poniedziałek, 19 stycznia 2015

VEXILLUM - Unum (2015)

Swoje miejsce w folkowym świecie znalazł już na dobre włoski Vexillum, który działa od 2007 roku. Może nie jest to kapela, która tworzy coś nowego i coś co można określić przejawem geniuszu. Jednak trzeba się z nimi liczyć, bo znają się na swojej robocie. Dwa udane albumy tej kapeli za nami, a trzeci właśnie ujrzał światło dzienne. „Unum” to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów Vexillum, ale też i Blind Guardian, Elvenking, czy Falconer. Zespół dalej kontynuuje ścieżkę stylistyczną, którą zapoczątkował na debiutanckim „The Wandering Notes”. Nic się tutaj nie zmieniło i dalej zespół gra mieszankę folk metalu i power metalu, gdzie najważniejszym elementem są celtyckie melodie. Na nowym albumie postawiono przede wszystkim na klimat, na epicki charakter. To przedłożyło się na to, że mamy do czynienia z bardziej dojrzałym materiał niż na poprzednich albumach. Nie chodzi tutaj o poprawki brzmieniowe, czy bardziej rozwinięte umiejętności muzyków, lecz sam materiał, który jest solidny i godny uwagi. Do tego na płycie pojawiają się znakomici goście. Chris Bay z Freedom Call pojawia się w melodyjnym i dość słodkim „The Jester: Over the Clouds”. Utwór charakteryzuje się szybszym tempem i power metalową formułą. Mroczniejszy i bardziej marszowy „Lady Thief: What We Are” pokazuje, że zespół potrafi tworzyć też i komercyjne kawałki. Tutaj gościnnie występuje Maxi Nil. Jednym z najlepszych wokalistów jest bez wątpienia Mark Boals i jego występ w „The Hermit: Through The Mirror” troszkę rozczarowuje. Może to wynika z tego, że w tym utworze zbytnio nie miał ukazać swojego niezwykłego głosu? Na płycie ponadto znajdziemy dwa covery, a mianowicie cover Tanzenda i całkiem dobry cover Slade w postaci „Run Run Anaway”, który pasuje do tego folkowego klimatu. Najlepiej prezentują się te kawałki, w których zespół stawia na energię i power metalową stylistykę. To właśnie taki „The True Beginning Stand As One”, przesiąknięty Blind Guardian „The Way Back: The Clash Within” stanowią trzon tej płyty i główną atrakcję tego wydawnictwa. Jeszcze więcej Blind Guardian mamy w podniosłym i klimatycznym otwieraczu „The departure: Blow Away The ashes” czy w „The Sentenced: Fire and Blood”. Ten ostatni utwór to najciekawsza kompozycja na nowym albumie Włochów. Nie chodzi już o to, że jest tutaj Hansi Kursch, że utwór jest nawiązaniem do starego Blind Guardian, ale o to że jest to najostrzejszy kawałek na płycie i najbardziej power metalowy. Prawdziwa perełka i nie psuje tego nieco niższej jakości dźwięki. Kawał dobrej roboty odwala wokalista Dario Valesi, który znakomicie pasuje do celtyckich dźwięków i potrafi oddać folkowy klimat. Trochę przypomina Hansiego Kurscha, ale to należy uznać za plus. „Unum” to nie tylko solidne kompozycje, znakomici goście i folkowy klimat, to tez power metalowe galopady i popisy duetu gitarowego. Andrea/Micheale wygrywają naprawdę ciekawe riffy i melodie, a to przedkłada się na poziom kompozycji. Solidny folk metal z domieszką power metalu. Dla fanów Falconer czy Blind Guardian jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

sobota, 17 stycznia 2015

NO RETURN - Fearless Walk To rise (2015)

30 marca 2015r. To ważna data i powinni ją zapamiętać fani melodyjnego death metalu i thrash metalu. To data premiery nowego wydawnictwa francuskiego No Return. „Fearless walk to Rise” to już 9 album tej formacji, która istnieje od 1989 roku. Grupa ta specjalizuje się w graniu mieszanki melodyjnego death metalu i thrash metalu. Ich styl najłatwiej można opisać jako miks Testament i Arch Enemy. Przez te wszystkie lata kapela nie schodziła poniżej pewnego poziomu i nowy album z pewnością nie zawiedzie fanów No Return. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest to jedna z najciekawszych propozycji w melodyjnej odmianie metalu.

No return przeżywa drugą młodość i to słychać na nowym albumie. Przyczyn tego zjawiska z pewnością należy doszukiwać się w zmianach personalnych. Pojawił się nowy wokalista, perkusista i gitarzysta. Spore przetasowania w składzie, ale sprawiły że zespół brzmi świeżo i jakość prezentowanej muzyki też została podniesiona. Głos Micka jest agresywny i techniczny. Najlepsze jest to, że potrafi nas zabrać do świata death metalu czy też thrash metalu. Nadał muzyce No Return nieco innego charakteru, ale z pewnością jest to zmiana na plus. Gitarzysta Alain Climant, który jest jedynym członkiem który jest od początku, teraz do pomocy ma Jerome Pointa, który dobrze sobie radzi. Panowie dogadują się i efektem tego są naprawdę ciekawe i pomysłowe partie gitarowe. Położono nacisk na dynamikę, na szybkość, na agresywność, jednocześnie dbając o melodyjność danej kompozycji. Sekcja rytmiczna wraz z nowym perkusistą też robi niezłe wrażenie. Dzięki nim album nabiera niezwykłej mocy i od samego początku do końca płyta powala mocnym uderzeniem i soczystym brzmieniem. 10 utworów dających nie całe 50 minut to jest to co oferuje nam francuski band w zamian za nasz czas. Uczciwa jest to wymiana, zwłaszcza że zawartość jest tutaj z górnej półki. Minutowe wejście w postaci „Ascent” wprowadza nas w całkiem ciekawy, podniosły nastrój i chce się więcej. Energiczny „Stronger than ever” to prawdziwa petarda. Zespół tutaj pokazuje pazur i zabiera nas w rejony Children of Bodom, Testament, Arch Enemy czy nawet Kalmah. Niezwykła mieszanka, która już sprawia, że szczęka opada. W podobnej konwencji utrzymany jest „Submission Falls” i tutaj można pochwalić za melodyjne popisy gitarzystów, zwłaszcza kiedy przychodzi moment solówek. Dalej mamy klimatyczny „Sounds of Yeasterday” i w tym utworze swoje umiejętności prezentuje Mick. Dzięki niemu kompozycja nabrała tutaj bardziej death metalowego charakteru. Nutka power metalu pojawia się w rozpędzonym „Paint Your World”, który jest kompozycją niezwykle dynamiczną i melodyjną. W podobnym stylu jest „Face My Dark”, który jest przykładem, że w tym gatunku też można stworzyć przebój. Bardziej thrash metalową kompozycją jest tutaj złowieszczy „Bloodbath Legacy” i podoba mi się tak zagrany thrash metal, który opiera się na agresji i szybkim tempie. Na płycie mamy tez dwie dłuższe kompozycje, a mianowicie brutalny „Sworn to Be” i melodyjny „Hold My Crown”, które są najbardziej urozmaicony kompozycjami na płycie. No i jeszcze nie można tutaj pominąć niezwykle melodyjnego „Fearless”, który też ma coś z twórczości Kalmah.

Ta płyta nie ma wad, chyba że komuś będzie przeszkadzać, że zespół przez cały album serwuje nam kompozycje w podobnej stylistyce. Dzięki takiemu układowi album od początku do końca niszczy energią i agresją. Nawet fani melodyjnego metalu będą w pełni zadowoleni. No Return w szczytowej formie. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

czwartek, 15 stycznia 2015

NIGHTMARE - Cosmovision (2001)

Czy muzyka heavy metalowa może być czymś więcej niż tylko sposobem na rozładowanie energii czy jedną z form odpoczynku i zabijania wolnego czasu? A gdyby tak muzyka heavy czy power metalowa była bramą do innego świata? Do świata baśni, do innego wymiaru, sięgającego poza naszą wyobraźnię? Czasami mamy dość tej naszej codziennej szarości i najchętniej przenieślibyśmy się do innej rzeczywistości. A gdyby istniał taki album, który jest wstanie was zabrać do lepszego świata, w podróż której nigdy nie zapomnicie? Tak się składa, że jak dobrze poszukamy to znajdziemy takie albumy. Jednym z nich jest „Cosmovision” francuskiej kapeli Nightmare. To trzeci album w dorobku tej formacji i co ciekawe, odtworzył on nowy rozdział tej francuskiej potęgi heavy/power metalowej, która istnieje i gra po dzień dzisiejszy.

