środa, 26 lipca 2023
THE UNITY - The hellish joyride (2023)
Jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier, jeśli chodzi o scenę heavy/power metalową. W końcu The Unity nie nagrał słabej płyty i szybko stał się jedną z najlepszych kapel grających miks heavy/power metalu i melodyjnego hard rocka. Mając w składzie muzyków Love Might Kill i Gamma Ray to można działać cuda. W tym roku, 25 sierpnia nakładem wytwórni Steamhammer ukaże się 4 album tej super grupy zatytułowany "the hellish joyride" To też pierwszy album z Tobiasem Exxelem z Edguy na basie. Szykuje się hit?
Oj tak. Nie kierujcie się kiczowatą okładką. Ni jak ma się do zawartości i jej jakości. Tobias wniósł troszkę świeżości do kapeli. Najważniejsze jest jednak to, że kapela poszła w bardziej power metalowym kierunku. Dominują szybsze i bardziej energiczne kawałki. Dla mnie to zmiana jak najbardziej na plus. Reszta jest bez zmian. W dalszym ciągu band zachwyca świeżością, energią i pomysłowością. No mają w sobie coś takiego, że na długo zostają w pamięci i nie można przejść obojętnie obok ich muzycy. Mając w składzie takie wielkie gwiazdy to można działać cuda.
Brzmieniem jak przystało na The Unity jest mocne, wyraziste i dodaje całości odpowiedniej mocy. Niesamowity głos Manentiego, który pasuje do każdego rodzaju muzyki, do tego znakomite popisy gitarowe autorstwa Henjo i Stefana sprawiają, że album od pierwszych sekund dostarcza spora frajdy. Choć trzeba przyznać, że intro w postaci "One World" jeszcze nie wiele zdradza. Mocny riff i power metalowa stylistyka napędzają otwieracz "Masterpiece". No jest moc i wszystko to co liczy się w power metalu. Coś z Gamma Ray, czy też Primal Fear można wyłapać, ale The unity idzie swoją ścieżką. Tytułowy utwór "The hellish Joyride" bardziej stonowany, bardziej epicki i w dalszym ciągu bardzo przebojowy. Nieco hard rockowy jest "only the good die young" i tutaj band nieco zwalnia tempo. Natomiast jest w tym sporo radości i takiej pozytywnej energii. Znalazło się miejsce na power metalową petardę "Saints and Sinners", która jest jednym z najszybszych utworów w historii zespołu. Cieszy szybkie tempo i riff godzien choćby Gamma Ray. Na wyróżnienie zasługuje również singlowy "Always two ways to play", który jest kolejny przykładem radosnego power metalu. Utwór pozytywnie nastroił do odsłuchu całości. Chwytliwy refren i prosta konstrukcja całości okazała się przepisem do sukcesu. Power metal również słychać w dynamicznym "Never Surrender" i to kolejna perełka na płycie.
Wady? Kilka słabszych momentów i wciskanie nam popowych zagrywek, jak te w zamykającym kawałku. Na szczęście nie ma to większego wpływu na odbiór całości. W dalszym ciągu jest to granie na wysokim poziomie, czasami niedostępnym dla innych zespołów. Tobias wpasował się do zespołu, a band nagrał najbardziej power metalowy album w swojej historii. Pozycja obowiązkowa i to nie tylko dla fanów The Unity.
Ocena: 9/10
wtorek, 25 lipca 2023
BURNING SUN - Wake of Ashes (2023)
31 lipca wytwórnia Stormspell Records zaprezentuje światu debiutancki album o nazwie "Wake of Ashes", którego twórcą jest węgierski band o nazwie Burning Sun. Słowo band, może troszkę przesadzone, bo to projekt muzyczny którzy tworzą basista i lider Zoltan Papi, a także znany z Merciless Law Pancho Ireland. To właśnie Pancho odpowiada za partie gitarowe czy partie wokalne. Warto wspomnieć, że na "Wake of Ashes" pojawia się Ced Forsberg z Blazon Stone, czy Alasio Perardi z Airborn. Płyta przyciągnie na pewno fanów Hammerfall, Rocka Rollas, czy Helloween.
Wiele rzeczy na tej płycie zostało dopracowane. Brzmienie podkreśla klimat lat 80 czy 90. Nic odkrywczego jeśli chodzi o Stormspell Records. Okładka zdradza klimat fantasy, który unosi się nad całością. Zoltan Papi wykreował ciekawy świat i godny uwagi styl, który określają kompozycje umieszczone na płycie. Nie ma tutaj powiewu świeżości, a może nawet jest troszkę odgrzewanie starych kotletów. Jednak odpowiednie przyprawy i kwestia smaku i można stworzyć coś smacznego. Panowie postawili na proste motywy, na przebojowość i łatwo w padające w ucho melodie. To zdało egzamin i w ostatecznym rozrachunku dostajemy wartościowy album.
33 minuty muzyki to troszkę mało, ale przejdźmy do rzeczy. Dostajemy zadziorny i drapieżny "emaly" na otwarcie. Przypominają mi się stare dobre czasy Rocka Rollas. Bardzo udany start. Klasycznie wypada przebojowy "Bend The World". Czuć klimat lat 80 i do tego ten riff, który nasuwa na myśl Dio.W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny "Hundred Lions". Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic co by powalało na kolana. Zabrakło przebłysku geniuszu, magii czy efektu "wow". To wciąż kawał solidnego heavy metalu. Jednym z najlepszych momentów na płycie jest agresywny i pełen ikry "Templars Verdict". Panowie mieszają patenty Grave Digger, Helloween czy Hammerfall. Tym razem wszystko wyszło tak jak trzeba. Kolejny killer na płycie to power metalowa petarda w postaci "Golden Wings". Dużo dobrego się tutaj dzieje. Jest energia, jest pomysł na kompozycje i słucha się tego jednym tchem. Lekko i przyjemnie jest w "Darkfang Keep" i tutaj coś z Helloween można usłyszeć. Całość wieńczy dynamiczny i bardziej złożony "Under the Burning Sun". Miało być bardziej epicko, bardziej energicznie i faktycznie jest. Idealnie zwieńczenie tego krążka. Taki Burning sun w pigułce.
Jak przystało na płyty z Stormspell Records. Jest klasycznie, jest klimat lat 80 i potencjał na naprawdę ciekawą przyszłość. Nie podbili jeszcze świata i może też nie nagrali najlepszej płyty 2023, to jednak panowie skradli serce i na pewno nie raz wrócę do tej płyty. Czekam na kolejne wydawnictwa Burning Sun, bo jest to projekt muzyczny który może jeszcze nas zaskoczyć. Polecam!
Ocena: 8/10
niedziela, 23 lipca 2023
APOSTOLICA - Animae Haeretica (2023)
Ktoś powie jaki jest sens działania włoskiego Apostolica? Po co nam drugi twór typu Powerwolf czy Sabaton? Debiut "Haeretica ecclesia" z 2021r pokazał, że jest potrzeba na na kolejny taki zespół, który faktycznie podąża drogą wyznaczoną przez ostatnie włoskie zespoły power metalowe typu Fallen Sanctuary czy Flames of Heaven, a przy tym przemyci kościelne klawisze i chórki wykreowane przez Powerwolf. Apostolica ro włoski band, który chce iść własną drogą, stawiając na bardziej poważniejszy wydźwięk niż Powerwolf. Epickość, mroczny klimat, podniosłość to z pewnością atuty Apostalica. Pierwsze uderzenie było szokiem i niedowierzaniem, że można coś dopowiedzieć do muzyki Powerwolf. Czas zweryfikować jak silnym i poważnym zawodnikiem jest Apostalica i jakie ma szansę konkurować z powszechnie znanym Powerwolf. "Animae Haeretica" ukażę się 22 września tego roku i to będzie najlepszy sprawdzian dla włochów.
Siła mocy, przebojowości i jakości wykonania tych dwóch zespołów jest bardzo zbliżona. Można znaleźć wiele wspólnych mianowników, ale na szczęście Apostalica chce troszkę dodać od siebie do muzyki wykreowanej przez Powerwolf. Nie brakuje tekstów po łacinie, wyrazistych riffów, chwytliwych melodii, dużej dawki przebojowości, czy kościelnych organów. Apostalica jednak stara się być poważna w swoim przekazie i pokazać nieco mroczniejsze oblicze. Ten symfoniczny, podniosły charakter cechujące ostatnie płyty włoskich power metalowych kapel jest tutaj również obecny, co pozwala odróżnić ten band od Powerwolf. Nowy album tylko potwierdza to co słyszeliśmy na debiucie, a nawet jest to wszystko jeszcze o klasę wyżej. Płyty słucha się jednym tchem i z dużym szokiem, że w tej mocno ograniczonej stylistyce można coś dopowiedzieć. Brawo Apostolica, bowiem wasza muzyka uzależnia i pokazuje, że power metal nie musi być oklepany i przewidywalny.
Uroku dodaje tajemniczość muzyków, którzy posługują się tylko pseudonimami. Za muzyką stoi Andrea Falaschii i dobrze nam znany Marco Pastorino. To właśnie ci dwaj doświadczeni muzycy stworzyli materiał na nowy album. Nie zmienia to faktu, że skład Apostolica dalej jest tajemnicą. Czy jest to konieczne by cieszyć się muzyką i jej jakością? Raczej nie. Na pewno byłoby miło wiedzieć, do kogo kierować pochwały. Album wypełnia 11 kawałków i każdy z nich potrafi oczarować swoim klimatem i pomysłowością. To nie granie na jedno kopyto.
Zaczynamy od mrocznego, ale jakże melodyjnego "animae Haeretica". Cóż za otwarcie płyty. Słychać włoską manierę, to magię i podejście do przebojowości. Najlepsze jest to, że Apostolica gra tutaj dostojnie, marszowo i w średnim tempie. Główny motyw to uczta dla maniaka melodyjnych odmian metalu, podobnie ma się sprawa refrenu. Majstersztyk, przejaw geniuszu. Ja chcę więcej. Nie wiem, czemu ale melodia przewodnia w rozpędzonym "Angel of Smyrna" brzmi znajomo i coś tam troszkę przypomina mi "Talisman" Axxis. Bije z tego prawdziwa energia i tak powinno się grać power metal. Dużo patentów Powerwolf wyłapię w lekkim i takim niezwykle przebojowym "Rasputin". Mamy też toporniejszy, bardziej mroczny i ponury "Black Prophets". Kolejny killer na płycie to 'Gloria" i znów popis talentu muzyków tej kapeli. Tym razem postawili na cięższe brzmienie gitar, na ostrzejsze partie gitarowe. Znów jest czym się delektować. W szybkim tempie utrzymany jest 'Heretics". Prosty refren, jak i motyw gitarowy robi tutaj robotę. Nie trzeba kombinować, by nagrać coś wartościowego. Można też delektować się przebojowym "Skyfall", czy szybkimi petardami jak "Fire" czy "Rest in a bed of Roses".
Dla jednych będzie to kopia Powerwolf, dla innych uzupełnienie tego co grają Niemcy, albo coś zupełnie innego. Wszystko zależy jak na to spojrzymy. Jedno jest pewne. Apostolica odwala kawał dobrej roboty i oby nie przestali nagrywać kolejnych albumów, bo wiedzą jak porwać słuchacza i stworzyć wartościowy album. "Animae Haeretica" to coś więcej niż kolejny power metalowy album. Panowie tworzą własną historię i mają pomysł na siebie. Wszelkie standardy zostały spełnione, a owe wydawnictwo to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w roku 2023.
Ocena: 10/10
SCREAM MAKER - Land of Fire (2023)
Frontiers Records to jedna z najważniejszych wytwórni płytowych, która czuwa nad młodymi i uzdolnionymi kapelami, które reprezentują wszelaki rodzaj melodyjnego grania. Począwszy od hard rocka, przez melodyjny metal, aż po power metal. Pod swoimi skrzydłami mają naprawdę ciekawe kapele, które potrafią oczarować swoją pomysłowością, techniką i jakością. Wiele z tych kapel nagrywa płyty, które na długo zostają w pamięci i potrafią podbić świat. Tym bardziej wielkie ukłony dla polskiego Scream Maker, który tam trafił. Ten warszawski band działa już 13 lat i dorobił się 4 albumów. Pierwszy tak jakoś średnio mi podszedł. Zespół kupił mnie dynamicznym i przebojowym "back against the world". Najlepszy z całej dyskografii jest energiczny i bardziej agresywny "Bloodking". Oczekiwania względem nowego albumu zatytułowanego "Land of Fire" były duże. Pierwszy album pod szyldem Frontiers Records, a także pierwszy album z Bartoszem Ziółkowskim w roli gitarzysty. Promocja albumu i wypuszczone single podziałały na wyobraźnie i z miejsca nowy album Scream Maker stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych.
