poniedziałek, 11 lutego 2013

STEEL RAISER III - Regeneration (2013)


Cofnijmy się 5 lat wstecz, do czasu kiedy mieliśmy rok 2008. Rok, który pozwolił mi odkryć wiele ciekawych zespołów, a jednym z nich był włoski STEEL RAISER III, który właśnie w tamtym czasie wydał swój debiutancki album „Race Of Steel” . Płyta zrobiła na mnie wtedy dość spore wrażenie, a wszystko przez prosty i jasny styl, który można opisać jako skrzyżowanie ACCEPT z JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR. Ten album nie stawiał na oryginalność, ani też na świeżość, lecz na energiczność, melodyjność, na prostotę, gdzie słychać było echo heavy metalu lat 80, gdzie zespół stronił od zbędnego eksperymentowania, pozostawiając nowoczesne granie, nowoczesny metal innym i skupiając się wyłącznie na graniu heavy/power metalu, który opiera się na sprawdzonych patentach, na zadziorności, melodyjności i dynamice, a wszystko przesiąknięte latami 80. Taki był styl zespołu na tamtym albumie i tym mnie kupili. Tą swoją szczerością, graniem z miłości do metalu, do lat 80, z takim zaangażowanie i dbałością, nie było mowy o jakiś większych wadach. Na kolejny album zespół kazał czekać 5 lat i w końcu ukazał się drugi album, który został zatytułowany „Regeneration”. Czy można mówić o równie dobrym wydawnictwie?

Pod wieloma względami „Regenaration” to kontynuacja poprzedniego albumu. Punktów stycznych z tamtym albumem uświadczyć można w sferze brzmieniowej, gdyż dalej mamy to mocne, zadziorne, drapieżne brzmienie, które nadaje płycie głębi i ostrego wydźwięku. Nie wiele też odbiega szata graficzna czy też forma muzyków. W dalszym ciągu charyzmatycznego wokalistę Alfonso Giordano, który mniejszy kładzie nacisk na technikę, a większy na zadziorność, na moc i to świetnie pasuje do całej warstwy gitarowej wygrywanej przez duet Rossi/ Seminara, który może nie zaskoczy nas jakąś oryginalnym riffem, ani też jakąś skomplikowaną solówką, ale z pewnością zapewni nam sporo metalowych emocji, przypominając twórczość JUDAS PRIEST, PRIMAL FEAR w takich utworach jak „Cyberlazer” , „Finalizer” , w zadziornym „Magic Circle”, ACCEPT z koeli słychać w stonowanym, toporniejszym „Regenaration” , zadziorniejszym „Metal Maniac”, nieco hard rockowym „Wings Of The Abyss” , gdzie pojawia się nieco więcej balladowych patentów i w dodatku utwór ten wyraźnie eksponuje partie klawiszowe, które nie dają o sobie znać na tym albumie. „Wings Of The abyss” to utwór, który ukazuje łagodniejsze i o wiele ciekawsze oblicze wokalisty Alfonso. Natomiast „Chains Of Hate” nasuwa mi działalność BLACK SABBATH z okresu „Heaven and Hell” . Najsłabszym utworem na tym albumie jest „Love is unfair” który służył do promowania wydawnictwa i muszę przyznać, że mogli wybrać znacznie lepiej, bo utwór nie zapada w pamięci, jest nijaki i taki bez mocy, czego nie można powiedzieć o moim prywatnym faworycie, a mianowicie „The Executioner”, który jest bez wątpienia najostrzejszym utworem na płycie, gdzie zespół stawia na agresję i prawdziwą dynamikę, nie tracąc przy tym przebojowości. Właśnie w takim stylu powinno być więcej utworów, jednak powodów do narzekania nie ma.

Ten kto słyszał poprzedni album wie czego można się spodziewać po włoskiej formacji, wie że nie ma mowy o oryginalnym stylu, a ambitnych i świeżych melodiach, ani też o muzyce, która zaskoczy. „Regeneration” to album, który dostarcza słuchaczowi sporo frajdy, sporo mocnych riffów, ostrych solówek, który potrafi zauroczyć swoją dynamiką. Jednak jest to album na daną chwilę, na zabicie czasu, którego mamy w nadmiarze. Zespół nagrał nieco słabszy album w porównaniu do „Race of steel” i to słychać po samych kompozycjach. Zabrakło ciekawych pomysłów na mocne kawałki, a do tego dochodzi fakt silnej konkurencji, która nie śpi i jeśli ktoś szuka muzyki przesiąkniętej latami 80 to polecam oczywiście ENFORCER czy SCREAMER. Płyta skierowana do zagorzałych fanów heavy/power metalu.