Nightmare znakomicie radził sobie w latach 80 i już wtedy wydali dwa znakomite albumy, które w swojej kategorii były dopieszczone i zdobyły sporo fanów. To było klasyczne heavy//power metalowe granie z domieszką NWOBHM. Zespół wtedy miał dwóch znakomitych wokalistów bo Boix jak i Houpert znakomicie odnajdowali się w power metalowej formule. Zespół dzięki nim błyszczał i w sumie ciężko sobie było wyobrazić nowy rozdział Nightmare bez utalentowanego wokalisty. Co ciekawe zespół miał cały czas znakomitego frontmana pod nosem i mam tutaj na myśli dotychczasowego perkusistę Jo Amore. Tak to on przejął funkcję wokalisty i znakomicie się odnalazł w tej roli. To dzięki niemu Nightmare stał się jeszcze bardziej rozpoznawalny, stał się agresywniejszy, mroczniejszy i bardziej rozpoznawalny. To on wprowadził zespół na zupełnie inne tory, na jeszcze wyższy poziom. Muzyka Nightmare już nigdy nie będzie taka sama. W latach 80 zespół dość klasycznie i można było go zestawiać z wielkimi tuzami tamtych czasów, lecz odrodzenie Nightmare jest o tyle ciekawe, że panowie nie chcą brzmieć tak jak w latach 80. Została formuła heavy/power metalowa, lecz to już inne brzmienie. Zespół dodał klawisze, dodał podniosłe chórki, dodał mroczny klimat, wlał sporo agresji, a całość prezentowała się dość nowocześnie. Można było odczuć jakby materiał tworzył jakiś młody zespół, a nie stary doświadczony band z lat 80. I tak po 16 latach nie bytu Nightmare powrócił z „Cosmovision”. Tutaj należy doszukiwać się genezy obecnego stylu i brzmienia Nightmare. Ten album zrewolucjonizował muzykę Nightmare i pokazał że heavy/power metal może brzmieć świeżo i pomysłowo. Już okładka w pełni odzwierciedla z czym mamy do czynienia. Inna galaktyka, inny wymiar, nowe technologie, cywilizacja, coś co nie jest tak łatwo objąć rozumem. Taka właśnie jest muzyka. Niby mamy tutaj wpływy Kamelot, Armored saint, Accept, Angra czy Thunderstone, lecz Nightmare stworzył coś swojego i ponadczasowego. Nawet soczyste i czyste brzmienie jest tak wykreowane, by nadać płycie tego specyficznego brzmienia jakby z innego wymiaru. To sprawia, że intro w postaci „Road to Nazca” przyprawia o dreszcze i hipnotyzuje. Podniosły, melodyjny niczym utwór Iron Maiden, epicki niczym utwór Manilla Road i energiczny niczym utwór Liege Lord, tak można opisać tytułowy „Cosmovision”, który zdradza jak brzmi Nightmare w roku 2001. Nie brakuje elementów progresywnego power metalu rodem z Mob Rules co zespół pokazuje choćby w pomysłowym „Corridors Of knowledge”. Klawiszowiec Rabilloud stwarza ciekawy klimat i sprawia, że Nightmare dość świeżo i nowocześnie. Brzmi to zupełnie inaczej niż w latach 80. Spora ilość epickości, coś z Accept czy Hammerfall można wyłapać w melodyjnym „Spirits of Sunset” . Nightmare nawet otarł się o niemiecką toporność w ponurym „The Church” i to właśnie dzięki takim kompozycjom ten album jest bardzo urozmaicony i zaskakuje. Płyta cechuje się mrokiem i niezwykłą agresją i spory w tym udział ma Jo Amore. Jego wokal można porównać do Ronniego James Dio i jest to na dzień dzisiejszy jeden z najlepszych wokalistów w swojej kategorii. O jego talencie przekonuje nas przebojowy „Behold The nightime”. Jest też coś z Judas Priest co potwierdza nieco marszowy „The cematary Road” i jest to kolejny utwór, w którym podniosłe chórki pełnią znaczącą rolę. Najdłuższym i najbardziej rozbudowanym kawałkiem na płycie jest „The Spiral of Madness” , z kolei taki „Last Flight To Sirus” to prawdziwa power metalowa petarda. Całość zamyka „Riddle in The Ocean”, który utrzymany jest w stylizacji starego Accept.

Nightmare nie nagrał słabego albumu i jest to jedna z tych kapel, która trzyma się swojego stylu i która nie zawodzi. W latach 80 robili furorę i szkoda, że nie nagrali wtedy więcej albumów, ale udało im się wrócić po 16 latach i to w wielkim stylu. Rzadko kiedy udaje się zostać przy swoim gatunku, jednocześnie go odświeżając i nadać mu nowego znaczenia. Z tego Nightmare wyszedł obroną ręką. „Cosmovision” zabiera nas do innego heavy/power metalowego wymiaru i jest to wyjątkowy album. Dla wielu jeden z najlepszych w dorobku grupy. Trudno się z tym nie zgodzić.

Ocena: 9.5/10

ETERNAL VOYAGER - The Battle of Eternity (2014)

Ten kto lubi Iron Fire czy Hazy Hamlet, ten powinien bez większych oporów wchłonąć muzykę amerykańskiego Eternal Voyager, który w tym roku wydał swój pierwszy album. „The battle Of Eternity” to płyta skierowana do tych słuchaczy, co lubią mieszankę heavy/power metalu w epickiej formie. Prostota, wtórność i odgrzewanie znanych nam motywów tak można by określić ten album. Nie ma tutaj niczego nowego, ani też nie jest to granie na wysokim poziomie. W sumie już sama okładka i sfera brzmieniowa potwierdzają, że zespół nie należy do grona najlepszych i jeszcze sporo przed nimi. Jednak ich zaletą jest to, że potrafią dać nam udane i chwytliwe melodie. Można tutaj naprawdę wyłapać kilka udanych kawałków. Rytmiczny otwieracz „Holy Warrior” potrafi zrobić smaka na pozostałą część, a żywszy „This Is War” czy melodyjny „Calm Before the storm” osadzony w rejonach Crystal Viper, tylko potwierdzają, że zespół odnajduje się w takim graniu. Najsłabszym punktem zespołu jest nieco irytujący wokalista Micah. Średnio pasuje mi do takich mocnych, zadziornych kawałków pokroju „Vegabound” czy ballad jak „Sands of Time”. Kolejnym minusem jest to, że utwory są dość rozbudowane, czasami jest to po prostu wydłużanie na siłę. To sprawia, że są momenty, że wieje nudą, ale solidna praca gitarzystów, kilka udanych solówek i takie utwory jak „Eternal Voyager” sprawiają że jest to wciąż kawał solidnego heavy/power metal w amerykańskim wydaniu. Warto dać im szansę i posłuchać w wolnej chwili.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 13 stycznia 2015

REBELLIOUS SPIRIT - Obsession (2014)



Uwaga fani hard rocka pojawił się nowy album niemieckiego Rebellious Spirit zatytułowany „Obsession”. Nie znacie ich muzyki? Nic nie szkodzi, wyobraźcie sobie odmłodzony Gun’s Roses, Skid Row czy Motley Crue.  Energiczny hard rock z domieszką punku, nowoczesnego metalu to jest właśnie cały Rebellious Spirit. Najwięcej do powiedzenia w zespole mają bracia  Fisher.  Jens gra na basie, a Jannik śpiewa i gra na gitarze. Jannik śpiewa czysto, ale da się poczuć ten hard rockowy pazur. Świetnie odnajduje się w takim graniu, to też  muzyka tego zespołu jest atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza.  Proste, niezbyt wymagające granie, okraszone ciekawymi melodiami i chwytliwymi refrenami. Jest  gitarowo i energicznie, a to już są podstawy do udanego wydawnictwa.  Zespół wie jak zachęcić słuchacza i na samym wstępie daje nam znakomity otwieracz w postaci „Obsession”, który  oddaje to co najpiękniejsze w hard rocku. Pojawia się element komercji co słychać w takim rockowym „Lost”, ale nie odbija się to na samej muzyce.  Nie brakuje mocniejszych dźwięków co potwierdza agresywny „Silent scream”. Siła tego materiału tkwi w radosnym graniu i to słychać choćby w takim wesołym „Summer Moved on”. Zespół też odnajduje się w rockowych balladach co potwierdzają w „Together” czy romantycznym „In My Dreams”.  Całość zamyka  nieco mało wyrazisty „Breakout”. Są wzloty i upadki, ale jako całość płyta prezentuje się dobrze. Mamy hity, mamy energię i specyficzny wokal Jannika. Fani hard rocka nie powinni narzekać.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 11 stycznia 2015

BATTLE BEAST - Unholy Savior (2015)

Gdyby tak się przyjrzeć młodym zespołom to i tutaj nie brakuje kapel, które szybko odniosły sukces i zebrały sporo grono fanów. Jednym z takich bardzo rozpoznawalnych zespołów jest mimo krótkiego stażu fiński Battle Beast. Przepustką do sławy było wygranie konkursu Wacken i debiut „Steel” nie był niczym nowym. Nie był to powiew świeżości, ani odkrywanie nowych muzycznych rejonów. Jednak tym albumem Battle Beast pokazał, że można nawet ciekawie zinterpretować twórczość Dio. To wydawnictwo cechowała niezwykła przebojowość, może i nadużyto tutaj słodkości i partii klawiszowych. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to był szczery heavy metal, który łatwo trafiał do słuchaczy. Mocnym atutem była wokalistka Nitte Valo, która brzmiała niczym córka Ronniego James Dio. Wraz z przyjściem Noory Louhimo zespół nabrał bardziej komercyjnego charakteru. Więcej słodkich melodii, cech Sabaton czy Lordi. Już „Battle Beast” niczym nie zaskakiwał i pozostawiał niedosyt. O tyle najnowsze dzieło finów zatytułowane „Unholy Savior” kompromituje zespół na całej linii.