Album na pewno wpisuje się w to co dostarcza wytwórnia Frontiers Records. To płyta również nastawiona na melodie, na łatwo wpadające w ucho melodie. To także mieszanka melodyjnego metalu czy hard rocka. Scream maker nie zmienił swojego stylu grania, tylko go ulepszył. Wszystko nabrało jakby nieco innego wymiaru, nowej przestrzeni, czy też świeżości. Scream maker próbuje zaskoczyć fanów i nie trzyma się kurczowo jednego motywu. "Land of Fire" to płyta łatwa w odbiorze i taka bardziej treściwa względem poprzednika. Co przykuwa uwagę od pierwszych sekund słuchania to dobra praca gitarzystów. Bartosz i Michał stawiają na klasyczne patenty, ale chcą przy tym brzmieć współcześnie. Nie brakuje szybkich riffów, czy bardziej złożonych i klimatycznych zagrywek.
Wysokiej klasy brzmienie i miła dla oka to kolejne zalety nowego wydawnictwa Scream Maker. Czas podbić pozostałe rejony globu. Po co się zatrzymywać, kiedy świat stoi otworem? A kiedy go podbić jak nie teraz za sprawą "Land of Fire"? Mając w zespole tak uzdolnionego wokalistę jakim jest Sebastian Stodolak to można działać cuda. Ma swój styl śpiewania, swoją charyzmę i technikę. To jest piękne, że to nie kolejny klon znanego wokalisty.
Pomówmy o zawartości. Jest czym się zachwycać i być z czego dumnym. Szok, że Polska kapela gra tak wysokiej jakości metal i nie jest to death metal, tylko mieszanka heavy metalu, hard rocka czy power metalu. Wkracza zadziorny i chwytliwy otwieracz "Perpetual Burning". Nie wiem czemu, ale utwór przypomniał mi twórczość Ceti, ale też Judas Priest. Niby łatwy kawałek, ale ile uroku ma w sobie. To dopiero początek.Na singla wybrano "cant stop the rain" i już wiem czemu. To rasowy hit, który chwyta od pierwszych sekund. Główny motyw gitarowy nasuwa na myśl Iron Maiden czy Helloween. Niby nic odkrywczego band nie gra, ale utwór rzuca na kolana i zapada w pamięci. Czasami oklepane motywy potrafią dostarczyć najwięcej frajdy. Coś z hard rocka, coś z melodyjnego metalu znajdziemy w "everbody needs illusion". Troszkę spokojniejszy jest "Zombies" i tutaj band zabiera nas w rejony nieco bardziej rockowe.Kolejny killer na płycie to energiczny "A nail in the head", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych i potrafi oczarować dynamiką. Takich petard mogłoby być więcej. Duży plus za mroczny feeling w "Dark side of mine" i niezwykle chwytliwy refren. Solówki są tutaj godne uwagi. Echa Iron maiden znajdziemy w galopującym "way to the moon" i znów Scream Maker błyszczy i pokazuje na co ich stać. Dalej znajdziemy tytułowy "Land of Fire", który jest jednym z najcięższych utworów na płycie. Mocny riff, mroczny klimat i znakomity popis umiejętności Sebastiana. Wizytówka tego krążka i żywy dowód na to, że Scream Maker w sobie to coś. Imponujące solówki i wciągający główny motyw to atuty stonowanego i rytmicznego "See the Light".
Scream Maker stał się potęgą polskiego metalu i śmiało można zaliczyć ich do grona najlepszych polskich kapel heavy metalowych. "Bloodking" był wysokiej klasy albumem i tutaj mamy podobny przypadek. Tym razem jest bardziej melodyjnie, duży nacisk na melodyjny metal, na nutkę hard rocka. Panowie wiedzą jak dostarczyć materiał wysokiej próby i jak porwać słuchacza. Obok "Bloodking" najlepszy album tej grupy i aż duma rozpiera, że jeszcze w dodatku płyta ukazała się za pośrednictwem Frontiers Records. Scream Maker właśnie wskoczył na wyższy poziom i aż ciarki przechodzą na myśl czego mogą jeszcze dokonać w przyszłości.
Ocena: 9/10
sobota, 22 lipca 2023
NIGHTHAWK - Prowler (2023)
Szwedzki Nighthawk powrócił z nowym albumem i "Prowler" to w dalszym ciągu hard rock mocno wzorowany na latach 70 czy 80. Co mnie przekonało do muzyki Nighthawk to właśnie taki klasyczny charakter, styl w jakim się obracają i ich pomysłowość. To band złożony z doświadczonych muzyków, który stać na dużo i są wstanie nawiązać do złotych lat Deep Purple, Foreigner czy Uriah Heep. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo umiejętnie. Nowy album to z pewnością pozycja obok której nie można przejść obojętnie.
Warto na chwilę przyjrzeć się zespołowi, bowiem mamy tutaj ciekawe osobistości z kręgu hard rocka, czy heavy metalu. Jest na wokalu Bjorn Strid, którego znamy z Soilwork, czy the night flight orchestra. Typowy rockowy głos, który potrafi oczarować swoją barwą i umiejętnościami. Za partie gitarowe odpowiada Robert Majd, który jest basistą w Metalite. W Nighthawk stawia na przebojowość, proste motywy i klimat lat 70 czy 80. Za partie klawiszowe odpowiada John Lonnmyra, którego dobrze znamy z The Night flight orchestra. To za jego sprawą album ma hard rockowy feeling i brzmi jakby powstał w latach 70 czy 80. Zespół jest zgrany i wie co ma robić. Od samego początku stara się porwać słuchacza i zauroczyć nas chwytliwymi melodiami i przystępnym materiałem. Ma to swoje plusy. Czasami jednak band za bardzo wkracza w rejony komercyjności. Tracimy wtedy na drapieżności i autentyczności. Płyta jest krótka i treściwa. Nawet cover Kiss i Bruce;a Springsteena daje radę i nie przynosi wstydu zespołowi. To potwierdza, że Nighthawk chce podążać hard rockową drogą.
Piękna okładka robi robotę i nawet nie znając zawartości, chce się sięgnąć po owe wydawnictwo. Tak to właśnie powinno wyglądać. Troszkę brakuje mi pazura, brakuje mi może też większej dawki przebojowości, czy czegoś więcej od Nighthawk. Nie zaskakują w żaden sposób i szybko idzie ich rozgryźć. Potrafią jednak grać i to naprawdę bardzo dobrze. Wystarczą pierwsze sekundy "Highest Score", który od razu pokazuje co gra band i na jakim poziomie. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Singlowy "Running wild" jest właśnie taki lekki, klimatyczny i nieco przesiąknięty komercyjnością. Uroczy jest też dynamiczny "Action", który wnosi sporo więcej życia do płyty. Bardzo łatwo przychodzi Nighthawk tworzenie hitów. Troszkę radiowego rocka znajdziemy w lekkim "Free your mind", z dobrze rozplanowanymi solówkami. Końcówka płyty to pomysłowy "Burn the night", który również imponuje dynamiką i hard rockowym szaleństwem. Nie ma tutaj odkrywczego, ale band dostarcza kawał dobrej rozrywki. Troszkę rozczarowuje ballada "See You Again", która nie wiele wnosi do płyty.
Nighthawk nie dokonuje rewolucji w hard rockowym świecie, nie wyznacza nowych trendów, ani też nie powala na kolana swoją techniką, czy pomysłowymi riffami. Mimo to wciąż stanowią miłą atrakcję dla maniaków takich dźwięków. Każdy kto uwielbia muzykę Uriah Heep, Deep Purple czy Foreigner ten powinien poznać ten album.
Ocena: 7.5/10
czwartek, 20 lipca 2023
THUNDERFORGE - Vanquish the sun (2023)
Dragonforce obecnie milczy, a i ostatni album wzbudzał kontrowersje. Tą lukę próbuje wypełnić amerykański Thunderforge, który stara się grać europejski power metal z wyraźnymi wpływami dragonforce, czy Cellador. Thunderforge działa od 2012r i dopiero teraz przyszedł czas na debiutancki album. "Vanquish the sun" miał premierę 9 lipca.
Słuchając płyty można wyłapać rozpędzone i szybkie partie gitarowe duet Mortini/Conroy. Panowie stawiają na szybkość, melodyjność i słodki klimat. Momentami zapominają o jakości czy świeżości. Jakość kuleje i to nie tylko tu. Najsłabszym ogniwem wg mnie jest wokalista Adam Mortini, który ma dziwną charyzmę i styl śpiewania. Niby przypomina Koltipelto, a odnoszę wrażenie, że wokalista się męczy i zostaje przytłoczony przez gitary i sekcje rytmiczną. Nie ma takiej siły przebicia i momentami zostaje przygaszony. Sama muzyka miewa ciekawe momenty, ale jako całość jawi się jak płyta jakich pełno.
Słodkość i duże pokłady energicznego power metalu w stylu dragonforce znajdziemy w "all or nothing". Podobnie brzmi "someday", który opiera się na podobnych rozwiązaniach. Niby jest energia, ale jakoś brzmi to znajomo i niezbyt oryginalnie. Wokal gryzie mi się z warstwą instrumentalną. "Siege Day" to też power metal jakiego pełno ostatnio i nic nowego tutaj nie znajdziemy. Tak płyta przelatuje i są raz słabsze momenty, a raz ciekawe i imponujące. Tak jest w przypadku nieco progresywnego "In the time of the king", gdzie sporo dobrego się dzieje. Pochwalić na pewno należy za energiczny "as the horizon falls", który pokazuje że kapela ma potencjał. Troszkę może więcej odwagi, troszkę może więcej pracy nad wokalem. Jest nad czym pracować.
Solidny debiut. Tak można określić "Vanquish the sun" , który miewa ciekawe momenty i zwłaszcza od strony instrumentalnej. Jest energia, zapał, tylko jakoś pomysłowości i jakości brakuje. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Kibicuje, że kiedyś nagrają płytę, która rzuci mnie na kolana. Póki co czuje niedosyt i może nawet rozczarowanie.
Ocena: 6/10
wtorek, 18 lipca 2023
TAILGUNNER - Guns for hire (2023)
Kilka dni temu odbyła się trasa koncertowa Kk's Priest. Trasę tą wsparł Paul Di Anno, a także młoda i uzdolniona brytyjska formacja o nazwie Tailgunner. Zespołowi na pewno to wydarzenie przysporzy nowych fanów. Tailgunner działa od 2018r i faktycznie czerpie garściami z dokonań Judas Priest, Iron maiden czy Saxon, a nawet enforcer. "Guns for hire" ukaże się 14 lipca tego roku nakładem wytwórni Fireflash Records.
Muzyka to ukłon w stronę lat 80, heavy metalu i nwobhm. Nic dziwnego, że album zdobi okładka, która wygląda jakby powstała w tamtym okresie. Podoba mi się miks terminatora z powrotem żywych trupów. Czuć ten kicz lat 80. Okładka ma swój klimat i zachęca do zapoznania się z płytą. Na dzień dobry wita nas proste, naturalne brzmienie, które również ma podkreślić klimat i feeling tego wydawnictwa. Kapelę tworzy 4 muzyków, z czego dwóch to już bardziej doświadczone osoby. Jest przecież perkusista Sammy Starwood i Craig Cairns, którego głos niszczy w Induction. Tutaj akurat Craig pokazuje się jako rasowy heavy metalowy wokalista i jego wokal o dziwo idealnie współgra z zawartością. Sama muzyka przyswajalna, momentami banalna i nieco może obdarta z pomysłowości czy świeżości. Tak jest w przypadku nieco zachowawczego "Shadows of war". Niby jest dobrze rozegrane, ale nie ma w tym życia czy elementu zaskoczenia. Band zupełnie inaczej brzmi w tytułowym "Guns for hire", gdzie jest pasja, energia i pokaz umiejętności. Niby nic odkrywczego , a dostarcza sporo frajdy. Pierwszy przebój na płycie można odhaczyć. Współpraca gitarzystów zaczyna się rozkręcać. Duet Zach/Patrick stawia na dynamikę, melodyjność i łatwy odbiór wygrywanych dźwięków. Mocny riff dostajemy w "White Death" i wkraczamy w rejony heavy/speed metalu spod znaku enforcer. Kolejny mocny punkt na płycie. Lekki i miły w odsłuchu jest "Revolution Scream" i w sumie to takie granie jakiego pełno. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia dynamiczny "New Horizons" i troszkę poczułem się jakbym słuchał Induction. Nie przekonuje mnie oklepany "Cashdrive", który nic ciekawego nie wnosi. Ot co średni kawałek w klimatach lat 80. Do grona ciekawych kawałków warto dodać 9 minutowy "Rebirth", który mocno nawiązuje do twórczości iron maiden. Idealne zwieńczenie tej płyty.