Ocena: 6/10

niedziela, 10 lutego 2013

CHINCHILLA - Take No Prisoners (2004)


Zwycięzcy, specjaliści od prawdziwej demolki metalowej nie biorą jeńców, nie zostawiają nikogo, niszczą po prostu wszystko i wszystkich. Niemiecka formacja CHINCHILLA z pewnością zalicza się do tego grona takich zespołów. Kolejny wielki niemiecki zespół, który fan melodyjnego metalu i power metalu powinien znać. Może nie ma takiego dorobku jak GAMMA RAY, czy HELLOWEEN, ale w ciągu tych kilkunastu lat działalności potrafi stworzyć własny styl, który łączy w sobie elementy innych znanych zespołów, nie tylko sceny niemieckiej. Słychać tutaj coś z GAMMA RAY, czy też RUNNING WILD, jednak kapela ma swój styl, który opiera się na mownym, specyficznym wokalu Thomasa Laascha, którego wokal jest jakby mieszanką stylu Kaia Hansena, Rock;n Rolfa i Chrisa Boltendahla, na prostych, melodyjnych, zadziornych partiach gitarowych, które w wykonaniu Udo Gerstenmeyera są może i proste, niezbyt oryginalne, ani też ambitne, ale nadrabia melodyjnością, energią, zadziornością, a także lekkością i precyzją wykonania. Na styl zespołu zawsze składa się też mocna, dynamiczna sekcja rytmiczna, która niczym motor napędzał całą resztę. Choć zespół w ciągu lat kreował swój styl, który z czasem na „Medtropolis” był nieco złagodzony i napiętnowany klawiszami, które kształtowały cały aspekt melodyjności. to jednak potrafił nieco go z modyfikować na rzec nieco mocniejszej i ostrzej gry, która została przedstawiona na ostatnim albumie „Take No Prisoners” z 2004 roku. Jest to 5 album kapeli, która została założona w 1988 r z inicjatywy gitarzysty Udo i jest to bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów, jeżeli nie najlepszy, a co o tym przesądza?

Przede wszystkim materiał, który od początku do końca trzyma w napięciu, dostarcza słuchaczowi emocji, zapewnia rozrywkę, a nie brakuje też przebojów, które umilają czas, zapadają w pamięci. Jak przystało na niemiecką markę mamy mocne, wyrafinowane, podkreślający ostrość partii gitarowych brzmienie i muzyków, którzy podchodzą do tworzenia muzyki z rozmachem, pomysłowością i wkładają w to sporo serca, co słychać. „Take No Prisoners” może jest albumem pewnych zmian, nie tylko w zakresie personalnym, ale też i stylistycznym, to jednak ma w sobie ogromny potencjał. Jest to album dopracowany pod każdym względem, czyli tak jak przystało na niemiecki band, grający na wysokim poziomie. Jak przystało na niemiecką machinę mamy materiał składny, przemyślany, świetnie rozłożony, urozmaicony, a przede wszystkim przebojowy. Co czyni album ten wyjątkowym? Co przesądza o jego znakomitości? Dlaczego jest to jeden z najlepszych albumów tego zespołu? Wszystkiego jest jakby więcej. Więcej ostrych riffów, więcej atrakcyjnych melodii, czy więcej przebojów. Jeden z nich otwiera album, a jest nim „The Almighty Power” , czyli power metalowa petarda, z wyeksponowanym wokalem Laascha, a także z bardzo pomysłową melodię, która odgrywa tutaj główną rolę. Lekki, dynamiczny utwór, który jest jednym z największych przebojów zespołu i oddający to co najlepsze w tym gatunku. Nieco inny wydźwięk ma „Death Is a Grand Leveller”, gdzie jest urozmaicenie, dużo heavy metalowej formuły, ale tez kilka power metalowych przyspieszeń i nieco toporności, która daje osobie znać zwłaszcza w partiach gitarowych. Owe urozmaicenie i bawienie się tempami to jeden z tych znaków rozpoznawczych zespołów. CHINCHILLA to spec od grania w średnim tempie i to słychać w takim stonowanym, nieco bardziej rockowym „The Ripper”z mrocznymi klawiszami i chwytliwym refrenem, które ozdabiają kompozycję i sprawiają, że zapada w pamięci. Ten album przede wszystkim zaskakuje i porywa swoją dynamiką, szybkością, czy przebojowością i takie kawałki jak „The Call”, czy „Take No Prisoners” to prawdziwe perełki, gdzie te elementy są bardzo wyeksponowane i trzeba przyznać, że zespołowi przychodzą te cechy bardzo łatwo i co utwór to ciekawa melodia, co utwór to przebój. „Lose Control” nieco wolniejszy, może mniej energiczny, może bardziej heavy metalowa, może nieco prosto, ale jest to znów chwytliwy kawałek, z bardzo dobrze rozegranymi klawiszami, które sprawiają że utwór wyróżnia się ciekawym klimatem. Więcej agresji, ostrzejszy wydźwięk gitar uświadczymy w „Money Talks” i w podobnej dynamicznej formule utrzymany jest zamykający album „Rich Founds” z ciekawymi klawiszami, które przypominają poprzednie albumy, ale tutaj jest to mniej słodkie i agresywniejsze jak dla mnie. Kolejny hicior, który porywa swoją melodyjnością i lekkością. CHINCHILLA dobrze wypada w wolnej stylistyce co słychać po pięknej, romantycznej balladzie „Silent Moments” , czy też w stonowanym, nieco rockowym, nieco gotyckim „Stillborn Soul”.

