszych kapel w swoim fachu i nic tylko ich słuchać. Poziom "Crossroads" został utrzymany, a to się ceni!
Ocena: 10/10
poniedziałek, 15 stycznia 2018
VOODOO CIRCLE - Raised on Rock (2018)
Alex Beyrodt to uzdolniony gitarzysta, który dał się poznać jako prawdziwy wizjoner, wioślarz który gra z pasją i pomysłem. Dzisiaj znamy go z grania w Primal Fear, Silent Force czy właśnie Voodoo Circle. Ten ostatni zespół, to jego wizytówka, jego band w którym ma możliwość pokazania prawdziwych swoich korzeni, zamiłowania do rocka. Alex rzeczywiście wychował się na rocku, na takim prawdziwym rocku spod znaku Led Zeppelin, Rainbow, Whitesnake czy Deep Purple. Właśnie to stara się pokazać wraz z Voodoo Circle. Działają od 2008 r i choć był to początkowo osobny projekt gitarzysty Silent Force, to szybko przerodził się w pełnoprawny zespół. Mają na swoim koncie 5 albumów i pierwsze 4 zostały nagrane z Davidem Readmenem, który nadał zespołowi prawdziwie magicznego klimatu. Można było poczuć klimat z płyt Whitesnake czy Rainbow. Zastanawiałem się jak na zespół wpłynie obecność Herbiego Langhansana, który imponuje w Sinbreed. To wokalista znany bardziej z heavy/power metalowej maniery. Ciężko sobie go wyobrazić w rockowej otoczce. Jednak nie ma się czego obawiać, bo odnajduje się w świecie Voodoo Circle. Na "Raised on Rock", którego premiera jest przewidziana na 9 lutego słychać więcej świeżości, agresji, ale nie brakuje bluesowych zagrywek czy też klasycznego hard rocka. Jest to typowy album Voodoo Circle, tylko że podany w nowej odsłonie. Brakuje nieco obecność klawiszowca, ale Alex stara się to nadrabiać ciekawymi, finezyjnymi solówkami, a Herbie urozmaiconymi partiami wokalnymi. Brzmienie płyty jest perfekcyjne. Nutka bluesa, troszkę lat 70 czy 80, a także nowoczesność, która nadaje blasku całości. To wszystko składa się w spójną całość. Jednocześnie czyniąc ten album jednym z najlepszych w dorobku grupy.
Na start mamy "Running away from love", który atakuje nas mocnym riffem i słychać, że zespół rozpiera energia. Z Herbie mogą sobie pozwolić na takie ostrzejsze granie, bo jego wokal sprawdza się w takim klimatach. Można doszukać się wpływów Sinbreed. Chwytliwy refren i dobrze zgrana linia instrumentalna od razu daje sygnał, że ta płyta będzie ciekawsza od "Whisky fingers". Bluesowe, nieco jazzowe otwarcie w rytmicznym "Higher love" jest po prostu urocze, jednak szybko utwór nabiera mocniejszego charakteru. Bujający riff i pazur w gitarach sprawia, że słyszę w tym wszystkim kultowy "The Zoo" Scorpionsów. Podoba mi się takie oblicze Voodoo Circle. Też bardzo fajnie buja zadziorny "Walk on the line", który jest mieszanką heavy metalu i hard rocka. W końcu można odczuć wpływ Ritchiego Blackmore;a. Więcej przebojów jest na płycie i jednym z takich bardzo łatwych w odbiorze jest "just take my heart".Herbie o dziwo idealnie sprawdza się w romantycznych kawałkach, w którym zespół nawiązuje do twórczości Whitesnake. Dobrym tego dowodem jest klimatyczny "Where is the world we love" czy ballada "Chase me away". Więcej energii zespół upchał w "Ultimate sin", który ma coś z Primal Fear. Moim faworytem szybko stał się szybki "Unknown stranger", który znakomicie oddaje klimat Rainbow. Alex pokazuje, że potrafi grać jak Ritchie w swoim najlepszym okresie. Atutem tego kawałka jest świetny refren i chwytliwy riff. Prawdziwa perełka. Ponad 6 minutowy "Dreamchaser" potrafi złapać za serce za sprawą emocji i rockowego feelingu. Znowu coś dla maniaków Rainbow czy Whitesnake. Całość zamyka utrzymany w klimatach country "Love is an ocean", który idealnie podsumowuje "Raised on rock".
Nowy wokalista, nowa świeżość i jakość, ale Voodoo Circle dalej jest sobą. To wciąż band, który czerpie garściami z Rainbow, Whitesnake czy Deep Purple. Mają teraz wokalistę heavy/power metalowego, który idealnie sprawdza się w rockowej otoczce. Jest magia, jest polot i energia do działania. Wyszedł w efekcie przemyślany album bez zbędnych wypełniaczy, z dawką mocnego hard rocka i to na najwyższym poziomie. Jednak nie było powodów do obaw. Mamy kandydata do płyty lutego.
Ocena: 9/10
sobota, 13 stycznia 2018
TRESPASS - Footprints in the rock (2018)
NWOBHM to był dobry okres dla brytyjskiego heavy metalu. Pojawiało sie wiele kapel o charakterystycznym stylu i pomysłowości. W tamtym czasie zrodził się też Trespass, który w tym roku powraca z trzecim albumem zatytułowanym "Footprints in the rock". Kapela nie miała łatwo i choć powstała w 1978r to jednak pierwszy album zatytułowany "Head" ukazał się w 1993r. Były liczne zmiany składu, ale nie zmiennie trzon kapeli tworzy gitarzysta Dave Crawte oraz wokalista i gitarzysta Mark Sutcliffe, który brzmi bliźniaczo podobnie do Ozziego Osbourne'a. Jeśli chodzi o styl kapeli to można ich zestawić z Angel Witch czy Witchfynde. Przybrudzone brzmienie, rasowe riffy i specyficzny charakter riffów sprawia, że można odnieść wrażenie, że słuchamy płyty nagranej w okresie NWOBHM, a to nie lada osiągnięcie. Fanom gatunku na pewno ta płyta przypadnie do gustu i nieco przypomni stare dobre czasu. Dużo tutaj nawiązań do lat 70 czy 80, tak więc jest sporo klasycznych rozwiązań. Otwierający "Momentum" imponuje energią i hard rockowym feelingiem. Zespół pokazuje, że 3 lata przerwy od wydania "Trespass" nie zostały zmarnowane. Elementy Iron Maiden czy Angel Witch można uchwycić w rytmicznym "Be brave" czy melodyjnym "Mighty Love". Na płycie nie brakuje pomysłowych riffów czy zagrań gitarowych i to potwierdza zadziorny "Prometheus" czy energiczny "Footprints in the rock", który idealnie oddaje charakter płyty. Tytułowy kawałek ma w sobie niezłego kopa i to może się podobać. Zespół radzi sobie nawet z dłuższymi kompozycjami i niezłym tego dowodem jest stonowany "The green man" czy "Dragons in the mist". Końcówka płyty to przede wszystkim melodyjny "Weed",który jest niezwykle przebojowy oraz spokojniejszy "Music of the waves". Jak się okazuje można w dzisiejszych czasach nagrać płytę NWOBHM, która nasuwa nam przełom lat 70 i 80, która kusi klimatem, szczerością i naturalnością. Jedna z ciekawszych płyt w styczniu to na pewno.