Tailgunner wysyła wyraźny sygnał, że chce zagrzać stałe miejsce na brytyjskiej scenie metalowej. Mają dobry skład, uzdolnionych muzyków, mają pomysły i pomysł na siebie. To może ich zaprowadzić daleko. Debiut robi wrażenie i na pewno zasługuje na uwagę. Nie zbieram może szczęki z podłogi, ale jest to płyta, do której będę wracał w przyszłości.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 9 lipca 2023
KIKIMORA - For a broken Dime (2023)
Nazwa Kikimora nie wiele będzie mówić większej liczbie słuchaczy. Nic dziwnego, bowiem nie mają statusu gwiazdy, a i słaby marketing, czy też jego brak sprawił, że o kapeli mało kto wie. Jeśli jednak przytoczy się nazwisko Nikolo Kotzev i Brazzon Abbot to już zaczyna coś świtać w głowie. Tak to projekt muzyczny, który mocno nawiązywał do dokonań Deep Purple czy Rainbow. Teraz Nikolo powraca z nowym albumem i innej swojej kapeli. Mowa o Kikimora, który w 2021r wydał debiutancki album "Dirty nails". Po 2 latach przyszedł czas na "For a broken dime", który w dalszym ciągu przypomina muzykę w stylu Brazzon Abbot, Rainbow, Journey, Deep Purple czy Foreigner. Nie ma rozgłosu, ani wielkiego szumu, a płyta na to zasługuję. W końcu coś dobrego z tego rodzaju muzyki. Fani mieszanki heavy metalu i progresywnego rocka będą zachwyceni.
To, że Kotzev jest uzdolnionym gitarzystą i kompozytorem, to wiadomo. Na tym albumie również błyszczy i nie raz można przetrzeć oczy ze zdumienia, że takie pomysłowe riffy czy solówki tutaj wybrzmiewają. Ten album ma jeszcze inną gwiazdę i nie wiem czy nawet nie większą. Chodzi o wokalistę Nikola Zdravkov, który ma charyzmę, technikę i serce do śpiewania wszelkiego rodzaju hard rocka czy heavy metalu. Wokal pierwsza klasa i wbija w fotel od pierwszych dźwięków. Co ciekawe album ma ciekawą i taką prostą okładkę, samo brzmienie też takie nieco wzorowane na latach 80. Ogólnie wszystko jest dopracowane, z resztą jak przystało na płyty wydane przez Frontiers Records.
10 kawałków i każdy z nich ma coś do zaoferowania. Zaczyna od mocnego wejścia. "Bound for Destruction" przemyca mroczny klimat i sporo klasycznych rozwiązań. Kocham takie dźwięki i wyraźne inspiracje Deep Purple czy Rainbow. Magia! Kotzev wie jak stworzyć powalający riff i ten z "Spell of Love" jest godzien Ritchiego Blackmore'a. Utwór imponuje pomysłowością i drapieżnością. Cudo! Też mroczny klimat daje o sobie znać w zadziorny "fear and greed", który mógłby zdobić ostatni album rainbow z Doggie Whitem. Jest ten heavy metalowy pazur. Jest piękna ballada "Edge of Freedom", który stawia na romantyczny feeling rodem z płyt Foreigner czy Rainbow. Znalazło się też miejsce na szybsze granie i tu wkracza przebojowy "Have mercy on me". Zdravkov poraża swoim niesamowitym głosem i jeszcze obłędne popisy gitarowe Kotzeva. Panowie dają czadu i aż miło. Rzadko można trafić na tego typu muzykę i na takim poziomie. Tym bardziej wielkie uznanie dla Kikimora. Więcej progresywności znajdziemy w złożonym i bardzo gitarowym "Hit and run". Warto wspomnieć o mocniejszym i bardziej heavy metalowym "I am eternity" czy energicznym "Nightmare".
Rzadko można trafić na wartościowy album z muzyką, która przypomni nam złote lata twórczości Rainbow, Deep Purple, czy Foreigner. Mamy znakomitego gitarzystę, wysokiej klasy wokalistę i można zdziałać cuda. Kikimora właśnie wydała prawdziwą perełkę i mam nadzieję, że teraz ich kariera nabierze rozpędu i za niedługo wydadzą kolejny świetny album. Ja bawiłem się dobrze i chyba zaraz zapuszczę ten album jeszcze raz, bo uzależnia ta muzyka.
Ocena: 9/10
sobota, 8 lipca 2023
DEMOLIZER - Post Necrotic Human (2023)
Od razu widać, że chyba zabrakło funduszy na ciekawą szatę graficzną. Okładka nie zachęca by sięgnąć po drugi album duńskiej formacji demolizer zatytułowany "Post Necrotic Human". Co można stracić? Dużo, bo to kawał udanego thrash metalu w klimatach Municipal Waste, Slayer czy Exodus. Jedna z najlepszych płyt tego roku, jeśli chodzi o thrash metal. Tak to widzę.
Płyta ukazała się 7 lipca nakładem wytwórni Mighty Music. O ile okładka jest daleka od ideału, o tyle brzmienie jest ostre niczym brzytwa i w pełni oddaje klimat thrash metalowych płyt z lat 90. W zespole kluczową rolę odgrywa Ben Radtleff, który odpowiada za partie wokalne. Jego wokal niczym może specjalnym się nie wyróżnia, ale jest agresywny i nadaje całości oldscholowego feelingu. Idealnie pasuje do tego co band gra i brzmi bardzo autentycznie. Słychać to zamiłowanie do thrash metalu. Trzeba przyznać, że Ben daje czadu wraz z Aria Mobbarez w sferze partii gitarowych. Znajdziemy tutaj ciekawie rozplanowane solówki, mocne, wyraziste riffy i w zasadzie przez cały czas się coś dzieje. Album kipi energią i potrafi przyprawiać o szybsze bicie serce.
43 minut muzyki to idealny czas i nie jest ani za krótki, ani za długo. Płytę otwiera tytułowy "Post Necrotic Human" i to jest rasowy, thrash metalowy killer. "Fastcist State" zaczyna się od mocnego riffu i od razu rzucają na kolana. Brzmi to oldscholowo, ale zarazem świeżo i z pazurem. Tak powinno się grać thrash metal. Stara szkoła jednak rządzi. Band nie zwalnia i serwuje nam serię szybkich i agresywnych kawałków. Taki też jest "The Butcher", który momentami przypomina mi twórczość Destruction. Zwolnienie następuje w początkowej fazie "Crossfire", ale utwór szybko nabiera szybkości i staje się kolejnym thrash metalowym łojeniem. Demolizer na pewno imponuje pomysłowością, bo kawałki nie nudzą i zapadają w pamięci. Bardziej techniczny i złożony jest "The Wheel" i to kolejna petarda na płycie. "Killing a friend" to pierwszy taki słabszy moment na płycie. Troszkę przekombinowany i na dłuższą metę nudzi. Znakomicie wypada bardziej heavy metalowy feeling "Day after day" czy melodyjny "Warmonger", który zamyka ten album.
Ktoś powie, że to kolejny typowy thrash metalowy album, jakich pełno ostatnim czasie. W tym roku ciężko o dobry album z tego rodzaju muzyką. Demolizer pokazał, że można grać agresywnie, a zarazem z pomysłem, świeżością i dbałością o melodie. Tego słucha się jednym tchem i chce się więcej. Pewne niedociągnięcia są i nawet jeden słabszy moment, ale nie przeszkadza to w odbiorze i czerpaniu radości z słuchania tej płyty. Gorąco polecam!
Ocena: 9/10
piątek, 7 lipca 2023
CATHALEPSY - Blood And Steel (2023)
Widziałem wiele różnych metalowych oper, wiele różnych projektów muzycznych, ale lista gości, która wystąpiła na nowym albumie chilijskiego Cathalepsy jest imponująca. Na drugi album zatytułowany "Blood and Steel" przyszło czekać fanom 18 lat i w sumie trzeba przyznać, że warto było czekać. Duet tworzony przez Luigi Ansaldi i Fabiana Valdesa dopracował kompozycję i zebrał prawdziwą śmietankę ze świata heavy/power metalu. Mamy tutaj Tima Rippera Owensa, Sheepersa, Conklina,Franka Becka, Herbiego Langhansa czy Dawida Readmana. Jest też sporo uzdolnionych gitarzystów jak Jens Ludwig, czy Roland Grapow. Wielkie nazwiska i sama muzyka też jest wysokich lotów. Misja się udała i powstał naprawdę intrygujący album, który został stworzony dla maniaków heavy/power metalu.
Album jest krótki i bardzo treściwy. Nie ma zbędnych dłużyzn i postawiono na proste motywy i przebojowość. Znajdziemy tutaj masę łatwo wpadających w ucho melodii, zadziornych riffów i pełnych finezji i lekkości solówek. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i to od pierwszych sekund. Sam materiał trwa 40 minut i to troszkę za mało. Okładka kiczowata, brzmienie typowe dla takich płyt. Jednak nazwiska i sama jakość muzyki to nadrabiają, co w efekcie dają miłą dla ucha płytę.
Odpalam płytę i słyszę Tima Rippera Owensa w energicznym "We are Warriors", który mocno wzorowany jest na ostatnim albumie KK Priest. Prosty motywy i zadziorny riff robią robotę. Idealny przedsmak tego co znajdziemy na płycie. Nic odkrywczego nie prezentuje "Heavy metal faith", ale bije z tego kawałka pozytywna energia i sam motyw taki klasyczny. Sheepers w "Hammer Heart" przypomina swoje złote lata w Gamma Ray. Utwór niezwykle energiczny i melodyjny. Power metal w najlepszym wydaniu. "Blood And steel" to taki heavy metalowy hymn, który oparty został na dobrze znanych patentach z lat 80. Znajdziemy tutaj też power metalową petardę w postaci "Emptiness" czy przebojowy "Rockstar", który przemyca pewne elementy Helloween. Cathalepsy nie zwalnia i sieje zniszczenie w energicznym "the final battle". Brzmi to obłędnie i taki power metal zawsze jest w cenie. Nie ma się do czego przyczepić i wiele zespołów może brać przykład od tego co prezentują na tym krążku. Na wielki finał został bardziej rozbudowany "Song of Ice and Fire". Herbie Langhans wymiata i powala na kolana, ale już do tego nas przyzwyczaił. Jeden z najlepszych wokalistów. Sam utwór też prawdziwa perełka i kwintesencja power metalu. Killer goni killer i nie ma słabych momentów jak dla mnie.
Ten album jest jak prawdziwy park rozrywki dla fanów heavy/power metalu. Pełno atrakcji, nie chce się opuszczać tego miejsca i chce się do niego wracać. Ta płyta właśnie taka jest. Od samego początku do końca dostarcza sporo frajdy i oddaje to co najpiękniejsze w tej muzyce. Do mnie trafiła i stała się jednych z ważniejszych wydawnictw roku 2023. Brawo Cathalepsy! "Blood And steel" to pozycja obowiązkowa!
Ocena: 9/10
czwartek, 6 lipca 2023
WITHERING SCORN - Prophets of Demise (2023)
Wielkie nazwiska potrafią zrobić dobrą reklamę i przyciągnąć spore grono fanów. Nie trzeba w zasadzie innego bodźca, żeby podziałać na wyobraźnie. Kiedy na jednej płycie pojawiają się same wielkie gwiazdy w dziedzinie heavy metalu to od razu rodzą się wielkie nadzieje. Zazwyczaj daje to w efekcie wyjątkowe dzieło. Czasami kończy się na zaspokojeniu ciekawości. 7 lipca roku 2023 będzie premierę debiutancki album grupy Withering Scorn zatytułowany "Prophets of Demise". Fani Firewind, Megadeth, Nightmare, czy Iced earth poczują się jak w domu i nie raz zabije im szybciej serce.