„Take No Prisoners” to album zespołu, który trzyma poziom, który wykreował ciekawy styl, który oddaje charakter wielu znanych kapel, ale jednocześnie uwidocznia cechy charakterystyczne dla CHINCHILLA, to że lubią trzymać się średniego tempa, że mają znakomitego wokalistę, który napędza całą tą niemiecką machinę. Jest to album nie tylko mocnego i melodyjnego wokalu, ale też mocnego basu, dynamicznej perkusji, a także dopieszczonego materiału, który nie jest monotonny i zagrany na jedno kopyto, który jest atrakcyjny,głównie przez fakt, że jest melodyjny i bardzo przebojowy. Pod tym względem jest to najlepszy album tej formacji, choć taki wybór nie jest aż taki prosty, Wybór swój usprawiedliwiam bardziej dojrzałym materiałem i nieco bardziej surowszym i ostrzejszym, co nadaje mu odpowiedniej dynamiki, którą bardzo sobie cenię, zwłaszcza w przypadku albumów power metalowych. „Take No Prisoners” to album, który trzeba znać, bo jest to jeden z tych najciekawszych power metalowych albumów i nie ma znaczenia czy Niemcy czy nie, bo marka ta znana jest na znacznie większym obszarze. Od roku 2004 kapela nic nie wydała, a ich ostatnim dziełem jest „Take No Prisoners” i nie wiadomo co dalej będzie, wiem jedno zapisali się w historii niemieckiego metalu, w historii power metalu, a ich albumy to znakomita uczta dla fanów melodyjnego grania. CHINCHILLA nie bierze jeńców!

Ocena: 9.5/10

sobota, 9 lutego 2013

DRAGONHEART - Throne Of Alliance (2002)


Nie każdy zespół, który w nazwie ma „Dragon” musi być słodki, nie każda formacja, która pochodzi z Brazylii musi grać progresywny power metal jak ANGRA, a nie każdy Brazylijski wokalista musi być drugim Andre Matosem. Brazylijski DRAGONHEART niczym VIPER, HELLISH WAR czy HAZY HAMLET łamie te wszelkie stereotypy związane z brazylijskim power metalem. Akurat DRAGONHEART obok VIPER to mój ulubiony zespół i w czym tkwi atrakcyjność tego zespołu? Głównie w tym, że brzmi jak europejski zespół, że nie ma tutaj progresywnych wtrąceń, nie ma piszczącego wokalisty, który nie potrafi powstrzymać się od piszczenia, nie ma też wyszukanych mało atrakcyjnych melodii, czy też formy która czasami przerasta treść. DRAGONHEART to zespół, który stylistycznie nasuwa takie kapele jak HAMMERFALL, GRAVE DIGGER, MAJESTY, a także STORMWARRIOR. W muzyce tego brazylijskiego zespołu bez problemu można znaleźć patenty znane z wczesnego BLIND GUARDIAN, czy też coś z GAMMA RAY. Ten ostatni zespół daje o sobie znać w partiach gitarowych, zwłaszcza energicznych solówek czy też w dynamice kompozycji oraz przebojowości. Kapela narodziła się w latach 90, a dokładniej w 1997 roku, czyli okresie kiedy był wypływ power metalowych zespołów. DRAGONHEART został założony w celu prezentowania muzyki przesiąkniętej heavy/power metalem lat 80 czy też muzyką celtycką, stawiając nacisk na nieco epicki, rycerski charakter, na melodie i na przebojowość. Nazwa zespołu została zaczerpnięta z historii o rycerzu, który dla zemsty zabij smoka. W 2000 roku został wydany debiutancki album „Underdark”, który okazał się dobrym krążkiem, jednak prawdziwym dziełem, który każdy fan melodyjnego grania, fan power metalu, a także takich kapel jak GRAVE DIGGER, HAMMERFALL, czy STORMWARRIOR powinni znać okazał się „Throne of The Alliance”. A dlaczego o tym w dalszej części recenzji.