Ocena: 7/10
SONIC PROPHECY - Savage Gods (2018)
Wydany w 2015 roku drugi album Sonic Prophecy zatytułowany "apocalyptic Promenade" okazał się mocnym krążkiem, który uwydatnia najlepsze cechy heavy/power metalu w wersji amerykańskiej. Band choć działa od 2008 roku i już mają na swoim koncie 3 albumy. Najnowsze dzieło zatytułowane "Savage gods" wzbudziło moje zainteresowanie, ze względu na jakość poprzedniego dzieła. Tamta płyta była dynamiczna, zadziorna i bardzo przebojowa. Niestety "Savage Gods" nie jest takim albumem i można odnieść wrażenie, że najnowsze dzieło jest bardziej toporne, bardziej mroczne i pokręcone. Mamy tutaj bardziej złożone motywy i bardziej wyszukane melodie, tak więc nie ma już takiego łatwego odbioru. Shane dalej trzyma wysoką formą wokalną i napędza cały materiał. Nadaje całości odpowiedniego charakteru i pokazuje swój talent. Gitarzyści też dwoją się i troją by urozmaicić materiał, jednak w tej sferze jest nie dosyt. Brzmienie jest odpowiednie do muzyki i nie ma tutaj jakiegoś większego szału. Płytę otwiera zadziorny "Savage gods", który jest urozmaicony w różne motywy gitarowe. Jest dobrze, ale brakuje dopracowania. Jest też mroczny i niezwykle klimatyczny "Night terror", czy melancholijny "Dreaming of the storm", które pokazują różne oblicza zespołu. Pierwszym godnym uwagi jest bez wątpienia "Man the guns", który przypomina nieco dokonania Grave Digger czy Accept. Niemiecka toporność jest tutaj niezwykle urocza. Nieco klimatów Kinga Diamonda można wyłapać w mrocznym, ale i klimatycznym "A prayer before battle". Jeśli o mnie chodzi to wolę szybsze granie w wykonaniu tej kapeli i taki "Iron clad heart" imponuje energią i mocą. To jest właśni power metal jaki warto obczaić na tej płycie. Całość zamyka przebojowy "Chasing the horizon", w którym nie brakuje nawiązań do twórczości Iron maiden. Jak widać płyta nie jest równa i początek jest nieco nijaki. Jednak mimo wszystko znajdziemy kilka ciekawych kompozycji, zwłaszcza końcówka płyty trzyma w napięciu. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Szkoda, że panowie obniżyli poziom.
Ocena: 5.5/10
piątek, 12 stycznia 2018
WHITE WIZZARD - Infernal Ovedrive (2018)
Amerykański White Wizzard kiedy pojawił się na heavy metalowym rynku to od razu wzbudził spore zainteresowanie wśród fanów gatunku. Panowie pokazali, że potrafią grać prosty, ostry i zadziorny heavy/speed metal, który nawiązuje do lat 80. Proste, chwytliwe melodie, przebojowość na miarę Iron Maiden czy Judas Priest i pomysł na granie to ich znak rozpoznawczy. White Wizzard to przede wszystkim utalentowany Waytt Anderson, który ma w swoim głosie coś ujmującego. Jest charyzma i miłość do metalu, a to przedkłada się na odbiór. Najnowsze dzieło zatytułowane "Infernal Ovedrive" to kwintesencja tego zespołu i mamy tutaj wszystko to do czego nas band przyzwyczaił. Jest ostro, melodyjnie i każdy utwór to rasowy hit. 4 lata czekania na nowe dzieło sprawiło, że zespół przemyślał pewne kwestie i postawili powrócić do korzeni. Przerwa wniosło powiew świeżości i wzbudziła większy głód na ich muzykę wśród fanów. Okładka jest bardzo kiczowata i raczej nie kusi, żeby sięgnąć po ten krążek. Jednak jeśli ktoś lubi muzykę w stylu Enforcer, czy Skull Fist ten z pewnością pokocha ten album. Zaczyna się bardzo mocno, bo od agresywnego "Infernal Ovedrive". Tutaj band pokazuje swoje zamiłowanie do speed metalu. Podoba mi się jak zespół znakomicie nawiązuje do twórczości Judas Priest.Dalej mamy melodyjny, energiczny "Storm the shores", w którym zespół zabiera nas do pierwszych płyt Iron Maiden.Nie zabrakło też elementów hard rockowych co słychać w lżejszym "Prett may".Nie najgorzej wypada też stonowany i bardziej urozmaicony "Chasing Dragons", w którym gitarzyści dają niezłego czadu. Słychać, że wciąż potrafią wygrywać złożone i miłe dla ucha solówki.Kolejnym kolosem na płycie jest marszowy "Voage of the world raiders". Znów słychać nawiązania do Iron Maiden i to z świetnego "To tame land". Ten album zaskakuje na pewno ilością długich kompozycji. "Critical Mass" to kolejny długi utwór i znów słychać ciekawe rozbudowane motywy i nawiązanie do ery ironów, tylko że tym razem z czasów "The number of the beast". Nie brakuje też elementów progresywnych co słychać w bardziej pokręconym i klimatycznym "Cocoon". W podobnych klimatach utrzymany jest 11 minutowy kolos "The illusions tears", który zamyka całość. Jednym słowem White Wizzard powraca w bardzo dobrym stylu. Płyta jest równa, przemyślana i bardzo dojrzała. Jedna z ich najciekawszych płyt w dorobku. Dobry początek roku nie ma co.
Ocena: 8/10
COLDSPELL - A new world arise (2017)
4 lata kazali czekać swoim fanom Szwedzi z Coldspell, ale nie był to czas zmarnowany. Zespół znów nagrał solidny album, który zadowoli fanów melodyjnego heavy metalu i hard rocka. Jest w tym coś z Magnum, Europe, Def Leppard, Love might Kill czy Heat. "A new world arise" to album, który rozwija cechy, które były uwidocznione na poprzednich albumach. Tak więc nie ma mowy o niespodziance, czy eksperymentowanie. Coldspell robi swoje i dalej gra melodyjny metal z domieszką hard rocka. Trzeba przyznać, że "A new world arise" kusi ciekawymi zagrywkami Micheala, który stworzył sporo atrakcyjnych melodii i zadziornych riffów, które ukazują w jak dobrej formie jest szwedzki band. Warto pamiętać, że Coldspell to przede wszystkim czysty i rockowy wokal Niklasa, który nadaje całości odpowiedniego klimatu. Zawartość jest równa i urozmaicona, tak więc nie sposób się nudzić. Już sam otwieracz "Forevermore" powala energią i dynamiką. Dalej jest zadziorny "Call of the Wild" , komercyjny "Signs" czy agresywny "This is me". Jak przystało na Coldspell nie brakuje hitów co potwierdza "Wait until tommorow" czy przebojowy "Just one night". Nie ma rewolucji, ale nie tego się oczekuje od tej kapeli. Jest melodyjnie, przebojowo i przyjaźnie. Właśnie na takie albumy w ich wykonaniu czekamy.