To płyta, która stawia na mroczny feeling, na bardziej nowoczesne brzmienie, agresywność. Wszystko utrzymanie na pograniczu heavy metalu, power metalu, nawet z pewną nutką thrash metalu. Band tworzą gwiazdy, które niczego nie muszą udowadniać. Sama ich obecność już gwarantuje pewien poziom jakości. Na wokalu jeden z moich ulubionych wokalistów, czyli Henning Basse. Znamy go z Metallium, czy Firewind. Przypominają się te czasy, a nawet momentami czuje się jakby Henning pokazywał co by się stało jakby faktycznie był wokalistą Gamma Ray. Jest drapieżność, jest agresja, którą rzadko kiedy pokazuje w taki sposób jak na tym albumie. Prawdziwy pokaz jego techniki i talentu. Partie gitarowe to sprawka Glena Drovera, którego możemy kojarzyć z Megadeth. Na basie jest Joe Dibiase z Fates Warning, a partie perkusyjne to zasługa Shawna Drovera, którego znamy z Megadeth. Mocny skład, który daje pewien sygnał czego można się spodziewać.
Płyta zawiera 8 kawałków o jasno zarysowanym stylu i w zasadzie nie ma większych niespodzianek. Single nie kłamały i właśnie taki album dostajemy. Pełen mroku i agresywnych riffów. Tytułowy "Prophets of Demise" wyrywa z kapci. Bije z tego kawałka niezła energia i taka heavy metalowa agresja. Panowie nie bawią się w zbędne przynudzanie. Grają ostro i na poważnie. Dobrze buja zadziorny "The Vision" i znów mamy mieszankę heavy/power i thrash metalu. Mocna rzecz i słychać, że panowie się rozkręcają. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia agresywny "Pick up the pieces", gdzie mamy coś na miarę starego metal Church czy Iced Earth i kilka thrash metalowych smaczków. Henning Basse pokazuje się w nieco innej stylistyce co bardzo cieszy.Podobne emocje wzbudza dynamiczny i niezwykle melodyjny "Dark Reflection". Dalej trzymamy się agresywnego grania i mrocznego klimatu. Wszystko brzmi współcześnie i świeżo na swój sposób. Singlowy "Dehtroned" od samego początku rzucił mnie na kolana. Przypomniały mi się najlepsze czasy Firewind czy Nightmare. Poza tym momentami wyobrażam sobie jakby świetnie Henning by pasował do takiej kapeli jak Gamma Ray. Jeden z najlepszych głosów w power metalowym światku. Sam utwór jest pełen energii i drapieżności. Cudo! Końcówka płyty to mocny i wyrazisty "Never Again" czy klimatyczny i nieco progresywny "Eternal Screams", który przypomina nieco twórczość Icead Earth.
Tym razem wielkie nazwiska dostarczyły muzykę wysokich lotów. Znakomita mieszanka mroku, agresji, melodyjności. Mieszanka heavy, power i thrash metalu, która imponuje jakością i wyczuciem smaku. Riffy są mocne, pełne mroku, agresji, a całość brzmi współcześnie i nowocześnie. Henning Basse i cała ekipa stanęli na wysokości zadania. Dla mnie jedna z najciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 9/10
niedziela, 2 lipca 2023
HEIMDALL - Hephasteus (2023)
Lata 90 zrodziły jedne z najlepszych kapel w kategorii power metalu. Niektóre przeszły do historii, a niektóre grają po dzień dzisiejszy. Włoski Heimdall to jeden z takich zespołów, które przetrwał trudne czasu i pokonał wszelkie przeszkody, żeby działać po dzień dzisiejszy. Zespół po 10 latach ciszy powraca z 6 albumem zatytułowanym "Hephaestus". Najnowsze dzieło włochów to nie tylko dowód na to, że kapela wciąż działa i dopisuje kolejny rozdział swojej historii. To coś znacznie więcej. To żywy dowód na to, że Heimdall zasłużenie jest w miejscu, w którym jest. Zasłużenie można ich zaliczyć do jednych z najważniejszych kapel obracających się w tym gatunku. Nowe dzieło pokazuje powiew świeżości w zespole i potwierdza ich znakomitą formą. Wszystko wskazuje, że to jeden z ich najlepszych albumów.
Czy są jakieś wady? Tak nie obyło się bez wpadek. Przeszkadza mi to, że album ma tylko 9 utworów, z czego jeden to cover. Kolejny cover "Show Must go on" Queen. Czy to było potrzebne? Ja bym wybrał coś innego. Materiał trwa 41 minuty i to też troszkę skromnie. To sobie ponarzekałem. Może zdarza się jakiś słabszy moment jak choćby ten w klimatyczny "Till the end of Time", ale tak poza tym to album trzyma bardzo wysoki poziom. Od samego początku do końca słucha się tego jednym tchem i już na wstępie poraża mocne, zadziorne i dopieszczone brzmienie. Jest moc. Band wiedział co wybrać na pierwszy rzut. Otwierający "Hephaestus" to prawdziwy majstersztyk i powiew świeżości. Pomysłowy riff, dobra praca gitar i ten powalający głos Grandolfo Ferro. To taki zadziorny wokal, który dodaje całości drapieżności, charakteru i nieco epickości. Ma to coś, co sprawia, że utwory sporo zyskują. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Band na tym albumie stara się być bardziej przystępnym, trafiać do słuchacza prostymi i chwytliwymi motywami. Zdaje to egzamin. Taki właśnie łatwy w odbiorze jest rozpędzony "Masquerade". Przypomina wiele znanych zespołów i choć nie ma w tym nic oryginalnego, to kawałek po prosty niszczy. Jest odpowiednia dynamika, duża dawka energii. Power metalowa petarda, a to dopiero początek. Dobrze słucha się rozpędzonego "King" i tutaj znów band zabiera nas w rejony klasycznego, europejskiego power metal. Znakomicie układa się praca gitarzystów, błyszczy zarówno Fabio, jak i Carmelo. Panowie nie kombinują, nie szukają nowych dróg, co jest dobrym posunięciem. Przypominają się stare dobre czasy Heimdall. Dowodem na to jest hit w postaci "The Runes". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Czy trzeba czegoś więcej? Kawałek szybko wpada w ucho i na długo zapada w pamięci. Mocnym punktem płyty jest również dynamiczny "Power", który jest encyklopedycznym przykładem jak powinno się grać power metal. Znalazło się też miejsce na nieco ostrzejsze granie i to dostajemy w "We are One". Chwytliwy refren, zadziorny riff robią robotę.Na płycie jest jeszcze "Spellcaster", który przejawia pewne momenty progresywne. Band pokazuje się z nieco innej strony.
Heimdall to band z klasą i bogatą historią, to właściwie marka która jest dobrze znana fanom power metalu. Ta marka wciąż błyszczy i wciąż dostarcza muzykę na wysokim poziomie.Nowy album jest bardzo przebojowy i dojrzały. To jeden z ich najlepszych albumów Heimdall.
Ocena: 9/10
środa, 28 czerwca 2023
WINTERSTORM - Everfrost (2023)
Album ukaże się 14 lipca nakładem wytwórni Afm Records. To płyta typowa dla tej kapeli, zawiera cechy i patenty, z których band już w przeszłości korzystał. To jest dobra informacja, tylko jest też zła. Płyta jest nudna, przepełniona komercyjnymi zagrywkami. Zamiast iść zaciosem i serwować killery, to mamy jakieś stonowane smęty, które nie wiele wnoszą. W 2021r do grupy dołączył gitarzysta Jochen Windisch. Jego obecność nie wiele wnosi. Mam problem z tym krążkiem taki, że za mało konkretów, power metalu, a za dużo kombinowania i smęcenia. Nie ma już tej świeżości i przebojowości, które cechowała poprzednie wydawnictwa. Piękna okładka, soczyste i pełne mocy brzmienie to za mało, żeby zadowolić zagorzałych fanów, którzy czekali na nowy materiał 7 lat.
Gwiazdą tej kapeli jest Alexander Schirmer i to właśnie jego głos jest ozdobą i główną atrakcją. Potrafi czarować i błyszczeć nawet wtedy kiedy utwór jest średni. Tym razem album tworzy 11 utworów. Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć energiczny "To the end of all known", który wpisuje się w stylistykę znaną z poprzednich utworów. Tak to jest power metalowy kawałek, który opiera się na mocnym riffie i niezwykle dobrze rozplanowanych solówkach. Bardzo udany start. Potem seria przeciętniaków, bo nawet taki "Circle of Greed" nie wiele wnosi. Oklepana formuła i w dodatku braku pomysłu na melodie. Zupełnie inaczej wygląda sprawa "Future Times" i to rasowy hicior, który zapada w pamięci. Tym razem band pokazuje swój potencjał i klasę. Za takie dźwięki uwielbiam Winterstorm.Podobne emocje wywołuje nieco bardziej folkowy "Everfrost", ale to kolejny mocny punkt tej płyty. Taki typowy hicior Winterstorm. Niestety pełno tutaj przeciętnych kompozycji typu "Silence", który brzmi jak jakaś marna kalka Stratovarious, Nie wiele wnosi też do całości "Crusade", który jest jakiś taki bez wyrazu i pomysłu. Riff jakich pełno i same dźwięki też takie nie mające nic ciekawego do zaoferowania słuchaczowi. 7 lat czekania poszło na marne, a band powinien skonstruować prawdziwe monstrum. Tak się nie stało.
Wintestrom nagrał kolejny album. Spełnili swój obowiązek, podtrzymali życie kapeli, ale czy ta płyta wywoła furorę i stanie się jednym z najlepszych albumów roku 2023? Nie, wręcz przeciwnie. Kapela mnie zawiodła i nagrała album nijaki, bez ikry, bez mocy i jakiś taki bardziej komercyjny. Kiedyś to była maszynka do tworzenia hitów i muzyki na wysokim poziomie. Te czasy minęły, teraz to jest band bez charakteru, pomysłu na kompozycje i troszkę są jakby cieniem samych siebie. Płyta do posłuchania, ale nic ponadto. Pozostaje wracać do starych płyt Winterstorm.
Ocena: 5/10
GARRETT CAMPBELL - Skies of Starlight (2023)
Gdyby konkurs na najpiękniejszą okładkę metalową roku 2023, to z pewnością debiutancki krążek Garretta Campbella zatytułowany"Skies of Dragonlight". To już kolejna płyta z symfonicznym power metalem i klimatem fantasy. Coś dla miłośników Fellowship, Majestica, Rhapsody czy Twilight Force. Album na pewno znajdzie swoich odbiorców i wyznawców.
Okładka robi furorę. Brzmienie również jest dopieszczone pod każdym względem. Sam materiał już troszkę słabsze wrażenie robi. Odnoszę wrażenie, że jest przesyt formy nad treścią. Troszkę album momentami przegadany i za bardzo taki rozegrany na pokaz. Nie zmienia to faktu, że można tu natrafić na pomysłowe i godne odnotowania motywy gitarowe. Nie brakuje też łatwo wpadających w ucho melodii. Nie wiem, może ja czuję przesyt tego typu albumów? Albo po prostu zabrakło mi tutaj powiewu świeżości. Już samo intro "Guardian of crystal Lore" to właśnie przykład przegadania, gdzie mija ponad 3 minuty gadania lektora i nie wiele z tego wynika. To jest spory minus, który momentami daje w kość i obniża jakość owej płyty.Dobrze, czas na gitary, czas na power metalowe uderzenie. To następuje w tytułowym "Skies of Dragonlight". Mamy wszystko to co piękne w symfonicznym power metalu. Bije z tego kawałka bardzo pozytywna energia i do tego imponuje partie gitarowe. Szokuje 9 minut gadania w "curse of the hellspell". Jaki sens jest tego kawałka i po co tyle gadania? Nie potrzebna ta kompozycja, a już nie na pewno trwająca 9 minut. Znajdziemy tutaj jeszcze balladę "What i do for love" tez jakaś bardzo popowa, komercyjna i nie mająca metalowego pazura. Prawdziwe emocje dopiero zaczyna wzbudzać energiczny i power metalowy "battle for eternal starlight". Brakuje mi właśnie takiego treściwego grania, które porywa słuchacza dynamiką i aranżacjami.
Za mało konkretów, za mało power metalowego uderzenia, a za dużo gadania, smętów i prób tworzenia jakiegoś romantycznego feelingu. Nie trafiła do mnie w pełni muzyka Garretta Campbella. Album na dłuższą metę nuży, a w pamięci jedynie zostaje niesamowita okładka. Szkoda, bo zmarnowano potencjał.