Przede wszystkim warto zastanowić się ile tak naprawdę jest tutaj metalu. Mam wrażenie, że dyskotekowe melodie i słodki charakter pozbawił ten zespół tego co go cechowało na debiucie. Gdzieś przepadła ta surowizna, ta naturalność, ten klimat klasycznego metalu spod znaku Dio. Teraz zespół brzmi jak dyskotekowa wersja Sabaton. Może młody zespół nie chce już osiągać sukcesów w metalowym świecie, lecz w świecie komercji? Może chcą podzielić los Lordi i zwyciężyć w Eurowizjii? Nowy materiał nie za wiele ma do czynienia z metalem i momentami można się zastanowić czy disco metal czy może pomysł na nowy odłam metalu? Jasne, Battle Beast próbuje przekupić nas chwytliwymi melodiami, przebojami typu „Madness”. Jednak ile w tym szczerości a ile komercyjnego sprzedania się by zarobić jak najwięcej? Pozostawię wam to do oceny i może Wy sami sobie odpowiecie. Ja mam ocenić materiał jaki znalazł się na płycie i to też przechodzę do tego czym prędzej. Mamy tutaj 12 utworów razem z bonusem i właściwie otwarcie płyty „Lionheart” nie jest tragiczne. Szybki kawałek nieco przesiąknięty melodyjnym power metalem spod znaku Sabaton, ale oczywiście pozbawiony pazura i szczerości. Została nam tylko przebojowość, która niestety nie cieszy tak jak na debiucie. Brzmi to sztucznie i niestety spłaszczone, plastikowe brzmienie nie sprzyja, żeby myśleć inaczej. Tytułowy „Unholy savior” miał być podniosły, epicki, a wyszło komicznie. Co ciekawe śpiew Noory jest tutaj bardziej popowy niż metalowy. Ciężko to przetrawić, ale przecież to jeszcze nie koniec płyty. Echa debiutu słychać w agresywniejszym „I want The World...and everthing in it”. Dobrą passę podtrzymuje rytmiczny „Madness”, który brzmi nieco jak mieszanka Bloodbound i Powerwolf. Battle Beast to jednak zespół bardzo komercyjny i chyba mierzą teraz do innej grupy docelowej. Fani disco i pop z pewnością docenią „Sea of dreams” czy „Touch in The Night”, który o dziwo promował ten album. Na co warto jeszcze zwrócić uwagę co by nie tracić czasu na wypełniacze? Z pewnością na „Far Far Away”, który ma riff zalatujący pod Dio. Jest jeszcze znakomity „Speed and Danger”, w którym ograniczono klawisze, słodkie melodie, co wyszło tylko na dobre kawałkowi. Niestety 1-3 utwory nie uratują płyty, która jest bardzo komercyjna.

„Unholy Savior” przykuwa uwagę ciekawą okładką, która jest póki co najlepsza w dorobku kapeli. Szkoda, że nie mogę napisać tego samego o zawartości. Zespół porzucił klasyczne brzmienie, czerpanie z Dio. Teraz jest to miałka papka disco, metalu i popu, dla młodzieży która ceni sobie właśnie takie słodkie melodie, bez pazura i charakteru. Ja mówię głośne „Nie” tej płycie Battle beast.

Ocena: 3.5/10

ZERO DOWN - No limit to the Evil (2014)

Kolejne 3 lata musiały upłynąć by amerykańska formacja Zero Down uraczyła nas nowym albumem. Dobra wiadomość dla fanów jest taka, że obyło się bez zaskoczenia i „No limit to The Evil” to klasyczny album tej kapeli, który śmiało można porównać do „Good Times...at The Gates Of hell”. Narysowana przez Eda Repke okładka to bardzo wyraźny sygnał, że zespół wraca do swojego najlepszego okresu. Jest mniej punku, mniej hard rocka, a więcej heavy metalu. Tak więc fani mają powody do radości.

Obyło się bez niespodzianek jeśli chodzi o styl i dobrze, że zespół nie zdobył się na eksperymenty. Dobrze im w tej heavy metalowej formule, w której słychać wpływy Judas Priest, Diamond Head czy Accept. A znakiem rozpoznawczym pozostają wciąż hard rockowe motywy, zgrane popisy gitarowe Foxa i Burnetta. Nie tworzą niczego nowego, a ich popisy są pełne luzactwa i młodzieżowego szaleństwa. Wszystko zagrane z lekkością i naciskiem na zabawę i przebojowość. To przedkłada się na łatwy odbiór i przyjemność w odsłuchu. Zaś Mark Hawkinson sprawia, że nowa płyta to nic innego jak typowy album Zero Down. Te zadziorne, drapieżne partie wokalne przekonują, że ta kapela zna się na tym co robi. Materiał tworzy 10 utworów utrzymany w typowym stylu dla Zero Down. „Return of The Gods” to znakomita mieszanka starego Judas Priest i hard rocka. Ten utwór po prostu kipi energią i pokazuje jak zespół z łatwością tworzy hity. Tytułowy „No limit to the Evil” wyróżnia się ciekawą partią basisty, zwłaszcza w początkowej fazie, a także hard rockowym charakterem. O „Devils Thorn” można z pewnością napisać wiele, ale najważniejsze jest jego niezwykle melodyjny styl, który zachwyca od samego początku. O dziwo „Cold Winters Night” to nie ballada, ale bardzo chwytliwy kawałek przesiąknięty twórczością Iron Maiden. Fani klasycznego heavy metalu z lat 80 ucieszy szybszy „Phantom Host” i tutaj można wychwycić wpływy niemieckiej sceny metalowej spod znaku Accept. Z kolei motoryka tego utworu można przyrównać do tej z Motorhead. Hard rockowy i zarazem bardziej marszowy „Suicide Angel” nadaję się do rozgrzewani publiczności, a „Two Ton Hammer” to kolejna petarda z tej płyty. Ostatnim utworem jest „Black rhio” i to takie podsumowanie co zespół prezentował na tym albumie.

To już 4 album tej formacji i obok „Good Time..at the Gates of Hell” jest to ich najlepszy album. Jest energia, jest równy materiał, który zachwyca swoją lekkością i przebojowością. Zero Down nigdy nie należał do czołówki jeśli chodzi o heavy metal czy hard rock. Jest jednak to solidna kapela, która trzyma się swojego poziomu i nagrywa porządne albumy z w kategorii heavy metal i hard rock.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 8 stycznia 2015

ESTATE - Fantasia (2014)

Jeden z najciekawszych power metalowych zespołów jaki zadebiutował w roku 2014? Tutaj bez wątpienia trzeba wymienić rosyjski band o nazwie Estate. Kapela powstała w miejscowości Krasnodar i tak działa już od 2012 roku. Celem tego młodego zespołu było grać melodyjny power metal o charakterze symfonicznym. Chcieli zawrzeć w swojej muzyce coś z starego Helloween, coś z Rhapsody, coś z Van Halen czy Scorpions. Jednocześnie nie chcieli zapominać o glam metalu z lat 70, muzyce pop lat 80 czy tradycyjnej folkowej muzyce ze swoich rejonów. Wyszła z tego niezła mieszanka, która wyróżnia debiutancki album „Fantasia”. Tak więc poza piękną, kolorystyczną okładką stworzoną przez Leo Hao ( Blind Guardian, Rage, czy Iced earth) macie kolejny powód, żeby sięgnąć po to wydawnictwo.

Muzyka jaką oferują nam Rosjanie może i jest nieco komercyjna, nieco słodka i może nieco mało metalowa, ale z pewnością udało się zaskoczyć. Materiał porywa melodyjnością, przebojowością i świeżością, co dobrze świadczy o muzykach. Wokalista Alexander znakomicie sobie radzi z wysokimi rejestrami i momentami brzmi niczym Tobias Sammet, co jeszcze bardziej zawyża jakość muzyki. Najciekawsze z tego wszystkiego są pojedynki gitarzysty i klawiszowca. Ich współpraca jest główną atrakcją i to wszystko kręci się wokół nich. Znakomicie uchwycono w energicznym „Hero”, który najlepiej oddaje to co gra Estate. „Tarantella” to jeszcze ciekawy kawałek, w którym główną rolę odgrywa flet, marszowe tempo i folkowy klimat. Ciekawa mieszanka, a do tego niezwykła pomysłowość bije z tej kompozycji. Za dużo słodkości i cech Sabaton w hard rockowym „Silent dream”. Nie brakuje komercji co zostaje potwierdzone w spokojnym i radiowym wręcz „World Without You”. Nie zabrakło na płycie hard rockowym dźwięków co potwierdza rozbudowany „You are not alone” . Zespół potrafi grać szybko co ukazują w słodkim „Holy Land” . Kompozycje same w sobie nie są złe, bo jest gdzieś pomysł, jest przebojowość tak jak to jest w mocnym „The war”. Jednak nadużywanie słodkich melodii, fletów i klawiszy rodem z Sabaton sprawiają, ze płyta jest bardziej irytująca niż przyjazna dla słuchacza.

Tutaj dochodzimy do skrzyżowania. Z jednej strony jest świeżość i pomysłowość. Z drugiej zbyt słodki wydźwięk, a za mało metalowych konkretów. Wciąż jednak Estate pozostaje ciekawostką roku 2014 i zespołem, który może nas w przyszłości jeszcze zaskoczyć czego bardzo bym chciał. Fani power metalu powinni tego posłuchać choćby z ciekawości, jak radzą sobie nasi wschodni sąsiedzi w tym gatunku.

Ocena: 6/10

SKINFLINT - Neymba (2015)

„Manilla Road prosto z Afryki” tak często określa się Skinflint, który w rzeczy samej jest zespołem wywodzącym się z Botswany. Wiem brzmi to trochę jak żart, ale kiedy odpali się najnowsze dzieło tej formacji zatytułowane „Neymba” to wtedy uśmiech zniknie z naszej twarzy i pojawi się stan, który można nazwać szokiem. Kapela naprawdę potrafi odnaleźć się w epickim heavy metalu rodem z Manilla Road, jednocześnie wykorzystując w swojej muzyce elementy Afrykańskiego folkloru, czy też NWOBHM spod znaku Iron Maiden. Nieoficjalnie album można było posłuchać już w roku 2014. Lecz teraz dzięki wytwórni Pure steel Records ta płyta trafi do szerszego grona słuchaczy, co jest bardzo dobrym posunięciem.