Jasne DRAGONHEART nasuwa wiele znanych kapel, nie gra niczego oryginalnego, a nie robi rewolucji w gatunku, ale w swojej kategorii jest mistrzem. Jeśli chodzi zarówno o melodie, o poziom muzyki zaprezentowanej na „Throne Of Alliance”, o klimat, formę, styl, czy umiejętności muzyków to mało kto im dorównuje i jest to zespół z górnej półki, który mając do dyspozycji sprawdzone patenty potrafi stworzyć niesamowity materiał, który zapada w pamięci, który nie jest zniszczalny mimo upływu czasu. „Throne Of Alliance” to album który z pewnością wyróżnia się niesamowitą, rycerską, klimatyczną okładką w wykonaniu Andre Marschalla, który robił okładki dla GRAVE DIGGER czy HAMMERFALL. Punktów stycznych z tymi kapelami jest znacznie więcej. Przede wszystkim bojowe chórki, brzmienie gitar, które jest bardzo europejskie i słychać w nich zarówno GRAVE DIGGER, STORMWARRIOR, HAMMERFALL, ale też GAMMA RAY. Duet gitarowy Eduardo Marques/ Marco Caporasso dostarczają sporo emocji i właściwie każda melodia, każdy riff, solówka przyprawia o dreszcze o euforie i kto kocha te wszystkie kapele i lata 80, ten będzie z pewnością zachwycony. Pewne punkty styczne można usłyszeć w wokalu, który również by odnalazł się w muzyce GRAVE DIGGER czy HAMMERFALL, a więc Eduardo ma specyficzną manierę, która wyróżnia go na tle brazylijskich wokalistów i przybliża do grona europejskich śpiewaków. Brzmienie jest soczyste, zadziorne i zarazem nieco toporne, co przybliża nas do niemieckiej sceny metalowej, a zwłaszcza do GRAVE DIGGER. Cały materiał jest bardzo dynamiczny, przesiąknięty chwytliwymi, bojowymi melodiami, kipi energią i cechuje się niezwykła przebojowością i zapewnia nam wycieczkę po twórczości GRAVE DIGGER, HAMMERFALL czy innych wcześniej wymienionych zespołów. „The beginning” to otwarcie godne RHAPSODY, czy GRAVE DIGGER, choć i klimat BLIND GUARDIAN daje o sobie znać i to głównie za sprawą elementów celtyckiej muzyki. Motywy te dają o sobie znać z szybkim, energicznym „Mountain of The Risisng Storm” , który utrzymany jest w starym stylu BLIND GUARDIAN, czy też w klimatycznej balladzie „Mystical Forest”, który mógłby spokojnie zdobić któryś z starych albumów BLIND GUARDIAN i tutaj muzyka celtycka o sobie najbardziej daje znać. „Throne Of Alliance” to kopalnia atrakcyjnych i energicznych melodii, to album w którym jest pełno killerów utrzymanych w formule power metalowej i już to słychać w tytułowym utworze „Throne Of Alliance”, w true metalowym „The Blacksmith”, czy też urozmaiconym „Ghost Galleon” który wyróżnia się niezwykłą melodyjnością godną IRON MAIDEN, dynamiką rodem z GAMMA RAY i bojowością niczym HAMMERFALL. Najszybszym i najcięższym utworem na płycie jest bez wątpienia „Hall Of Dead Knights” , zaś „Betrayal in the coast of Raven” to utwór, który też jest bardzo urozmaicony i przy ozdobiony w bardzo ciekawy motyw wygrywany na gitarze. Najbardziej epickimi kawałkami, które w pełni oddają bojowy charakter są „..And the dark Valley Burns” czy bardziej rozbudowany, trwający 6 minut „Sunrise in The Akronis Sky”. DRAGONHEART zaczynał jako zespół grający covery ACCEPT, BLIND GUARDIAN czy GRAVE DIGGER o czym świetnie przekonuje „Rebbelion” w wykonaniu tego zespołu, który znalazł się na wydaniu płyty z 2003 roku. Cały album można traktować jako koncept album opowiadający historię rycerzy DRAGONHEART, którzy starają się przepędzić złego wroga z ich terenu i dowodem na taki charakter albumu mogą świadczyć takie krótkie przerywniki jak „Facing The Mountain” czy „Into the Hall”.

Czy można mówić o jednym z najciekawszych albumów wydanych przez brazylijską kapelę? Z pewnością tak. „Throne Of Alliance” to jeden z tych albumów power metalowych, które trzeba znać. Prawdziwa perfekcja zarówno pod względem wykonania, pomysłowości, czy też umiejętności muzyków. Fani power metalu, GRAVE DIGGER, HAMMERFALL, czy STORMWARRIOR nie będą zawiedzeni. Szkoda tylko że od roku 2005 kapela nie wydała żadnego nowego albumu, ale na osłodę pozostają te już wydane , w tym arcydzieło w postaci „Throne Of Alliance” , który jest bardzo europejskim wydawnictwem. Hail to power metal ! Hail to the metal!

Ocena: 10/10

SIDEBURN - IV monument (2012)


Każdy kto lubi BLACK SABBATH, LED ZEPPELIN czy też KYUSS, DEEP PURPLE powinien się zainteresować twórczością szwedzkiego zespołu SIDEBURN. Jest to zespół, który został założony w 1997 roku z inicjatywy gitarzysty Morgana Zocek i perkusistę Tora Pentena. W 1998 r stałe miejsce w zespole zagrzał wokalista Jani Kataja, który ma coś z głosu Ozziego i Iana Gillana, co tylko podkreśla, jaki wpływ wywarły na muzyków takie kapele jak BLACK SABBATH, czy DEEP PURPLE. Jani może nie powala mocą, czy agresją, ale nadrabia wszelkie niedoskonałości hard rockową manierą i klimatem. W 2002 roku kapela wydała swój debiutancki album, który został zatytułowany „Trying To Burn The Sun” i od tamtego czasu kapela nagrała jeszcze 3 albumy, z czego ostatni krążek „IV monument” ukazał się w roku 2012 i wszystkie 3 albumy zostały już nagrane z nowym perkusistą, a mianowicie Fredrik Broqvist. Zespół choć istnieje już tyle lat, choć nie należy do żółtodziobów to jednak nie należą do kapel sławnych i rozpoznawalnych. Gdyby nie fakt, że jeden z muzyków napisał do mnie z zapytaniem napisania recenzji ich ostatniego albumu, to zapewne też bym o nich nigdy nie usłyszał. Uważam, że choć nie są to moje klimaty muzyczne, to jednak uważam, że „IV monument” zasługuje na uwagę, na to żeby być wysłuchanym. Jeśli ktoś kocha stoner, hard rock, blues, progresywny metal i mroczny klimat wyjęty z doom metalu ten z pewnością polubi to co gra zespół i to co prezentuje na nowym albumie.