Ocena: 7.5/10
Ocena: 7.5/10
wtorek, 9 stycznia 2018
PALANTIR - Lost Between Dimensions (2017)
"Lost Between Dimensions" to debiut szwedzkiej formacji Palantir, który śmiało można polecić fanom Lost Horizon, Morifade czy Nocturnal Rites. Melodyjny power metal nie jest tutaj głównym czynnikiem, bowiem w muzyce Palantir znajdziemy też elementy progresywne i science fiction. Dodatkowym atutem tego wydawnictwa jest fakt, że produkcją zajął się Ced Forsberg znany z Blazon Stone czy Rocka Rollas. Dzięki temu można być spokojnym o jakość tej płyty. Znajdziemy tutaj sporo ciekawych i klimatycznych kawałków, a najlepsze jest to że płyta jest urozmaicona i bardzo przebojowo. Sami muzycy mimo braku większego doświadczania imponują profesjonalizmem. Marcus, który pełni rolę wokalista śpiewa czysto i z łatwością wchodzi w górne rejestry. Album otwiera nastrojowy "To Valhalla", który oczywiście nawiązuje do twórczości Falconer, czy Blind Guardian, co już dobrze świadczy o utworze.Dalej mamy rozpędzony i melodyjny "Escaping Reality", w którym zespół pokazuje jak bardzo chce stworzyć odpowiedni klimat s-f. Marszowy "Revival" jest bardziej nowoczesny w swojej stylizacji. Co więcej w tym kawałku mamy więcej progresywnych elementów, co jeszcze bardziej upiększa ten utwór. "Warriors of the Sun" też zaskakuje klimatem i popisem wokalnym Marcusa. "Centre of My life" to ukłon w stronę Sonata Arctica czy Stratocarius. Bardzo melodyjny i lekki kawałek.Mamy jeszcze marszowy i bardziej epicki "Kings and Queens". Punktem kulminacyjnym jest "Lost between dimensions", który przemyca sporo ciekawych elementów i przypomina stary dobry Lost Horizon, Rhapsody czy Gamma Ray. Świetny kawałek, który idealnie podsumowuje cały krążek. Miłe zaskoczenie tego roku i warto znać ten album, bo panowie pokazali klasę i pomysłowość.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
piątek, 5 stycznia 2018
BATTLE RAIDER - Battle raider(2017)
Kiedy
patrzę na zdjęcia zespołu Battle Raider to się zastanawiam czy to
modele czy muzycy? Jaki jest cel pokazywać gołą klatę i kto jaki
kaloryfer ma? Nijak to pasuje do heavy metalu, chociaż Manowar
przecież słynął z takich zdjęć. Na szczęście najważniejsza
jest muzyka i kto jak gra, a nie zdjęcia promocyjne. Meksykański
band Battle Raider to coś dla fanów true heavy metalu, coś
dla maniaków Manowar czy Jackie starr Burning Star."Battle Raider" to drugi album tej formacji i jest jeszcze ciekawiej niż na debiucie. Jest sporo smaczków, który przybliżają band do twórczości Manowar. Edd Thunder sprawia, że partie basowe są mocne, wyraziste i nadają odpowiedniego charakteru. Mocnym atutem tego zespołu jest bez wątpienia utalentowany Steve Sheepers, który śpiewa z ikrą. Przede wszystkim zaskakuje jak z łatwością wchodzi w wysokie rejestry. Otwieracz "Flying Fingers" to strzał między oczy i do razu można doznać szoku, że ten zespół gra w takim stylu i na takim poziomie. Marszowy i bojowy "Battle raider" to świetna wizytówka tej płyty i przykład, że lata 80 można odtworzyć. Skutek jest imponujący. Więcej Manowar i takiego true heavy metalu uświadczymy w epickim "Atlateans of Gold" czy "Early fantasy". Najdłuższy na płycie jest "Commander", który przypomina czasy "Battle Hymn". Dzieje się całkiem sporo w tym kolosie. Całość zamyka klimatyczny i urozmaicony "a sioux prayer", który idealnie wieńczy całość. Jedna z ciekawszych niespodzianek tego roku 2017. Świetny i utrzymany w klimatach Manowar album. Polecam.
Ocena:9/10
Ocena:9/10
sobota, 30 grudnia 2017
NUMENOR - Chronicles (2017)
Serbski band Numenor powraca z nowym albumem w postaci "Chronicles" i jest to kolejny dowód na to, że ta formacja to wierni fani Blind Guardian, Dimmu Borgir, czy Rhapsody of Fire. Swoich upodobań nie kryją, wręcz je potwierdzają na nowym krążku. Choćby za sprawą udanego coveru przeboju Blind guardian w postaci "Valhalla". Panowie mają smykałkę do grania agresywnego, melodyjnego klimatycznego power metalu z domieszką symfonicznego black metalu. To ich wyróżnia na tle wielu kapel, a ich poprzedni krążek w postaci "Sword and Sorcery" był fenomenem. 2 lata minęły, a w zespole nie wiele się zmieniło. Grają dalej swoje i tylko potwierdzają to co mieliśmy na poprzedniczce. Nie brakuje mocnych riffów, chwytliwych refrenów i dużej dawki ciekawych melodii. Syrius i Blint tworzą zgrany duet gitarowy, który dostarcza sporo intrygujących rozwiązań, tak więc nie ma powodów do nudy. Z kolei wokalista Despot potrafi nadać całości true heavy metalowego charakteru i odpowiedniego klimatu. Płytę otwiera "Heart of Steel", który na myśl przywołuje Iron Fire z pierwszej płyty, czy też Hammerfall. Dalej mamy melodyjny i nieco folkowy "Carvenstone", który już bardziej nasuwa Blind Guardian. Echa black metalu są, ale pełnią rolę budowania klimatu i dodatkowo urozmaica dany utwór. Na pewno wyróżnia się pod względem stylistycznym agresywny "Witching Hour". Klawisze są wykorzystane w dużej ilości, momentami mozna odnieść wrażenie że przesadzili, ale to już chyba kwestia gustu. Słychać ten stan rzeczy choćby w "Moria". Zespół najlepiej wypada jednak w bardziej power metalowej formule co potwierdza energiczny "The last of the Dragonlands". Może album nie robi takiego szału jak poprzedniczka i nie przemyca tyle hitów, to jednak wciąż jest to granie na wysokim poziomie. Fani Blind Guardian powinni obczaić "Chronicles".
Ocena: 8/10
wtorek, 26 grudnia 2017
SERIOUS BLACK - Magic (2017)
Urban
Breed zasłynął jako utalentowany wokalisty i to już w takich
kapelach jak Pyramaze czy Bloodbound, ale jego wadą był brak
stabilizacji. Zawsze gdzieś znikał po jednym albumie, przez co nie
można było się delektować jego zdolnościami. Szokuje fakt, że z
Serious Black jest od 2014r i zdołał nagrać 3 albumy. Panowie mają
niezłe tempo, zarówno jak na zespół jak i na
supergrupę. Zazwyczaj takie projekty/supergrupy giną śmiercią
naturalną po pierwszym albumie. Jednak serious black to band z
prawdziwego zdarzenia. Panowie tworzą i dają koncerty, choć z
grupy odpadł Thomen Stauch i Roland Grapow,których też
szybko godnie zastąpiono. Pojawił się Alex Holzwarth z Rhapsody of
Fire i Bob Katsionis z Firewind. Zespół jednak w dalszym
ciągu napędza Jan Vacik i Dominik Sebastian. To oni odpowiadają za
to jak brzmi ten band. Melodyjne, ostre riffy, duża zmienność temp
i motywów, a także power metalowa formuła podlana
klimatycznymi klawiszami. Fani Helloween, Masterplan czy
Blodbound szybko odnajdą się w tym co gra grupa. Nowy album w
postaci "Magic" ukazuje się rok po "mirrorworld",
który był naprawdę udanym wydawnictwem. Tempo w jakim
pracuje ta supergrupa naprawdę imponuje zwłaszcza, że materiał
jest wartościowy. "Binary Magic" z nutką
progresywności i nowoczesnym brzmieniem od razu wciąga słuchacza w
świat magi i czarów. Serious Black dalej stara się grać
swoje, choć panowie starają się też rozwijać. Chwytliwy kawałek,
który oddaje to co najlepsze w power metalu. Płytę promował
"Burn Witches Burn", który imponuje
zadziornością, a także pomysłowym motywem. Jest lekkość,
przebojowość i echa Bloodbound. Klawisze odgrywają kluczową rolę
w melodyjnym i klimatycznym „Lone Gunman Role”.
