niedziela, 17 marca 2013

LADY SABRE - Enchanted (1989)


Zespołem jednej płyty, który działał w latach 80 i który zapisał się w historii metalu amerykańskiego jako amerykańska wersja WARLOCK, z wpływami również rodzimego CHASTAIN. Tym zespołem jest LADY SABRE, który został założony w 1985 roku z myślą o graniu bardziej melodyjnego metalu, co wyróżniło kapelę na tle innych amerykańskich grup. Bardziej europejski wydźwięk, melodyjny styl grania, która można określić jako krzyżówkę hard rocka i heavy metalu, z pewności sprawiły, że debiutancki album” Enchanted” z 1989 r był bardziej ukłonem w stronę europejskiego heavy metalu spod znaku WARLOCK, czy też ACCEPT.   

LADY SABRE może wyróżniał się na tle innych kapel swoim stylem, lekkością, melodyjnością, wokalistką Sandrą Thomas, która miała w swoim głosie sporo cech, które można przypisać do glam metalu i ta nutka spokoju, delikatności gdzieś tam zawsze jest słyszalna. Choć kapela się wyróżnia nazwą zespołu, bardziej europejskim wydźwiękiem, to jednak żadnej rewolucji nie dokonała, ani też nie wybiła się niczym nadzwyczajnym, a ich debiutancki album to tak naprawdę żadne arcydzieło,a jedynie dobry heavy metalowy album z dużą dawką melodii, fajnego klimatu. Co kryje się za tą rycerską okładką? 

 
Materiał przemyślany, dość równy i zajmujący ponad godzinę, ale to nie powinno nikogo dziwić skoro mamy 15 utworów. Wszystkie melodyjne, zróżnicowane i dobrze zaaranżowane. Muzycy nie odwalają jakiejś fuszerki, która ma zły wpływ na jakość muzyczną kompozycji. Solidność, czy też dopracowanie to cechy, które się nasuwają w przypadku materiału. Można również dopisać tutaj melodyjność, czy też lekkość. Do tego dochodzi klimat, który w głównej mierze jest konstruowany przez nieco przybrudzone, nieco surowe brzmienie. Dopracowanie daje o sobie znać nie tylko w przypadku brzmienia i całej produkcji albumu, ale również samych kompozycji. Z czego wynika fakt, że kompozycje są na tym wydawnictwie solidne i godne uwagi? W dużej mierze z pomysłowości i tego co potrafią muzycy. Wokalistka zapewnia łagodność, melodyjność, buduje klimat, sekcja rytmiczna jest od dynamiki, od nadawania mocy utworom, zaś gitarzysta Chris Warren jest odpowiedzialny za ostre riffy, chwytliwe melodie, zapadające w głowie motywy gitarowe, które nasuwają poniekąd niemiecką scenę metalową i takie zespoły jak WARLOCK czy ACCEPT, ale nie tylko bo słychać HELLION, STEELOVER czy CHASTAIN. Muzycy choć nie są utalentowanymi ludźmi, którzy wyróżniają się na tle innych, ale swoje zadanie spełniają i tworzą udane kompozycje. 

Na co warto zwrócić uwagę w tym długim materiale? Z pewnością na mocny otwieracz „Enchanted”, który łączy w sobie mrok i stonowanie BLACK SABBATH z zadziornością JUDAS PRIEST. „Desert Sun” wyróżnia się ciekawą pracą gitar i prostym, chwytliwym riffem. Taka bojowa petarda „Iron Overload” to już prawdziwa atrakcja tego albumu i na tym się nie kończy. Nieco hard rockowy „Love from Afar” nasuwający twórczość WARLOCK też jest godny uwagi. Nie można pominąć energicznego „Your Love is deadly Weapon”, czy melodyjnego „Sudden Attack”, które nasuwają twórczość ACCEPT. Zamykający „At The End Of Time” pokazuje czego jest tez pełno na albumie, czyli wolniejszych, bardziej klimatycznych utworów, gdzie zostają wykorzystane klawisze dla lepszego efektu, gdzie więcej jest popisów instrumentalnych, co też dodaje uroku całości. Reszta też całkiem dobra, ale co za dużo to nie zdrowo.

Jeżeli ktoś lubi melodyjny heavy metal z lat 80 i hard rockowy feeling, kobiecy wokal i dużo finezyjnych solówek to z pewnością powinien się zapoznać z tym zespołem i ich jedynym albumem „Enchanted”, bo jest to wydawnictwo z którymi miło można spędzić czas.

Ocena: 6/10

sobota, 16 marca 2013

GAMMA RAY - Master Of Confusion EP (2013)

Rok 2012 miał być rokiem UNISONIC, a rok 2013 rokiem GAMMA RAY, tak głosił bóg power metalu Kai Hansen. Pierwsza obietnica została spełniona i pod szyldem UNISONIC ukazał się debiutancki album, gdzie znów mamy w jednym zespole Kaia Hansena i Micheala Kiske, a więc dwóch najważniejszych osobistości, które stworzyły słynny „Keeper Of the seven Keys” HELLOWEEN. Mamy rok 2013 i co ?

Pojawiła się zapowiedź, że Kai Hansen po raz drugi wyruszy w trasę z starym swoim zespołem, a mianowicie HELLOWEEN, który promuje „Straight out Of hell”. Tak o samym tourne pod nazwą HELLISH ROCK part 2 było głośno, o albumie HELLOWEEN też, a o samym albumie GAMMA RAY nic. Cisza była dobijająca i powiększała niepokój, że jednak zespół się nie wyrobi i tak też się stało. Album, który miał się ukazać wiosną został przesunięty na koniec tego roku, ewentualnie początek roku 2014. Jednakże nowa trasa oznacza promowanie czegoś nowego i Kai dobrze o tym wiedział. Dlatego postanowił nie wyruszać w trasę z pustymi rękoma i postanowił wydać mini album „Master Of Confusion”, który miał choć trochę uspokoić fanów GAMMA RAY i mniej więcej zaprezentować to czego będzie można się spodziewać po nowym albumie, który się ukaże w bliższej przyszłości. Premiera tego dzieła została przewidziana na 15 marca tego roku i jaki jest ten nowy mini album? Co zawiera? Jak brzmią nowe utwory, które pilotują pełnometrażowy album?         

O tym za chwile, bo jednak nie można tutaj pominąć jednej jakże istotnej kwestii. GAMMA RAY to marka, która znana jest z solidności, przebojowości, chwytliwych melodii, wyjątkowego wokalu Kaia, jego pomysłowości i ten zespół został oparty na jego doświadczeniu. Jednak w latach 90 ustabilizował się już ten właściwy skład, który tworzyli Hansen, Schlachter, Richter i Zimmermann. W tym składzie nagrany zostały takie klasyki jak „Somewhere Out In Space”, „Powerplant” czy „No World Order”. Ostatni album w takim składzie to oczywiście „To The Metal” z 2010 roku, który był bardzo solidnym albumem, może bardziej metalowym, ale wciąż na poziomie tego zespołu. Pewien rozdział zamknięty i został otwarty nowy, bowiem w zespole pojawił się nowy perkusista, a mianowicie Micheal Ehre, który powinien niektórym być znany z METALLIUM. Od razu pojawiły się w mojej głowie pytania: jak to wpłynie na muzykę i relacje w zespole, atmosferę?

Inny problem, który tykał się GAMMA RAY to pożyczanie od innych zespołów i dla jednych była to kwestia rażąca i dla innych szczegół mniej istotny, ale sprawiający, że rozrywka jest gwarantowana. No i dochodzi do tego fakt, że Kai ma teraz dwa zespoły, nie dawno wydał album z UNISONIC i masa koncertów. Jak to wszystko ma się do nowego mini album, który właśnie ujrzał światło dzienne? Czy jest to GAMMA RAY metalowa jak na „To The metal” czy może coś bardziej na miarę „No World Order”?

„Master of Confusion” to mini album o tyle ciekawy, bo jest dość długi i całość trwa ponad 55 min co jest dość nie typowe jak na EP, ale to jest jeden z tych powód, dla których warto kupić to wydawnictwo i nie będzie się żałowało, że źle się zainwestowało. Inną jakże istotną kwestią, która sprawia, że o tym minie albumie będzie się pamiętać to również klimatyczna, kolorystyczna i pełna detali okładka, oddająca to co najlepsze w okładkach GAMMA RAY i jest ona bardziej w stylu tego zespołu, aniżeli „To The Metal”. Od strony technicznej, czy też brzmieniowej mamy kontynuacje z „To The Metal”, czyli jest soczyście, jest lekki mrok i ciężar, ale nie jest to z pewnością najlepsze brzmienie w historii płyt GAMMA RAY. Przejdźmy do muzyków, a zwłaszcza nowego członka zespołu, który wzbudzał u mnie największą ciekawość, otóż muszę przyznać, że jest on lepszym pałkarzem aniżeli Dan i mówię tutaj o technice, a i z szybkością sobie dobrze radzi.. Pytanie czy jest równie dobrym kompozytorem, ale to się zobaczy w przyszłości. Co do reszty to trzeba przyznać, że jest zwyżka formy. Bas Dirka wyrazisty, mocny, gitary jakby ostrzejsze i zarazem bardziej melodyjne i takie bliższe wcześniejszym dokonaniom GAMMA RAY aniżeli metalowemu „To The Metal” , choć elementy tamtego albumu dają się tu we znaki, dość mocno. Zwłaszcza takie utwory jak „Deadlands” czy „Shine Forever” i kto lubi te utwory przekona się do „Empire of The Undead”, który jest równie dynamiczny i ostry co wyżej wymienione utwory. Utwór ten od razu przekonuje, że Kai w znakomitej formie wokalnej, a także jeśli chodzi o grę na gitarze. Mocny, zadziorny, taki melodyjny wokal i brzmi to przekonująco. Zwłaszcza może się podobać, próba pójścia w nieco mocniejszy, mroczniejszy wokal podczas refrenu. Jednak utwór ten, choć brzmi świeżo, dynamicznie i tak w stylu GAMMA RAY ( zwłaszcza tej z „No World Order”) piętnuje problem, który od dawna gnębi ten zespół, a mianowicie zapożyczenia jakiś patentów z utworów innych kapel. Na „To The metal” było tego nie co mniej, ale kapela poniekąd bardziej siebie kopiowała. Cóż tutaj autoplagiatu jako tako nie ma, ale sam utwór, rytmiką, to jak Kai śpiewa refren przypomina JUDAS PRIEST i utwór „Exciter” . Słychać też „Deadlands”, ale też stare czasy w HELLOWEEN, bo jest takie nieco ostre granie jak na „Walls Of Jerycho”. „Empire Of The Unded” jest chwytliwy, energiczny, ostry, zadziorny i oddający to co najlepsze w tym zespole i do tego świetnie rozplanowane solówki, które przypominają poniekąd ...”No World Order”. Dalej mamy typowy utwór GAMMA RAY, czyli wariację na temat „I Want Out”, a jest nią utwór „ Master Of Confusion”. Utwór bardzo radosny, pogodny i przypominający inne wariację typu „Time To Live”, „Send Me a Sign „ czy „Rich & famous”, ale to jest właśnie taki znak rozpoznawczy Kaia, tego zespołu. Z jednej strony można zarzucić zjadanie własnego ogona, ale utwór jest chwytliwy, tak żywiołowy, zapadający w pamięci, że to nie ma znaczenia. Nie wiem czemu, ale w tym utworze słyszę też hard rockowe zacięcie, które Hansen zaprezentował na UNISONIC, ale to moje osobiste odczucie. Po raz kolejny bardzo udana solówka i taka znów w stylu tego zespołu i tego nieco brakowało mi na poprzednim albumie. Jest lepiej, bardziej gitarowo, ciężej, a to wróży znakomity album w 2014, ale na to trzeba będzie jeszcze poczekać. Na mini albumie oprócz dwóch nowych kawałków znajdziemy dwa covery i to jest kolejny element, z którym zespół zawsze sobie dobrze radził. Dodatkowo wybór kawałków w pełni udany, bo kawałki pasują do maniery Kaia, do stylu zespołu. Ciężki, mroczniejszy „Death Or Glory” nasuwa nieco „Short As Hell” czy też „Condemned To Hell” i jest to bardzo udany cover HOLOCAUST. Drugi cover to „Los Angeles” z repertuaru SWEET i znów szczęka opada. Rockowo i zarazem metalowo, melodyjnie i zarazem przebojowo i bardzo fajnie wypada taki feeling na miarę QUEEN. Oczywiście można doszukać się elementów „Armaggedon” GAMMA RAY, ale czy to źle? Jasne, że nie. Dalej mamy już utwory z koncertu w Bochum podczas trasy „Skeletons and Majesties”. Mamy więc nową wersję „”Spirit”, gdzie śpiewa Kai, a nie jak na albumie studyjnym Ralf Scheepers i ta wersja bardziej do mnie dociera aniżeli ta z albumu. Zobaczyć w koncertowej setliście „Wings Of Destiny” też można uznać za coś nadzwyczajnego. W wersji live brzmi nawet znośnie, ale ten utwór jakoś taki za słodki dla mnie był. Wokalnie widać też Kaiowi on nie podchodzi i uważam, że można było wybrać do setlisty coś innego, lepszego z albumu „Powerplant”. „Gamma Ray” z Kaiem na wokalu również brzmi lepiej niż z Ralfem i szkoda, że nigdy kapela nie nagrała je od nowa z Kaiem za sitkiem. Utwór świetnie nadający się na koncerty, co zresztą słychać. Z albumu „Land Of the Free” wybrano balladę „Farewell”, gdzie nieco śpiewa basista Dirk, czyli kolejny dobry powód, żeby usłyszeć ten utwór w wersji koncertowej. Podczas trasy „Skeletons & Majesties” gościnnie wystąpił Micheal Kiske śpiewając w 3 utworach, a jednym z nich był „Time To Break Free” i jest to wykonanie nieco niższych lotów, głównie przez wokal Kiske, który nie brzmi tak energicznie, żywiołowo. Całość zamyka kolos z „Land Of The Free 2” czyli „Insurection”. Choć długi, to jednak nadaję się na żywo i sporo się dzieje w ciągu tych 12 minut.