Trio ma już na swoim koncie 3 albumy i nie muszą nam niczego udowadniać, a już z pewnością tego że znają się na swojej robocie. Giuseppe Sbrana, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty jest mózgiem tego zespołu. To właśnie jego specyficzny, drapieżny wokal, a także pomysłowe partie gitarowe napędzają ten zespół. Album brzmi tak klasycznie dzięki niemu i muszę przyznać, że ten muzyk jest bardzo utalentowany. Znakomicie udało mu się przemycić patenty Manilla Road, Black Sabbath czy Iron Maiden. Wyszedł z tego naprawdę udany album utrzymany w klimacie lat 80. „Veya” to znakomite otwarcie albumu. Jest mroczny klimat, bas wzorowany na wczesnym Iron Maiden, riff rodem z Black Sabbath i epicki charakter na miarę największych hitów Manilla Road. To musi się spodobać. Melancholijny, wręcz psychodeliczny „Okove” przyprawia o dreszcze i to jest przykład, że zespół potrafi zaskoczyć pomysłowymi motywami. „Abiku” wyróżnia się ostrym riffem, rytmicznymi partiami gitarowymi i marszowym tempem. Rockowy „The Wizard and his Hound” to utwór, który zabiera nas do wczesnego Ac/Dc czy Black Sabbath z lat 70. Sporo dzieje się w spokojniejszym „Muti” czy „Witches Dance”, który jest hołdem dla NWOBHM.

I to się nazywa pozytywne zaskoczenie. Jednak w Afryce wiedzą jak grać heavy metal w stylu lat 80 i to na wysokim poziomie. Kawał porządnego metalu, w którym słychać echa Black Sabbath czy Manilla Road. Nic więc dziwnego, że mówi się o nich Afrykański Manilla road. Polecam.

Ocena: 7.5/10

PHANTOM - Of gods and Men (2014)

Nadzieja kanadyjskiego heavy metalu? Z pewnością można tak powiedzieć o młodej kapeli o nazwie Phantom. Działają od 2012 roku, choć muzycy tej kapeli znają się i grają od znacznie dłużej. Co ich wyróżnia na tle innych kapel? Dlaczego ta młoda kapela cieszy się takim zainteresowanie i wsparciem fanów? Wszelkie odpowiedzi na to pytanie znajdziemy na ich debiutanckim albumie „Of gods and men”.

Ta płyta definiuje ich styl i potwierdza, że starają się pójść w ślady Skull Fist, Axxion czy Cauldron, podtrzymując tradycję kanadyjskiego heavy metalu. Choć w ich muzyce nie sposób usłyszeć wpływy klasycznych zespołów pokroju Dio, Judas Priest czy Iron Maiden. Ta miłość do lat 80 jest widoczna w mrocznej, aczkolwiek prostej okładce, czy też w przybrudzonym, surowym brzmieniu. Można dopatrzeć się nachalnego wzorowania na brytyjskich produkcjach lat 80. Wpływy NWOBHM są i nie trzeba się zbytnio napocić żeby je dostrzec. Już „Children of The sea” znakomicie odkrywa właśnie cechy NWOBHM. Energiczna kompozycja będąca hołdem dla wczesnego Iron Maiden czy Angel Witch. Kto gustuje w szybszym graniu to powinien docenić petardę zespołu w postaci „Too Young To Die” . Album promował singiel „Blood and Iron” i to słuszny wybór. Mamy tutaj ostrzejszy riff w wykonaniu DD. Murleya i przebojowy charakter utworu. Co ciekawe zespół nie boi się dłuższych kompozycji i w takim „The King's Road” pokazują że stać ich na wiele. Bardzo rozbudowany kawałek, z ciekawymi motywami i przejściami. Sam Iron Maiden by się nie powstydziłby się takiej kompozycji. Jest jeszcze energiczny tytułowy kawałek w postaci „Of gods and Men” , ostrzejszy „Devil In Me” o punkowym klimacie, a całość zamyka kolejny singiel tj „Beyond The Sun”w którym jest coś z Black Sabbath.

Tak nagrywa się albumy przesiąknięty klimatem lat 80, tak właśnie nagrywa się klasyczny materiał. Fani Black Sabbath, NWOBHM czy Dio będą zachwyceni. Phantom nagrał bardzo prosty i łatwy w odbiorze album, który ma być dowodem, że muzyka tamtych lat nie umarła i wciąż ma się dobrze. Bardzo udany debiut.

Ocena: 8/10

środa, 7 stycznia 2015

RUTHLESS - They Rise (2015)

Kto by pomyślał, że amerykański Ruthless jeszcze kiedyś powróci do świata żywych. Miło jest widzieć, że kolejna formacja z lat 80 powraca z nowym materiałem. Ruthless to jeden z tych amerykańskich bandów, który zaliczany jest do przedstawicieli klasycznego US power metalu i często jest wymieniany obok Omen, Liegie Lord czy Jag Panzer. Faktycznie ten zespół nie odbiegał stylistycznie, a przynajmniej taki rodzaj muzyki prezentował w latach 80. Zespół powstał w 1982 r i zostawił po sobie bardzo mocny debiut w postaci „ Discipline of Steel”. Potem kapela się rozpadła i teraz powraca po prawie 30 latach z nowym albumem tj „They Rise”. Wspomnienia odżyją i znów można sobie przypomnieć stary dobry US power metal.

Ze starego składu został wokalista Sammy Dejohn, który śpiewa jeszcze wyżej i jeszcze agresywniej niż przedtem. Wciąż jednak stara się zachować tradycję i dawny blask Ruthless. Jest jeszcze Kenny Mcgee, który był odpowiedzialny za partie gitarowe na debiucie. Tym razem wspiera go Dave Watson. Ta współpraca na nowym albumie brzmi solidnie. Jest mocno, agresywnie i do przodu. Tutaj nie dostaniemy niczego innego jak typowy, rasowy US power metal przesiąknięty latami 80. Zespół nie kombinuje i stroni od eksperymentów, stawiając przede wszystkim na tradycyjne rozwiązania. Nawet brzmienie jest dość surowe i nieco przybrudzone, by jeszcze bardziej nam przybliżyć debiut i lata 80. Słychać to dość dobrze w otwierającym „Defender”. Drugi utwór to „Leceration” i tutaj postawiony na mroczny klimat, na stonowane tempo i sporo tutaj starego Metal Church. Tytułowy utwór „They Rise” to ciekawa mieszanka Black Sabbath i Sacred Steel. Zespół może nie grzeszy pomysłowością i sporo tutaj wtórności, tak jak to jest w oklepanym „Circle of Trust”, który mógłby zdobić album Blaze'a Bayley'a. Zespół najlepiej wypada w takim szybszym graniu jakie prezentuje w „Hang Man”. Typowy US power metal z domieszką thrash metalu i to jest to co tygryski lubią najbardziej. Sporo tutaj wpływów Attacker, zwłaszcza jeśli w słuchamy się w główny motyw gitarowy. Z tych ciekawszych kompozycji warto wymienić tutaj niezwykle melodyjny „Out of the Ashes” , czy thrash metalowy „Frustation” . Warto wspomnieć że mamy tutaj też utwory z epki „Metal Without Mercy”, co jeszcze bardziej podkreśla wartość nowego wydawnictwa.

Ruthless powrócił i pokazał, że pomimo upływu czasu można odnaleźć się w nowych czasach i grać dalej swoje. Tradycyjny US power metal zakorzeniony w latach 80, tak można opisać „They Rise”. Może nie jest to nic nowego, ani też wybornego, ale jest to kawał solidnego metalu, który ucieszy smakoszy staroci i kultowych kapel, który poszły w zapomnienie. Ruthless witamy z powrotem.

Ocena: 7/10

STARGAZERY - Stars Aligned (2015)

Zastanawialiście się kiedyś jakby to było gdyby Rainbow się reaktywował? Jakby brzmieli? Czy było to dalej to samo co kiedyś? Czy może Ritchie próbowałby nieco odświeżyć formułę? Można by się długo zastanawiać nad tym, ale po co męczyć się jak można sięgnąć po nowy album Stargazery. 4 lata zespół poświecił nad przygotowaniem następcy „Eye on The Sky” z 2011r. Tamten album zrobił niezłą furorę i odniósł spory sukces. Szczerze w tamtym czasie nie wierzyłem, że zespół stać nagrać coś lepszego niż debiut. Jednak „Stars aligned” to znacznie bardziej dojrzały album, bardziej dopracowany i możemy tutaj mówić o prawdziwym arcydziele. Stargazery są w szczytowej formie i zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko nie tylko sobie, ale innym zespołom grającym melodyjny metal z domieszką hard rocka.