Troszkę spokojniej jest w mroczniejszym i bardziej progresywnym „Now
you'll never know”. Utwór czerpie garściami z
twórczości Masterplan czy Firewind. Kolejną power metalową
petardą na płycie jest energiczny „Skeletons on parade”
i w takich klimatach zespół wypada najlepiej. Fani Gamma Ray
czy Helloween polubią bez wątpienia przebojowy i energiczny „Mr.
Nightmist”, który szybko przypadł mi do gustu. Z
kolei najostrzejszym kawałkiem na płycie wydaje się „The
Witch of caldwell town”, który pokazuje jaki
potencjał drzemie w tej supergrupie. Jednak czasami doświadczenie i
znane nazwiska dają gwarancję, że można w zamian dostać kawał
dobrej muzyki. Na sam koniec mamy chwytliwy „Newfound
Freedom” i podniosły „One final Song”.
Płyta nie ma jakiś słabych punktów, no chyba że komuś
przeszkadza godzinny materiał. Czy jest to lepszy album od choćby
„Mimmorworld” nie tak łatwo jest ocenić. Zespół cały
czas tworzy swoje i cały czas na równie wysokim poziomie.
Warto znać ten album i to nie podlega dyskusji, zwłaszcza jeśli
kocha się melodyjny power metal.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
niedziela, 24 grudnia 2017
ALPHA TIGER - Alpha Tiger (2017)
Okładka nowego albumu Alpha Tiger wyraźnie daje znać, że jest to inny album od poprzednich. Na myśl przychodzie ambitniejsze granie, może z pogranicza progresywnego,aniżeli tradycyjnego heavy metalu.To nic dobrego, zwłaszcza że niemiecka formacja od 2011 sprawdzała się w właśnie w bardziej klasycznym heavy metalu, nawiązując idealnie do lat 80. w 2015 roku pojawił się nowy wokalista w postaci Benjamina Jaino. Gdyby nie nazwa zespołu, to w życiu bym nie powiedział, że to ten sam band który wydał "Beneath the surface". Nowe dzieło w postaci "Alpha Tiger" to płyta zupełnie inna. Zespół postawił na młodzieżowe dźwięki, na bardziej nowoczesne, momentami progresywne,a co za tym idzie porzucili klasyczne granie i przebojowość. W efekcie dostajemy ciężko strawny album, który nie da się słuchać z taką przyjemnością jak poprzednie wydawnictwa. "Comatose" jest ostry, dynamiczny, a nawet z nutką thrash metalu, jednak nie tędy droga.Dalej mamy przekombinowany i progresywny "feather in the Wind". Stonowany i psychodeliczny "Aurora" to kawałek bardziej rockowy i z nutką punka. To dalej nie jest to czego oczekuję od tego zespołu. W zasadzie to płyta nie ma jakiś ciekawych momentów. Można pochwalić za wpływy Deep Purple w "My dear old Friend". Całość zamyka "The last encore" i niesmak dalej zostaje. Nie ma ani jednego ciekawego kawałka, a album to jedno wielkie nie porozumienie. Zespół szukał nowej tożsamości, ale to był błąd. Muzyka jest nijaka i bez charakteru. Szkoda Alpha Tiger, który miał taki potencjał. Nie polecam.
Ocena: 2/10
piątek, 22 grudnia 2017
MAGNUM - Lost on the road to eternity (2018)
Brytyjski band o nazwie Magnum to dla mnie prawdziwy fenomen. Nie dość, że są bardzo pomysłowi i lekko przychodzi im tworzenie nowego materiału, to jeszcze są genialni w tym co robią. Działają od 1972 roku i wciąż w ich szeregach jest dwóch kluczowych muzyków i mowa tutaj o gitarzyście Tony Clarkinie i wokaliście Bobie Catley. Na przestrzeni lat pokazali jak grać klimatyczny i taki nieco bajkowy hard rocka. Z łatwością potrafią wykreować wokół albumu taką mistyczną, wręcz magiczną otoczkę. Mimo upływu lat wciąż mają w sobie magicznego i wciąż nagrywają świetne albumy, które można postawić obok tych klasycznych. Najnowsze dzieło "Lost on the road to eternity" to już 20 album tej grupy. Premiera płyty odbędzie się 19 stycznia 2018r, ale już teraz chce z Wami podzielić się moimi spostrzeżeniami.
Nie znajdziemy tutaj eksperymentów, czegoś co byłoby nie w stylu Magnum. Jest magiczny klimat, lekkość w utworach, wciągające w ten magiczny świat melodie i sporo ciekawych motywów gitarowych. Słychać, że to doświadczony band, który ma swój styl i swoją jakość. Słucha się tego niezwykle przyjemnie i nie ma tutaj jakiś takich nie przemyślanych pomysłów. Fani starego magnum i klasycznego hard rocka czy Aor będą w pełni zadowoleni tym co usłyszą. Riffy Toniego są zadziorne, momentami nawet ostre, a czasami delikatne i romantyczne. Bob mimo swojego wieku jest znakomity. Jest jak wino - im starszy tym lepiej się go słucha. Choć w zespole pojawił się nowy klawiszowiec - Rick Benton i perkusista w postaci Lee Moorisa, to i tak Magnum pozostał tym zespołem, który znamy. Nowy materiał jest w zasadzie kontynuacją tego co mieliśmy na "Sacred Blood "Divine lies" czy "Escape from the shadow garden".
Płytę otwiera hard rockowy "Peaches and Cream", który atakuje nas takim klasycznym riffem rodem z twórczości Ac/dc czy Deep Purple. Bob nadaje klimatu i już wiadomo, że nie jest to płyta niskich lotów. Kiedy wkracza refren to już można zakochać się w tym kawałku. Dobry start i już nie można doczekać się reszty albumu.Lekki "Show me Your hands" też balansuje między mocnym hard rockiem, AOR. Chórki rodem z Queen nadają klimatu i budują napięcie. Nie brakuje romantycznych kawałków i w tej roli spełnia się choćby spokojny, uczuciowy "Storm Baby". Dalej warty uwagi jest bez wątpienia rozbudowany i bardziej progresywny "Lost on the Road to Eternity", w którym gościnnie pojawia się Tobias Sammet. Singlowy "Without Love" też zachwyca prostą formą i niezwykłą przebojowością. Jednym z ostrzejszych i ciekawych pod względem aranżacji jest bez wątpienia "tell me what you've got to say", który znów ukazuje progresywne oblicze kapeli. Duża hard rocka mamy też w "Ya wanna be someone" w którym ważną rolę odgrywają klawisze, które nadają poważniejszego tonu. Lekki, stonowany "Glory to Ashes" ma bardzo fajne rozwiązania gitarowe i swego rodzaju finezyjność nasuwa najlepsze lata Ritchiego Blackmore'a. Coś pięknego, nic tylko słuchacz. Całość zamyka podniosły, marszowy momentami "King of The World", który również przemyca coś z Queen. Świetne zakończenie tej magicznej płyty.