  Nie mamy nowego albumu GAMMA RAY, ale mamy za to mini album, który trwa 55 minut, który zawiera dwa nowe kawałki, które znajdziemy na nowym albumie w 2014 r, dwa znakomite covery i parę utworów live. 35 zł za takie wydawnictwo, gdzie jest 10 utworów to całkiem rozsądna cena, biorąc uwagę że mamy tutaj znakomitą okładkę, brzmienie i możliwość wysłuchania przede wszystkim tych 4 pierwszych utworów, które choć trochę zaspokajają ciekawość. Mniej więcej można usłyszeć w jakim kierunku zespół poszedł, posłuchać w jakiej są formie, czy mocną kopiują inne zespoły, czy Kai jest w formie i przekonać się że nowy perkusista okazał się w końcu godny następcą Dana i osobą, którą nieco ożywi ten skład, który od lat nie był odświeżany. Jeden z najdłuższych mini albumów jaki pojawił się w muzyce metalowej i trzeba przyznać, że GAMMA RAY zrobiła tym wydawnictwem smaka na nowy album. Nic trzeba czekać, a póki co zachęcam do zapoznania. Fani będą skakać z radości, a reszta niech sam oceni. GAMMA RAY dalej koncertuje z HELLOWEEN i niebawem przyjdzie czas na Polskę, więc będzie okazja, żeby posłuchać tych dwóch nowych kompozycji na żywo i oddać hołd ojcu power metalu ! 

Ocena: 10/10




piątek, 15 marca 2013

MINDMAZE - Mask of Lies (2013)

Na amerykańskiej scenie metalowej pojawił się nowy zespół power metalowy, a jest nim MINDMAZE. Jest to zespół założony w 2004 roku i przez długi czas koncertował, grał covery takich kapel jak BLACK SABBATH, czy IRON MAIDEN i teraz po 9 latach kapela wydała swój debiutancki album. Jaki jest to album, jaki poziom muzyczny prezentuje kapela?

Trzeba sobie jasno wyjaśnić, że debiutancki album tej kapeli „Mask Of Lies” jest średniej klasy krążkiem, który zawiera sporo przeciętnej i nieco niskich lotów muzyki utrzymanej w stylu heavy/power metal. Jest to melodyjny metal, momentami energiczny, a momentami komercyjny i przesiąknięty rock/popem. Taki styl nie do końca przekonuje i nie pomaga fakt, że faktycznie słychać tam patenty IRON MAIDEN czy innych kapel, skoro i tak dużo komercji tutaj się pojawia. Jak na amerykański zespół to trzeba przyznać, że ich styl jest bardziej europejski i to jest jedna z tych cech, która wyróżnia ten album. Poza europejskim stylem, można pochwalić soczyste brzmienie czy też nawet udaną okładkę i to by było na tyle. Niestety, ale ta płyta jest dość ciężko strawna i nie wynika to z faktu, że zespół gra dziwny gatunek metalu czy eksperymentuje różnymi elementami, lecz z tego że muzycy są przeciętni, wręcz słabi i na takim samym poziomie są kompozycje, które są nijakie, bez wyrazu, a przede wszystkim bez piekielnego ognia.

Choć zawartość to tylko 9 kompozycji, to jednak potrafią nieźle wymęczyć swoją formą, kiepskim wykonaniem i melodiami. Przyjemność, jeżeli tak można to nazwać, towarzyszyła podczas słuchania otwierającego „Never Look back”, który jest taką krzyżówką IRON MAIDEN i HELLOWEEN. Utwór może i niskich lotów, ale i tak miło się go słucha, przynajmniej brzmi metalowo, a nie jak w większości tutaj znajdujących się utworów, gdzie zalatuje komercją i popem. Też można wysłuchać nieco bardziej rockowy „Breaking The Chains” i dalej właściwie nie ma nic godnego uwagi. Proste i rozlazłe motywy, dużo wolnego i spokojnego grania, które bardziej pasuje do radia i komercyjnego popowego grania aniżeli metalu i to jest główny powód, który sprawia, że album jest słaby po prostu.

Nudny i rozlazły materiał, wokalistka, która śpiewa łagodnie i wręcz popowo, gitarzyści, którzy nie mają pomysłu na motywy, na solówki, właściwie na nic, stonowana i mało wyrazista sekcja rytmiczna i wiele innych wad, które sprawiają że ten album jest ciężko strawny i wręcz odsiewający. Jedyne co za padło w pamięci to fakt, że zespół jak na amerykańską scenę metalową gra bardziej europejski metal i szkoda tylko, że ani pomysłowość ani umiejętności muzyków nie należy do mocnych stron zespołu MINDMAZE. Jeden z najgorszych tegorocznych albumów metalowych i dręczy mnie jedno pytanie, a mianowicie jak długo jeszcze będzie istnieć ten zespół?

Ocena: 1.5/10

czwartek, 14 marca 2013

WITCHHAMMER - The first and The Last (1988)

Nazwa WITCHHAMMER, tematyka związana z medycyną, chorobach, skutkach brania narkotyków czy też znakomita, klimatyczna, taka mroczna, budzące grozę okładka debiutanckiego albumu „The First And The Last” sprawiły, że nie wahałem się sięgnąć po ten krążek. Czy chwytliwa nazwa i miła dla oka okładka to wystarczający powód by mówić o wartym uwagi albumem?

Wtedy na daną chwilę owe argumenty wydawały się wystarczające, bo w latach 80/90 rzadko kiedy pojawiały się jakieś słabsze albumy z muzyką thrash metalową. No cóż rzadko nie oznacza, że takowe się nie pojawiały. WITCHHAMMER który został założony w 1986 roku nagrał debiutancki album, który mimo ciekawej okładki, mocnej nazwy zespołu nie ma za wiele do zaoferowania. Styl może sklasyfikować jako thrash metal z elementami progresywnymi i z wyraźnymi wpływami EXODUS. Nie ma w graniu brazylijskiej formacji niczego nadzwyczajnego, nie ma jakiegoś przejawu geniuszu. Ot średniej klasy granie, nieco chaotyczne, momentami bez pomysłu, ale dynamiczne, melodyjne i takie nieco surowe, co nadaje fajnego mrocznego, zadziornego klimatu całości. Oprócz okładki czy tez nazwy zespołu do grona plusów zaliczyć należy medyczną tematykę utworów, surowe, nieco przybrudzone brzmienie, dynamika i melodyjność utworów, czy tez w końcu znakomity wokal Casito, który nasuwa manierę i styl śpiewania Puala Baloffa. To właśnie wokal jakby odgrywał tutaj główną atrakcję, a nie kompozycje, gitary, czy sekcja rytmiczna. Sekcja na tym albumie nie jest najgorsza, bo jest dynamiczna i taka nieco schowana, ale momentami taka pozbawiona jest mocy, przez co album brzmi nie zbyt profesjonalnie. Gitary też są ostre, dość agresywne, melodyjne, ale takie wszystko zagrane w jednym stylu i bez większego wysiłku. Brakuje lekkości, jakiś ciekawych pomysłów. Do grona plusów zaliczyć należy z pewnością udane brzmienie, które oddaje to co najlepsze w thrash metalu lat 80. Szkoda tylko, że kompozycje nie są tak dopracowane i że można wytknąć im nie dopracowanie i takie granie na jedno kopyto.

Ciarki przechodzą podczas otwierającego „Medicne Blues” i brzmi to jak wycinek z jakiegoś horroru, lecz brakuje tutaj jakiegoś ciekawego motywu i ciekawego rozplanowania. Więcej rocka i punku można tutaj wyczuć, co nieco odsiewa. Lepiej wypada „The First” i to jest takie łojenie jakiego się oczekuje od thrash metalowych kapel. Jest ostro, dynamicznie, agresywnie, choć momentami wdziera się tutaj lekki chaos. Ogólnie jest to udana kompozycja zresztą podobnie jak energiczny „The Misery Genocide” , toporniejszy „Who is Fat”, czy szybki „Words of Desolation”. Reszta utworów warta wysłuchania, lecz nie robi już takiego wrażenia.