Ocena: 5/10
niedziela, 25 czerwca 2023
SCULFORGE - Intergalactic battle tunes... (2023)
Nie, nie zmieniłem obiektów swoich recenzji. Nie mam zamiaru przekonywać do kupna jakieś gry w klimatach s-f. Pierwsze skojarzenia mogą, takie właśnie być. Skoro wracamy do świata heavy metalu, to czy to jakiś poboczny projekt Pieta Sielcka z Iron Savior? Choć skojarzeń z iron savior nie brakuje. Nie mówię tutaj tylko o klimatycznej okładce, która oddaje klimat s-f. To debiutancki krążek młodej, niemieckiej grupy Sculforge, która działa od 2020r. Co może was odstraszyć przed sięgnięciem po ten album to w sumie dwie kwestie. Cholernie długi tytuł płyty i liczba 26 utworów dających ponad godzinny materiał.
"Intergalactic Battle Tunes ..." to debiut, ale czy faktycznie tak jest? Powiem Wam, że ten band wcale tak nie myśli. Cały czas daje nam poczuć, że znają się na rzeczy i jak wiele niemieckich zespołów, potrafią grać na bardzo wysokim poziomie. Soczyste brzmienie, dopracowane melodie, duża dawka energicznych riffów i band przy tym dobrze się bawi. Co najlepsze, czerpią od swoich idoli z Niemiec. Jest coś z Hammer King, czy Stormwarrior, zwłaszcza kiedy wsłuchamy się w manierę wokalną Polliego Mcsulwood. Nie grzeszy techniką to jednak idealnie wpasowuje się w styl i robi to ogromne wrażenie. Nie zawsze trzeba być drugim Brucem Dickinsonem czy Ronniem Dio. W muzyce Sculforge dominuje przede wszystkim muzyka pokroju Iron Savior, Gamma ray, może gdzieś tam coś z Stormwarrior, czy Running wild można znaleźć. Mcblackscul wraz z Mcsulwoodem tworzą zgrany duet gitarowe i panowie potrafią wyrwać z kapci. Jest pazur, są emocje i power metalowa jazda bez trzymanki. Słychać starą szkołę niemieckiego power metalu. Cudo!
Jako zagorzały fan Iron Savior, czy Gamma ray to słuchając Sculforge czułem się jakbym ktoś zajrzał w głąb mojej duszy i odczytał co kocham w power metalu. "Lost in the warp" to ostry i niezwykle chwytliwy kawałek, który właśnie uderza w znane mi rejony. Pomysłowość i dbałość o detale to siła tej kapeli. Mocne wejście. Przerywniki budują klimat i napięcie. Czuć klimat s-f, a ja nawet czuje pewne powiązania z star wars. Dalej mamy energiczny "For the omnisavior", który nie kryje powiązań z Running wild z czasów "Masquverade". Prawdziwy killer, a to dopiero początek. Pierwsze sekundy "Spacehull" to taki ukłon w stronę Gamma ray, choć ciekawe jest to że utwór nabiera troszkę thrash metalowej formuły. Co za killer! Nie zwalniamy tempa i band atakuje nas rozpędzonym "The sovereign Protects". Znów dostajemy mieszankę stormwarrior, gamma ray i iron savior. Wszystko robi wrażenie i nawet ciężko się do czego przyczepić. Brawa dla bandu za pomysłowy riff w "extermination". Utwór kipi energią i oddaje to co najpiękniejsze w power metalu. Wypełniają pewną lukę, bowiem gamma ray i stormwarrior mają póki co przestój w dostarczania nowej muzyki. Znalazło się również miejsce na ponad 8 minutowy kawałek w postaci "A new Hope". Rozbudowany kawałek, ale to wciąż power metalowa jazda bez trzymanki. Sporo nawiązań do power metalu lat 90. Echa Helloween czy Dragonforce można wychwycić w dynamicznym "The Escape". Tak, to kolejny mocny punkt tej płyty. Troszkę thrash metalowej formuły można wyłapać w agresywniejszym "Kings of the battlefield". Coś z Gamma ray, Primal Fear czy wczesnego helloween można usłyszeć w energicznym "Follow Me". Nic, tylko słuchać i się zachwycać. Ileż frajdy dostarcza ten album. Nie można też zapomnieć o petardzie w postaci "heart of darkness". Do tej układanki mi nie pasuje "Sculforge Inn".
Dla fanów niemieckiego power metalu, tych którzy wychowali się na twórczości Iron SAvior, Gamma ray czy Stormwarrior to "Intergalactic battle tunes" będzie taki prawdziwym parkiem rozrywki. Wszędzie pełno atrakcji, a my nie możemy nacieszyć oczu. Chcemy spędzić tu jak najwięcej czasu, zwiedzić jak najwięcej i nie chcemy na koniec opuszczać tego parku. Tak jest z tym albumem. Czysta frajda i na koniec pojawia się smutek. Jest opcja "repeat" i znów można udać się w kosmiczną podróż z Sculforge. Jedna z najważniejszych płyt roku 2023, a przynajmniej dla mnie. Maniaka Kaia Hansena, Pieta Sielcka i całej tej niemieckiej rodzinki power metalu. Dzięki Sculforge! Kawał znakomitej roboty!
Ocena: 10/10
VIPER - Timeless (2023)
To mógł być ważny powrót w historii melodyjnego heavy/power metalu. W końcu ostatni wartościowy album brazylijskiego Viper ukazał się pod koniec lat 80. Tak dla mnie ten genialny band zakończył się "Theatre of Fate". Potem to już nie było to. Nie było Andre Matosa, nie było już tej magii, a band zatracił gdzieś swój styl, magię, kunszt i wszystko co tak budowali. Co ciekawe band odrodził się z Matosem na wokalu w roku 2012 r. W roku 2016 Matos odszedł z Viper, potem jeszcze jego śmierć. w 2017r band zasilił wokalista Leonardo Cacoilo i w roku 2021 kitarzysta Kiko Shred. Z nimi został nagrany "Timeless". 16 lat czekania na 7 album studyjny tej grupy budził nadzieje, zwłaszcza kiedy band wrócił do starego logo.
Band miał życiową szansę, by zerwać z eksperymentami i wrócić do swoich korzeni. Tak sugerowało stare logo. Viper mógł na nowo zbudować swoją potęgę i stać się jednym z najważniejszych graczy na brazylijskiej scenie. Co ciekawe niektóre kompozycje, faktycznie brzmią jak zaginione klasyki z pierwszych płyt. To jest dobry znak i nawet pojawiały się myśli, że Viper się odrodził i wrócił tak potężny jak na pierwszych dwóch płytach. Początek płyty takim optymizmem napawa. Band szybko to zauroczenie psuje, serwując nam jakiś punk, pop rock. Brak konsekwencji i próba pogodzenia fanów starych płyt i tych ostatnich. Kiepski pomysł.
Okładka nie jest zła, brzmienie troszkę bez mocy i takie nieco garażowe i nawet to nie przeszkadza. Wokalista również wpasowuje się w styl grupy i dodaje jej świeżości. Poległ niestety aspekt kompozytorski. Po tylu latach to powinny być same killer i pozycje powalające na kolana. Tego tutaj nie ma. Pomówmy zatem o pozytywach. Płytę otwiera energiczny, melodyjny i klimatyczny "Under The Sun". Czuje jakby obecność Matosa i wraca magia pierwszych płyt. Chce się krzyczeć, wrócił stary dobry Viper. Podobne emocje wzbudza melodyjny i bardziej przebojowy "Freedom of Speech". Band czaruje jak za dawnych lat i nawet gitarzyści jakby cofnęli się w czasie i serwują nam bardzo podobne zagrywki. Słychać sporo nawiązań do tamtych płyt. Power metal na pewno znajdziemy też w rozpędzonym "Timeless". Pewne przebłyski ma na pewno "the Android", ale momentami wieje kiczem. Kulminacyjnym momentem jest kolos "The War", który również nie wzbudza uczucia zażenowania i wciąż prezentuje kilka atrakcyjnych motywów. To dobry kawałek. Niestety po tym kawałku rozpoczyna się seria kompromitacji i zażenowania. "Angel Heart" skierowany do stacji radiowej i chyba fanów Nickleblack czy One Direction, albo innych uwielbianych przez młodzież zespołów.Jak to ma się to do takiego " a light in the dark"? Tak właśnie powinni grać. Melodyjny i pełen świeżości power metal. Znów wracamy do korzeni. Owy pop rock dobitnie wybrzmiewa w "Thais". Utwór nie jest może tragiczny, ale nie powinien się tutaj znaleźć. Na pewno nie na płycie power metalowej, płycie kultowego Viper.
Przepiękne otwarcie płyty, które nadawało nadzieję na najlepszy album Viper od czasów "Theater of Fate". Album mógł być przepięknym powrotem do grona najlepszych kapel grających melodyjny power metal. Band miał kilka pomysłów na granie w takim stylu i szkoda, że nie byli wstanie tego dokończyć. Wcisnęli jakieś punkowe kawałki, czy pop rockowe. Złe zagranie i tylko obniżyło jakość płyty. Był potencjał, ale został zmarnowany. Szkoda.
Ocena: 6/10
sobota, 24 czerwca 2023
EVILE - The Unknown (2023)
Do tej pory nie mogłem narzekać na twórczość brytyjskiego Evile, który dostarczał dopracowane i poukładane albumy, które mocno nawiązały do dokonań Metaliki. Grają od 2004r i dorobili się 6 albumów. Tak więc mają doświadczenie, wiedzą jak dotrzeć do swoich fanów, do słuchaczy, jak porwać publikę. Najnowsze dzieło zatytułowane "The Unknown" ukaże się 14 lipca nakładem wytwórni Napalm Records. Uspokaja brak zmian personalnych od 2020 i świetna okładka Elirana Kantora. Co mogło pójść nie tak?
Na początku zacznę od innej strony. Na pochwałę zasługuje Chris Clancy, który czuwał nad brzmieniem i miksem. Brzmi to mocarnie, zadziornie i z nutką mroku. Pasuje do zawartości i stylu, który obrał band. Thrash Metal to gatunek, który band gra, ale czy faktycznie na tym albumie? Więcej tutaj heavy metalu, takiego może nowoczesnego. Na pewno nie znajdziemy tutaj szybki i agresywny thrash metal. Band tym razem poszedł w mroczny klimat, tylko co najgorsze nie patrząc na inne aspekty. Można grać bardziej heavy, ale niech będzie to z pomysłem, pazurem i poszanowaniem własnej historii. Band jest uzdolniony i to pokazał nie raz. Duet gitarowy współtworzony przez Ola Drake i Adam Smitha rzadko kiedy powala na kolana, jeśli chodzi o nowy materiał. Zachwyca na pewno "Slepless Eyes" i to jest jazda bez trzymanki. Taki Evile to ja uwielbiam, ale takich petard tutaj nie ma za wiele. Drugi i ostatni taki ostrzejszy kawałek na płycie to "Balance of Time". Stara szkoła thrash metalu. Reszta kompozycji próbuje nas na siłę zabrać w rejony komercyjnych czasów Metaliki. Jest sobie taki otwieracz "The unknown" i może ma w sobie "coś", to jednak utwór szybko traci w moich oczach. Troszkę wieje nudą i ciężko za coś pochwalić. Średni utwór, który utrzymany jest w średnim tempie i na siłę kopiuje twórczość Metaliki. Jeszcze wolniejszy i taki może nieco doom metalowy "Monolith", ale tutaj też jakoś wieje nudą i brakuje jakiegoś pomysłu, żeby ciekawie poprowadzić ową kompozycję. Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy "Out of the sight" i choć nie ma tutaj niczego odkrywczego, to band gra na luzie i z pazurem.
Ciężko napisać mi coś pozytywnie o tym albumie. Oczekiwałem tej samej jakości co na poprzednich albumach, ale niestety to już nie to samo. Miało być bardziej heavy, bardziej mrocznie, a wyszło jakoś tak nijako i bez polotu. Odnoszę wrażenie, że płyta miała być bardziej komercyjna i pozyskać fanów. Oby tylko efekt nie był odwrotny.
Ocena: 5.5/10
środa, 21 czerwca 2023
VISION DENIED - Age of The Machine (2023)
Na gruzach Destinations Calling zrodził się Vision Denied. Kolejny niemiecki band, który stara się znaleźć swoje miejsce wśród najlepszych w tej dziedzinie. Vision Denied oczywiście przemyca pewne cechy poprzedniego wcielenia, ale tutaj stara się być bardziej dojrzały, bardziej zadziorny. Band stara się czerpać z twórczości Iron Savior, Scanner, Gamma ray czy Helloween. Debiutancki "Age of the machine" to z pewnością pozycja, której nie można pominąć.