Choć za fana takich dźwięków nigdy się nie uważałem, to muszę przyznać, że nowy album szwedzkiej formacji pod kilkoma względami mi się spodobał. Moją uwagę przykuła już niemal od samego początku okładka, która faktycznie w pełni oddaje to co zespół gra, to jaki styl preferuje. Mroczna okładka spokojnie mogłaby zdobić płytę z kręgu doom metal czy właśnie stoner metal. Podobne skojarzenie wywołuje dość zadziorne, specyficzne brzmienie, który ma na celu stworzenia odpowiedniego klimatu, który podkreśli stonerowy, czy też doom metalowy wydźwięk partii gitarowych, za które odpowiedzialny Morgan Zocek. Nie uświadczymy z jego strony jakiś wirtuozerskich popisów gitarowych, ani czegoś oryginalnego. Słychać za to klimatyczne, zadziorne riffy i solówki, które przenoszą słuchacza do lat 70/80. Jednak w tym aspekcie nowy album też do końca nie zachwyca, bo czasami pojawia się nijaki motyw, niepotrzebne rockowe zwolnienie, co sprawia że album staje się nieco monotonniejszy i nieco bardziej nużąco. Przykładem takich momentów jest długi, rozbudowany „Silverwing”, czy też rockowy „Monument” z kilkoma przebłyskami. SIDEBURN potrafi jednak porwać słuchacza i to za sprawą tylko mocniejszego riffu, hard rockowego szaleństwa („Bring Down The Rain”) , potrafi wzbudzić emocje za sprawą wolniejszego, klimatycznego motywu („Crossing The Lines”), czy też zagrać mrocznie i doprawdy ciężko („Diamonds”). Doom metalowy klimat z mieszany z hard rockiem i bluesem wypada całkiem ciekawie o czym świadczyć może stonowany, mroczny „Fire And water”. Nie trzeba się zbytnio wysilać, żeby doszukać się wpływów np. BLACK SABBATH bo pojawiają się właściwie co utwór, a zwłaszcza w takim nieco rozbudowanym „The Last day”. Całość zamyka nieco krótszy i bardziej hard rockowy „Tommorows Dream”.

Szwedzki zespół nie gra niczego odkrywczego i nawet nie ma zamiaru kryć się z tym. Na „ IV monument” bez problemu wyłapiemy patenty znane z innych nam płyt, z innych zespołów, ale mimo wtórnego charakteru album się broni. Duża tutaj zasługa zespołu i ich dobrego zgrania, ciekawych pomysłów na kompozycje, czy też solidnego wykonania. W dodatku zespół stara się łączyć doom, stoner z hard rockiem i progresywnym metalem, co już sprawia, że album intryguje i zachęca do sprawdzenia jak brzmi takowa mieszanka. Solidny zespół nagrał solidny album, który zadowoli każdego fana stoner czy też doom metalu.

Ocena: 6/10

piątek, 8 lutego 2013

STRATOVARIUS - Nemesis (2013)

Wiele znanych i zasłużonych kapel z czasem potrafi gdzieś nieco zatracić swój pierwotny styl, może to wynikać albo z chęci eksperymentowania jak choćby IRON MAIDEN, który ostatecznie poszedł w progresywnym kierunku, czy też jak w przypadku HELLOWEEN czyli wyniku zmian personalnych i utracenia ludzi, którzy kreowali stary styl. Los HELLOWEEN podzielił inny znany power metalowy zespół, a mianowicie STRATOVARIUS. W kwietniu 2008 roku lider zespołu Timo Tolkki ogłosił rozwiązanie kapeli, jednak tego faktu kapela znów wróciła do żywych i zaczęła znów tworzyć, jednak od momentu albumu „Polaris”, od momentu, kiedy do kapeli dołączył nowy gitarzysta, a mianowicie Mathias Kupiainen kapela zmieniła nieco styl. Pojawiło się nieco progresywności, melodyjnego metalu, zabrakło nieco tych charakterystycznych riffów, ale dalej to był melodyjny, przebojowy STRATOVARIUS, ale w nieco innym wcieleniu, który towarzyszyła taka otoczka rzekłbym nieco w klimatach s-f, duża w tym zasługa partii klawiszowych Jensa Johannsona i kolejny album też był w podobnym klimacie i jeśli ktoś myśli, że nowy album, który zwie się „Nemesis” jest inny od „Polaris” czy „Elysium” ten się może zdziwić.