Dla fanów thrash metalu lat 80/90 jest to pozycja obowiązkowa, bo jest tutaj wszystko co powinien mieć dobry album z tego gatunku, a więc pewny siebie wokalista, wyróżniający się manierą, ostre gitary, rozpędzona sekcja rytmiczna, surowe, nieco przybrudzone brzmienie, który potrafi przyprawić o ciary. Nieco słabsze są tutaj kawałki, może wynika przez to lekki chaos i nieco oklepany styl, jednak mimo to warto posłuchać tego wydawnictwa, bo nie ma tutaj mowy o totalnym gniocie, którego nie da się słuchać. Solidna porcja thrash metalu!

Ocena: 6.5/10

środa, 13 marca 2013

WITCHBURNER - Bloodthirsty Eyes (2013)

Na co fani thrash metalu powinni zwrócić uwagę w tym roku? Wyszło sporo albumów z tej dziedziny, dużo bardziej podziemnych i mniej znanych kapel, często debiutujących, albo mniejszej sławy i w gąszczu tylu płyt ciężko na coś się zdecydować. Kto lub nieco agresywny, techniczny thrash metal ten powinien zapoznać się z nowym albumem HATCHET, kto zaś woli miks speed/thrash metal ten powinien wysłuchać nowe wydawnictwo kolumbijskiego LEGACY. Co zaś z fani thrash metalu agresywnego, w którym jest sporo cech death metalu? Co z fanami takich kapel SODOM, BULLDOZER czy DESTRUCTION? Dla nich odpowiednim albumem będzie nowy krążek niemieckiej kapeli WITCHBURNNER, która właśnie wydała swój 7 album.

WITCHBURNER nie ma takiej sławy i klasy co inne niemieckie tuzy jak choćby SODOM czy DESTRUCTION i jest kapelą mniej rozpoznawalną. Jednak od roku 1992 stanowi trzon niemieckiego thrash metalu i kto lubi twórczość przede wszystkim SODOM powinien się zainteresować tym zespołem i świeżo ich wydanym albumem „Bloodthirsty Eye”. Tematycznie nie ma tutaj żadnej rewolucji, bo mamy typowe śpiewanie o przemocy, czy też złu. Rewolucji nie ma także w tym co gra sam zespół, bo przecież to samo gra od lat choćby SODOM czy też wiele innych niemieckich kapel thrash metalowych. Kto lubi twórczość SODOM, kto lubi mocny, agresywny, wręcz death metalowy wokal, dynamiczną sekcją rytmiczną, gdzie perkusja pędzi z niesamowitą szybkością, a bas tworzy mroczną głębie, kto lubi agresje i speed metalowe elementy w thrash metalu ten z pewnością przekona się od razu do WITCHBURNER i ich nowego albumu, który świetnie oddaje to co najlepsze w niemieckim thrash metalu. Ciężko o coś świeżego, ciężko o coś oryginalnego w thrash metalu i jeżeli mam wybierać między eksperymentami, a starą, sprawdzoną szkołą grania, która została wyznaczona przez stare kapele jak SODOM czy KREATOR to wolę to wtórne i sprawdzone granie, które zrobi swoje czyli zniszczy i zostawi po sobie ślad. Thrash metalowe albumy powinni kipić energią, być agresywne, ciężkie i takie z pazurem, bez smęcenia, ugrzecznienia, które dotyka wiele kapel z tego kręgu. Właśnie taki jest nowy album WITCHBURNER. Nie znajdziecie tutaj gładkie brzmienie, które złagadza kompozycje, melodyjny wokal, który pasowałby do power metalu, ani też cukierkowatych melodii. Tutaj mamy stary, dobry, nieokiełznany thrash metal z nieco surowym, przybrudzonym brzmieniem, które nasuwa choćby debiut KREATOR „Endless Pain”. Skojarzenia też z tym zespołem, a także SODOM nasuwają się w przypadku wokalu Pino Heckera, który jest nowym nabytkiem zespołu. W swojej roli wypada znakomicie i to się nazywa prawdziwy thrash metalowy wokalista. Czysta agresja i to jest to czego czasami brakuje na niektórych płytach. Od spraw gitarowych mamy tutaj Seegela oraz nowego gitarzystę Micheala Franka. Duet zgrany i dobrze współpracujący, a owocem tego są znakomite, energiczne, drapieżne partie, który po prostu kopią tyłek, niszczą czy co tam jeszcze chcecie. Nie ma tutaj słodkich melodii, grzecznych motywów i spokojnego tempa, oj nie. Jazda bez trzymanki i ta mroczna okładka w pełni oddaje to co znajdziemy na płycie.

Co do zawartości to nie ma niespodzianek, elementu zaskoczenia, nie ma też urozmaicenia, przez co wdziera się czasami element rutyny i jednostajność, na szczęście całość trwa 35 minut przez co nie nudzi to na dłuższą metę. Dynamika i agresja też dostarczają sporo emocji, które chronią przed zmęczeniem. „Sermon of Profanity” wyróżnia się na tle innych utworów i duża w tym zasługa intra i nieco dłuższej formy. Jednak styl tutaj zaprezentowany w pełni oddaje to co usłyszymy w dalszej części. „Possesion” czy „ Path Of The Sinner” to takie typowe pędzenie do przodu, trzymając się z speed/thrash metalowej stylistyki. Nie brakuje tutaj ciężaru i death metalowych patentów co słychać choćby w takim „Spirit Of The dead”. Można na albumie natrafić na bardziej metalowe kawałki jak choćby „Slave And Master” czy „Never Surrender”. Reszta również godna uwagi i wysłuchania, bo też potrafią zniszczyć.

Oryginalność czy może jednak naturalny, agresywny thrash metal wzorowany na wczesnym KREATOR czy SODOM z mocnym brzmieniem, death metalowym wokalem i dynamiczną, wręcz agresywną warstwą gitarową, która jest otoczoną mocną sekcją rytmiczną? Jeżeli przystajecie do drugiej opcji to nowy album WITCHBURNER jest tym czego szukacie. Kolejny thrash metalowy album, który jest godny uwagi i chwalenia na szerszą skalę.

Ocena: 8/10

LEGACY - Full Scale Invasion (2013)


Rok 2013 to prawdziwa uczta dla fanów heavy metalowego grania i sporo bardzo dobrych płyt już wyszło i tak dużo dobrej muzyki ostatnio się pojawiło z gatunku heavy/power metalu, że gdzieś to odbiło się w moim przypadku na thrash metalu i poznawaniu wszelkich nowości z tego gatunku. Czas to zmienić. Ostatnio pisałem o zespole HATCHET, który wydał w tym roku bardzo udany album i pora na kolejny niszczycielski krążek z gatunku thrash metalu a jest nim „Full Scale Invasion” kolumbijskiej formacji LEGACY, który działa niemal 9 lat.

Co przykuło moją uwagę w przypadku tego wydawnictwa? Nazwa zespołu i logo kapeli, który rzuca się w oczy i nasuwa wiele innych zdolnych zespołów. Trzymając się zewnętrznego wyglądu to również taka typowa dla tego gatunku okładka, która utrzymana jest w klimacie wojennym. Na tym wstępnym etapie zapoznawania się z ową płytą jest dobrze, wręcz zachęcająco i już można wysunąć pewne tezy, że jest to album utrzymanym w starym stylu, gdzie słychać wpływy EXODUS, wczesnego SLAYER czy też TOXIK. W dalszej fazie zapoznawania się z płytą można potwierdzić owe tezy i akurat w tej kwestii nie brakuje dowodów, które utwierdzają w przekonaniu, że drugi album kolumbijskiej formacji LEGACY odsyła nas do thrash/ speed metalu z lat 80/90 i choć nie ma w ich graniu nic nowego, to jednak w dzisiejszych czasach, gdzie wszystko jest skupiane wokół nowinek technicznych i eksperymentów czy też ciężaru jest to granie pożądane. Szybka sekcja rytmiczna z mocną, dynamiczną perkusją i mocnym, takim nieco maidenowym basem, do tego ostro cięta gitara Camilo Montoya, który gra drapieżnie, energicznie, z taką werwą, miłością do metalu i takim luźnym podejściem co słychać od pierwszych minut albumu. Najlepsze jest to, że spotyka się tu szybkość, agresja z melodyjnością i przebojowością, co już czyni ten album wyjątkowym i jednym z najlepszych w tej dziedzinie metalu. Dorzucić do tego zadziorny, taki naturalny, thrash metalowy wokal Camilo Montoya i mamy styl LEGACY, który po prostu potrafi zauroczyć i jednocześnie skopać tyłek. Nie tylko muzycy starają się przenieść nas do lat 80/90 swoimi umiejętnościami, pomysłami, stylem, ale też za sprawą okładki, czy też w końcu brzmienia, które dalekie jest od tych współczesnych brzmień, które momentami są zbyt ugrzecznione i takie nieco sztuczne. Tutaj brzmi to całkiem naturalnie, bardziej w stylu retro, co również jest mile widziane, zwłaszcza jeżeli kapela nie kryje fascynacji przeszłością. Drugi album jest bardziej dojrzały i bardziej dopieszczony względem debiutanckiego i słychać to przede wszystkim na tle kompozycji.

Nie ma tego zbyt dużo jeśli chodzi o materiał, bo tylko 8 kawałków dających pół godziny muzyki. Troszkę mało, ale przynajmniej nie zanudzają i nie męczą buły. Co jak co, ale taki chwyt okazał się udany, bo zespół gra przez te 8 kawałków szybki, energiczny speed/thrash metal bez nie potrzebnych zwolnień, eksperymentów. Dla jednych jest to minus, dla drugich wielka radość, bo można poczuć zniszczenie przez cały materiał. Granie na jedno kopyto, też można zarzucić, ale w przypadku takiego energicznego, melodyjnego grania, gdzie jest to wszystko co musi mieć taki album speed/thrash metalowy to jakoś mi to nie przeszkadza. Czy puścimy otwierający „Born In Hell”, rytmiczny „Pounding on the anvil” , przesiąknięty heavy metalem „Assault at the night” czy też szybki „Finall Attack” albo zamykający „Evil will Return” który nie kryje fascynacji RUNNING WILD odsieje nas swoją mocą i zadziornością. Zniszczenie gwarantowane.

Jedno z tych pozytywnych zaskoczeń tegorocznych i to praktycznie znikąd. Nowy album ENFORCER podbił serca fanów i to nie tylko speed metalu. Kto szuka podobnej energii, przebojowości, dynamiki, speed metalowego łojenia i do tego thrash metalowego pazura ten ulegnie muzyce LEGACY zawartej na nowym albumie. Znakomity album, który pokazuje, że wciąż można grać speed/thrash metal i to na wysokim poziomie. Nie można tego albumu w żaden sposób pominąć!

Ocena: 10/10

wtorek, 12 marca 2013

TROUBLE - Warrior (1985)

TROUBLE to szwedzki zespół heavy metalowy, który został założony w 1982 roku i miał być odpowiedzią na takie kapele jak AXE WITCH czy SAVAGE GRACE. Jest to kolejny zespół, który powinien bardziej zainteresować kolekcjonerów starych, rzadkich zespołów, które szybko się pojawiały i znikały, zostawiając nie wiele po sobie. TROUBLE też nagrał jeden album w postaci „Warrior”, który ukazał się w 1985 roku.