Zresztą czy można przejść obok tak klimatycznej okładki? Od razu widać klimat s-f i sporo ciekawych motywów w tle. Sam band też tworzy zgraną paczkę i tutaj dobrze się układa współpraca Gratera i Gollera. Panowie stawiają na klimat, na chwytliwe melodie, na bardziej wyszukane motywy i to przedkłada się na jakość. Plusem jest też fakt, że nie próbują na siłę kogoś kopiować, starają się tworzyć coś swojego. Pierwsze skrzypce bez wątpienia gra Christian Grater, którego wokal nadaje odpowiedni charakter. Sprawdza się w górnych rejestrach, choć jego specjalizacją są przede wszystkim niskie rejestry. Potrafi budować napięcie i zabrać nas w rejony rasowego niemieckiego power metalu. Wszystkie elementy składają się w spójną całość.
Zaczyna się typowo ten album, bo od intra, a potem od rozpędzonego "Two worlds collide", który przedstawia nam typowy, przebojowy, europejski power metal. Momentami brzmi to jak Gamma ray czy Helloween, co nie jest wcale takie złe. Dalej mamy rasowy, zadziorny "Age of the machine", który pokazuje bardziej toporne oblicze. Sam kawałek momentami ociera się o twórczość Iron Savior. Nie do końca przekonuje mnie ballada "Would You', czy bardziej progresywny "broken Wings". Band lepiej wypada w bardziej złożonym "Unchain the light" czy rozpędzony "Beyond the mirror", który ukazuje najlepsze atuty tej kapeli. Szkoda, że nie ma na płycie więcej takich petard.
Vision Devine zalicza bardzo udany debiut, która ma kilka przebłysków i sporo solidnego heavy/power metalu w klimatach s-f. Pokazują potencjał i pomysł na siebie, a sam album okazuje się przepustką do grona najciekawszych kapel młodego pokolenia. Płyta godna uwagi, bo odwalają kawał dobrej roboty.
Ocena: 8/10
wtorek, 20 czerwca 2023
JAG PANZER - The Halloweed (2023)
Najlepsze lata Jag Panzer ma już dawno za sobą, ale dobrze widzieć że wciąż nagrywają nową muzykę i dopisują kolejne rozdziały swojej historii. Miło widzieć, że wciąż są na scenie i wydają dobre, solidne albumy. "The Halloweed" to 11 album grupy, który niczego nowego nie wprowadza do ich historii, ale podkreśla to co przesądziło o ich sukcesie. W 2022r band zasilił gitarzysta Ken Rodarte, ale nie miało to większego wpływu na kształt muzyki zawartej na nowym albumie. 6 lat czekania i w sumie można by się spodziewać jakiejś petardy. Niestety tak nie jest.
Czy tylko ja mam wrażenie, że Jag Panzer ma podobny problem co Metal Church? Niby wszystko jest ok, jest pazur, agresja, jest dynamika, kilka chwytliwych melodii, ale jakoś nie wiele trafia do słuchacza. Gdzieś brakuje tej magii, tej świeżości i elementu zaskoczenia. Jag Panzer robi swoje i wychodzi to raz lepiej raz gorzej. Band zadbał o sporo detali, bowiem mocne, wyraziste brzmienie i piękna okładka robią wrażenie. Jednak liczy się muzyka, a to miewa słabsze momenty. Nie wszystko jest idealne.
Haryy Conklin to osoba bez której ciężko sobie wyobrazić Jag Pazner. Lata lecą, a jego głos wciąż robi wrażenie i potrafi przyprawić o dreszcze. Nic dziwnego, że zatrudnili go jako nowego wokalistę Clooven Hoof. Jeden z ważniejszych głosów w historii heavy metalu. Wystarczy odpalić taki energiczny "Stronger than You know" pokazuje właśnie potęgę głosu Harrego. Dobrze prezentuje się też otwierający "Bound as One" , który wpisuje się w stylistykę amerykańskiego heavy/power metalu. Syndrom Metal Church dobitnie słychać w "Prey". Niby zadziorny, energiczny kawałek, ale jakiś taki zagrany bez entuzjazmu i pomysłu. Nie wiele wnosi nieco mroczniejszy "Onward We toil", który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Znajdziemy tutaj też melodyjny "Dark Descent", który przemyca troszkę elementów Iron Maiden czy Metal Church. Bardzo dobre granie, ale przebłysku geniuszu nie uświadczymy tutaj. 10 minutowy "Last Rites" na siłę wydłużany i momentami troszkę przynudza. To też pokazuje z jakim problemem band się boryka.
Słychać, że gra doświadczony band, który grac potrafi. Jest ukłon w stronę klasyki, jest kilka mocniejszych momentów, ale brakuje faktycznie intrygujących melodii czy riffów, że muzyka poruszyła i zapadła w pamięci. To udany, solidny krążek z amerykańskim heavy/power metalem, który dobrze się słucha, ale nic ponadto. Działa magia nazwy, bo sam krążek nie ma za wiele do zaoferowania.
Ocena: 6.5/10
niedziela, 18 czerwca 2023
VYPERA - Race of Time (2023)
Ma ktoś ochotę odpłynąć w głąb hard rockowego szaleństwa rodem z lat 80? Każdy kto lubi muzykę z pogranicza Dokken, wasp czy Scorpions ten z pewnością przekona się do muzyki Vypera. Ten młody band potrafi oddać klimat tamtych lat i najnowsze dzieło "Race of Time" to bardzo dobry przykład tego. Bardzo udana kontynuacja tego co band zaprezentował na debiutanckim albumie.
Skład bez zmian, a także obecność Ceda Forsberga z Blazon stone. Skoro funkcjonuje to wszystko dobrze, to po co coś zmieniać. W dalszym ciągu uwagę przyciąga charyzmatyczny wokalista Andreas Wallstrom, który oddaje klimat lat 80 i tamtejszych płyt hard rockowych. Od strony partii gitarowych sporo dobrej roboty robią Christoffer oraz Ced, który zagrał sporo partii gitarowych. Jest lekko, z pazurem i dbałością o proste i chwytliwe motywy. To wszystko już było i band niczego nie odkrywa, ale nie tutaj jest ważne. Vypera idzie ścieżką wydeptana i powiela znane motywy, ale robi to z pasją i miłością do hard rocka. To przedkłada się na jakość i wydźwięk całości.
Taki otwierający "Hey you" brzmi jak zaginiony klasyk lat 80. Prosty i treściwy kawałek, który oddaje w pełni to co najlepsze w hard rocku. Podobnie brzmi też nieco bardziej heavy metalowy "mary Jane", który jest może nieco zachowawczy i zagrany bez jakiegoś ryzyka. Jest też melodyjny "Vicious" czy przesiąknięty def leppard "No place for a Dreamer" . Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze i tak też jest tutaj. Najmocniejszy na płycie jest zadziorny "Speedin", który przemyca sporo elementów judas priest. Dobra rzecz! Na sam koniec dostajemy killer w postaci "slave to love" i płyta powinna mieć hitów tego pokroju. Sam refren łatwo wpada w ucho i na długo zostaje w pamięci.
Vypera podąża swoją drogą i nagrywa kolejny solidny album w kategorii hard rocka. Płyta lekka i miła w odsłuchu. W tej roli sprawdza się idealnie. Jasne, że są wady, niedociągnięcia, może za mało drapieżności, za mało świeżości. Mimo to, jest to płyta, która znajdzie swoich odbiorców.
Ocena: 7/10
OEPERA MAGNA - Of love and other demons (2023)
Wrócił hiszpański Opera Magna. 13 lat temu zafascynowali mnie albumem "Poe", który mieszał style Dark Moor, Gamma ray i Rhapsody of Fire. Troszkę czasu im wydanie nowego albumu, ale warto było czekać. Pierwszy raz band nagrał album zaśpiewany po angielsku, co na pewno przysporzy im więcej fanów. Trzeci album zatytułowany "Of love and other Demons" ukazał się 16 czerwca i jest swoistą kontynuacją tego co band grał na poprzednich płytach. Dla mnie będzie to nowy album, bowiem nie uznaję mini albumów, epek, singli, wolę jak ukazują się nowe kompozycje na pełnometrażowym albumie. Fani doszukają się, że to tak naprawdę składanka ostatni epek, które band wydał po albumie "Poe" Mamy więc 3 akty na jednej płycie. Niby nic nowego, ale jakoś spójnie to brzmi na jednym krążku, wydanym w takiej właśnie formie.
Nacho Sonchez Solar zasilił band w 2021r i to on odpowiedzialny jest za partie klawiszowe na nowym albumie. Nadaje płycie podniosłości, dostojności i epickiego wydźwięku. To za jego sprawą płyta momentami przypomina dokonania Dark Moor czy Rhapsody of Fire. Nowy album to przede wszystkim pełne emocji i pasji zagrywki gitarowe, które momentami ocierają się o neoklasyczne granie. Panowie Nula i Mopmo czarują i faktycznie dostarczają nam sporo frajdy. Każdy kto gustuje w takim graniu to z pewnością docenią ich wysiłek i zaangażowanie. Robi to wrażenie. Całość spina fenomenalny głos Jose Broseta. Wie jak porwać słuchacza i przenieść do świata magii i fantasy. Pasuje do tej muzyki idealnie.
Dark Moor z czasów "Autumnal" czy "Ancestral Romance", "Rhapsody z starych płyt, czy Blind Guardian z albumów z orkiestrą tutaj słychać i to nic złego. Panowie potwierdzają, że Hiszpański power metal też ma sporo do zaoferowania słuchaczom. Wystarczy odpalić obłędny "a heart of stone" i serce po prostu zaczyna szybciej bić. Panowie zadbali o każdy detal i robi to wrażenie. Duża dawka podniosłości, operowego feelingu i epickości. Jest rozmach i power.Neoklasyczne patenty można wyłapać w rozpędzonym "Wound of Love" i to kolejna perełka na płycie. Nie przekonuje mnie bardziej stonowany i złożony "After You". Band lepiej wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "A dark sunrise" to tylko potwierdza. Zgrabnie zagrany, melodyjny power metal. Coś z Helloween, coś z Rhapsody usłyszymy w klasycznie brzmiącym "Forever will last". Dobrze buja też taki klimatyczny "The Time trap", który brzmi jak współczesny Rhapsody. Jest też marszowy "In nomine", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Finał płyty to kolos zatytułowany "What was dreamt and lived" i tutaj troszkę mamy wydłużanie na siłę. Sam utwór jest ciekawy i zawiera sporo intrygujących motywów.
To płyta z górnej półki, dla miłośników pięknych melodii, podniosłych, orkiestrowych motywów. Od samego początku Opera Magna tylko potwierdza, że to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Mimo zachwytów, ta płyta ma dwa słabsze momenty, a najgorszą wadą jest zbyt długi czas trwania. 80 minut muzyki dla albumy tego typu to za dużo. "Of love and other demons" to wydawnictwo, które zasługuje na uwagę i pochwałę.
Ocena: 9/10
sobota, 17 czerwca 2023
WONDERS - Beyond the mirage (2023)
Jednak włoski band o nazwie Wonders to nie jedno płytowy projekt muzyczny znanych muzyków, a coś jednak więcej. Po dwóch latach grupa wydała swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Beyond The Mirage". Dostajemy powtórkę z rozrywki i płyta to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest to dalej melodyjny power metal nastawiony na proste i chwytliwe melodie. Znane nazwiska zapewniają pewien poziom, ale ja osobiście oczekiwałem znacznie więcej niż tylko dobry materiał. To mnie zgubiło.
Czuje niedosyt, rozczarowanie i poczucie, że band nie wykorzystał swojego potencjału. Bob Katsionis jakoś tak mało widoczny. Odpowiada za partie klawiszowe, a tych nie ma za wiele i pełno rolę bardziej tła niż pierwszoplanową rolę. Znacznie więcej serca zostawił gitarzysta Lunesu, który postawił na łatwo wpadające w ucho melodie, tylko jakoś za dużo tutaj komercji i takiego ładnego charakteru. Brakuje większej dawki mocy i drapieżności. Co ciekawe sam wokalista Pasterino, którego uwielbiam też zalicza jakby nieco słabszy występ. Niby są gwiazdy, jest potencjał na coś wielkiego, a mimo to nie następuje zniszczenie i euforia. Uczucie rozczarowanie wciąż towarzyszy.