Nie wiem jak Magnum to robi, ale zawsze przy wydaniu ich płyty jestem oczarowany. Tworzą magiczny świat, który wchłania słuchacza i traci się poczucie czasu przy ich muzyce. Najnowszy krążek to swoista kontynuacja tego co ostatnio wydali. Jest lekkość, dużo ciekawych riffów i pomysłowych rozwiązań. Klasyka sama w sobie. Tak to już jest z Magnum, że wciąż mają sporo do zaoferowania i po prostu nigdy nie zawodzą. Jak dla mnie kandydat do płyty miesiąca styczeń 2018. Warto wypatrywać tej perełki.
Ocena: 9.5/10
środa, 20 grudnia 2017
FROZEN CROWN - The fAllen King (2018)
Już 9 lutego 2018 nakładem Scarlet Records ukaże się debiutancki album formacji Frozen Crown. Pozycja ta skierowana będzie do fanów Sonata arctica, Nightwish czy Orden Ogan. W ich muzyce słychać wpływy również dobrze znanego fanom niemieckiej sceny metalowej Orden Ogan. Band ten korzysta z znanych patentów zarówno z heavy/power metalu jak i symfonicznego metalu. Mieszanie tych różnych elementów wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Zespół stawia na chwytliwe melodie, epickie refreny, a także na klimat folkowy. Tak więc nie brakuje patentów wyjętych z Iced earth, Iron Maiden czy nawet Children of Bodom. Federico Mondeli to główny kompozytor, klawiszowiec i wokalista. Słychać, że ma spory wpływ na styl i jakość muzyki Frozen Crown. Dobrze wpasowuje się w to wszystko wokalistka Giada, która czyni materiał bardziej podniosłym i zróżnicowanym. Okładka jest klimatyczna i przyciąga uwagę. Również aspekt brzmieniowy wypada bardzo dobrze, tak więc nie ma powodów do narzekania. Sama zawartość to 10 bardzo dobrze wyważonych utworów. To przede wszystkim lekki, przebojowy otwieracz w postaci "Fail no more", który atakuje nas mocnym riffem rodem z płyt Firewind. Więcej symfonicznych patentów na miarę Nightwish mamy w chwytliwym "To infinity". Dla fanów power metalu w stylu Sonata Arctica band przygotował petardę w postaci "Kings". Marszowy " I am tyrant" to ukłon w stronę epickiego heavy metalu i w tej sferze band też sobie radzi bardzo dobrze. Zespół nie spuszcza z tonu i kolejny kawałek to "The shieldmaiden" choć liczy 6 minut, to i tak nie nudzi. mamy tutaj sporo ciekawych melodii i atrakcyjnych popisów gitarowych. Co ciekawe zespół nie poległ przy balladowym "Chasing Lights", który jest bardzo urokliwy. Warto też wspomnieć o nieco komercyjnym "Across the sea", który czerpie z twórczości Nightwish. Jednym z najlepszych na płycie jest energiczny "Everwinter" i w zasadzie w podobnej tonacji jest zamykający "Netherstorm", który przemyca nieco patentów z Children of Bodom. Bardzo udana mieszanka gatunków melodyjnego metalu. Zabawa dwóch głosów, dobra zabawa gitarzystów udziela się słuchaczowi od samego początku. warto obczaić ten album na początku roku 2018.
Ocena: 8/10
RESISTANCE - Metal Machine (2017)
Fani power/thrash metalu w wersji amerykańskiej na pewno kojarzą nazwę Resistance, a jeśli nie to jest czas by to zmienić.Jest to kapela stworzona przez dawnych muzyków Heathen i to jeszcze w roku 1987. Niestety nie mam tutaj na myśli kultowego Heathen, ale i tak słychać, że panowie mocno czerpią z thrash metalowych kapel z Bay area. Na swoim koncie mają tylko 3 albumy, a najnowsze dzieło ukazało się po upływie 11 latach. Zespół właśnie powrócił z albumem "Metal machine", który przypadnie do gustu fanom speed/thrash metalu, czy heavy/power metalu. Nie brakuje ostrych riffów i melodyjnych solówek w wykonaniu duetu Burke/Dan. Panowie stawiają na agresję, dynamikę i przebojowość i dzięki temu płyta zyskuje na atrakcyjności. Słucha się tego przyjemnie, bo muzyka prosto z serca. Jest szczerość i pomysłowość, a wtórność jest tutaj miłym dodatkiem. Motorem napędowym zespołu jest znakomity wokalista Robert Hett, który nie tylko ma ciekawą manierę, ale też dobre podłoże techniczne. Nadaje kompozycjom pazura i agresywności. Radzi sobie nawet z coverem Scorpionsów - "Blackout". Jest ostro, ale wciąż słychać, że to kawałek Scorpionsów. Płytę otwiera jednak tytułowy "Metal machine", czyli rozpędzona petarda, w której jest trochę heavy/power metalu i trochę thrash metalu. Ostry i niezwykle przebojowy kawałek. Więcej melodyjności uświadczymy w prostym i dynamicznym "Hail to the thorns". Fani Judas Priest na pewno ucieszy mocny i ostry "Rise and Defand", który mocno czerpie z twórczości Brytyjczyków. "Some gave all" jest stonowany i bardziej w klimacie Iced earth, co nieco urozmaica album.Płyta szybko leci i końcówka krążka jest równie ciekawa. Pojawia się heavy metalowy "Time machine", który zaskakuje energicznym riffem i chwytliwym refrenem. Kolejny mocny punkt tej jakże udanej płyty. Dalej mamy "Dirty Side down", czyli bardziej hard rockowy kawałek, a także zadziorny "Heroes". Każdy utwór to kawał solidnego heavy/power metalu, który zadowoli nawet tych najbardziej wybrednych fanów, którzy cenią sobie ciekawe melodie i ostre riffy. Płyta jest równa, urozmaicona i niezwykle przebojowa. Pozycja obowiązkowa jeśli chodzi o rok 2017.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
wtorek, 19 grudnia 2017
ANVIL - Pounding the pavement (2018)
Kanadyjski Anvil to jeden z tych zespołów, które działa od 1981 i mimo nagrania kilkunastu albumów nie zwojował heavy metalowego rynku. Potrafią grać solidnie, dość mocno, ale brakuje im jakoś weny do tworzenia wielkich albumów, do utworzenia hitów godnych zapamiętania. Ostatnie albumy niestety jeszcze bardziej uwydatniają brak wielkiego talentu Anvil. Najnowsze dzieło "Pounding the pavement", który ma się ukazać 19 stycznia 2018 jest tego niezbitym dowodem, że Anvil nie ma już nic do zaoferowania swoim fanom, a także maniakom heavy metalu lat 80. To zgorzkniały zespół, który gra bez ikry i przekonania. Nowy album to sprawdzone patenty, bardzo bezpieczne, pozbawione pomysłowości. Nawet Steve Kudlow brzmi nijako, zwłaszcza jego wokal jakoś się zestarzał i nie brzmi tak atrakcyjnie jak kilka lat temu. To dopiero początek wad, których pełno na tym albumie. Brzmienie jest jakieś takie stłumione i tylko pogarsza jakość albumu. Sam materiał jest na jedno kopyto i okrojony jeśli chodzi o liczbę ciekawych riffów. Nie ma hitów, ciekawych melodii i w zasadzie ciężko o jakiś pozytywny aspekt. "Bitch in the Box" to zły otwieracz, który zachęca raczej do tego by wyłączyć ten album i dać sobie spokój. Więcej energii ma w sobie "Ego" i tutaj można pochwalić za szybkie tempo i za nieco ostrzejszy charakter. Jednak to tylko cień dawnych lat. Rockowy "Smash your face" wlecze się i nic ciekawego nie wnosi do całości. Kto lubi hard rockowy feeling w stylu Krokus ten polubi radośniejszy "Rock that shit". W dalszej części krążka mamy mroczniejszy "Nanook of the north", który jest bardziej złożony i na pewno bardziej ambitny niż większość utworów na tej płycie. Moim faworytem jest bez wątpienia energiczny "Black smoke", który ma coś z starego motorhead. Całość zamyka rozpędzony "Warning Up", który ma rozgrzać, ale nie do końca się to udaje. Znów są pewne nie dociągnięcia i nie trafiony riff. Anvil swoje złote lata ma za sobą, a najnowsze dzieło pokazuje tylko że czas na emeryturę, bo nie mają już nic do zaoferowania. Tylko dla zagorzałych fanów Anvil, choć i Ci będą zawiedzeni.