Jak przystało na album heavy metalowy z tamtego okresu jest prosto, wtórnie i melodyjnie. Debiutancki i zarazem jedyny album „Warrior” niczym się specjalnym nie wyróżnia i mamy takie oklepane brzmienie, które było charakterystyczne właściwie dla wielu albumów heavy metalowych i takie cechy jak surowość, czy drapieżność nie pierwszy raz się pojawia na płycie metalowej. Stylistycznie zespół też stroni od jakiegoś własnego, charakterystycznego stylu i woli jednak wykorzystać oklepane motywy AXE WITCH, OMEN czy MANOWAR, a wszystko odegrane z solidnością, dopracowaniem i zachowaniem takich cech jak melodyjność. Dla płyt z tamtego okresu typowe są dobre i pomysłowe okładki i ten aspekt również spełnia TROUBLE ozdabiając swój debiutancki krążek miłą dla oka szatą graficzną, która kojarzyć może się z jakimś epickim metalem. Choć debiutancki album był pełen dobrych melodii, finezyjnych, rockowych solówek, choć materiał był równy i dość przebojowy, to jednak nie podbił serca fanów i nie zdobył aż takiej ogromnej sławy. Dlaczego? Z jednej strony owa wtórność, oklepane motywy, a z drugiej muzycy, którzy raczej są rzemieślnikami i nie stać na jakiś zryw geniuszu, ciekawego grania. To wszystko jest solidne, dobre, ale dalekie od czegoś co by zapadło w pamięci na dłużej.

Poza brzmieniem czy okładką plusem tego wydawnictwa jest jego dość prosty charakter i dość zwarty materiał, który nie męczy słuchacza. Już niemal od początku dostajemy proste, melodyjne, nieco hard rockowe granie co wyraźnie słychać w otwierającym „Im not a afraid”, który wyznacza pewien styl i poziom jaki panuje na płycie. W nieco komercyjnym i rockowym „Woman” można się za to utwierdzić się tylko w tym, że wokalista Gunner Jonsson jest tragiczny i wręcz irytujący. Nie ma ani techniki, ani ciekawej maniery, ot co wokal nie stworzony do metalu. Lepiej sobie radzi sekcja rytmiczna, czy gitarzyści, którzy potrafią stworzyć fajny, chwytliwy motyw, który potrafi zapewnić rozrywkę, szkoda tylko że wykonanie tych utworów jest ubogie i często bez mocy, który dla metalu jest wręcz niezbędna. Taki miks DEF LEPPARD i BLACK SABBATH można uchwycić w energicznym „Don't Blame it on me” . Godny uwagi jest tutaj z pewnością dość dynamiczny i taki lekki „Warrior” , czy stonowany, przebojowy „Mr. Rock'n roll”. Również miło się słucha zamykającego „Gamblin Man”. Reszta raczej średnia i nie zauważalna.



Nie wszystko co zostało wyprodukowane w latach 80 jest świetne, nie wszystko co pochodzi ze Szwecji jest warte uwagi i słuchając TROUBLE można dojść do wniosku, że to raczej średni heavy metal z wpływami hard rocka. Z czego wynika ten średni poziom? Przede wszystkim z tego co prezentują muzycy, zwłaszcza słaby wokalista czy też oklepane melodie, patenty, które nie robią większego wrażenia. Album raczej należy traktować jako ciekawostkę czy też jednorazowy wypad do heavy metalu/hard rocka lat 80, wyprodukowanego we Szwecji.

Ocena: 4.5/10

poniedziałek, 11 marca 2013

WALLOP - Metallic Alps (1985)

Chcielibyście posłuchać jakiegoś starego albumu z lat 80, ale nie macie żadnego pomysłu, nie wiece co jest godne uwagi? Macie ochotę na heavy/speed metal przesiąknięty muzyką ACCEPT, RUNNING WILD, czy też WARLOCK? Chyba mogę wam udzielić pomocy, bo sam ostatnio przeżywałem podobny problem i rozwiązaniem okazał się wówczas niemiecki zespół WALLOP, który powstał w 1983 r i zaistniał na rynku muzycznym wyłącznie za sprawą debiutanckiego albumu „Metallic Alps” i choć zespół nie wspiął się na metalowe alpy, które były zdobyte już przez inne tuzy heavy metalu, to jednak udało się zbliżyć do nich i to nie tylko pod względem stylu, ale też poziomu.

Skromna okładka, a także mało znana komu nazwa raczej nie zachęca, jednak mało kto mógłby przewidzieć, że za tym się kryje znakomity materiał, który cechuje się dynamiką, melodyjnością, energicznością, zadziornością i przebojowością. Materiał jest zwarty i szybki, co z pewnością nie jednemu słuchaczowi się spodoba, bo nie ma dłużyzn, ani też jakiś wypełniaczy, wolnych, smętnych utworów. Choć płyta jest przesiąknięta szybkimi utworami, utrzymanymi w stylizacji speed metalowej ( „Running Wild” , „Monsters”, czy „Metalize”) to jednak można znaleźć, też nieco inne utwory, które mają inne cechy. Weźmy taki „Reveal The Lies”, który swoją melodyjnością, zadziornością i wykonaniem przypomina kompozycje STEELER i jest to taka krzyżówka melodyjnego metalu z heavy metalem jaki został wypracowany przez ACCEPT choćby. Z kolei owa toporność, ciężar i nieco mroczny charakter eksponowane są dość wyraźnie w „Sleathy World”. Kto lubi dynamikę, melodyjność ten z pewnością zauroczy się w energicznym „Lack of Power” i w podobnym stylu jest utrzymany „Idols Die Too”. Znakomicie wypada lekki, rockowy „Metallic Alps” czy też stonowany i nieco spokojniejszy „69” .

Historia tego zespoły kończy się na tym albumie, który był ich jedynym wydawnictwem. Płyta mimo wtórnego charakteru, mimo oklepanych patentów wypada naprawdę bardzo dobrze. Duża w tym zasługa mocnego, zadziornego, nieco surowego brzmienia albumu, który kreuje mroczny klimat, a także sprawia, że wyczyny muzyków stają się bardziej naturalne i zapadające w pamięci. No bo jak tutaj nie pamiętać partii gitarowych Andreasa Lorza, który stawia na dynamikę i melodyjność, trzymając się stylu jaki preferowało wielu niemieckich gitarzystów. Pojawia się drapieżność, melodyjność oraz charakterystyczne dla niemieckiego metalu kwadratowe melodie i toporność. W pamięci zapada również mocna, dynamiczna sekcja rytmiczna, która nadaję albumowi mocnego kopa, a także wokalista Mick Wega, który momentami przypomina wczesną manierę Kaia Hansena. Ci którzy mają wątpliwości to odsyłam do materiału zawartego na płycie bo to jest argument, który nie idzie odeprzeć. Znakomity heavy/speed metal odzwierciedlający to co się grało na niemieckiej scenie metalowej w latach 80. Gorąco polecam!

Ocena: 8.5/10

niedziela, 10 marca 2013

TALION - Killing The World (1989)

Wielka Brytania zawsze kojarzona była z NWOBHM, z heavy metalem lat 80 typu IRON MAIDEN czy SAXON, czy też klimatycznym rockiem i power metal to gatunek, który był bardzo rzadko spotykany w ramach tego kraju. Rzadko w tym przypadku nie oznacza, że nie było takich kapela w latach 80, które były zapatrzone w amerykański speed/power metal i kapele jak METAL CHURCH czy HELSTAR. Jednym właśnie z takich zespołów był TALION, który został założony w 1988 roku i zostawił po sobie jedynie debiutancki album „Killing The World” z 1989 roku.


Sam zespół jak i ów album nie należy do grona rozpoznawalnych i znanych wszystkim osobom słuchającym melodyjny heavy/speed/ power metal z elementami thrash metalu. Silna konkurencja, wiele innych ciekawszych płyt i kiepska promocja sprawiła, że debiutancki album tej formacji nie spotkał się z dużym zainteresowaniem, co akurat jest krzywdzące dla tego wydawnictwa, bo choć kapela nie była znana, to jednak nagrała znakomity album, wypełniony energiczną, ostrą muzyką, która oddaje to co najlepsze speed/power metalu, trzymając się jednocześnie tego co amerykańskie kapele już wypracowały. Co jest godne uwagi i warte odnotowania w historii brytyjskiego metalu to, że w końcu jakaś kapela przeniosła na tą scenę metalową stylistykę amerykańskiego power metalu i to na wysokim poziomie. Jak przystało na stylistykę speed/power metalowa w wykonaniu amerykańskich kapel mamy szorstki, drapieżny, nieco nie okiełznany i taki naturalny wokal Graemiego Wyata, który przy ozdabia owe kompozycje surowością, melodyjnością i taką mocą, która daje prawdziwego kopa. Amerykański charakter można wyczuć w partiach gitarowych Pete'a Wadesona, który łączy klimat, agresje i ciężar, zostawiając tą lekkość i finezję z której słynie przecież scena brytyjska. Tutaj wszystko idzie w kierunku bardziej amerykańskim, nawet sekcja rytmiczna, mocne, nieco surowe, mroczne brzmienie czy komiksowa, miła dla oka okładka też mają coś z amerykańskiego speed/power metalu.

Ta brytyjska formacja nie miała okazji nagrać coś więcej niż tylko ten debiutancki album i trzeba przyznać, że udało im się stworzyć znakomity album, który mimo swoich lat wciąż niszczy, wciąż porywa swoją energią, drapieżnością i melodyjnością. Tak całość dopracowana jest pod względem technicznym i detali, tak również zawartość jest dopieszczona pod względem pomysłów, melodii, motywów, solówek, refrenów i przebojowego charakteru. Nie ma tutaj wypełniaczy i słabych momentów. Znajdziemy tutaj 7 utworów dających prawie 37 minut muzyki, dynamicznej, równej i trzymającej w napięciu. Zaczyna się od epickiego „Killing The World”, który jest zróżnicowany, ostry, agresywny i pełen odesłań do muzyki thrash metalowej. Nieco toporności i kwadratowego grania wkrada się do nieco stonowanego „Sanctuary”, ale to wciąż granie na wysokim poziomie i nie można tutaj pominąć znakomitych solówek gitarowych, które potrafią przyprawić o dreszcze. Heavy metal i nieco hard rocka można uchwycić w mocniejszym, lżejszym „Living On The Edge”. Speed/ power metalowy instrumentalny kawałek „Speed Thrills” jest znakomity i potwierdza, że muzycy znają się na swojej robocie i nie są jakimiś tam rzemieślnikami. Najdłuższym utworem na płycie jest 10 minutowy „Law Of Retalation”, który ma coś z progresywnego metalu, coś z speed/power metalu i coś z thrash metalu. Dzieje się w tym utworze całkiem sporo i nie ma mowy o nudzie. Jednym z najszybszych utworów na płycie jest „Screaming For Mercy”, który również jest znakomitym przykładem przebojowości na tym albumie. Całość zamyka równie szybki i energiczny „Premonition”.

Ten album jest znakomitym dowodem na to, że speed/power metal na scenie brytyjskiej też się pojawił i to nie było wcale jakieś klonowanie, czy amatorskie granie, lecz grania na wysokim poziomie z wzorowaniem się na tym co grały amerykańskie kapele. Znakomita mieszanka speed/power metalu z elementami thrash metalu, którą każdy fan tych gatunków powinien znać, bo jest to prawdziwa uczta dla maniaka tego rodzaju grania.

