piątek, 15 sierpnia 2014

ACCEPT - Blind Rage (2014)

Wiele legend heavy metalu spoczęła na laurach, ponieważ swoje już zrobili i nic nie muszą udowadniać. Jednak czy wyrobienie marki i nagranie w przeszłości kilka klasyków zwalnia z dalszego przykładania się do tworzenia muzyków? Właśnie, że nie. Prawdziwa legenda to zespół, który wciąż trzyma fason, wciąż nagrywa albumy na miarę klasyków, wciąż jest w dobrej formie. Który z bandów przeżywa drugą młodość? Bez wątpienia Accept. Mieli kryzys w latach 90, długo nie dawali o sobie znać i właściwie fani Accept byli skazani na to co grał Udo. Nowy rozdział Accept z nowym wokalistą – Markiem jest póki co równie udany co rozdział z lat 80. Wciąż jest w nich ta energia, ta moc i ta pasja. To jedna z tych legend, która wciąż nagrywa bardzo dobre albumy i pokazuje jak grać heavy metal naszych czasów. Był „Blood of The Nations” i prawdziwy szok, że można nagrać taki album i to jeszcze bez Udo. „Stalingrad” potwierdzał wielkość i rozwijał pomysły z poprzedniego krążka. Czym że jest więc „Blind Rage” czyli najnowsze dzieło niemieckich metalowców?

To, że będzie to trzeci album w tej samej formule, o takim samym, ostrym dźwięku i podobnej stylizacji to było niemal wiadome od początku. Jednak jak to bywa w przypadku wyczekiwania największych premier roku, pojawiają się wątpliwości, rodzą się pytania. Jednym z nich jakie się nasuwało, czy to już nie będzie przesada nagrać kopię dwóch poprzednich albumów? A drugie pytanie, które nie dawało mi spokoju, czy faktycznie muzycy mają rację i „Blind Rage” jest bardziej klasycznym albumem niż dwa poprzednie? Nie ma zaskoczenia w kwestii wydźwięku albumu, jego kształtu, bowiem tak wielu osób przypuszczało mamy kontynuację dwóch poprzednich albumów. Typowy heavy metal w stylu Accept. Jest ostro, szybko, jest melodyjnie, są podniosłe chórki. To cieszy. Jednak tutaj pojawia się pewien problem. Zespół wykorzystał najlepsze pomysły i tym razem dostajemy oklepane riffy i niezbyt przekonujące refreny. Ostatecznie jest to wszystko przewidywalne i niezbyt porywające. Kompozycje mają słabszego kopa. A jednak mimo tego stanu rzeczy, słucha się nowego materiału całkiem przyjemnie, bowiem muzycy odwalają kawał dobrej roboty. Zwłaszcza wokal Marka i popisy gitarowe Wolfa zasługują na szczególną pochwałę. To oni są ozdobą tego wydawnictwa i to dzięki nim jest to wciąż dobra muzyka. Klasyczny album Accept? Nie jest to drugi metal, czy „Balls to the Wall”, ale nie brakuję kilka cytatów z tych albumów. Bo jak tu traktować, melodyjne otwarcie „Stempade” który przypomina to z „Metal Heart” czy hard rockowy „Dark side of my heart”? Są to miłe akcenty i chciałoby się jak najwięcej takich smaczków usłyszeć, ale zespół woli inne rozwiązania. Mam wrażenie, że zespół nagrał bardziej ugrzeczniony i wyrachowany materiał niż poprzednio. Podążają utartymi szlakami i nawet nie próbują zaskoczyć słuchacza. Chyba, że „Fall of The Empire” uznamy za taką miłą niespodziankę. Zespół tutaj odchodzi w stronę mrocznego, ponurego grania i jest to bliskie nieco Grave Digger czy Hammerfall. Bardzo dobry przykład true, epickiego metalu. Jeden z najjaśniejszych momentów na nowym albumie. Gitary są soczyste, pełne energii i gdy wsłuchamy się w melodie i riffy to można naprawdę poczuć potęgę heavy metalu. Już otwieracz „Stempade” który promował album znakomicie to odzwierciedla. Prawdziwa petarda i szkoda, że takich kawałków jest tutaj w mniejszości. „Dying Breed” to typowy, wręcz podręcznikowy kawałek Accept i najlepsze w nim to nic innego jak wciągający refren. Największą frajdę sprawił mi już wcześniej wspomniany „Dark side of my heart”. Jest bardziej hard rockowy, bardziej klasyczny i brzmi jak zagubiony utwór z albumu „Metal Heart”. Może czas wrócić do takiego grania i odstawić niego agresję i powagę? Najlepszy riff i najwięcej energii udało się ulokować w „Trail of Tears” i to jest szybki i bez kompromisowy heavy metal. „Wanna be Free” chyba miał być czymś pokroju „Shadows Soldiers”. Dobry pomysł, dobre wmieszanie hard rocka w to wszystko, ale efekt nie zachwyca w pełni. Nudą na poważnie zaczyna wiać w „200 Years” i ciężko przetrawić do końca ten utwór. Z kolei „Blodbath mastermind” raczy nas cięższym riffem i szybkością, ale to też nie wiele pomaga. Uleciała przebojowość, pomysłowość i zamiast tego jest rutyna i powielanie pewnych motywów. Spokojniejszy, bardziej hard rockowy „From The Ashes we Rise” przywraca wiarę, że jeszcze może coś dobrego nas spotkać na „Blind Rage”. To jest kolejny hit, który brzmi jak kawałek bardziej w stylu Udo, choć fani „Russian Roulette” powinni być zadowoleni. Potencjał był też w „The Course”, ale też tutaj nie obraną żadnego kierunku, przez co wyszedł nijaki kawałek. Na koniec dostajemy „The Final Journey”, który sprytnie również posłużył do promocji. Jest to kolejny mocny punkt tej płyty. Jest agresja, jest pomysłowy i zapadający w pamięci riff, pędząca sekcja rytmiczna i magiczny Wolf, który przedziera się tutaj przez różne motywy, również te nam wszystkim znane. Solówki na miarę klasycznych albumów.

Może materiał jest bardziej oklepany, bardziej przewidywalny i zagrany jakby na miarę, według wcześniej opracowanego planu. Przez co brakuje lekkości, zaskoczenia, tej świeżości. „Blind Rage” to solidny heavy metal, to Accept jaki znamy, zwłaszcza z dwóch ostatnich płyt, jednak to już brzmi jak słaba wersja „Stalingrad” czy „Blood of The nations” i nie robi już takiej furory. Patrząc jednak na to co robi Accept, a inne wielkie zespoły, to wciąż Accept jest zwycięzca i prawdziwą żyjącą legendą.

Ocena: 6.5/10

2 komentarze:

  1. Tylko średni poziom tego albumu,2 poprzednie lepsze,ale słuchać się da. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po premierze zjechałem ten krążek, ale teraz (po wielu odsłuchach) zdałem sobie sprawę, że płyta trafia do mnie. Na „Blood of The Nations” i „Stalingrad” było za dużo wypełniaczy, tu są może max 2, tak więc „Blind Rage” górą :)

    OdpowiedzUsuń