Co by było, gdyby album miał energię i pazur "The Time of YOur Life"? Na pewno nie narzekałbym, a skakałbym z radości, że ktoś zabiera mnie w rajony starego Stratovarius czy Sonata Artica. Ta kompozycja to petarda i szkoda, że dopiero na samym końcu. Wonders ma też dobre otwarcie, bowiem "One milion miles" to też rasowy power metal, który oddaje hołd dla klasyki gatunku. Schody zaczynają się już w drugim kawałku."Breaking the Chains" niby melodyjny, ale jakiś taki łagodny i bez mocnego uderzenia. Dobrze się słucha, ale brakuje tego czegoś. Do grona atrakcyjnych kawałków warto zaliczyć pomysłowy i łatwo wpadający w ucho "Once upon a time" i o to właśnie chodzi. Melodyjnie, z gracją, ale poszanowaniem dla gatunku. Pochwalić na pewno też trzeba za melodyjny i taki klimatyczny "Coming Home". To kolejna dawka rasowego power metalu w europejskim wydaniu. Mogło być znacznie więcej takich perełek.
Piękne melodie, wycieczka w znajome rejony, wysokiej klasy muzyce, a jednak powstał album dobry, który nie wzbudza większych emocji. Posłuchamy, pogadamy o tym krążku, ale czy ktoś będzie pamiętał o nim za rok? Na pewno fani Katsionisa czy Pasterino. Płyta z kręgu dobra czy bardzo, ale bez emocji i większego szału. Czuje niedosyt, bo to powinna być petarda i uczta dla fanów power metalu. Nie ma tego....
Ocena: 7.5/10
DRAGONHEART - The Dragonheart tales (2023)
Czy ktoś jeszcze pamięta band o nazwie Dragonheart? Tak to ten brazylijski band, który błyszczał w okresie 2000-2005 wydając trzy bardzo wartościowe albumy z kręgu heavy/power metalu. Zyskali uznanie wśród fanów takich kapel jak Blind Guardian czy Grave Digger. Teraz po 8 latach ciszy powracają z nowym albumem i "The Draginhearts tale" może wzbudzić zainteresowanie wśród maniaków takiego grania. Przede wszystkim to doświadczony band i potrafią zaskoczyć, a sama okładka w wykonaniu Andrea Marschalla przypomina cover "Black Hand inn" Running wild. Czy trzeba większej zachęty?
Album ma się ukazać 25 sierpnia nakładem Rockshots Records. Band dalej stara się trzymać klimat fantasy, a w dodatku sama treść całej koncepcji rozbija się na 3 akty. Pierwsza opowiada o morzu i piratach, druga o krwawych bitwach, zaś trzecia poświęcona jest magii i ogniu. Poza tym można odnieść wrażenie, że band postawił na bogate aranżacje, podniosłość i chęć ukazania różnych sfer power metalu. Niby wszystko robi wrażenie i słucha się tego naprawdę bardzo dobrze. Jednak zabrakło przekonaniu, blasku i pomysłowości, by wrócić do swoich korzeni i wydać dzieło perfekcyjne. Płyta zasługuje na uwagę, bo to płyta dopracowana i starannie przygotowana. Czuć klimat fantasy, a muzycy dokładają wszelkich starań by nie wiało nudą i żeby od pierwszych sekund powrócić myślami do pierwszych płyt Dragonheart. Nowy album to przede wszystkim zgrany duet gitarowy i tutaj Eduardo i Marco zasługują na pochwałę. Można tu znaleźć sporo udanych i treściwych riffów, które od pierwszych sekund mogą skraść serce. Fakt nie jest to nic oryginalnego, bo takiego grania jest naprawdę pełno i nie raz w lepszym wykonaniu. Warte uwagi są również klimatyczne wokale Eduardo, które oddają klimat fantasy i klasycznego power metalu z lat 90.
Które kompozycje zasługują na szczególne uznanie? Rozpędzony "Dragonheart's Tale" to taki hołd dla kapel pokroju Helloween, czy Insania. Piracki "Under the black flag" stara się przemycić patenty Running Wild czy Lonewolf. Początek płyty robi wrażenie i naprawdę dobrze się tego słucha. Rozbudowany i niezwykle melodyjny "Ghost of the storm" też potrafi zauroczyć swoimi partiami gitarowymi i zadziornością. Dobrze wypada też heavy metalowy i nieco toporny "The devil is by my side" czy energiczny "Plague maker". Reszta utworów jest albo dobra, albo troszkę mało wyrazista. Efekt finalny nie jest zły, ale jakoś brak tutaj konsekwencji i pomysłu na cały materiał.
Dragonheart miał czas by skonstruować coś wyjątkowego, coś co zaskoczy fanów power metalu. Ten album taki nie jest. To bardzo dobre rzemiosło, płyta zachowawcza i taka nieco oklepana. Jest bez wyrazu, bo i takich płyt jest pełno i nie raz o wiele ciekawszych. Dobrze się tego słucha, bo to doświadczony band i wie jak stworzyć dobry materiał. Jest dobrze, ale ja osobiście oczekiwałem czegoś więcej od kapeli z taką historią. Szkoda....
Ocena: 7.5/10
niedziela, 11 czerwca 2023
PROJECT ROENWOLFE - Project Roenwolfe (2023)
Bardzo miło wspominam premierę "Edge of saturn", który pokazał, że amerykański Project Roenwolfe to band z dużym potencjałem. Owy album oddawał w pełni to co najlepsze w heavy/power metalu i była to płyta niezwykle dynamiczna i drapieżna. Fakt było kilka wad, ale mimo to płyta robiła dobre wrażenie i nie raz jeszcze wracam do niej. Wypatrywałem z wypiekami najnowszego albumy zatytułowanego po prostu "project Roenwolfe".
W zespole drobna zmiana personalna, bowiem w 2022r dołączyła do zespołu Leona Haywarda. Basistkę znamy z gry w zespole Skelator i tutaj idealnie wpasowała się w styl grupy. Dużo dobrej roboty włożyła Alicia Cordisco. Dostajemy w zasadzie porcję mocnych i wyrazistych riffów. Cały czas coś się dzieje i nie ma miejsce na nudę. Od pierwszych dźwięków słychać, że to swoista kontynuacja tego co band wypracował na poprzednim albumie. To jest bardzo dobra wiadomość. Najmocniejszym ogniwem tego bandu jest bez wątpienia wokalista Patrick Hoyt Parris. Jego głos kruszy mury i potrafi przyprawić o ciarki. Ma technikę, kopa i charyzmę. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.
Płyta ma bardzo dobre otwarcie. Zaczynamy od rozpędzonego "Boundless", który utrzymany jest w klimatach heavy/power metalu. Jest ostry riff, chwytliwy refren i wszystko co niezbędne, żeby zauroczyć słuchacza od pierwszych sekund. Dalej mamy bardziej złożony i dynamiczny "Honor the Line". To kolejny bardzo wyrazisty kawałek, który zapada w pamięci. 6 minutowy "Kyromid" jest jakby bardziej progresywny, bardziej klimatyczny. Band pokazuje, że potrafi zaskoczyć. Kolejny bardzo ciekawy utwór to "Theater of Sorrow", gdzie znów band miesza heavy/power metal z progresywnością. Pomysłowy riff, bardziej wyszukany motyw i wyszedł z tego ciekawy kawałek. 9 minutowy "Pearls before swine" troszkę za długi, troszkę przekombinowany i jak dla mnie mógłby być krótszy. Na sam finał mamy energiczny "Project Roenwolfe" i to jest właśnie kwintesencja stylu i jakości tego zespołu. Mocna rzecz.
Pewne rzeczy bym pozmieniał. Dodałbym więcej killerów typu tytułowy kawałek, dopracowałbym kilka melodii. Mimo pewnych wad, to wciąż bardzo atrakcyjny album z muzyką w stylistyce heavy/power metalu. Dużo dobrego się tutaj dzieje, a band umacnia swoją pozycję. Warto zapoznać się z tym co gra Project Roenwolfe.
Ocena: 8/10
sobota, 10 czerwca 2023
ELVENPATH - Faith throught the fire (2023)
"Faith through the fire" to już 5 album w dyskografii niemieckiego Elvenpath. Nie jest to band z pierwszej ligi, nie jest to też zespół, który rzuca na kolana i wyznacza nowe trendy. Nic z tych rzeczy, to po prostu kolejny solidny band z Niemiec, który gra soczysty heavy/power metal oparty na sprawdzonych motywach. O ile "pieces of fate" z 2015r bardzo mi się podobał i potrafi dostarczyć sporo pozytywnych emocji, o tyle nowy album jest jakiś taki bez wyrazu. Dobrze się tego słucha, ale nie wiele zapada w pamięci.
Wiele rzeczy mi tu nie do końca pasuje. Nijaka i troszkę bez pomysłu okładka, irytujące intro czy słabsza forma wokalna Dragutina. Od strony partii gitarowych też jest dobrze, ale brakuje troszkę świeżości i pomysłowości. Kopiowanie pewnych struktur Iron Maiden, czy Judas Priest nie wnosi nic dobrego. Nowy materiał nie ma energii i drapieżności poprzednika, ale jest kilka naprawdę godnych uwagi momentów.
Które utwory należy wyróżnić? Dobrze wypada "Shajan", który zachwyca melodyjnością i nieco niemiecką topornością. Mamy nieco ostrzejszy "Satan's Plan", który od strony gitarowej może się podobać. Wpływy Judas Priest są tutaj jak najbardziej na plus. Bardziej true metalowy "hail the hammer and warrior wind", który jest dobrym hołdem dla twórczości Manowar. Może album byłby ciekawszy, gdyby więcej było kawałków tego typu? Prawdziwą petardą jest energiczny "The smoke that thunders" i brzmi niczym zaginiony kawałek z poprzedniej płyty. Reszta albo nie potrzebnie jest wydłużona, albo po prostu nie przekonuje mnie w 100 %.
Elvenpath wciąż tkwi w drugiej czy nawet trzeciej lidze. Nie mają póki co perspektyw, żeby przeniknąć do grona najlepszych w kategorii heavy/power metalu. Nowy album niestety to tylko potwierdza. Brak ciekawych pomysłów, świeżości, brak mocnych riffów i tego "czegoś" co by ciągnęło do muzyki Elvenpath. Tym razem nie udało się, ale może następnym razem będzie lepiej? Póki co lepiej sięgnąć po "Pieces of Fate" z 2015r.
Ocena: 5/10
środa, 7 czerwca 2023
BLOODBOUND - Tales from the north (2023)
"Tales from the north" to już 10 wydawnictwa w dyskografii Bloodbound. To też 7 album w który rolę wokalisty pełni Patrik J Selleby. Bloodbound wyrósł nam na prawdziwą gwiazdę melodyjnego heavy/power metalu. Ostatnie ich wydawnictwa to zawsze była uczta dla maniaków takiego grania, a dla mnie poważny kandydat do płyty roku. To też miałem ogromne oczekiwania względem "Tales From the north". Obstawiałem w ciemno, że i tym razem uda się powtórzyć i będę mógł liczyć na kolejny majstersztyk. Przeżyłem zaskoczenie....
Niby band dalej trzyma się swojego jasno określonego przed laty stylu. Słychać podobieństwa do Sabaton, czy Powerwolf. Nie to jest problem. W tym swoim stylu potrafili być przebojowi, dynamiczny, zaskakiwać porywającymi melodiami i siać prawdziwe power metalowe zniszczenie. "Tales of the north" kontynuuje to co band prezentował na ostatnich płytach. Niby podobne patenty, rozwiązania, a jednak już nie ma takiej siły rażenia. Nie ma już takiej mocy co na poprzednim albumie. Czyżby nastał czas, że już setny raz podana formuła nie przekonała mnie? Płyta jest oczywiście bardzo melodyjna, poukładana, tylko że ja cały czas odnoszę wrażenie, że już to słyszałem w lepszym wydaniu na poprzednich płytach. Były te same motywy, zagrywki, ale jakoś lepiej podane. Może nad wyrost marudzę, ale nie czerpię takiej 100 procentowej radości jak przy odsłuchu poprzednich płyt. Chyba gdzieś ten czar prysł.
Muzycy są w formie i tego nie odmówię im. Patrick jak zwykle w szczytowej formie i pokazuje, że wciąż trzeba go zaliczać do czołówki najlepszych wokalistów power metalowych. No i Bracia Olsson, którzy nie zmieniają swojej gry. Nacisk na melodie, na chwytliwość i prostotę. Nie bawią się w rozbudowane czy urozmaicone kompozycje. Ich kręcą właśnie takie proste i łatwo wpadające strzały.