Ocena: 9/10

sobota, 9 marca 2013

HATCHET - Dawn of The End (2013)

Thrash Metal wywodzący się z Bay Area ukształtował thrash metal na wiele lat i wciąż pojawiają się nowe zespoły, które nie kryją swoich fascynacji EXODUS, TESTAMENT, czy METALLICA. Ścieżką wydeptaną już przez te zespoły poszedł założony w 2006 roku HATCHET i po 5 letniej przerwie od wydania debiutanckiego albumu przyszedł czas na nowe wydawnictwo o nazwie „Dawn Of the End” i nasuwa się wiele pytań, a zwłaszcza tych dotyczących albumu i jego konfrontacji z debiutem.

„Dawn Of the End” jest pod każdym względem lepszym albumem od „Awaiting Evil” i z pewnością swoje piętno na muzyce odbiły owe zmiany jakie dokonały się w ciągu tych 5 lat. Nowa wytwórnia płytowa i zupełnie nowi muzycy poza liderem Juiz Ramos, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Te dość poważne zmiany odbiły się na muzyce kapeli, która gra znacznie dojrzalej, bardziej melodyjnej, jednocześnie trzymając się standardów grania thrash metalu, a więc są ostre i drapieżne partie gitarowe, specyficzny, krzykliwy wokal i dynamiczna perkusja. Kto lubi twórczość EXODUS czy TESTAMENT z pewnością przekona się do wokalu Juiza, który nadaje utworom chwytliwości i specyficznego wydźwięku, który nie da się zapomnieć. Nie tylko muzycznie jest lepiej na nowym albumie, bo również pod względem brzmieniowym jest bardziej soczyście czy nowocześniej aniżeli na debiucie. Skoro styl kapeli przesiąknięty jest thrash metalem z Bay Arena to i kompozycje są utrzymane w tym stylu.

Na zewnątrz miła dla oka okładka, a w środku 10 utworów dający 45 minut muzyki utrzymanej w stylu EXODUS, czy TESTAMENT. Kompozycje są w miarę zróżnicowane, równe i ciężko doszukać się większych wpadek, czy niedociągnięć. Oczywiście zaczyna się od instrumentalnego intra w postaci „After The dark”, który dobrze rozgrzewa przed właściwą już kompozycją. „Silence By death” który ukazuje nam jak prezentuje się w odmienionym składzie i to co najbardziej zapewne nie jednego interesuje to jak spisuje się w roli wokalisty Juiz i jak reszta zespołu sobie radzi. Cóż kompozycja jest dynamiczna, utrzymana w speed/thrash metalowej formule i tutaj Juiz prezentuje się z znakomitej strony, śpiewając dość krzykliwie, agresywnie, bez uczucia irytowania. W jego wokalu można usłyszeć coś z Steviego Souza i Chuckiego Billa, co należy uznać za swego rodzaju plus. Ramos/ Webb to duet gitarowy HATCHET i nowy duet dostarcza sporo ciekawych motywów gitarowych, chwytliwych melodii, które są pełne agresji jak te choćby w „Scream Of the Night”, który ma nieco bardziej stonowane tempo i wyróżnia się z pewnością dobrą pracą gitar. Na płycie nie brakuje prawdziwych przebojów i tutaj trzeba wymienić „Fall From Grace”który oddaje piękno thrash metalu, gdzie jest dynamika, agresja, rytmiczność i melodyjność, a wszystko przemycone w jednym utworze. W podobnej stylistyce jest tutaj energiczny „Signals Of Infection”, melodyjny „Sinister Thoughs” czy też zamykający „Vanishing Point”. Album jednak nie kończy się tylko na szybkich, agresywnych kompozycjach, bo pojawia się instrumentalna ballada w postaci „Revelations of God and Evil” , bardziej heavy metalowy „Dawn of the End” , który ma nieco punkowy wydźwięk typu DEATH ANGEL

Wielki powrót HATCHET po 5 latach nieobecności i to w wielkim stylu. „Dawn Of The End” to bardzo dojrzały krążek i to jest z pewnością bardzo pozytywne zaskoczenie. Kto by się spodziewał, że kapela się pozbiera po takim ciosie jakim jest odejście muzyków czy zmiana wytwórni płytowej? A jednak się udało. Udało się im nagrać album bardziej dojrzały, bardziej energiczny i przebojowy, album godniejszy uwagi aniżeli debiut. W tym roku za dużo thrash metalu nie słyszałem, ale ten krążek ma predyspozycje do albumu roku w tej kategorii, a zespół zaliczyć należy do grona tych najlepszych jeśli chodzi o współczesny thrash metal i młode kapele. Każdy fan thrash metalu powinien zapoznać się z tym wydawnictwem.

Ocena: 8.5/10

piątek, 8 marca 2013

IRON SAVIOR - Iron Savior (1997)

W latach 90 nastąpił wysyp power metalowych kapel, zwłaszcza tych o tematyce fantasy, z rycerskim klimatem i mocnym uderzeniem. Co raz więcej takich kapel się rodziło w całej Europie, z naciskiem na kraje skandynawskie czy też Włochy. Niemiecka scena miała w owym czasie wiele znakomitych zespołów, które w dziedzinie power metalu zdobyły renomę i sławę po wszech czasy. GAMMA RAY, HELLOWEEN, czy BLIND GUARDIAN to zespoły, które rozdawały karty jeśli chodzi o power metal i nie tylko w swoim kraju. Jednak potrzebny był nowy zawodnik w tej dziedzinie, nowa marka, który uzyska podobny status i wniesie lekki powiew świeżości. Taki powiew świeżości wniósł IRON SAVIOR, który dał podstawy pod nową jakość melodyjnego speed/power metalu.

IRON SAVIOR wyróżnił się na tle innych zespołów i przykuł uwagę fanów melodyjnego grania i tych co lubią wyżej wymienione zespoły. Jednym z głównych powodów, które wyróżniały ów zespół i łączył go z takimi tuzami jak HELLOWEEN czy BLIND GUARDIAN to sam skład, który można określić śmiało jako „dream team”. IRON SAVIOR został założony w 1996 roku i składało się na niego trzech muzyków, którzy zarejestrowali album „Iron Savior”, który ukazał się w 1997 r. Kim byli ci muzycy? Kai Hansen – bóg power metalu, lider GAMMA RAY, były członek HELLOWEEN, Thomen Stauch – perkusista BLIND GUARDIAN i Piet Sielck – który bez wątpienia jest liderem IRON SAVIOR od samego początku. Główny kompozytor, wokalista, gitarzysta, basista i producent. Kim jest Piet? Fani HELLOWEEN i znawcy całej historii tego zespołu powinni kojarzyć tą osobę, bo właśnie to Piet wraz z Kaiem tworzył SECOND HELL czy IRON FIST, które były wcześniejszymi formami HELLOWEEN. Drogi muzyków potem jednak się rozstały, gdzie Kai tworzył w HELLOWEEN a potem w GAMMA RAY, jednak potem postanowili coś razem zagrać i tak się o to spotkali w IRON SAVIOR. Czym jeszcze zespół się wyróżniał na tle innych? Z pewnością pomysłem na tematykę utworów i tutaj nie ma żadnych smoków, rycerzy czy innych oklepanych tematów, jest za to tematyka s-f, które jest bardzo złożona, ale głównie opowiada o statku „Iron savior”, który ma ochraniać starożytną cywilizację Atlantis przed obcymi. Poza ciekawą tematyką zespół IRON SAVIOR wyróżnił się stylem, który był poniekąd wypadkową GAMMA RAY – melodyjność, przebojowość, dynamika i zadziorność z BLIND GUARDIAN, jednak wszystko jakby ostrzejsze, mocniejsze, pojawiają się elementy kwadratowego niemieckiego heavy metalu lat 80 i to jest znak rozpoznawczy tego zespołu, podobnie jak lekka chropowatość czy surowizna. Do tego dochodzi rozpoznawalne brzmienie i produkcja Pieta Sielcka, która również stała się taką rozpoznawalną cechą. Debiutancki album „Iron Savior” to dzieło dopieszczone, przemyślane, ale też pojawiają się pewne nie dociągnięcia w sferze kompozycyjnej, jednak mimo to materiał jest energiczny i przebojowy.

Zaczyna się klimatycznie i dość podniośle bo od intra w postaci „The Arrival” i tutaj już słychać, że nie ma mowy o kopii GAMMA RAY czy HELLOWEEN, choć pewne cechy są wspólne dla tych kapel. Ostre gitary wygrywane przez znakomity duet Sielck/ Hansen, dominująca momentami nad tym wszystkim mocarna perkusja Thomena, tworzącą odpowiednią dynamikę no i przebojowość godna GAMMA RAY to cechy, które dominują niemal w większości utworów, a zwłaszcza w ostrym „Atlantis Falling”, dynamicznym „Brave New World” czy przebojowym, przesiąkniętym JUDAS PRIEST „Iron savior”, które są mocnymi kawałkami i nie bez powodu są wliczane do klasyków tego zespołu. Słychać wpływy muzyków, którzy mają swoje macierzyste kapele i słychać choćby wpływy Kaia Hansena, tą jego przebojowość, zwłaszcza w refrenach, jednak nie jest to GAMMA RAY, bo wokal Pieta jest inny. Drapieżniejszy, nieco toporniejszy, cięższy i mroczniejszy, ale czy lepszym to już kwestia gustu. W pełni oddający styl zespołu jest szybki, rozpędzony „Riding on Fire” , który będzie wyznacznikiem tego co zespół będzie grał na późniejszych płytach. Kolejny przebój i prawdziwy killer, szkoda tylko że potem tempo nieco siada. Ballada w postaci „Break It Up” z linią wokalną Kai jest co najwyżej dobra i nie ma szału. Lekki, taki nieco rockowy jest „Assailant” z znakomitymi partiami gitarowymi i zwłaszcza finezyjne, takie lekkie solówki zapadają w pamięci. Ciężki riff, mocna fala uderzeniowa połączona z nieco rockowym refrenem są ozdobą „Children Of Wasteland” i znów JUDAS PRIEST daje o sobie znać w melodyjnym „Protect The Law”. Czym jeszcze przykuwa uwagę debiutancki album? Z pewnością występem gościnnym Dirka Schlachtera i Hansiego Kurscha, który zaśpiewał w nieco bardziej rozbudowanym „For The world” i nie, nie jest to kompozycja w stylu BLIND GUARDIAN. Wśród najlepszych utworów jest miejsce oczywiście dla „Watcher In the Sky” autorstwa Pieta i Kaia i więcej takich kompozycji chciałoby się słyszeć na tym debiutanckim albumie. Prawdziwa perełka i znakomite wyważenie między tym ciężarem, mocnym, ostrym graniem, a lekkością i przebojowością. Utwór też znalazł się na płycie GAMMA RAY.

Iron savior” to istotny album niemieckiej sceny speed/power metalowej, który wniósł pewien powiew świeżości w roku 1997, gdzie można połączyć toporność, surowość, chropowatość, z przebojowością i melodyjnością. Trzej znakomici muzycy stworzyli znakomity album, jednak nie jest to perfekcja, bo jest kilka nie dociągnięć w niektórych utworach, ale jednak wciąż jest to znakomity album, znakomitego zespołu. Po prostu wstyd nie znać.