Konwencja, klimat, wykonanie i dopracowanie materiału, które uświadczymy w „Nemesis” niczym nie ustępuje tym z dwóch poprzednich albumów i jest to właściwie kontynuacja. Forma muzyków również wysoka i można się delektować lekką, zwiną grą Mathiasa, który może nie jest drugim Timo Tolkki, który nie gra tak charakterystycznie, to jednak potrafi grać, potrafi stworzyć klimat, zgrać finezyjnie, gdzie krzyżuje się progresywność z melodyjnością. Timo Kotipelto też śpiewa znakomicie, na wysokim poziomie, czysto, z energią i wciąż kojarzy mi się jego wokal z Micheal Kiske, ale to nie jest żadna nowa wiadomość, jeśli chodzi o sprawę wokalu. Wokal i klawisze Jensa to elementy, które łączą nowy STRATOVARIUS ze starym i w przypadku „Nemesis” można nawet stwierdzić, że jest to album najbliższy tamtej erze, jeśli chodzi o nową erę. Duża w tym zasługa owej rytmiczności, lekkości, czy też przebojowości. Oj tak patrząc na ostatnie dokonania zespołu jest to najbardziej przebojowy album. Oprócz większej dawki przebojowości, mamy większą dawkę metalu, dynamiki, co ucieszy nie tylko fanów zespołu, ale potencjalnych słuchaczy. Tego brakowało mi na poprzednich albumach. Może nie jest to najlepszy album tej formacji, ale słuchając tego wydawnictwa można dojść do wniosku, że to jeden z ciekawszych albumów tej formacji, przede wszystkim taki bardziej melodyjny, bardziej dopracowany, bardziej dopieszczony aniżeli ostatnie dokonania zespołu. Miła dla oka okładka, mocne, soczyste, wysokobudżetowe brzmienie to teraz standard płyt fińskiej formacji. Choć materiał nie jest perfekcyjny, bo czasami niektóre momenty nieco nie przekonują, to jednak jest miły w odsłuchu, który jest wypchany przebojami i atrakcyjnymi melodiami i taka forma jak najbardziej mi odpowiada. STRATOVARIUS z rozwaga wybrał otwieracz i „Abandon” to szybki, melodyjny kawałek, który łączy w sobie patenty melodyjnego metalu oraz power metalu. Zadbano tutaj o chwytliwy refren i klimatyczne chórki, tak więc lepszego otwieracza nie można było wybrać. Również dobrze został wybrany „Unbreakable” na singla, bo to kompozycja, lekka, bardziej rockowa, bardziej komercyjna, ale utrzymana w stylu nowego STRATOVARIUS, gdzie znacząca rolę odgrywają klawisze. Utwór bardzo lekki, chwytliwy, ale zespół miał w swojej karierze znacznie ciekawsze kompozycje. To że album jest bardziej dynamiczny, bardziej metalowy świetnie dowodzi ciężki, agresywniejszy „Stand My ground”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie i jednym z najlepszych w historii zespołu, czy też zamykający album „Nemesis” który jest bardziej rozbudowaną kompozycją, z różnymi ciekawymi motywami i smaczkami. Dynamiczność to mocna strona tego albumu i świetnie tą cechę odzwierciedla melodyjny „Dragons” z ciekawym motywem wygrywanym przez Jensa i nasuwa się klasyk „Black Diamond”. „Halcyon Days” to z kolei kompozycja lekka, nieco rockowa, bardzo podniosła, ale mająca cechy prawdziwego przeboju, co zresztą słychać po znakomitym refrenie. Wysunięte klawisze, chwytliwa melodia to cechy które od zawsze kojarzyły się z tym bandem i można rzec, że taki rytmiczny „Fantasy” o baśniowym klimacie oddaje to co najlepsze w tym zespole. Przebojowym kawałkiem jest tutaj również „One must Fall” o dość ciężkim, nieco progresywnym wydźwięku. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto i pojawiają się na płycie dwa kolosy w postaci „Out of The Fog”, który jest dość urozmaicony, ale potrafi zaskoczyć dynamiką i metalowym wydźwiękiem, a także stonowany, klimatyczny „Castles In The Air” i nawet ballada w postaci „If the Story Is Over” wypada bardzo dobrze, potrafi wzruszyć, złapać za serca i póki co jest to jedna z ciekawszych tegorocznych ballad.

Pamiętne czasy z Timo Tolkki nie wrócą i tamten rozdział został zamknięty, jednak czy warto to rozpamiętywać, kiedy zespół bardzo dobrze sobie radzi i trzyma poziom bez Timo, ba nawet brzmi bardziej świeżo niż na ostatnim albumie z Timo Tolkkim. Nowa era STRATOVARIUS ma swoich zwolenników i ciężko się oprzeć, kiedy zespół tyle wysiłku wkłada by ich nowe albumy brzmiały soczyście, bardzo melodyjnie, klimatycznie. Spośród trzech ostatnich albumów, które powstały w okresie bez Timo, to właśnie „Nemesis” jest najlepszym albumem, który momentami zbliża się do starych albumów jak „Visions”, głównie za sprawą owej przebojowości.. Tutaj zespół naprawdę stworzył mocny materiał, krążek równy, dynamiczny, bardzo melodyjny, chwytliwy i bardziej zapadający w pamięci niż dwa ostatnie albumy, ale mające te wszystkie ich mocne strony jak brzmienie, ciekawa oprawa graficzna, czy znakomita forma muzyków. Jest to album, który z pewnością zadowoli fanów tego zespołu, a także fanów melodyjnego grania. STRATOVARIUS zrobił bardzo pozytywną niespodziankę. Brawo!