Ocena: 4.5/10
niedziela, 17 grudnia 2017
RAGE - seasons of the black (2017)
Patrząc na dyskografię niemieckiego Rage to można odnieść wrażenie, że band idzie w ilość, a nie jakość. Jednak nie da się ukryć, że basista, wokalista i kompozytor Peter Wagner jest ikoną niemieckiego heavy/power metalu. Na swoim koncie ma kilka klasyków, ale ostatnio to różnie było z Rage. Odejście Smolskiego było ciosem, zwłaszcza że nagrany z nim "21" był jednym z najlepszych albumów w dorobku. Jak się okazało "The devil strikes again" też nie jest taki zły, choć już nagrany w nieco odmienionym składzie. Panowie zaznaczyli tym albumem chęć powrotu do korzeni. Toporny heavy/speed/power metal to jest co gra im w sercach. Na nowy album nie trzeba było czekać, bo po roku dostajemy "Seasons of the black". Od samego początku zapowiadał się nam ciekawy krążek, który zachęcał intrygującymi materiałami promocyjnymi. Ten album to nie żadna rewolucja w heavy metalu, ani też punkt zwrotny w dyskografii Rage. To znakomita kontynuacja poprzednich albumów i z jednej strony jest brud, zadziorność speed/power metal a z drugiej przebojowość i melodyjność znana nam z "21". Brzmienie jest takie typowe dla tego zespołu. Słychać w tym niemiecką toporność i brud. Idealnie to pasuje do stylu w jakim obraca się Peter i spółka. A jaki jest materiał? Utwory same się bronią. Tytułowy "Seasons of the black" jest ostry, nieco thrash metalowy, ale w pełni oddaje to co najlepsze w Rage. Na plus duża melodyjność i ostry riff, a także klasyczne patenty znane z pierwszych płyt Rage, Nowy album to przede wszystkim sporo atrakcyjnych melodii i power metalowej jazdy i dowodem tego jest energiczny "Serpents in disguise". Płytę promował chwytliwy "blackened karma", który zachwyca podniosłym refrenem i zadziornością. Więcej power metalu w niemieckim wydaniu mamy w "Time Will Tell", który nieco przypomina dokonania Iron Savior. W podobnej konwencji utrzymany jest agresywny "Walk among the dead", czy nieco thrash metalowy "all we know is not". To tylko potwierdza, że Rage jest w świetnej formie. Spokojnie się dopiero robi przy "Gaia", który pełni rolę przerywnika. Końcówka płyty jest równie emocjonująca i ten fakt potwierdza judasowy "Justify". Jednym z tych najbardziej rozbudowany kawałek na płycie i zarazem jeden z tych najciekawszych. Przemycono tutaj sporo chwytliwych motywów. Całość wieńczy klimatyczny i piękny "Farewell". Rage pokazał tutaj klasę. Płyta nie ma słabych punktów i każdy utwór to prawdziwa uczta dla maniaków heavy/power metal. Rage przeżywa drugą młodość i słychać, że zmiany personalne dały nieco świeżości zespołowi. Jeden z najlepszych albumów tej formacji.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
czwartek, 14 grudnia 2017
GALDERIA - Return of the cosmic men (2017)
A to płyta, która podbija serca fanów power metalu, którzy żyją starymi płytami Gamma Ray, Helloween, Freedom Call czy Dreamtale. Płyta dopieszczona od strony technicznej jak i stricte muzycznej. O Galderia będzie się długo rozmawiać z fanami power metalu w klasycznej odmiany, który swój boom przeżył w latach 90. Choć nikt ich dobrze nie zna, to dzięki najnowszej płycie na długo zostanie w pamięci i sama nazwa będzie bardziej rozpoznawalna. "Return of the cosmic men" to drugi krążek francuskiej formacji, która tak naprawdę działa od 2006r. Jestem mile zaskoczony tym co usłyszałem na płycie. Melodie są chwytliwe, wciągające i zapadające w pamięci. Wokal boba to kolejny mocny punkt zespół i znakomicie współgra z tym co wygrywa duet Tom/ Julian. Klawisze tutaj są proste i nadają całości niezłej melodyjności, a najlepsze że nie są zbyt słodkie i nie zdominowały całości. Kiedy odpalamy płytę, to od razu atakuje nas petarda w postaci "Shining Unity". Znana formuła jest słyszalna od pierwszych sekund. Ile razy można było to uświadczyć na płytach Gamma Ray czy Freedom Call. Konwencja Galderia i ich pomysł na power metal mi bardzo odpowiada, bo nawiązuje do najlepszych lat power metalu. Fani Dreamtale na pewno pokochają zadziorny i przebojowy "Blue Aura", który pokazuje zespół w nieco innym charakterze. Tak powinien grać obecnie axxis. Stonowany i bardziej urozmaicony "living forevermore" jest utrzymany w klimacie melodyjnego heavy metalu.Dalej mamy "High up in the air", który nawiązuje do twórczości Kai Hansena i skojarzenia z "I want out" są jak najbardziej na miejscu. Nie mogło zabraknąć wzruszającej ballady i w tej roli sprawdza się "Wake up the world". Trzeba przyznać, że album kryje sporo power metalowych petard i melodyjny "Legions of the light" czy rozbudowany "The return of the cosmic men". Nie ma co, Galderia pokazał klasę i jak grać wysokiej klasy radosny i energiczny power metal, który zachwyca ciekawymi melodiami i pomysłowością. Jest to bardzo szczere granie, które płynie prosto z serc muzyków i ja to kupuje. Gratka dla fanów power metalu.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
wtorek, 12 grudnia 2017
DARK AVENGER - The Beloved Bones: Hell (2017)
Fani power metalu za pewne już mieli styczność z brazylijskim Dark avenger, a jeśli jest ktoś kto nie słyszał na co stać ten zespół to jest ku temu niezła okazja. Zespół po 4 latach powraca z nowym krążkiem i "The Beloved Bones: hell" to trzeci album tej formacji. Działają od 1993r i pokazali nie raz, że trzeba się z nimi liczyć. Band wie jak grać ostry, dynamiczny i dojrzały heavy/power metal i wykorzystują przy tym patenty znane z Steel Prophet, Crimson Glory, Adagio czy Lost Horizon. Dark Avenger na nowym dziele pokazuje, że znają się na rzeczy i mogą śmiało konkurować z najlepszymi zespołami. Płyta jest dojrzała, mroczna, agresywna i urozmaicona, dzięki różnym ciekawym rozwiązania. Soczyste i dynamiczne brzmienie, wysokiej klasy wokal Mario Linharesa, czy pomysłowy duet gitarzystów sprawiają, że płyta jest bezbłędna.