P.s Dziękuje mojej kochanej dziewczynie za zaopatrzenie mnie w oryginał :*

Ocena: 9/10

czwartek, 7 marca 2013

VANEXA - Back From The Ruins (1988)

Jednym z pierwszych zespołów heavy metalowych jaki się narodził na włoskiej ziemi był bez wątpienia VANEXA, który został założony w 1979 roku z myślą grania tradycyjnego metalu przesiąkniętego brytyjską manierą spod znaku SAXON czy JUDAS PRIEST. Kapela dorobiła się 4 albumów, z czego największą sławę przyniósł im drugi album o tytule „Back From The Ruins”, który ukazał się w 1988 roku. A przemawia za tym faktem kilka istotnych kwestii.

Bardziej dojrzała muzyka, bardziej dopracowane kompozycje względem debiutu, mocniejsze bardziej dopieszczone brzmienie, czy też bardziej doświadczeni muzycy, którzy już starannie wykonują aranżacje, którzy oczarowują większą pomysłowością. Właściwie gdzie nie spojrzeć to jest lepiej niż na debiucie i to już jest pierwszy jakże ważny atut tej płyty, jednak nie ostatni. Jak wspomniałem brzmienie owego wydawnictwa jest mocniejsze i bardziej dopieszczone, choć również dalekie od ideału. Może niskobudżetowe, ale takie naturalne i nadające całości odpowiedniego klimatu heavy metalu lat 80. Na co warto jeszcze zwrócić uwagę na tym wydawnictwie? Z pewnością na mocną i taką nieco brytyjską sekcję rytmiczną, czy też wydźwięk partii gitarowych Roberto Marlone, który też nie raz ociera się o manierę SAXON czy JUDAS PRIEST. Z jednej strony można zarzucić mu wtórność, ale z drugiej jest to solidne, drapieżne i melodyjne granie, który spełni wymagania fanów heavy metalowego grania lat 80. Pisząc o tym albumie nie można w żaden sposób pominąć występ wokalisty Marco Spinelli, który zapada w pamięci przez swoją manierę i specyfikę. Ciekawy wokal i dynamiczny materiał, to zwiastuje tylko bardzo dobry album.

Jak jest więc z tymi kompozycjami? Jest szybko, dynamiczne, melodyjne, zwarto i do przodu, z zachowaniem pewnego wachlarza urozmaicenia. Mamy zarówno szybki speed/ heavy metal z rytmicznymi solówkami gitarowymi, które powalają zadziornością i melodyjnością i tutaj wpisuje się większość utworów. Właśnie takie utwory „Midnight Wolves”, „Its Over” czy „Hiroshima” stanowią podstawowy filar tego albumu. Jednak można tutaj też uświadczyć bardziej stonowane, heavy metalowe kawałki jak „Bloodmoney” czy „Hanged Man”, który wyróżnia się dość ciekawym motywem głównym. Nieco rocka, bardziej rozbudowaną formę kompozycji uświadczymy w „Creation”. Lekki i również przesiąknięty hard rockiem jest „We all Will Die”, zaś w roli ballady mamy „Night Rain of the Ruins”.

Takich albumów w latach 80 powstało wiele i zbytnio nie ma się czym wyróżnić „Back From the Ruins” na tle innych płyt, ale jest to kolejny solidny heavy metalowy album nagrany przez zespół tworzący włoską scenę heavy metalową. Jeżeli ktoś szuka mocnego brzmienie, ostrych riffów, wpadających w ucho melodii i lubi granie w stylu SAXON czy JUDAS PRIEST ten będzie zadowolony z tego co zespół zaprezentował na swoim drugim albumie. Album godny wysłuchania i znania.

Ocena: 7.5/10

środa, 6 marca 2013

WOLFCHANT - Embraced By Fire (2013)

Pora trochę wyjść poza świat heavy czy power metalu i przyjrzeć się albumowi, który bardziej można zaszufladkować do gatunku pegan/folk metal, w którym oczywiście słychać wpływy melodyjnego death metalu, heavy czy power metalu. Ten album to nowe wydawnictwo niemieckiego zespołu o nazwie WOLFCHANT, czyli „Embraced By Fire”. Za specjalistę tych wyżej wspomnianych gatunków się nie uważam i są w tej dziedzinie więksi znawcy, podobnie jak w dziedzinie samego zespołu, bo znam tylko ich wcześniejszy album, który zapadł w pamięci za sprawą pomysłowości i wykonania, że nie wspomnę o samym stylu muzycznym. Mimo tych czynników uznałem, że chcę was też zarazić tym zespołem i przede wszystkim uczulić na nowy album, który ma predyspozycję do bycia płytą roku 2013.

Pewnie się zastanawiacie o czym ten autor pisze, że znów przeżywa jakiś tylko dobry album, no cóż wystarczy sięgnąć po płytę i argumenty same będą do nas przemawiać. Już na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z znakomitą okładką, który utrzymana jest w takim klimacie fantasy i sam styl jej zrobienia daje nam podstawę, żeby myśleć, że mamy do czynienia z znakomitym, dopracowanym i przemyślanym albumem i tak też jest w dalszej fazie zapoznawania się z albumem. Nie trzeba być znawcą tych gatunków, ani samego zespołu, żeby dać się mu oczarować, żeby dostrzec jego perfekcję, wykonanie i styl jaki obrał sam zespół. Perfekcja i potęga te albumu tkwi w szczegółach, które są dopracowane, przemyślane i takie pełne świeżości, żeby nie użyć słowa oryginalne, bo jednak gdzieś podobne dźwięki już w swoim życiu słyszałem. Innym jakże ważnym atutem płyty jest brzmienie, które jest z górnej półki. Soczyste, krystaliczne czyste, ale z drugiej strony drapieżne i mocne. Takie brzmienie to prawdziwa uczta dla słuchacza, a kiedy uwypukla piękno wykonania, te bogate i zrobione z wielką pompą aranżacje, ten epicki klimat, pomysłowość w zakresie kompozytorstwa, kiedy uwypukla umiejętności muzyków, a także znakomitą zawartość, to tylko zacierać ręce.

„Embraced By Fire” to już piaty album tej formacji, która została założona w 2003 roku i nie będę was męczył listą wyczynów muzyków, ale trzeba podkreślić, że wyczyniają tutaj niezłe popisy. Gitary są mocne, drapieżne, energiczne, pełne melodii i wraz z klawiszami tworzą niezwykłą atmosferę taką bojową, wręcz epicką, a pojedynki wokalne między Lohki i Nortiwnem są pełne pomysłowości i również sprawiają, że album jest świeży, bardzo epicki. To jest prawdziwe widowisko, show, które od początku do końca powala na kolana swoim rozmachem, wykonaniem, pomysłowością, melodiami i klimatem. Dawno nie słyszałem tak epickiego albumu zrobionego z takim rozmachem. Najlepiej oddają te wszystkie odczucia i te słowa tutaj przytoczone same kompozycje, które są największym argumentem przemawiającym za tym, że jest to jeden z najlepszych albumów tego roku.

Zaczyna się od epickiego, utrzymanego w nieco symfonicznym klimacie „Intro”, które brzmi jak ścieżka dźwiękowa do jakiegoś filmu. Niesamowity klimat, emocje, aranżacje, rozmach, które już od początku robią niezwykłe wrażenie, a słuchacz czeka na pierwsze uderzenie. Takowym jest „Embraced By Fire”, w którym słychać zarówno folk/pegan metal, a także coś z power metalu i to jest mieszanka wybuchowa, zwłaszcza kiedy całość przesiąknięta klawiszami i epickim charakterem. Bardziej true metalowy wydźwięk ma tutaj „Element”, który ukazuje nieco bardziej rytmiczne i bojowe nastawienie zespołu. Folk metal i epicki klimat mocno jest piętnowany w melodyjnym „Turning Into The Red”, zaś o power metal ociera się energiczny „Einsame wacht” i nie przeszkadza nawet w tym wszystkim ojczysty język kapeli, pomimo że nie lubię niemieckiego słuchać. Również coś z power metalu słychać w przebojowym „Autumns breath”. Końcówka to dwa bardziej rozbudowane, urozmaicone kawałki, które również ukazują epicki charakter i podniosłość i zarówno „Freier geist” i melodyjny „Winters Triumph” zasługują na szczególną uwagę.

Wiedziałem, że zespół WOLFCHANT gra znakomicie, wiedziałem, że mają potencjał i są zdolni do wszystkiego, ale nie sądziłem że będą wstanie nagrać prawdziwe arcydzieło, z epickim wydźwiękiem, dopracowaniem i świeżością, gdzie kompozycje to prawdziwe killery, gdzie każdy szczegół został dopieszczony i jedyne co można zarzucić, to że album jest krótki, bo trwa tylko 43 minuty, ale przynajmniej nie jest wydłużany na siłę, Znakomity album, pełen emocji, niesamowitych aranżacji, to trzeba po prostu usłyszeć. Prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania i póki co jeden z najlepszych albumów roku 2013!

Ocena: 10/10

wtorek, 5 marca 2013

SABOTAGE - Behind The Lines (1986)


Do grona kapel stanowiących klasykę włoskiego heavy metalu lat 80 z pewnością trzeba zaliczyć nieco mniej znany zespół SABOTAGE. Założony w 1981 roku jako BLIND DEMON w celu grania energicznego, prostego heavy metalu przesiąkniętego wpływami DEEP PURPLE, KROKUS, BLACK SABBATH czy JUDAS PRIEST szybko zmienił nazwę na SABOTAGE i to właśnie pod taką nazwą nagrali debiutancki album „Rumore Nel Vento”, który nie wybił zbytnio zespół, a wszystko przez ojczysty język. To też jednym z ich najlepszych albumów jest drugi krążek „Behind The Lines”, który ukazał się w 1986 roku. Jaki jest to album?

Przede wszystkim szczery, energiczny, melodyjny i oddający to co najlepsze w heavy metalu lat 80. Mamy tutaj skromne, ale zadziorne i klimatyczne brzmienie, które jednak jest dalekie do tych stworzonych przez większe tuzy heavy metalu, który miały renomę. Brzmienie może nie jest najlepsze, ale sprawia że wszystko brzmi naturalnie i drapieżnie. W połączeniu z mocnymi, energicznymi riffami gitarowymi Andiego Foisa, który może nie powala techniką, ale nie można mu odmówić lekkości, rytmiczności czy pomysłowości. Nie brakuje w tym aspekcie ani melodyjności, ani zadziorności i wszystko brzmi tak jak brzmieć powinno. Nie inaczej jest tutaj z sekcją rytmiczną, która jest odpowiedzialna za owy dynamiczny wydźwięk kawałków, za całą moc, którą słychać tutaj na każdy kroku. „Behind the Lines” to album dopracowany jak na owe skromne warunki, a jego urok przejawia się w kompozycjach, które mimo wtórnego charakteru zapadają w pamięci i gwarantują prawdziwą heavy metalową ucztę.