Stargazery to bardzo ciekawy przypadek. Chcą konkurować choćby z takim Axel rudi Pell, który też przecież specjalizuje się w melodyjnym metalu, który również sporo czerpie z Rainbow, czy Black Sabbath z okresu Tony Martina. Mogłoby się wydawać, że młody zespół nie jest wstanie konkurować z takim zespołem, że nie jest w stanie stworzyć niczego pomysłowego, a tym bardziej świeżego i bardziej autorskiego. Tutaj was zaskoczę. Stargazery to jeden z nie wielu zespołów, który najlepiej odświeżył formułę Rainbow czy właśnie Black Sabbath z okresu Tonego Martina. Niby zespół wykonuje podobnie utwory, stawia na podobną stylizację i sposób tworzenia melodii. Jednak Stargazery robi swoje i pozostaje wierny swojemu charakterowi. Baśniowy klimat, typowe fińskie klawisze, które nadają melodiom futurystyczny charakter, nie zapominając przy tym o finezyjnych partiach gitarowych, które swoją gracją i techniką są równie genialne jak te Ritchiego Blackmore'a. Tutaj szacunek i wielkie brawa dla Pete'a Ahonena, który stanął na wysokości zadania. Co ciekawe co utwór to inny motyw, to większe zaangażowanie i ciekawszy pomysł. Jest pod wielkim wrażeniem. Nie jest łatwo skomponować 13 utworów i zagrać tak je by każdy wnosił coś innego do albumu. Prawdziwą ucztą są tutaj pojedynki gitara kontra klawisze. Marco Sneck stworzył niezwykły świat za pomocą klawiszy. Tutaj nie jest do końca typowy Rainbow. Jest bardziej w stylu fińskim, bardziej progresywnie, ale wszystko jak zwykle słodkie i bardzo melodyjne. No i tutaj można nieźle odpłynąć w tym baśniowym klimacie. Trzeci bohater tej płyty, bez którego nie byłoby mowy o klimatach Rainbow to wokalista Jari Tiura. Słychać, że inspirował się Tony Martinem i Doggie Whitem. Materiał jest tak świetny i każdy utwór to prawdziwa perła. Otwieracz „Voodoo” to kawałek, który pokazuje jak powinien brzmieć melodyjny metal naszych czasów. Nutka symfoniki w tle, coś z Evil Masquarade, coś z Rainbow, ale też sporo fińskiego metalu tutaj upchano. Dalej mamy podniosły, epicki „Angel of The Dawn” i to jest kompozycja, którą nie da się opisać słowami. Niby jest lekka, niby bardziej hard rockowa, ale ma w sobie to coś magicznego. Nawet duch Queen można tutaj wyłapać. W podobnym klimacie jest utrzymany, finezyjny, ciepły i nieco melancholijny „Missed Train to Paradise”. Więcej Rainbow i to z tego z „ Strangers in Us All” słychać w „Invisible” . Tutaj można doszukiwać się odpowiedzi na te pytania postawione na wstępie. Jest tez i miejsce dla Black Sabbath z czasów Martina i tutaj najlepszym tego przykładem jest nieco marszowy „Absolution”. Klimaty Aor i spokojny motyw, wręcz romantyczny to atuty ballady „Academy of Love” i tutaj zespół stara się wycisnąć z nas łzy. Odświeżona formuła Rainbow w „Painted into a corner” z nutką symfonicznego klimatu brzmi naprawdę interesująca. Wystarczy posłuchać ile pracy i serca wkłada w swoje partie gitarzysta Pete. To robi wrażenie. Melodyjny „Dim the Hallo” przesiąknięty melodią rodem z twórczości Abba czy partiami gitarowymi na miarę Queeen też brzmi ciekawie. Ostrzejszy riff można uświadczyć w „Bring Me The Night”, ale to dalej melodyjny metal zakorzeniony w Rainbow. Każdy utwór to potencjalny hit i tak też jest z „Warriors Inn” czy „Dark Lady”. Jak widzicie sami materiał jest bardzo równy i urozmaicony.

Stargazery znakomicie odświeżył formułę Rainbow i pokazał, że można czerpać z wielkich kapel, jednocześnie nie popadać w kopiowanie. Album dopracowany pod każdym względem i pokazuje, że muzyka Rainbow może brzmieć świeżo i wręcz baśniowo. Stargazery to póki co jeden z najciekawszych zespołów reprezentujących Finlandię, która ostatnio przeżywa kryzys, jeśli chodzi o produkcje metalowe.

Ocena: 10/10

SHADOWBANE - Facing The fallout (2015)

Post apokaliptyczny świat i power metal? Brzmi intrygująco i dość pomysłowo. Takie ponury, nieco futurystyczny klimat, a także nutka mroku, który czeka na nas w tym świecie to jest coś co może zagwarantować jeszcze większe doznania. Młody band o nazwie Shadowbane wiedział jak się za to zabrać i jak zachwycić słuchaczy. Grają od 2007 roku, jednak do tej pory wydali mini album „Dystopia”, który zachwycił recenzentów i słuchaczy. Zespół poszedł zaciosem i nagrał cały album zatytułowany „Facing The Fallout”. Już okładka to najlepszy dowód na to, że zespół potrafi stworzyć post apokaliptyczny świat i sprawić, że ciarki przejdą. Wielu okrzyknęło ten zespół jako nadzieję power metalu i słuchając tej płyty można dojść do wniosku, że to nie jest wcale nad użyte stwierdzenie.

Sukces tej płyty tkwi nie tylko w pięknej okładce, która zdobi ten album. Tutaj źródłem mocy jest choćby ciekawa stylistyka. Niemiecka kapela stara się nawiązać do najlepszych zespołów z swojego kraju i namyśl przychodzi Paragon, czy Gamma Ray. Jednak Shadowbane to formacja, która gra power metal w którym jest nie tylko teutoński metal, ale też US Power metal i tutaj można usłyszeć wpływy Vicious Rumors, czy Iced Earth. Brzmienie jest soczyste i na miarę amerykańskich płyt i nawet nutka thrash metalu, podkreśla jego zadziorność. Nad brzmieniem czuwał tutaj Dirk Schalchter z Gamma Ray i odwalił kawał dobrej roboty. Zostańmy jeszcze na chwilę przy muzyce i stylu tej grupy. Płytę właściwie zdominowały szybkie utwory, w których można odczuć lata 80, 90, a także troszkę nowoczesności. Wokalista Stefan brzmi nieco jak Lars z Stormwarrior czy Blaze Bayley, ale z pewnością to dzięki niemu utwory są niezwykle melodyjne i power metalowe. Ostre cięte riffy, niezwykła dynamika, harmonijne melodie i agresja wyjęta z thrash metalu to jest to co zapewniają nam gitarzyści. Luka i Markus dają czadu i każdy kto gustuje w pomysłowych i energicznych zagrywkach gitarowych ten będzie zachwycony. Słychać przez cały album, że jest to power metal i to wysokich lotów. Otwarcie płyty za pomocą „Red Alert” to był dobry strzał. Znakomicie zostajemy wprowadzenie w ten post apokaliptyczny świat. Ciarki przechodzą na samą myśl. „Beyond The Winds of War” to przykład, że można połączyć amerykański i niemiecki, teutoński power metal. Oczywiście słychać tutaj coś z Gamma Ray, coś z Vicious Rumors, Iced earth, a nawet Heavenly z płyty „Virus”. Melodyjny riff brzmi nieco znajomo, ale zespół dołożył wszelkich starań by brzmiało to dość świeżo i obyło się bez powielania czyiś pomysłów. W takim „Traitor” można wyłapać owe thrash metalowe patenty. Destruction? Kreator? No na pewno w tym utworze wykorzystaną z niezłym skutkiem thrash metalową motoryką. Dzieje się też spore jeśli chodzi o melodie i popisy gitarzystów. Jeśli tak ma brzmieć power metal w roku 2015 to nie mam nic przeciwko temu. Rozbudowany „Under Bleeding Skies” jest bardziej heavy metalowy, bardziej urozmaicony i jest to dość ciekawa kompozycja, zwłaszcza pod względem wykonania. „After The Fallout” to kawałek, który przypomina do bólu ostatni album Attacker. Znany z epki „Dystopia” to nieco inna kompozycja. Melodia w stylu arabskim, bardziej tradycyjny riff i można tutaj dostrzec podobieństwa choćby do „Egypt” Dio. Jednym z najostrzejszych utworów na płycie jest „Tear Down The Wall” i to jest taki power metal jaki każdy kocha, zwłaszcza ci co lubią klimaty Gamma Ray. Interesujący jest też nieco przesiąknięty Judas Priest „Badlands Law”. Nie brakuje przebojów co potwierdza „Last Division”, a zamykający „Source of grief” to taki ukłon w stronę Cage czy Death Dealer. Kawał ciężkiego, szybkiego i niezwykle ostrego power metalu.

Właśnie taki jak ten ostatni utwór jest cały album. Nie ma czasu na sentymenty, na smutne ballady, na nie potrzebne eksperymenty. Młodzi stawiają na ostre riffy, na prawdziwy power metal zakorzeniony w US Power metalu i tym niemieckim, bardziej teutońskim. Chcą dorównać wielkim zespołom pokroju Gamma Ray, Vicious Rumors, Attacker, Cage czy Iced Earth. I wiecie co? Udaje im się to. Znakomity debiut, który już daje niezły start Shadowbane. Ciekawi mnie co jeszcze nam zgotuje ten zespół, jeśli pierwszy album brzmi właśnie tak. Polecam.

Ocena: 8.5/10

 

wtorek, 6 stycznia 2015

NIGHT DEMON - Curse of The Damned (2015)

Dopiero rok 2015 się zaczął. Jednak jak się skończy to wiem, że na pewno będziemy pamiętać z tego roku debiut amerykańskiej kapeli o nazwie Night Demon. Nie przez to, że stworzyli coś nowego, nie przez to że są kolejną z wielu kapel pokroju Striker, Enforcer czy Skull Fist, lecz dzięki ich pierwszej płycie. „Curse of the Damned” to płyta, która brzmi jakby została zarejestrowana na początku lat 80 i to nie w Stanach Zjednoczonych, lecz w Wielkiej Brytanii. Jeśli wychowałeś się na klasycznym metalu, twoim życie rządzi NWOBHM i wielkie albumy Angel Witch, Diamond Head czy Iron Maiden, to jest to album idealny dla Ciebie. Zaprzestań na chwilę grzebać w starociach i odpal debiutancki album Night Demon.

