poniedziałek, 23 stycznia 2017

FIREWIND - Immortals (2017)

Ostatnie lata działalności Firewind najlepiej przemilczeć. Po wydaniu świetnego, energicznego i przebojowego „The premonition” zespół znacznie obniżył poziom swojej muzyki. Nie pomagała obecność świetnego Gus G, ani wokalisty Apollo, który nadał zespołowi nowej świeżości i jakości. Kiedy Firewind wydał z nim „Allegiance” to można było poczuć pewne zmiany i lekkość. Zespół nabrał mocy i pokazał, że jest elastyczny. Tak era Apollo była wielka i znacząca, jednak trzeba było dokonać zmian, by Firewind nie popadł w stagnację. „Few Againts many” był słaby i nijaki, dlatego nie dziwi mnie to że Firewind opuścił Apollo Papathanasio. Każdy z muzyków zajął się karierą solową, w dodatku Apollo realizuje się w hard rockowym Spiritual Beggers. Koniec końców Gus G zaliczał kolejne spadki formy, a jego solowe albumy które się ukazały w ostatnim czasie to nic innego jak wielkie rozczarowanie. Gdzieś się pogubił i zatracił swoją tożsamość. Wskrzeszono Firewind, zatrudniono Henninga Basse'a, który zasłynął dzięki Metallium, Brainstorm, czy występom podczas koncertów Gamma Ray. Pojawiła się nadzieja, że najnowsze dzieło „Immortals” będzie powrotem do korzeni Firewind.

Rzeczywiście tak jest. Od strony stylistycznej słychać nawiązania do starych płyt. Gus G przypomniał sobie jak grać melodyjny, energiczny i przebojowy power metal. Nie brakuje mocnych riffów, ciekawych przejść czy złożonych solówek, które kryją wiele chwytliwych melodii. Muzyka Firewind znów dostarcza sporo frajdy i jest bardziej przystępna. Nie ma grania na siłę, jest fantazja, jest pomysłowość, a to czyni album wyjątkowo mocnym. Okładka bardziej klasyczna, ale idealnie oddaje to czym jest „Immortals”. To koncepcyjny album, który zabiera nas do Grecji z czasów starożytnych, do wojen pod Termopilami i Leonidasa. Bogata kultura tamtego kraju w końcu została wykorzystana przez grecki Firewind. To nie jedyna cecha, która wyróżnia nowy krążek Firewind na tle innych. Krążek jest bardzo spójny, ale jego wyjątkowość wynika również z partii wokalnych Henninga. Jest on świetnym wokalistą, który potrafi nadać kompozycjom ostrego charakteru. Idealnie wpasował się do muzyki Firewind, choć nie od dziś się obraca w takich rejonach muzycznych. Nie ukrywam, że bardziej widziałbym go w Gamma Ray, ale co zrobić. Na płycie mamy 10 utworów i w zasadzie nie ma słabych punktów.

Na sam start mamy energiczny, rozpędzony „Hands of Time”, który napędza ciekawy główny motyw, a także duża dawka przebojowości. Przypominają się od razu najlepsza dzieła Firewind. Henning od razu daje czadu i pokazuje, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Gus G też bardziej ożył i daje niezły popis w solówkach. Kolejną petardą jest ostrzejszy „We defy”, który ma coś z „The prominition” i mam tutaj na myśli „Into the Fire”. Te kompozycje charakteryzuje podobny mocny i zadziorny riff. Płytę promował „Ode to Leonidas” i tutaj zespół trafił w dziesiątkę. Kawałek jest energiczny, prosty i przebojowy. Co z tego, że słychać tutaj motyw z „Eletric Eye” Judas Priest. Linie wokalne Henninga są tutaj imponujące. Potrafi budować nastrój i przenieść słuchacza do innego wymiaru. To jest Firewind taki jaki kocham i dobrze że chłopaki wrócili do korzeni, do tego co robią najlepiej. Zapędy Judas Priest można też usłyszeć w bardziej heavy metalowym „Back on the Throne”. Bob Katsionis zrobił tutaj klimatyczny wstęp i nadał kawałkowi przestrzeni i lekkości. Bardziej złożony jest bez wątpienia 6 minutowy „Live and die by the sword”, w którym zespół pokazuje epicki charakter. Początek jest bardziej spokojny i klimatyczny, z kolei dalsza część jest bardziej zadziorna i power metalowa. „Wars of Ages” to też taki typowy utwór w stylu Firewind. Jest nutka progresywności, jest mocny i chwytliwy riff i przebojowy refren. Znów kłania się okres z „The prominition”. Z kolei „Lady of 1000 Sorrows” pełni rolę utworu bardziej rockowego i balladowego. Chwila od początku przy dojrzałych melodiach i rockowym feelingu. Na płytach „Firewind” często pojawiały się instrumentalne kawałki, które były popisami Gus G. „Immortals” to właśnie tego typu kawałek, z tym że poziom i styl przypomina te instrumentalne z pierwszych płyt, co jest bez wątpienia atrakcją płyty. „Warriors and saints” to kolejny szybki, melodyjny i energiczny utwór, który ukazuje w jak dobrej formie jest obecnie Firewind. W podobnej konwencji utrzymany jest zadziorny „rise from the ashes”. Znajomo brzmi też bonusowy „Vision of tommorow”, ale taka jest właśnie ta płyta.

Pełna znanych chwytów, riffów czy melodii, bo przecież takie zagrywki Firewind nie raz stosował. Właśnie o to chodziło, by grać tak jak za dawnych lat, bez względu na sposób. „Immortals” jest równy, energiczny i równie przebojowy co pierwsze wydawnictwa, tak więc udało się osiągnąć niemożliwe. Nie wiem czy jest to ich najlepszy album, ale z pewnością najlepszy w ich katalogu. 9 lat czekania na dobry album Firewind to kawał czasu, ale warto było. Oby era Henninga Basse'a trwała długo, bo jest świetny w Firewind.

Ocena: 8.5/10

2 komentarze:

  1. Ja jestem dopiero po paru odsłuchach całości, ale jest naprawdę dobrze i bardzo solidnie. W pełni zgadzam się z recenzją, a swoją wrzucę na początku lutego ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A i jeszcze jedno: mnie i moje oczy cieszy, że wreszcie zacząłeś robić akapity. Tak trzymaj! :)

    OdpowiedzUsuń