Zaczyna się mrocznie, klimatycznie, melancholijnie, powiedziałbym nawet epicko, a wszystko za sprawą melodyjnego otwieracza w postaci „Victim of World”, który przyprawia o dreszcze. Kto lubi ACCEPT czy JUDAS PRIEST z pewnością polubi ów kawałek. Świetnie oddaje owe lata 80 i heavy metal tamtego okresu dynamiczny, speed/power metalowy „Riding Through The night”. Nieco wolniejsze tempo, więcej hard rockowego ducha słychać w „Mothers” w którym słychać wpływy KROKUS czy SCORPIONS i podobne odczucia mam w przypadku „Warmachine”. Album jest bardzo metalowy i bardzo dynamiczny o czym po raz kolejny przekonują takie killery jak „Fight For Your music” czy „Nightkiller”. Całość zamyka rozbudowany „Promised Land”, który ukazuje pomysłowość zespołu i ciekawe rozwiązania aranżacyjne i kto lubi klimatyczne utwory, ten nie może tego kawałka przegapić.

Każdy element albumu „Behind The Lines” utwierdza w przekonaniu, że to album, który można śmiało zaliczać do grona klasyków włoskiego heavy metalu. Kapela może mało znana, ale wciąż aktywna, a najlepszym sposobem na przekonanie się do ich twórczości jest właśnie drugi album, a mianowicie „Behind The Lines”, który jest kopalnią dobrych melodii i przebojów, które dostarczą sporo muzycznych wrażeń, które nie pozwolą tak szybko zapomnieć o tej płycie.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 4 marca 2013

PŁYTA MIESIĄCA STYCZEŃ 2013

Nowy rok, nowe płyty, nowe zestawienia w ciągu miesiąca. Styczeń to przede wszystkim był czas wyczekiwania na nowy album HELLOWEEN, który był zapowiadany od dawna. Napięcie rosło z każdym dniem, a w dniu premiery pojawił się niedosyt. Album okazał się tylko dobry i miejscami pojawiły się pewne nie dociągnięcia. Jednak „Straight out Of Hell” to jeden z ciekawszych albumów pierwszego miesiąca. Jednak styczeń, to nie tylko HELLOWEEN, bo było wiele innych ciekawych premier. Skoro jesteśmy przy power metalu to nasuwają się takie płyty jak: „Undead” debiutującego WINDRUNNERS, czy również debiutującego LANCER albumem „Lancer” i co ciekawe te młode kapele nagrały w moim odczuciu album o wiele bardziej melodyjny i bardziej świeży aniżeli HELLOWEEN, który należy do grona moich ukochanych kapel. Te dwa debiutu zasługują na szczególną uwagę. Dlaczego? Cóż jeśli ktoś ceni sobie melodie, porządne wykonanie, przebojowy charakter kompozycji i ciekawe popisy gitarowe to nie może tego przegapić. W power metalu nie było takiej konkurencji i takiej walki co w gatunku heavy metal. Tutaj działo się znacznie więcej i było w czym wybierać, choć nie brakowało rozczarowania w postaci MAJESTY, nie zabrakło nieco słabszych płyt jak te wydane przez SHAKRA czy MASTERSTROKE, a najlepiej wypadły nowe albumy ALPHA TIGER i HOLY GRAIL, z czego „Ride The void” okazał się najlepszym albumem metalowym tego miesiąca. Z hard rocka największą uwagę przykuł nowy album zasłużonego niemieckiego PINK CREAM 69, który okazał się całkiem solidny oraz debiutancki album projektu dwóch muzyków, którzy nagrali ostatni album RUNNING WILD o nazwie GIANT X i ich album „I”, który też okazał się ciekawą pozycją jeśli chodzi o hard rock. Ogólnie udany miesiąc, który dostarczył sporo dobrej muzyki, udanych albumów, do których z pewnością wrócę nie raz, a moja lista wygląda następująco:

1. LANCER -Lancer  (18.01.2013)

Melodyjny heavy/power metal, który porywa od początku do końca swoją melodyjnością, energią i przebojowością. Lekkość i prosta forma sprawiają że jest to jeden z najciekawszych albumów w kategorii power metal. Coś dla fanów HELLOWEEN, GAMMA RAY, HAMMERFALL czy IRON MAIDEN.

RECENZJA  http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Lancer

2. HOLY GRAIL - Ride The Void (18.01.2013)

Heavy/power metal z elementami thrash metalu, przesiąknięty latami 80, a także inspiracjami pokroju 3 INCHES OF BLOOD to właśnie nowy album amerykańskiej formacji.

RECENZJA http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Holy%20Grail

3. HELLOWEEN - Straight Out Of hell (18.01.2013)

Nie jest to najlepszy album tej formacji, jednak solidny, melodyjny i dość zróżnicowany. Łatwo zapada w pamięci i długo zostaje. Solidny heavy/power metal w wykonaniu legendy niemieckiej sceny metalowej.

RECENZJA http://powermetal-warrior.blogspot.com/2013/01/helloween-straigh-out-of-hell-2013.html



niedziela, 3 marca 2013

LORDI - To Beast Or Not to Beast (2013)

LORDI zawsze mi się kojarzył bardziej z hard rockiem aniżeli z metalem. Jednak właśnie ich początki mają w sobie sporo patentów stricte metalowych, a niżeli hard rockowych. Więcej hard rocka zaczęło się pojawiać od momentu sukcesu komercyjnego podczas Eurowizji. „The Arockalypse” czy dwa następne albumy były przesiąknięte hard rockiem. Jednak nowy album „To Beast Or Not to Beast” znów bardziej wpasowuje się w konstrukcję bardziej metalową.

Z jednej strony zespół chciał postawić na nieco cięższy materiał, mniej komercyjny, a z drugiej strony pojawiły się zmiany personalne w zespole, co też odbiło się na stylu kapeli. Po śmierci perkusisty Otusa, jego miejsce zajął w 2012 Mana, zaś miejsce klawiszowca zajęła Hella. Więcej nowoczesnego brzmienia, więcej udziwnień i kombinowania i szukania swojego stylu, który tym razem nie kojarzy się z melodyjnym, przebojowym hard rockiem polanym heavy metalem, a bardziej z jakimś nu metalem pokroju RAMSTEIN, czy nowoczesnym metalem, co jakoś nie bardzo mnie przekonało. Jest klimat horroru, jest ten charakterystyczny wokal, który wciąż jest znakiem rozpoznawczym LORDI, ale to już jest inny zespół niż na ostatnich płytach. Może i jest próba nawiązania do pierwszych płyt, ale niezbyt udana. Oczywiście zmylić nas może ładna okładka i solidne, mięsiste brzmienie, czy też znakomity otwieracz w postaci „We're Not bad For Kids”, który ma cechy heavy/power metalu typu HELLOWEEN czy PRIMAL FEAR, co jest dość rzadkim zjawiskiem w przypadku tej kapeli, ale robi dość spore spustoszenie. Szybki, zadziorny riff, szybkie tempo i chwytliwy refren. No gdyby jeszcze cały album był na podobnym poziomie, to taki obrót sprawy by nie jednemu słuchaczowi odpowiadał, ale niestety materiał jest nie równy i pełen niedociągnięć. Jak to więc jest z tym materiałem?

Znakomity otwieracz zwiastuje mocny i energiczny materiał, jednak dalej jest różnie. Przesiąknięty klimatem grozy „I Luv ugly” swoją stylistyką przypomina dwa ostanie albumy i tutaj gdzieś ten hard rock daje o sobie znać. Sam utwór dobry, ale nie powala na kolana. Cały album promował „The Riff” i tutaj słychać te nowoczesne, nu metalowe klawisze, które nieco mnie drażnią. Jednak czy jest to wielki przebój, który zachęca do zainteresowania się albumem? Czy jest to kawałek, który zapada w pamięci? Z pewnością nie. Nudny, smętny i taki mało wyrazisty jest „Something wicked This Way Comes” i instrumentalny „SCG6: Otus' Butcher Clinic” też nie porywa i są to najsłabsze kompozycje na płycie. Do grona udanych kompozycji można z pewnością zaliczyć zadziorny, dynamiczny „Im The beast”, czy też klimatyczny „Horrifiction”, który ma przebojowość godną tego zespołu. Też melodyjny jest „Happy New Fear” czy klimatyczny „Schizo Doll”, które jednak też są tylko solidnymi, przeciętnymi kawałkami. No i mamy jeszcze dość ciężki, metalowy „Candy For Cannibal”, ale też nieco przekombinowany, przez co traci na atrakcyjności.

Tyle szumu, tyle hałasu wokół tego albumu i o co? „To Beast or not to beast” ma 2-3 godne uwagi utwory i na dłuższą metę męczy. Wszystko wynika z tego, że brak tu zapadających melodii, brak przebojów, które na ostatnich albumach górowały i właściwie były znakiem rozpoznawczym kapeli. Czyżby kapela się wypaliła? Skończyły się pomysły na kompozycje? Mam nadzieje, że nie i że następny album będzie znacznie ciekawszy. Czy warto sięgać? Uważam, że ten czas można poświęcić znacznie ciekawszej muzyki, a tej w tym roku roku nie brakowało jeśli chodzi o heavy metal czy hard rock.

Ocena: 4/10

PAIN - Insanity (1986)

W metalu nie zawsze wszystko jest dopieszczone i dopasowane. Zdarzają się przypadki, że cała warstwa instrumentalna jest energiczna, zadziorna i bardzo zapadająca w pamięci, natomiast wokal totalnie nie pasuje do tego tła i każdy pewnie ma swoje kapele, który mają taki problem. Jedną z takich kapel, która grała bardzo dobry heavy/power metal z elementami speed metalu i potrafiła nieco zrazić wokalistą był niemiecki zespół PAIN.

Czas przeszły został użyty tutaj nie celowo, bo zespół pojawił się w roku 1985 na scenie metalowej, jednak tak jak szybko się na niej pojawili, tak szybko znikli, zostawiając jedynie po sobie znak w postaci debiutanckiego albumu „Insanity”, który ukazał się w roku 1986. Nie jest to perfekcyjny album, bez pewnych wad, ale dał podwaliny pod niemiecki heavy/power metal i umocnił go w pewnym stopniu.

„Insanity” to album, który brzmi klasycznie i to pod wieloma względami. Pierwsze co ciśnie się na usta to słowa uznania i pochwały, bo mimo pewnych wad jak wokal to jednak jest to album, który dostarczy słuchaczowi sporo emocji, który podsunie wiele ciekawych melodii i który zapadnie w pamięci na tyle, że aż będzie się chciało wracać do niego w niedalekiej przyszłości. O klasycznym wydźwięku przesądza brzmienie, takie nieco niskobudżetowe, ale naturalne, zadziorne i klimatycznie, w pełni oddające klimat lat 80. Do tego dochodzą słyszalne inspiracje takimi zespołami jak ACCEPT, JUDAS PRIEST, ANVIL czy wczesny RUNNING WILD, HELLOWEEEN. Jeżeli się przysłuchamy całej warstwie instrumentalnej, jeżeli uważnie przysłuchamy się dynamicznej, mocnej sekcji rytmicznej, która napędza cały album, czy ostrym, energicznym riffom duetu Arrow/Falk, którzy niczego nie wnoszą niczego nowego, ale pomysłowość, wykonanie, energia która emanuje z tych melodii, partii jest urocza i jedną z wielu zalet tej płyty. Poza brzmieniem, inspiracjami, poza warstwą instrumentalną plusem jest miła dla oka okładka i miła dla ucha zawartość, która wypchana jest przebojami.