Jest tak jak być powinno. Jest mroczna, nieco okultystyczna okładka, która przyprawia o dreszcze, jest klasyczne brzmienie nawiązuje do lat 80 i albumów Iron Maiden czy Saxon. Dzięki takim szczegółom płyta brzmi jeszcze bardziej naturalnie i jeszcze bardziej odczuwamy klimat lat 80. Nie jest to żadna tania podróbka, ani tworzenie na siłę. Słychać, że trio, które tworzy ten zespół kocha taki właśni heavy metal i odnajdują się w tym. Wszystko napędza wokalista i zarazem basista Jarvis, którego wokal jest taki naturalny i charyzmatyczny. Może nie porywa agresją, czy też wysokimi rejestrami, ale specyficzna maniera sprawia, że pasuje do tego co słyszymy. Stylistycznie zespół nie odgrywa żadnej ameryki i zabiera nas do oklepanych motywów znanych z płyt Iron Maiden, Angel Witch, czy Diamond Head. Mało to oryginalne, ale ,miło się tego słucha. Siła tej płyty tkwi w energii, w przebojowości, a także szczerości. Zespół gra swoje, nikogo nie udaje i nie robi to dla pieniędzy. Panowie dobrze się bawią, a my razem z nimi. Zaczyna się od szybkiego „Screams in The Night” i tutaj mamy typowy heavy/speed metal w stylu lat 80. Oklepany riff i refren, ale nie przeszkadza to żeby się zachwycać wykonaniem i odtworzeniem tamtych lat. „Curse of The damned” wykazuje się mroczniejszym klimatem i partią basową rodem z Iron Maiden. Z kolei taki riff „Satan” przypomina wczesny Mercyful Fate. Akurat ten utwór jest nieco ostrzejszy i mroczniejszy. Dalej jednak słychać tutaj spore ilości NWOBHM i przebojowy charakter. Speed metalowy „Full Speed Ahed” brzmi jak typowy klon Enforcer. Niestety cienka jest granica między tymi wszystkimi zespołami i to może też być ich największym minusem. Będziemy mięć sporo takich samych, niczym się nie wyróżniających kapel. Gitarzysta Brent Woodward dwoi się i troi by album nie był na jedno kopyto, żeby partie gitarowe były urozmaicone i zaskakujące. To wychodzi mu całkiem dobrze, co słychać w rozbudowanym „The Howling Man”. Mocny riff, klimat i przejścia przypominają stary, dobry Black Sabbath. Na pewno warto wyróżnić nieco rock'n rollowy „Livin Dangerous” , przebojowy, nieco hard rockowy „Mastermind” czy rytmiczny „Run For Your Life”, który jest przesiąknięty debiutanckim albumem Iron maiden. Całość zamyka „Save Me Now”, który brzmi jak ukłon w stronę Black Sabbath.

Debiutancki album Night Demon składa się ze znanych motywów, tak więc na porządku dziennym są skojarzenia z takimi tuzami jak Black Sabbath czy Iron Maiden. Zwłaszcza, że zespół nie kryje się z tym. Nie grają niczego nowego, ani też nie są lepsi w tym co robią od Skull Fist czy Enforcer. Równie dobrze odnajdują się w heavy/speed metalu lat 80, choć Night Demon w przeciwieństwie do tamtych kapel, skupia się najbardziej na NWOBHM. Bardzo udany debiut i czekamy na rozwój Night Demon.

Ocena: 8/10

U.D.O - Decadent (2015)

Aż ciężko uwierzyć, że od ponad 40 lat Udo Dirkschneider tworzy heavy metal i wciąż nie ma dość. Szybko zyskał status kultowego, jednego z najlepszych metalowych głosów. Co ciekawych mimo swojego wieku( ma już 62 lata) wciąż jego wokal brzmi agresywnie i wciąż przyprawia o gęsią skórkę. Od 1987 roku istnieje jego własny band o nazwie U.D.O. Dla wielu jest to kopia Accept i w sumie nie ma się czemu dziwić. Od samego początku tak właśnie brzmiała muzyka Udo, a kolejne albumy tylko to potwierdzały. Regularne wydawanie albumów i solidny heavy metal na każdym z nich to cechowało te albumy. Ostatni album „Steelhammer” to był jeden z jego najgorszych albumów. Przyczyn można doszukiwać się w zmianach personalnych, w odejściu Stefana Kaufmanna, który miał ogromny wpływ na styl zespołu i to on był odpowiedzialny za aspekt kompozycyjny. Wszystko się zmieniło. Teraz Udo tworzy materiał razem z basistą Fittym Wienholdem. W składzie jest też dwóch nowych gitarzystów, a mianowicie Andrey Smirnov i Hasperi Heikkinen. Nie dawno odszedł perkusista, tak więc zespół Udo jest już nieco innym zespołem. „Steelhammer” był nieudany i myślałem że jego los podzieli nowy album „Decadent”. Już okładka i sam promujący utwór nie zapowiadał niczego dobrego. W życiu bym nie pomyślał, że Udo Dirkschneider nagra jeden ze swoich najlepszych albumów od czasów „Mastercutor” czy nawet sięgając do wcześniejszych albumów.

Każdy z fanów Udo Dirkschneidera będzie tutaj szukaj drugiego Accept. Cóż nowy album pokazuje jak powinien brzmieć ostry, świeży heavy metal osadzony w nowoczesnym, nieco brutalnym brzmieniu. Nie uświadczymy tutaj typowe chórki wzorowane na Accept, nie uświadczymy kompozycji będących klonem tego co grał Accept. Cieszy mnie, że Udo wykazał się pomysłowością, że nagrał materiał świeży i bardziej charakterystyczny dla jego solowej kariery, aniżeli dla Accept. Brzmienie zostało przerysowane z „Steelhammer”, z kolei przebojowość jest na miarę „Mastercutor”, a sam materiał jest równy jak za czasów „Holy” czy „Thunderball”. Jednak najbardziej mnie cieszy fakt, że jest to najcięższy album od czasów „Timebomb”, który jest moim ulubionym dziełem Dirkschneidera. „Decadent” wyróżnia na tle innych albumów na pewno ostry wokal Udo, który próbuje w jakiś sposób nawiązać do lat 80 i ery „Timebomb”. Wychodzi to całkiem nieźle. Co można jeszcze o tym albumie powiedzieć? Solówki w wykonaniu Andrey i Hasperiego są po prostu wyborne. Jest agresja, jest melodyjność, ciekawa przejścia, prawdziwe pojedynki na solówki. Może teraz przesadzę, ale ostatni raz tak udane solówki były właśnie na „Holy” czy „Timebomb”. Kawał dobrej roboty i tutaj „Decadent” niszczy wiele płyt wydanych przez Udo. Dwaj nowi gitarzyści zaczynają się rozumieć i ich gra wniosła powiew świeżości do muzyki Udo. Zresztą samo kompozytorstwo Udo z Fittym też sprawiło, że teraz Udo brzmi nieco inaczej. Jest nutka nowoczesności, jest agresja, jest ponury klimat, jest też spora ilość toporności. W przypadku płyt U.D.O ważną rolę odgrywa otwieracz. Tutaj płyta otwiera „Speeder” i brzmi jak kawałek wyjęty z „Dominator” czy „Rev- Reptor”. Wynika to głównie z podobnie ostrego riffu. Szybkie tempo, agresywny wokal Udo i ciężki riff, to kojarzy się tylko z „Timebomb”. Choć zespół sprawił, że brzmi to na swój sposób nowocześnie. Ten utwór jako pierwszy ukazuje niezwykłą przebojowość i solówki z górnej półki. Dzieję się tutaj całkiem spory i podoba mi się to bardziej niż ostatni album Accept. „Decadent” jak utwór promujący nie sprawdził się. Sam utwór jest ciężki, nieco przekombinowany, jednak toporność, stonowane tempo i partie basowe, brzmią niczym klasyk „Balls To The Wall”. Tytułowy kawałek zyskuje więcej po kolejnych odsłuchach. Taki nowoczesny heavy metal, jaki prezentuje Udo jest do przyjęcia. „House of Fake” to bardzo energiczny kawałek i tutaj zespół gra jeszcze ostrzej i ciężej. Znów warto zwrócić uwagę na złożone i bardzo melodyjne popisy solowe. Dawno Udo tak nie grał i cieszy mnie ukłon w stronę „Timebomb”. Dalej mamy mroczniejszy „Mystery”. To już nieco inny kawałek, bowiem tutaj jest wolniejsze tempo, jest też nutka nowoczesności, a także czegoś z debiutu. Tutaj zespół pokazał, jak można odświeżyć i unowocześnić znaną nam formułę z „Balls to The Wall” czy „Animal House”. Nowy album to dzieło, które nawiązuje do klasyków, które kipi energią i przebojowością. „Pain” to przykład że Udo przeżywa drugą młodość. To jest rasowy kawałek Udo, który brzmi jakby został nagrany w latach 80. Mógłby śmiało zdobić „Facaless World” czy „Holy”. Kurcze nawet „Metal Heart” tutaj można poczuć. Gitary brzmią klasycznie, a do tego jeszcze typowy chórek w stylu Accept. To musi się podobać. Po tej mocnej dawce prawdziwego heavy metalu przyszedł czas na odpoczynek w postaci ballady „Secrets in Paradise”. Co z tego że ma w sobie coś z ostatniej ballady Grave Digger tj „Nothing To Believe”. No Udo dawno nie stworzył tak klasycznej ballady. Kupuje to. Wypoczęli? To wracamy dalej do ostrego heavy metalu. „Meaning of Life” to kolejna petarda, który zachwyca rytmicznym i niezwykle pomysłowym riffem. Udo śpiewa niczym jak za czasów lat 80 i to cieszy. Ten utwór napędza chwytliwy i bujający refren, a także jak zwykle duet gitarzystów. Andrey i Hasperi to bohaterowie tego wydawnictwa jak dla mnie. Z kolei „Breathless” to też cięższy i mroczniejszy kawałek, ale brzmienie riff i cała otoczka sprawiają, że kawałek ma w sobie coś z „Balls To the Wall”. Ciekawa melodia prowadząca, hard rockowy refren, to też ukłon w stronę lat 80. Najszybszym kawałkiem na płycie jest „Under Your Skin” i tutaj zespół też zabiera nas do „Timebomb” i czasów Udo w Accept. Kompozycja agresywna, ale niezwykle chwytliwa. „Untouchable” to utwór bardziej stonowany, nieco mroczniejszy i mniej przebojowy. Stylistycznie jest tutaj nawiązanie do starego Accept i to również kawał solidnego heavy metalu. Dalej mamy rozpędzony „Rebels of The Night” czyli przebój na miarę tych hitów z „Timebomb”. Na sam koniec został „Words in Flame”. Najbardziej rozbudowana kompozycja, o bardziej epickim charakterze. Klimat i wykorzystanie tutaj klawiszy, sprawia że utwór przypomina znakomity „Faceless World”.