Tytułowy "The Beloved Bones" wprowadza nas w ten mroczny świat i już od razu nam zwiastuje, że mamy do czynienia jednym z najlepszych albumów roku 2017. Dalej mamy rozpędzony i energiczny "Smile back to me", w którym zespół odkrywa swoje zamiłowania do power metalu, zwłaszcza tego z Stanów Zjednoczonych.Z kolei "King of Moment" urzeka progresywnym charakterem i tajemniczym klimatem. "This loathsome carcass" jest bardziej marszowy i stonowany w swojej konstrukcji, choć w niczym to nie umniejsza tej kompozycji. Na płycie nie brakuje przebojów co potwierdza to "Parasite" czy rozpędzony "Empowerment". Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Purple Letter", a całość zamyka spokojniejszy "When Shadows falls".
Płyta jest równa, mroczna i zawiera same wysokiej klasy perełki utrzymane w heavy/power metalowej konwencji. Soczyste brzmienie i zgrani muzycy dają w efekcie znakomicie wyważony materiał, który wciągnie maniaków takiego grania. Warto mieć w swojej kolekcji "The beloved Bones: the Hell".
Ocena: 9/10
Tytułowy "The Beloved Bones" wprowadza nas w ten mroczny świat i już od razu nam zwiastuje, że mamy do czynienia jednym z najlepszych albumów roku 2017. Dalej mamy rozpędzony i energiczny "Smile back to me", w którym zespół odkrywa swoje zamiłowania do power metalu, zwłaszcza tego z Stanów Zjednoczonych.Z kolei "King of Moment" urzeka progresywnym charakterem i tajemniczym klimatem. "This loathsome carcass" jest bardziej marszowy i stonowany w swojej konstrukcji, choć w niczym to nie umniejsza tej kompozycji. Na płycie nie brakuje przebojów co potwierdza to "Parasite" czy rozpędzony "Empowerment". Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest bez wątpienia "Purple Letter", a całość zamyka spokojniejszy "When Shadows falls".
Płyta jest równa, mroczna i zawiera same wysokiej klasy perełki utrzymane w heavy/power metalowej konwencji. Soczyste brzmienie i zgrani muzycy dają w efekcie znakomicie wyważony materiał, który wciągnie maniaków takiego grania. Warto mieć w swojej kolekcji "The beloved Bones: the Hell".
Ocena: 9/10
piątek, 8 grudnia 2017
ADAGIO - Life (2017)
"Archangels in black" , który ukazał się w 2009r to mój ulubiony album francuskiej formacji Adagio. Ta płyta jest agresywna, mroczna, klimatyczna, intrygująca. Z jednej strony progresywna, a zdrugiej mająca power metalowego kopa. Troszkę było mi smutno, że kapela przepadła bez wieści. Teraz po 8 latach Adagio powraca w odmienionym składzie z nowym albumem zatytułowanym "life". Kelly sundown carpenter śpiewał wcześniej w Beyond Twilight, tak więc już gdzieś ocierał się o progresywny symfoniczny metal. Manierę ma ciekawą i potrafi śpiewać zarówno technicznie, jak i agresywnie, a przy tym potrafi budować odpowiedni mroczny nastrój. Co ciekawe w tym roku zasilił też szeregi Civil War. Adagio może nie zmienił swojego stylu przez nowego wokalistę, bowiem dalej gra swoje, ale jest powiew świeżości. Mamy więcej progresywnego metalu, więcej pokręconych motywów i słychać, że zespół czerpie garściami z twórczości Symphony X, "Life" to bardzo dojrzały album i dopracowany. Brzmienie jest soczyste i mroczne, a zawartość urozmaicona i bardzo progresywna. Zespół próbuje przemycić sporo ciekawych elementów i przy tym zaintrygować słuchacza. Czasami może jest przerost formy nad treścią, ale ma to swoje uroki. Płyta nie trafi do każdego bo ma swój klimat i charakter. Singlowy "Subrahmanya
" najlepiej oddaje te cechy. Właśnie taki jest album. Mroczny, złowieszczy, urozmaicony i bardzo progresywny. Nie jest to proste łupu cupu, ale naprawdę dojrzała i wyjątkowa muzyka. Tytułowy "Life" to 9 minutowy kolos, który otwiera ten magiczny album. Kusi tajemniczym klimatem i posępnym riffem. Mrok tutaj przytłacza nas i to jest urok tej kompozycji. "The ladder" to już bardziej power metalowy utwór, choć i tutaj band balansuje między twórczością ayreon, a Symphony X. "The grand spirit voyage" to właśnie przykład takiego przerostu formy nad treścią. Jedynym atutem tego kawałka to świetne popisy wokalne Kelly'ego. Nieco przekombinowany "The darkness machine" to już bardziej progresywne granie, ale też momentami zespół ociera sie tutaj o chaos. Marszowy i teatralny "Secluded within myself" też jest tylko dobry i w zasadzie brakuje mu wykończenia. Całość zamyka bardziej przebojowy "Torn" i w takim kierunku może śmiało iść zespół na kolejnych płytach. "Life" to wyrafinowana płyta, dla maniaków progresywnego metalu, w którym liczą się pokręcone motywy i tajemniczy klimat. Płyta znajdzie swoich zwolenników, a fani Adagio też nie powinni narzekać. Choć nie jest to ideał, to i tak jest to wciąż solidny krążek. Warto poznać jak adagio brzmi po 8 latach przerwy.