Zaczyna się od dynamicznego „On My knees”, który ma coś z ACCEPT i wczesnego RUNNING WILD i choć wokal Stanleya Falka jest specyficzny, a czasami drażniący brakiem techniki, brakiem zadziorności i właściwej mocy, ale da się na to przymknąć oko, bo muzycznie kapela sporo nadrabia. Dynamika, ciekawe melodie to cechy, które można przypisać większości utworom i już „I'm gonna Love” utwierdza nas tylko w tym przekonaniu. JUDAS PRIEST dość wyraźnie słychać w stonowanym „Spending The Night Alone” , z kolei klimat, motyw główny „The Groove Of Love” przemyca cechy RUNNING WILD i IRON MAIDEN. Bardzo energiczny utwór, który kusi swoją drapieżnością i dynamiką. Jeszcze szybsze tempo zespół włącza w „Out For Tonight”, który jest bez wątpienia najostrzejszą kompozycją na płycie i tutaj można wyłapać cechy pierwszego albumu BLIND GUARDIAN. Miks JUDAS PRIEST i klimatycznego RUNNING WILD można uświadczyć w „Its raining Blood”. Natomiast kto lubi wczesny HELLOWEEN z „Walls Of Jerycho” ten z pewnością powinien zapoznać się z energicznym „Heavy Metal warrior” chwalącym metal. Najdłuższym utworem na płycie jest „Insanity”, który konstrukcją przypomina utwory MANOWAR i to słychać po głównym motywie, po sekcji rytmicznej i epickim wydźwięku.

„Insanity” zawiera muzykę pełną znanych patentów, muzykę może i wtórną, ale bardzo energiczną, drapieżną i melodyjną. Każdy utwór dostarcza sporo emocji, zapada w pamięci i trudno im się oprzeć pod względem pomysłowości, czy też wykonania. Może brzmienie nieco słabsze, może wokalista nieco drażniący swoją manierą, jednak mimo to jest to album, który każdy fan melodyjnego grania, niemieckiej solidności, klasycznego grania z lat 80 powinien znać, bo jest to wydawnictwo godne uwagi i chwalenia.

Ocena: 8/10

sobota, 2 marca 2013

XXARON - The Legacy (1985)

XXARON to jedna z tych kapel, która znikła ze sceny metalowej tak szybko jak się pojawiła. Ta mało znana kapela niemiecka działała w latach 80 i głównie reprezentowała nurt heavy metal z elementami power metalu. XXARON powstał w 1983 roku i zapisał się w historii niemieckiego heavy/power metalu za sprawą debiutanckiego albumu „The Legacy”, który ukazał się w 1985 roku. Do kogo jest kierowany ów album? Jakie wpływy tutaj słychać? Jaki poziom muzyczny zespół zaprezentował na tym albumie?

Mało komu znana niemiecka formacja wykreowała styl, w którym znalazło się miejsce na heavy metal w stylu JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, ANVIL, dla hard rocka w stylu DEF LEPPARD, rock'n rollowego MOTORHEAD, amerykańskiego power metalu w stylu METAL CHURCH, jednak listę muzycznych inspiracji można by znacznie poszerzyć. Tak więc mamy wtórne granie, pozbawione oryginalności, świeżości, jednak w tym przypadku nie jest to żadną ujmą, bo kapela nastawiła się na energiczność, przebojowość, melodyjność, co zresztą im dobrze wychodziło. „The Legacy” te cechy znakomicie piętnuje i trzeba przyznać, że jak na owe warunki, jak na konkurencję w owym czasie i silną niemiecką scenę album wypada naprawdę dobrze, pomimo że nie mamowy o genialnym albumie, a muzycy też nie robią niczego nadzwyczajnego, jednak solidność i pomysłowość dała znakomity efekt w postaci dynamicznego albumu wypchanego przebojami. Jak przystało na album z tamtego okresu mamy niższej jakości brzmienie, ale z pazurem, z klimatem, naturalne i w pełni oddające charakter heavy/power metalu lat 80. Nie tylko brzmienie na tym albumie jest specyficzne, bo również wokal Andrea Kwiatkowskiego można do takich zaliczyć. Nie jest to ten typ wokalu, który jest techniczny, emocjonalny, ale solidny, taki nieokiełznany i naturalny. Dobrze na tej płycie wypada również sekcja rytmiczna i partie gitarowe, które w dużej mierze są proste, klimatyczne, dynamiczne i bardzo melodyjne, tak więc mamy tutaj wszystko co potrzeba, a kompozycje znakomicie potrafią umilić czas.


Zaczyna się dość wyjątkowo i mrocznie bo od intra „The Legacy”, które łączy w sobie formę BLACK SABBATH z klimatem MERCYFUL FATE i potrafi przyprawić o ciarki i w podobnej tonacji utrzymany jest „Straight From Hell”. Nieco hard rockowy feeling można wyłapać w „Normed Rules Again” i gdzieś podobny charakter można wychwycić w „Dust And Diamonds”. Nieco rock'n rolla można usłyszeć w dynamicznym, lekkim „Born By The Sin” , zaś progresywny rock i nieco BLACK SABBATH, czy też METAL CHURCH można uchwycić w rozbudowanym „Son of Light”. Jednak album zdominowany jest przez szybkie kompozycje jak :” The Key”, przebojowy „Dance On Fire”, speed metalowy „Lost In The Dark”. Całość urozmaica klimatyczna, mroczna ballada „Black magic Mystery”.

XXARON to kapela mało znana i o małym dorobku płytowym, jednak ich jedyny album jest solidnym, rzemieślniczym albumem utrzymany w konwencji heavy/power metalowej z elementami hard rocka czy speed metalu. Klimatyczne brzmienie, specyficzny wokalista, dobrze zgrani gitarzyści i przemyślane, dobrze wykonane kompozycje sprawiają, że jest to kolejny staroć, który warto odkurzyć.

Ocena: 7.5/10

piątek, 1 marca 2013

HEIMDALL - Aeneid (2013)

Zabłysnęli jako kapela grająca epic power metal, wstrząsając nieco gatunkiem, tworząc styl, który wyróżniał ich na tle innych. Choć historia ich sięga roku 1994 to jednak udało im się stworzyć w owym czasie 4 albumy, z czego takie dzieła jak „Hard As Iron” czy „The almighty” zrobiły furorę i od razu stały się klasyką gatunku power metal. Bogata historia, ciekawy styl opierający się klimacie na miarę FALCONER, czy BLIND GUARDIAN, gdzie jest i melancholia, emocje, podniosłość, bogactwo dźwięków i rozmach wykonania to cechy tego zespołu, który pokazał, że włoska scena metalowa ma do zaoferowania nie tylko kapele z kręgu symfonicznego metalu, bo ma również do zaoferowania....HEIMDALL.

Kapela mimo wdarcia się do grona tych rozpoznawalnych kapel, mimo ciekawego stylu i bardzo przemyślanych albumów, nie potrafił w pewnym momencie ciągnąć tego dalej i działalność zespołu zakończyła się na albumie „Hard As Iron” z 2004r, a kapela 3 lata później zrezygnowała z dalszego ciągnięcia tego/ Powrót tej kapeli to ostania rzecz jaka przyszła mi by na myśl, ale w końcu po licznych roszadach, dużej rotacji muzyków w ich składzie ustabilizował się i efektem tego było zebranie składu na nowo. Z starego składu został: Nicolas Calluori (perkusja), Fabio Calluori (gitara) i Carmelo Claps ( gitara). W 2011 roku kapelę zasilili: Umberto Parisi (gitara) i Gondolfo Ferro (wokal), a w 2013 roku pojawił się Deniele Pastore (bas). W takim składzie został nagrany nowy album „Aeneid”. 9 last od ostatniego wydawnictwa to kawał czasu, a wciąż słychać to coś w zespole, dalej słychać ten niesamowity klimat, dalej można delektować się rozmachem wykonania i niezwykłymi kompozycjami, które wzbudzają wszelakie emocje: od wzruszenia do radości. Magia to też słowo, które znakomicie pasuje do muzyki, która została zawarta na płycie.

„Aeneid” przy ozdobiony dobrą i przyciągającą uwagę szatą graficzną, a także mocnym, ale jakże delikatnym brzmieniem i pod tym względem można mówić o swoistej kontynuacji tego co kiedyś zespół prezentował. Zresztą muzycznie też zespół nie robi jakiejś rewolucji i mamy utwory takie w ich charakterystycznym stylu. Jeśli chodzi o tegoroczny power metal to ten album się wyróżnia pod wieloma względami. Ambitniejsze melodie, bardziej zróżnicowane motywy i sporo się dzieje na tym albumie. Wokal Gandolfo taki ciepły, ale zarazem bardzo emocjonalnym i to jest ten typ wokalu, który znakomicie pasuje do warstwy gitarowej wygrywanej przez trzech gitarzystów. Finezja, lekkość, zróżnicowanie, wyszukane, ambitne melodie i niezwykły klimat to cechy, które słychać w partiach gitarowych. Również dobrze wypada rozpędzona sekcja rytmiczna, czy też nadające przestrzeni klawisze. A co znajdziemy na płycie?

Całość otwiera klimatyczne intro „Prologue”, które szybko przechodzi w dynamiczny, energiczny „Forced By Fate”, który ukazuje jak grać epicki power metal, z werwą, lekkością, pomysłem. Słychać, że jest to zespół z górnej półki, który zna się na swojej robocie. Lekki powiew symfonicznego metalu, czy progresywności można uświadczyć. W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy „Save You”, czy bardziej progresywny „Underworld”. Do grona dynamiczniejszych utworów można również tutaj zaliczyć rytmiczny „Hero”, melodyjny „Night On The World” czy też bardzo melodyjny „All of Us” w którym znów pojawia się bardzo atrakcyjny główny motyw wygrany przez klawiszowca. Klimat i ta wyjątkowość zespołu daje o sobie znać w „Waiting For The Dawn”, który jest bardzo urozmaicony i sporo się tutaj dzieje. Mamy zwolnienia, przyspieszenia, chwytliwy refren i bardzo finezyjne solówki, ocierające się momentami o neoklasycyzm i do tego gdzieś odrobina progresywności, że nie wspomnę o epickim klimacie. Mówiąc o klimacie nie można zapomnieć o pięknej, emocjonalnej balladzie „Ballad Of The Queen”, która nasuwa twórczość BLIND GUARDIAN. Bardziej heavy metalowe oblicze zespół ukazuje w „Gates Of war” gdzie zalatuje w niektórych momentach muzyką latynoską. Epickością przesiąknięty jest krótki „Away”, a zamykający płytę „The Last Act” ma sporo elementów progresywnego metalu.

Wielki powrót rycerskiego HEIMDALL, który wciąż prezentuje epic power metal na wysokim poziomie. Muzyka dla prawdziwych smakoszy, dla wielbicieli rozmachu w wykonaniu i bardziej wyszukanych melodii. Fani starego HEIMDALL powinni być zadowoleni.

Ocena: 8/10