46 minut muzyki to taka norma dla tej kapeli. Zaczynamy od nastrojowego "Tales from the North" i tutaj mamy rasowy, europejski power metal w najlepszym wydaniu. Jest energia, klimat i duża dawka przebojowości. Band błyszczy jak zawsze, choć nic nowego nie prezentuje. Folkowe wejście "Drink with the gods" brzmi znajomo. Troszkę brzmi to jak nowa wersja "We drink your blood" Powerwolf. Jest też coś z Manowar czy Hammerfall. To olejny hicior na płycie, ale też do pełnej euforii troszkę brakuje. Znany nam "Odin's Prayer" też jakiś taki schematyczny i nie rzuca na kolana jak inne dobrze znane nam kawałki tej grupy. Ot co dobry, bardzo dobry kawałek, ale nie zapada tak w pamięci. "The ravens cry" już brzmi jak kopia poprzedniego kawałka i troszkę zaczyna się to zlewać. Fanom Sabaton polecam posłuchać nieco słodszego "Between the enemy lines" i to też dobry utwór, który jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Dreszczyk emocji dostarcza power metalowa petarda "Land of Heroes" . Jest w końcu mocny riff i główny motyw z pomysłem. Potem też bywa jakoś różnie, ale band serwuje nam serię podobnych kawałków, jakby wszystko zrobione na jednym riffie. Na otarcie łez zostaje pomysłowy i też ostrzejszy "Sword and axe" o takim rycerskim zabarwieniu. Band powinien właśnie w takim stylu zaprezentować album.
Dziwny przypadek. Jest to co zawsze, jest melodyjnie, prosto i przebojowo. Mam wrażenie, że band poszedł po linii najmniejszego oporu. Postawił na jednowymiarowy album, gdzie mają rządzić krótkie i treściwe hity, wypuszczone jakby w produkcji seryjnej. Jedne twory są dobre, bez skazy, a inne mają swoje wady, przez co nie ma 100 procentowej satysfakcji z owego dzieła. Płytę będę słuchał, będę wracał, bo to Bloodbound, który uwielbiam. Nie jest to płyta, która porusza duszę, która działa na zmysły. To też nie jest płyta która zostaje na długo w pamięci. Dobrze umila czas i to chyba tyle. Ten dzień spadku formy musiał w końcu kiedyś nadejść...
Ocena: 8/10
wtorek, 6 czerwca 2023
GLORYHAMMER - Return to the Kingdom Of Fife (2023)
Po 10 latach śpiewania w Gloryhammer odszedł Thomas Winkler. W tym roku zaprezentował swój własny materiał pod własnym szyldem. Co ciekawie stylistycznie jest to granie zbliżone do Gloryhammer. Tak o to w 2021r roku band zasilił Sozos Micheal, którego mogliśmy usłyszeć w Heliom Prime i to właśnie z nim na wokalu powstał nowy album zatytułowany "Return to the kingdom of Fire". Album ukazał się 2 czerwca nakładem Napalm Records.
Słuchając nowej płyty można tylko utwierdzić się w przekonaniu, że bez względu na to kto śpiewa, to liczą się pomysły i aranżacje lidera grupy, czyli Christophera Bowesa. Tym razem jest jakby poważniej, z większa dawką podniosłości. Gloryhammer dalej gra swoje i to jest najlepsza informacja jeśli chodzi o nowy album. To jest dalsza kontynuacja tego klimatu fantasy i podniosłych dźwięków, którymi band nas raczył na poprzednich wydawnictwach. Ta muzyka do mnie bardziej trafia niż debiut Thomasa Winklera, może przez to że jest bardziej na poważnie, bardziej podniośle, a może po prostu kompozycje są ciekawsze?
Coś jest na rzeczy. Sozos w roli wokalisty wypada naprawdę świetnie i jego głos idealnie pasuje do tego symfonicznego power metalu w klimatach Rhapsody czy Twilight Force. Ma technikę, ma charyzmę i odpowiedni ładunek emocjonalny. Warto też pochwalić gitarzystę Paula Templinga, który swoją grą potrafi zauroczyć słuchacza. Mamy pełno chwytliwych melodii, mocnych riffów i cały czas się coś dzieje. Nie ma miejsce na nudę i jakieś smęty. Power metal pełną gębą. Gloryhammer zadbał o mocne, soczyste brzmienie i miłą dla oka okładkę, ale to w sumie standard dla tej kapeli.
Płytę otwiera podniosłe intro "Icoming Transmission", które brzmi niczym soundtrack filmowy. Dalej mamy rozpędzony "Holy Flaming Hammer of Unholy Cosmic Frost", w którym liczy się bojowy feeling i klimat fantasy. Jest też mroczny i agresywniejszy "Imperium Dundaxia" i to jest Gloryhammer jaki znamy i kochamy. Prosty, przebojowy i nieco słodszy "Wasteland warrior hoots patrol" to kolejny mocny punkt tej płyty. Trzeba przyznać, że każdy utwór kipi przebojowością i taką pozytywną energią. Bardzo dobrym tego przykładem jest "Fife eternal", który od pierwszych dźwięków wpada w ucho. Czasami proste motywy są najlepsze. Band przyspiesza w rozpędzonym "Vorpal Laserblaster of Pittenweem" i tutaj band zabiera nas do lat 90 i do klasycznego symfonicznego power metalu w stylu Rhapsody z nutką Helloween, czy Insania. Finał płyty to 12 minutowy kolos w postaci "Maleficus Geminus". Jest dramatyzm, teatralność, urozmaicenie, sporo ciekawych przejść i motywów. Band nie nudzi i przez te 12 minut nie ma miejsce na nudę.
Gloryhammer mimo zmiany wokalisty dalej gra swoje i wciąż na wysokim poziomie. To prawdziwi specjaliści w swoim fachu. Jeden z najważniejszych zespołów na brytyjskiej ziemi i jeden z najważniejszych graczy na power metalowej scenie. Jak zwykle niezawodni i wciąż dostarczający sporo emocji i frajdy. Dzięki właśnie takim płytom ogień power metalu nigdy nie zgaśnie.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 5 czerwca 2023
FROZEN LAND - Out of the dark (2023)
16 czerwca nakładem Massacre Records ukaże się "Out of the Dark", czyli drugi pełnometrażowy fińskiej formacji o nazwie Frozen Land. Debiut był dla mnie jedną z najciekawszych płyt roku 2018, a nowy album mimo kontynuacji stylu nie robi takiej furory. To wciąż granie na wysokim poziomie, ale bez fajerwerków tym razem. Z pewnością fani takiego klasycznego, europejskiego power metalu nie przejdą obok tego wydawnictwa obojętnie.
Band zadbał o to, żeby nowe wydawnictwo było atrakcyjne i atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza. Muzykę do nowego albumu stworzyli ci sami ludzie co do debiutu, więc nie mamy większej różnicy w stylu i aranżacjach. Jedyna różnica to w sumie w poziomie owych kompozycji. Nie ma efektu szoku, nie ma tej świeżości i przebojowości z debiutu. Co nie zmienia faktu, że naprawdę dobrze się tego słucha. Podstawą muzyki Frozen Land są wyraziste i melodyjne partie gitarowe Toumasa, który się zna na rzeczy. Trzyma się jasno określonych ram i patentów, które przez lata grali inni. Klimatu stara się dodać klawiszowiec Lauri, ale momentami też brakuje mu jakiejś ikry by powalić słuchacza na kolana. Tak troszkę to wszystko przewidywalne. Podobnie sam wokal Toniego Meloni też bardzo dobry, taki typowy dla muzyki power metalu. Wszystko jest na swoim miejscu, jest to granie na wysokim poziomie, ale nie ma tej magii i ikry z debiutu. Szkoda.
Taki "The prophecy" bardzo melodyjny, bardzo chwytliwy, ale jest sporo niedociągnięć. Utwór wydaje się kalką wielu znanych kapel power metalowych. Brakuje świeżości i pomysłowości. Przyspieszy w "Dying of the light" i chyba ktoś nasłuchał się wczesnego Helloween, Edguy czy innych europejskich formacji. Band potrafi odnaleźć się w dłuższych kompozycjach i tu sprawdza się "The nothern Starr", który przemyca sporo ciekawych rozwiązań. Coś zaczyna się dziać. Na plus zaliczę również energiczny i drapieżny "White Lightning", gdzie w końcu partie klawiszowe są ważnym elementem i budują klimat, a nie są tylko miłym dodatkiem. Dobrze prezentuje się nieco słodszy "Out of the dark", który mocno inspirowany jest twórczością Statovarious. Dobry kawałek, ale też troszkę komercyjny w niektórych momentach. Dyskotekowy metal w "Seniorita" też brzmi komicznie, niczym żart skierowany do słuchacza. Ani to śmieszne, ani to miłe dla ucha.
Fiński Frozen Land zalicza spadek formy. Band ma talent, potrafi grać i tworzyć ciekawą muzykę. Pokazali to na debiucie. Tutaj niby idą dalej tą samą ścieżką, ale jakby zabrakło pomysłów i chęci żeby dalej siać zniszczenie. To wciąż dobra muzyka, kawał solidnego power metalu, ale już nie ma mowy o płycie perfekcyjnej, która skłania do refleksji, przeżywania i wielokrotnego odtwarzania w odtwarzaczu.
Ocena: 7/10
sobota, 3 czerwca 2023
PRYDAIN - The gates of aramore (2023)
Od razu widać do kogo skierowany jest owy album. Widać gołym okiem słodki klimat fantasy i już można domyślać się, że to płyta z kręgu symfonicznego power metalu w klimatach Rhapsody, Marius Danielsen Legend of Valley Doom, czy Twilight Force. Jedynie z czym można chybić to z skąd ten band pochodzi. Obstawiałem, że Prydain to nowy reprezentant włoskiej sceny metalowej albo niemieckiej. Prydain to amerykański band, który działa od 2020r. Debiutancki krążek zatytułowany "The Gates of Aramore".
Na pewno ciężko mówić o zespole w kategorii debiutantów, bo przecież tworzą go doświadczeni muzycy. Band powołał do życia multiinstrumentalista Austin Dixon. Do współpracy zaprosił Boba Katsionisa w roli gitarzysty, basisty, a także klawiszowca Jonah Weingartena, wokalistę Mik;e Lee. Skład imponuje i powinna powstać płyta wybitna, a wcale tak nie jest. Dobra oprawa brzmieniowa, miła dla oka okładka i znakomity skład, to nie wszystko. Trzeba dobrych pomysłów, trzeba ciekawych rozwiązań aranżacyjnych i tego tu zabrakło. Band grać potrafi i gra bardzo dobrze, ale odnoszę wrażenie że to płyta jakich pełno. Zagrana z zachowaniem ostrożności i bez ryzyka. Jest to wszystko zachowawcze i bardzo oklepane. Słyszało się to nie raz i w lepszym wykonaniu. Mimo niedociągnięć to wciąż płyta dobra i godna uwagi.
Dobrze się słucha rozpędzonego "The gates of Aramore" i to na pewno jedna z najciekawszych kompozycji na płycie. Jest energia, jest pazur, a przede wszystkim jest w tym pasja i miłość do europejskiego power metalu. Nic odkrywczego tu nie znajdziemy. Marszowy "Sail the seas" jest bardziej epicki, bardziej podniosły, ale brakuje elementu zaskoczenia i jakiegoś mocniejszego uderzenia. Rasowy europejski power metal znajdziemy w "quest for the fallen" i słychać tutaj wiele oklepanych patentów, ale słucha się tego z dużą przyjemnością. Szybkie tempo, wyrazisty refren i łatwo wpadający w ucho refren robią swoje. Band dobrze wypada też w nieco bardziej rozbudowanych kompozycjach, co potwierdza to rozpędzony "Ancient Whispers", który momentami przypomina stare dobre czasy Helloween, ale nie tylko. To taki hołd dla klasycznego power metalu lat 80 czy 90. Najdłuższy na płycie jest "Kingdom Fury", który wydaje się wydłużony na siłę, ale mimo trzyma wysoki poziom.
Prydain może być dumny z swojego debiutu, bo to naprawdę dobrze skrojony album z klasycznym, europejskim power metalem. Nie brakuje ciekawych melodii, godnych uwagi przebojów i wciągających riffów. Dobrze jest wszystko zagrane, a zabrakło może jakiegoś elementu zaskoczenia, może świeżości, by móc konkurować z najlepszymi. Mimo pewnych wad, jest to wciąż bardzo istotny debiut roku 2023.
Ocena: 7.5/10