Ocena: 6.5/10
Ocena: 6.5/10
wtorek, 5 grudnia 2017
UNISONIC - live in wacken (2017)
Kai Hansen w tym roku wydał album koncertowy pod szyldem Hansen and Friends podczas koncertu wacken, gdzie promował pierwszy solowy krążek. Na Wacken został również zarejestrowany inny koncert z Kaiem w roli głównej i mowa tutaj o Unisonic. W tym roku właśnie udało się wydać pierwszy album koncertowy grupy w której jest nie tylko Kai Hansen, ale też Micheal Kiske, Dennis Ward, Kosta Zafiriou, które już obecnie nie ma w zespole. "Live in wacken" to udany album koncertowy, w którym słychać dobrą zabawę i radość publiczności, że mogą znów widzieć i słyszeć razem duet Kiske/Hansen, to również naprawdę świetnie dobrany zestaw utworów. Każdy znajdzie coś dla siebie.Nie zabrakło power metalowych petard w postaci "For the kingdom" czy "Your time has come", w którym Kai i Mandy dają prawdziwego czadu i pokazują jak zgranym duet gitarowym są. Nie mogło zabraknąć przebojowego i nieco hard rockowego kawałka w postaci "Exceptional", który idealnie promował najnowsze dzieło grupy. Z pierwszego albumu pojawił się melodyjny "My sanctuary" czy pomysłowy "King for a Day", które mają też coś z power metalu i wczesnego Helloween. Jeśli chodzi o Helloween to panowie zagrali "March of Time" i "A little time"z fragmentem "Victim of changes" Judas Priest, w którym czadu daje Micheal Kiske. Mamy też przebojowy "Throne of Dawn", który w początkowej fazie przypomina dokonania Black Sabbath. Warto też wspomnieć o stonowanym, ale też radosnym "Star rider", w którym Kai zabawia publikę, a przy tym w miły sposób nawiązuje do Ghostbusters.Całość zamyka hicior w postaci "Unisonic", który przypomina stare dobre czasy helloween. Bardzo klimatyczna i dynamiczna koncertówka, która przywołuje wspomnienia i kultowy "live in the uk" helloween. Dla fanów Kiske i Hansena pozycja obowiązkowa.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
sobota, 2 grudnia 2017
STEREO NASTY - twisting the blade (2017)
Heavy metal swój najlepszy okres miał bez wątpienia w latach 80. Wtedy nie trzeba było wiele by zachwycić słuchacza. Miłość do heavy metalu i pomysłowość zwyciężały i szybko zyskiwały rzesze fanów. Heavy metal naszych czasów stawia na agresywność, mocne brzmienie i nowoczesność. Jednak nie brakuje też szerokiego grona maniaków, którzy się wychowali na muzyce Wasp, Judas Priest, saxon, czy Crossfire. Ci maniacy tworzą swoje własne zespoły i grają old schoolowy heavy metal na wzór tamtych zespołów, na wzór lat 80. Oddają hołd dla heavy metalu w najlepszy sposób. Do takich kapeli na pewno trzeba zaliczyć Stereo Nasty, który pochodzi z Irlandii. W 2015 r błysnęli świetnym debiutem i nic dziwnego, że po dwóch latach powrócili z nowym dziełem. W tym roku Stereo Nasty nagrał świetny album, który może powalczyć o tytuł najlepszej płyty roku 2017. Tak "Twisting the Blade" to wycieczka do lat 80, do złotych czasów heavy metalu.
Image zespołu jaki widać na różnych zdjęciach, czy materiałach promocyjnych, czy tez okładka "Twisting the Blade" od razu przywołują na myśl lata 80. Jest gdzieś ta prostota, ten dreszczyk grozy, ta surowość w brzmieniu i ta magia, która pojawiała się na płytach z tamtego okresu. "Twisting the Blade" jest jeszcze ostrzejszy i jeszcze bardziej przebojowy niż debiut. Zespół podkręcił tempo i wyszedł im majstersztyk. Do tego dochodzi świetna praca Adriana na gitarze, który stawia na ostre riffy i chwytliwe solówki. Główną atrakcją jest bez wątpienia wysokiej klasy wokal Micka, który śmiało mógłby zagrać w takich kapelach jak Wasp, Judas Priest czy Crossfire. Idealny skład i nie ma się do czego przyczepić. Sam materiał może nieco krótki, ale za to bardzo treściwy. 35 minut czystego heavy metalu najwyższej klasy.
"Kill or Be killed" przesiąknięty jest NWOBHM i można doszukać się tutaj patentów Judas Priest czy nawet iron maiden. Klimat lat 80 jest jak najbardziej wyczuwalna. Kiedy wkracza riff "No one gets out alive" to od razu na myśl przychodzą klasyki Accept. Hard rockowy feeling sprawdza się tutaj bez dwóch zdań. Jeszcze ostrzejszy w swojej konstrukcji jest "Reflections of Madness" , w którym można doszukać się ukłonów w stronę amerykańskiego power metalu. Helstar a może nawet Jag panzer. "Near dark" wyróżnia się pomysłową partią basu i taką prostotą. Najdłuższym utworem na płycie jest "Through the void" o marszowym i nieco stonowanym tempie. Echa Mercyful fate można doszukać się w złowieszczym i zadziornym "Haunting The Night". Można tutaj poczuć dreszczyk grozy. Tytułowy "Twisting the blade" to znów ukłon w stronę topornego, niemieckiego heavy metalu. Całość zamyka petarda "Becoming the beast" to znów ukłon w stronę Judas Priest, ale nie tylko.
Szczęka mi opadła po wysłuchania albumu. Jednak można jeszcze grać w starym stylu i na równie wysokim poziomie co w tamtych czasach. Płyta brzmi jakby powstała właśnie w latach 80 i to jest jej urok. Stereo nasty wymiata!
Ocena: 10/10
Image zespołu jaki widać na różnych zdjęciach, czy materiałach promocyjnych, czy tez okładka "Twisting the Blade" od razu przywołują na myśl lata 80. Jest gdzieś ta prostota, ten dreszczyk grozy, ta surowość w brzmieniu i ta magia, która pojawiała się na płytach z tamtego okresu. "Twisting the Blade" jest jeszcze ostrzejszy i jeszcze bardziej przebojowy niż debiut. Zespół podkręcił tempo i wyszedł im majstersztyk. Do tego dochodzi świetna praca Adriana na gitarze, który stawia na ostre riffy i chwytliwe solówki. Główną atrakcją jest bez wątpienia wysokiej klasy wokal Micka, który śmiało mógłby zagrać w takich kapelach jak Wasp, Judas Priest czy Crossfire. Idealny skład i nie ma się do czego przyczepić. Sam materiał może nieco krótki, ale za to bardzo treściwy. 35 minut czystego heavy metalu najwyższej klasy.
"Kill or Be killed" przesiąknięty jest NWOBHM i można doszukać się tutaj patentów Judas Priest czy nawet iron maiden. Klimat lat 80 jest jak najbardziej wyczuwalna. Kiedy wkracza riff "No one gets out alive" to od razu na myśl przychodzą klasyki Accept. Hard rockowy feeling sprawdza się tutaj bez dwóch zdań. Jeszcze ostrzejszy w swojej konstrukcji jest "Reflections of Madness" , w którym można doszukać się ukłonów w stronę amerykańskiego power metalu. Helstar a może nawet Jag panzer. "Near dark" wyróżnia się pomysłową partią basu i taką prostotą. Najdłuższym utworem na płycie jest "Through the void" o marszowym i nieco stonowanym tempie. Echa Mercyful fate można doszukać się w złowieszczym i zadziornym "Haunting The Night". Można tutaj poczuć dreszczyk grozy. Tytułowy "Twisting the blade" to znów ukłon w stronę topornego, niemieckiego heavy metalu. Całość zamyka petarda "Becoming the beast" to znów ukłon w stronę Judas Priest, ale nie tylko.
Szczęka mi opadła po wysłuchania albumu. Jednak można jeszcze grać w starym stylu i na równie wysokim poziomie co w tamtych czasach. Płyta brzmi jakby powstała właśnie w latach 80 i to jest jej urok. Stereo nasty wymiata!
Ocena: 10/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)