Nie ma słabych momentów, nie ma wypełniaczy. Od samego początku do samego końca mamy typowy, wręcz klasyczny materiał Udo. Jest toporność, są momenty, że myślimy że to drugi „Balls To The Wall” choćby pod względem stylizacyjnym czy brzmieniowym. Jest niemiecka toporność, jest mrok i lekki brud. Kompozycje to wycieczka po najlepszych albumach Udo i miło jest usłyszeć dzieło, które przypomina „Timebomb” czy „Facelles World”. Wiem to są bardzo mocne słowa, bo przecież „Rev-Raptor” czy „Mastercutor” to bardzo dobre albumy, ale „Decadent” to nie tylko nawiązanie do klasyki, ale też i powiew świeżości. Udo dawno nie nagrał tak przemyślanego, tak ostrego i energicznego albumu. Spodziewałem się gniota a tutaj dostałem jeden z najlepszych albumów Udo, który bardziej przypadł mi do gustu niż „Blind Rage” Accept. Wybacz Udo, że zwątpiłem w Ciebie, że nie wierzyłem że stać Ciebie jeszcze na taki album, który można postawić obok „Holy”, czy „Timebomb”. Brać i słuchać, bowiem Udo wraca do gry.

Ocena: 9/10

CONVENT GUILT - Guns for Hire (2015)

Macie ochotę znów poczuć się jak w latach 80? Mając na sobie koszulkę Saxon czy też Iron Maiden słuchając w tle płyt Angel Witch? Te wspomnienia mogą wam przywrócić Australijczycy z Convent Guilt. 13 stycznia 2015 oficjalnie zostanie wydany debiutancki album zatytułowany „Guns For Hire”. To jest po prostu łatwy, chwytliwy heavy metal przesiąknięty latami 70/80 i NWOBHM. Chłopaki nie dają poznać, po sobie że to ich debiut, że płyta została nagrana w 2014 roku. W czym tkwi sekret zespołu? Jak udało im się stworzyć dzieło, które nas zabierze w niezapomnianą podróż do lat 80?

Sekret tkwi w szczegółach. Nieco mroczna okładka utrzymana w stylizacji Angel Witch już daje nam sygnał czego mniej więcej można się spodziewać. Im bardziej się zagłębiamy w surowe, brytyjskie brzmienie, w stylizację i wykonanie tym bardziej dostrzegamy tutaj klimat lat 70 czy 80. styl kapeli jest dość ciekawy, bo składają się na niego nie tylko elementy NWOBHM spod znaku Angel Witch, Iron Maiden czy Saxon, jest też punkowy klimat, ale jest też coś z Ac/Dc z okresu lat 70. Tak więc mamy ciekawą mieszankę tradycyjnego heavy metalu, hard rocka i NWOBHM. Mamy sekcję rytmiczną w której przemawia NWOBHM, a także Black Sabbath, do tego partie gitarowe, które porywają klimatem, prostotą, chwytliwością i zadziornością. Wszystko zostaje splecione charyzmatycznym wokalem Iana. Zespół od razu obrał sobie cel za klasyczne brzmienie, styl zakorzeniony w Angel Witch i NWOBHM. To zostało w pełni osiągnięte. Muzyka jest tylko potwierdzeniem tego. Album jest bardzo treściwy i wypełnia go 8 utworów, co jeszcze bardziej podkreśla przywiązanie do lat 70 i 80. Kiedy odpalamy płytę to od razu wita nas szybki „Angels in Black leather” i to jest dynamiczna kompozycja w której można doszukać się coś z Iron Maiden czy Angel Witch. Hard rockowy „Don't Close Your Eyes” może bardziej stonowany, bardziej rytmiczny, ale z pewnością równie chwytliwy i melodyjny. Zespół najlepiej radzi sobie z szybkimi kompozycjami i nic dziwnego, że płytę z dominowały takie petardy jak „Guns for Hire” czy „Perverse Altar”. Dość oryginalnie brzmi „They Took Her away”, choć można się doszukać wpływów starego Black Sabbath z lat 70. Kawałek wyróżnia na pewno główny motyw i pomysłowe wykonanie. Na sam koniec został przebojowy „Convict As Arms” oraz speed metalowa petarda w postaci „Stockade” i tutaj można doszukać się nawet cech Motorhead. Jak widać, materiał jest klasyczny, może i nieco prosty i przewidywalny. Nie jest to na pewno nic nowego, nic czego już nie słyszeliśmy.

Mimo powielania pewnych motywów i pewnej wtórności album jest bardzo dobrą pozycją w swoim gatunku. Ciężko dzisiaj o płytę utrzymaną w klimacie lat 70 i 80. Płytę na której jest klasyczne brzmienie i muzyka stylizowaną na NWOBHM i klasyczny heavy metal spod znaku Judas Priest, Iron Maiden czy Angel Witch. Bardzo dobry start Convent Guilt i teraz trzeba czekać na kolejny atak australijskiej formacji.

Ocena:8/10

niedziela, 4 stycznia 2015

LAWDY - Outlaw Invasion (1990)

W okresie 1989-1994 działa bardzo ciekawa kapela, która się zwała Lawdy. To nieco zapomniana niemiecka kapela, którą muzycznie można porównać do Accept, Warlock, Steelover, Warriors czy Scorpions. Może i takich kapel było kilka w tamtym okresie, ale Lawdy śmiało można zaliczyć do najciekawszych zespołów grających heavy metal z domieszką hard rocka. Nie tylko specjalizowali się w łączeniu tych dwóch gatunków, ale również mieli pomysły na ciekawe kompozycje. Efektem ciężkiej pracy oraz ich pomysłowości były dwa znakomite albumy, które gdzieś przepadły w gąszczu innych wydawnictw. Jednak warto o nich pamiętać, bo są to płyty z naprawdę wartościową muzyką. Pierwszym albumem był „Outlaw Invasion”. Może i okładka nie wiele zdradza, może i płyta jest krótka bo trwa 37 minut, ale nie to się liczy przecież. Najważniejsza jest zawartość i to jak prezentują się muzycy. Lawdy to kapela, która potrafiła oczarować swoją szczerością i z pewnością charyzmatycznym wokalistą. Sven Freytag to jeden z atutów tej kapeli. Wie jak śpiewać ciepło i lekko, ale też potrafi się odnaleźć w wysokich rejestrach. Takich wokali aż chce się słuchać i na pewno nie jednemu przyjdzie na myśl płyty Kinga Diamonda czy Gravestone. W takim „Heart and Soul” śpiewa niczym Klaus Meine ze Scorpions i ta ciepła ballada potrafi złapać za serce. Tej płyty fajnie się słucha, bo jest urozmaicona i pełna niespodzianek. Zaczyna się niewinnie bo od klimatycznego otwieracza w postaci „Rock;n Roll Crazy”. Tutaj już można się przekonać, że zespół stawia na chwytliwość, na proste motywy. Andreas Laszewski zadbał o to, żeby partie gitarowe cechowały się finezją i lekkością. Zagrane są z pomysłem i z dbałością o technikę. Dla fanów brzmienia gitary będzie to prawdziwa uczta. „Rock You To The Ground” może nieco zalatuje punktowym klimatem, ale to również mocny hard rockowy przebój. „What Love Means” brzmi jak mieszanka Dokken z Def Leppard. Utwór ma bardziej stonowane tempo i bardziej komercyjny wydźwięk. Z pewnością jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Tak samo w sumie można napisać o energicznym „High on Love”, który pokazuje metalowe oblicze zespołu. Tutaj jest też podkreślone jak zespół potrafi w dość łatwy sposób stworzyć hit i to taki, który zostaje z nami na długo. Nie zabrakło tez pazura i nutki speed metalu, a to właśnie dostajemy w rozpędzonym „Never Surrender”. Jest też coś dla fanów starego Accept z okresu „Metal Heart” i mam tutaj na myśli „Hiroshima”, który znakomicie nawiązuje do tamtego wydawnictwa. Nie tylko klimatem, ale wykonaniem. Jak ktoś wątpi w talent gitarzysty ten może przeanalizować instrumentalny „Nocturne”, zaś najsłabszym utworem wydaje się zamykający „Shake Me”. Bardzo treściwy i przemyślany materiał, który porywa lekkością, przebojowością i prostotą. Lawdy pokazał tym albumem, że drzemie w nich potencjał. Szkoda tylko że nagrali jeszcze jeden album. Polecam.