Ocena: 7.5/10

czwartek, 7 lutego 2013

SCHYSMA - Imperfect Dichotomy EP (2012)

Młode kapele, które zaczynają swoją przygodę z muzyką można podzielić na ta które sięgają po stare i sprawdzone chwyty, nie zadając sobie zbytnio trudu, żeby wytworzyć coś oryginalnego i innego niż to co grają inne młode zespoły oraz na takie kapele, które idą pod prąd, na przekór wszystkiemu w celu stworzenia czegoś oryginalnego i wyjątkowego. Jednym z takich przykładów tego drugiego rodzaju zespołów jest włoski SCHYSMA, który zaczyna swoją przygodę z muzyką na poważnie. Formacja inna niż wszystkie, bardziej oryginalna i wyróżniająca się ciekawym stylem, który najłatwiej byłoby określić jako progresywny heavy metalem. Tak brzmi uproszczona wersja, natomiast można tą myśl rozwinąć i opisać ich styl jako miks heavy metalu z progresywnym, gdzie jest położony nacisk na nowoczesny wydźwięk. Choć jest to muzyka bardzo progresywna i nowoczesna, to słychać także elementy industrial metalu czy symfonicznego metalu,z którego słynie ten kraj. Zespół stara się stworzyć oryginalne styl, dźwięki i to wychodzi im całkiem dobrze. Zespół nie kryje swoich inspiracji takimi zespołami jak DREAM THEATER, BLACK SABBATH, RAMSTEIN, czy JUDAS PRIEST. Zespół wciąż pracuje nad debiutanckim albumem, jednak dla zaspokojenia tymczasowej ciekawości mamy pierwszy mini album „Imperfect Dichotomy” z 2012 roku. Czy oryginalny styl to jedyny atut owej płyty? Czego należy się spodziewać?

W przypadku tego wydawnictwa można wykluczyć proste i łatwo wpadające w ucho granie, można wykluczyć szybkie, bardzo melodyjne granie, które trafi do szerokiego grona słuchaczy, co dla jednych będzie plusem, dla drugich minusem. Brakuje mi nieco wybijających się melodii, brakuje mi nieco większej zadziorności, dynamiki ze strony gitarzysty Vladimiro Sala, który demonstruje na tym albumie jak dysponuje techniką, jakie pomysłowe i wyszukane partie wygrywa. Nie tylko w osobie gitarzysty słychać potencjał, nie tylko on odgrywa znaczącą rolę w muzyce SCHYSMA. Za dynamikę na płycie i mocny wydźwięk jest odpowiedzialna sekcja rytmiczna, zaś emocje i niezwykłą atmosferę odpowiedzialna jest Martina, która wygrywa bardzo nowoczesne i pokręcone melodie na klawiszach oraz wokalista Ricardo Minicucci, który dysponuje znakomitym głosem, mocnym, bardzo emocjonalnym, czystym, takim melodyjnym i ma zadatki na znakomitego wokalistę. Potencjał w muzykach jest, jak i w samym zespole, co słychać po samym wydawnictwie. Choć nie można odmówić profesjonalizmu, dopieszczenie mini albumu pod względem brzmieniowym, szaty graficznej, techniki, stylu, to jednak czuję niedosyt. Niby jest oryginalnie, ciekawe, wyszukane melodie, złożona konstrukcja utworów, to jednak za mało to wpadające w ucho, za mało przebojowe i za mało dynamiki. Należy zwrócić uwagę, że całościowo „Imperfect Dichotomy” należy postrzegać jako koncept album, który porusza kwestie ludzkiej duszy i umysłu. Tak więc utwory opowiadają o różnych stanach umysłu i duszy, a muzycznie mamy zróżnicowany, ale solidny materiał, który mógł brzmieć znacznie lepiej. Znakomicie budowane jest napięcie w urozmaiconym „Lost In The Maze”, który wyróżnia się na pewno klimatem i formą, lecz brakuje tutaj nieco więcej dynamiki, większej dawki melodyjności. W „Noise Of Silence” podoba mi się nieco rockowy wydźwięk, jednak znów za mało metalu w tym, no i ta komercyjność, też do końca mi się nie podoba. Stać ten zespół na więcej i wszystko opiera się na znakomitym Ricardo, który ciągnie całość, który przykuwa uwagę. „Migdal” ma nawet zadatki na przebój, ale też czegoś tutaj brakuje? Może mocniejszego motywu, ostrzejszej gry gitarzysty? Na pochwałę z pewnością zasługują tutaj klimatyczne, dość mroczne partie klawiszowe Martiny czy też chwytliwy refren. Podoba mi się metalowe oblicze jakie zostaje ukazane przez jakiś moment w „Supreme Solution” jednak i tutaj można było ograniczyć owe kombinacje. Najlepszym utworem na płycie jest bez wątpienia metalowy, melancholijny „Sinners” z pewnymi elementami nasuwający choćby BLACK SABBATH, czy DREAM THEATER.