Ocena: 8.5/10

THIRD DIMENSION - Where Dragon Lies (2014)

Chcecie znów poczuć się jak w latach 90, kiedy to był boom na słodki, melodyjny power metal? Macie dość nowoczesnej papki i chcecie znów posłuchać szczerego grania na miarę klasycznych albumów Edguy, Gamma Ray czy Helloween? Jedyne czego wam trzeba to hiszpański band o nazwie Third Dimension. Może i zespół istnieje 10 lat, ale debiutancki album „Where The Dragon Lies” ukazał się w roku 2014.

Patrząc na okładkę tego wydawnictwa mam przed oczami okładki Dragonhammer i to też jest bardzo dobre skojarzenie, bo i wpływy tej kapeli są słyszalne. Third Dimension zadbał o każdy szczegół, a wszystko po to, żeby krążek był jak najbardziej zbliżony do płyt power metalowych z lat 90. Kolorystyczna okładka z smokiem w roli głównej to jeden z tych aspektów, który nas przekonuje do tego, że mamy do czynienia z dziełem szczerym i stworzonym na wzór klasycznych płyt z tego gatunku. Również i samo brzmienie jest skonstruowane tak, że nie ma w nim sztuczności, czy eksperymentowania. Jest prosto i szczerze. Nacisk położono na surowość i drapieżność i to zdaje egzamin. By brzmieć jak Gamma ray czy Helloween trzeba mieć coś więcej. Trzeba mieć odpowiedniego wokalistę, który zaimponuje swoją charyzmą i techniką. W tej kwestii Hiszpanie też zaskakują, w końcu w swoich szeregach mają Jose, który brzmi jak klon Micheal Kiske czy Ralpha Sheepersa. Dzięki niemu takie petardy jak „Tree of Lies” nabierają przestrzeni i power metalowego wydźwięku. Można poczuć klimat Gamma Ray czy Helloween. Jest melodyjność, przebojowy refren i energiczny riff. Brzmi to tak jak powinno brzmieć. Otwieracz „Ray of Light” to kompozycja, które określa to co gra Third Dimension. Jest to prosty, energiczny, melodyjny power metal. Liczy się zabawa, zarażanie pozytywną energią, nakarmienie nas atrakcyjnymi melodiami i to się w pełni udaje. Sam otwieracz to znakomity hołd dla Helloween z czasów strażnika. Skojarzenia z „Eagle Fly Free” są jak najbardziej na miejscu. Wpływy Kaia Hansena są słyszalne choćby w takim chwytliwym „Insane”. Motorem napędowy tego zespołu bez wątpienia jest Sergio i Alberto. Ten gitarowa machina funkcjonuje jak najbardziej prawidłowo. Wykazują się zgraniem, pomysłowością, a także znakomitym wyczuciem. To przedkłada się na jakość riffów, energicznych solówek, a to determinuje jakość utworów i ich przebojowość. Wolniejszy „Darkest Paradise” nieco słabszy, ale też zespół tutaj nie żałuje ciekawych melodii. Z power metalowych petard wyróżnia się dynamiczny „The Colour of The Sign” czy „The Edge of The sword”. Całość zamyka „Welcome Too” i to znakomite podsumowanie tego krążka.

Można im zarzucić wtórność i odgrzewanie nam znanych motywów. Jednak zespół zachwyca szczerością, przekazem i tym, że grają melodyjny power metal, ten wykreowanym w latach 90. Fani Helloween, Edguy czy Gamma Ray będą zachwyceni.

Ocena: 8/10

sobota, 3 stycznia 2015

PREMORTAL BREATH - They (2014)

5 młodych muzyków niemieckiego pochodzenia, 5 lat grania już na scenie i jeden cel. Tym celem jest granie nowoczesnego heavy metalu, w który jest miejsce na agresję, na nutkę z metalcore, na hard rockowe szaleństwo. W ich muzyce jest też hołd dla klasycznego metalu, jest miejsce na melodie, ale wszystko zostało tak stworzone,żeby biła z niego owa nowoczesność. Nagrali póki co jeden album i zwie się „They”. O kim mowa? Tak o Premortal Breath, który w roku 2014 pokazał, że można grać ciekawy nowoczesny heavy metal.

Kolorowa i nieco kiczowata okładka płyty sugeruje, że to jakiś niszowy thrash metal. Dopiero zawartość w pełni weryfikuje z czym mamy tak naprawdę do czynienia. Jak na zespół, który nagrał swój pierwszy album, to trzeba ich pochwalić za udaną produkcję. Brzmienie jest soczyste i nowoczesne. Położono tutaj nacisk na agresję, na drapieżność i trzeba przyznać, że znakomicie się to komponuje z tym co wygrywa duet gitarowy. Herbold/Eyemer stawiają tutaj przede wszystkim na melodyjność, na nowoczesność, na drapieżność. Raz jest progresywnie, raz szybko, a innym razem ostrzej. Nowoczesny wydźwięk materiału to również zasługa wokalisty Thomasa Burgera, który momentami ociera się o metalcore'a czy thrash metal. Na debiutancki album trafiło 8 kompozycji dając nam prawie 40 minut muzyki. Mocnym uderzeniem jest otwieracz „Your Ruin”, który zwiastuje nam że muzycy wiedzą jak grać nowoczesny, drapieżny heavy metal. „Into The Light” to bardziej rytmiczny kawałek, w którym jest nutka mocnego hard rocka. „Fuck My Brain” ma w sobie sporo cech thrash metalu i najwięcej tego sygnowanym marką Metallica. Jesteś i miejsce na szybsze granie, co potwierdza „Pain”. Mamy też mroczniejszy „Trapped” i przebojowy „Pleasure”, a całość podsumowuje zadziorny „Bloody Baby Shower”. Materiał jak widać jest bardzo treściwy i utrzymany na równym poziomie. Jest to solidna praca, ale zawsze jest jakieś „ale”.

W tym przypadku brakuje przede wszystkim motywów godnych zapamiętania, które warto przeżywać. Nie ma tutaj przebojów, które wybiły by zespół. Jest solidnie i nic ponadto. O „They” można powiedzieć płyta jakich wiele i taka z serii na jeden raz. Posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5.5/10

P.s Podziękowania dla Metalmassage za udostępnienie materiału

piątek, 2 stycznia 2015

THE SCINTILLA PROJECT - The Hybrid (2014)

Biff Byford to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów, który odniósł sukces z Saxon. Potęga brytyjskiego heavy metalu, ale Biff też występował gościnnie na różnych płytach, co sprawiało, że można było go posłuchać w różnych innych dźwiękach, nie koniecznie kojarzących się z Saxon. Najbardziej zapadł zapewne występ w Avantasii. Troszkę nieco inny klimaty i w sumie na pewno każdy fan Biff pomyślał sobie, jakby to było gdyby Biff miał jeszcze jakiś inny band, gdyby śpiewał w zespole innym niż Saxon. O dziwo, pojawił się The Scintilla Project, który powstał w 2013. Jest Biff na wokalu, swoje wsparcie Andy Sneap, który znamy z produkcji ostatnich płyt Accept i grania w Hell i mamy dwóch muzyków Balance of Power. Tak o to mamy pierwszy album tego projektu muzycznego i zwie się „The Hybrid”. Nie jest to drugi Saxon i mówimy tutaj o progresywnym metalu z prawdziwego zdarzenia. Zespół stawia na wyszukane melodie, specyficzny klimat, no nowoczesne brzmienie, pojawiają się klawisze, połamane melodie i to wszystko gdzieś przypomina twórczość Arjena Lucassena i jego Ayeron. To sprawia, że płyta nie jest aż taka łatwa w odbiorze, ale dla smakoszy progresywnego metalu będzie to prawdziwy raj. Zespół właściwie stroni od szybkich kawałków. Właściwie jedynie „Angels” jest taki żywszy i bardziej energiczny. Jest moc, agresja i może to zadowolić nawet fanów Saxon. Bardzo melodyjny i chwytliwy utwór. Nie przeszkadza tutaj progresywnych charakter. Tak poza tym utworem liczy się klimat, emocje i progresywność. To też dominują spokojne i stonowane motywy. „Scintilla” to dobry otwieracz, który jasno daje do zrozumienia, to nie jest Saxon, to coś nowego. Progresywność bardzo dobrze sprawdza się do tematyki s-f. „Beware The children” brzmi trochę jak Masterplan i ten ponury klimat może się naprawdę podobać. Biff też znakomicie sprawdza się w takich kompozycjach, co zresztą pokazał na albumie Avantasii. „Permanence” to utwór, który przypomina mi ostatni album Star One. Utwór zachwyca emocjonalnym ładunkiem i klimatem. Ma też kopa i mocarny riff, co sprawia, że kompozycja wyróżnia się na tle innych. Mamy też piękną i wzruszającą balladę „Some Nightmare” o rockowym feelingu. Godnym uwagi jest też bez wątpienia „Pariah”, który pokazuje co to znaczy progresywny metal i jak można go zagrać, by brzmiał ciekawie i pomysłowo. Coś pięknego. Całość bardzo dobrze podsumowuje „No rest for The Wicked”, gdzie jest podkreślony ten progresywny charakter, mocniejszy riff, klima s-f no i znakomita forma wokalna Biffa. Ten projekt muzyczny miał na celu pokazać nam Biffa z innej strony, posmakować prawdziwego progresywnego metalu i to się udało. Pytanie jakie należy sobie zadać, czy to chwilowa odskocznia Biffa, czy może będzie to jego drugi band? Zobaczymy

Ocena: 7.5/10