Zespół SCHYSMA został założony w 2009 roku z inicjatywy Martiny i basisty Giorgio i właściwie kariera tego zespołu się rozpoczyna i trzeba przyznać, że grają bardzo dobrze, mają potencjał, mają zadatki na gwiazdę, potrafią wykreować ciekawe, wyjątkowe melodie, skomponować złożone kompozycje. Już mini album pokazuje jak zespół dobrze czuje się w tym co robi i jest to utalentowany zespół, który powinien zainteresować fanów progresywnych dźwięków, zwłaszcza fanów DREAM THEATER, czy RUSH.. Mimo tyle plusów, wciąż czuje niedosyt do co melodii, przebojowości, czy też ciężaru owych kompozycji. Płytę warto przesłuchać i wyrobić własne zdanie na temat tej formacji. Warto im dać szanse, zwłaszcza, że drzemie w nich potencjał.

Ocena: 6/10

NIGHTMARE - The Dominion Gate (2005)


Heavy Metal jak by nie było jest dziedziną bardzo różną i o tyle ciekawą, że znajdziemy zespoły wielkie, które podbiły serca wielu słuchaczy, które miały wpływ na rozwój tej muzyki, ale znajdziemy też i takie formacje, które mają taki sam pokaźny dorobek co wielkie zespoły pokroju IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, HELLOWEEN, czy METAL CHURCH, z równie pokaźnym dorobkiem płyt i równie z dużym stażem grania muzyki metalowej czy też doświadczeniem. Jednak mimo tego faktu pozostały w cieniu tych kapel, które każdy zna. Takim przykładem jest bez wątpienia francuski NIGHTMARE, który gra muzykę, która można zakwalifikować jako heavy/power metal. Choć, zespół został założony we 1979 r, choć nagrywał bardzo dobre albumy, mocne, przebojowe i choć trzymał wysoki poziom, to jednak nie zdobył takiej sławy co te wyżej wymienione marki. Nie wiem dlaczego tak się stało? Niczego nie można odmówić tej kapeli, ani pomysłowości, ciekawego stylu, ani niepowtarzalnego wykonania. Może brak szczęścia, kiepski marketing? Coś jednak sprawiło, że kapela jest znana tylko wąskiej grupy słuchaczy, dla których heavy metal nie kończy się na IRON MAIDEN. Zespół działa po dzień dzisiejszy i wciąż wydaje płyty i stara się do trzeć do innych słuchaczy i zwiększyć swoją sławę. Ostatni album może nie zachwyca, ale zespół na swoim koncie ma naprawdę sporo znakomitych albumów. Jednym z moich ulubionych albumów tej formacji jest „The Dominion Gate” i powodów jest kilka. Przede wszystkim był to pierwszy album tej formacji jaki przesłuchałem, to właśnie tutaj znajduje się jeden z najlepszych utworów jakie słyszałem w moim życiu, a mianowicie „Heretic”, a także ten album w znakomity sposób łączy heavy/power metal, taki nieco nowoczesny, ciężki z epickim charakterem i symfonicznymi patentami, które przypominają poniekąd dokonania THERION. Co przemawia za tym, że „The Diminion Gate” to jeden z ciekawszych albumów tego francuskiego zespołu i jeden z najciekawszych albumów z kręgu heavy/power metalowego?

Można mówić w przypadku tego wydawnictwa o kilku przesłankach, które sprawiły, że jest to jeden z najlepszych albumów francuskiej sceny metalowej. Jednym z nich jest to że nie ma tutaj mowy o kopiowaniu innych wielkich kapel, nie można NIGHTMARE posądzić o bycie drugim IRON MAIDEN i mimo pewnych elementów znanych z innych kapel można śmiało nazwać styl NIGHTMARE dość oryginalnym i wyraźnie to słychać na tym albumie. Zespół nieco oddala się typowego heavy metalu na rzecz bardziej agresywnego, nowoczesnego heavy/power metalu, w którym można doszukać się pierwiastków muzyki IRON MAIDEN, THERION, czy też DIO, a całościowo przypomina mi to momentami ostatni album LIONS SHARE. Co wyróżnia ten album to z pewnością to znakomite i pomysłowe wykorzystanie chórków, do tego epicki charakter, ogromny rozmach kompozycji, czy też w końcu złowieszczy klimat, który poniekąd może kojarzyć się z działalnością THERION. Innym argumentem przemawiającym za tym, że jest to jeden z najciekawszych albumów tej formacji to fakt, że jest to dzieło bardzo dojrzałe i słychać dopracowanie w sferze kompozycji, a także aranżacji. Każdy utwór potrafi coś zaoferować, czymś zaskoczyć. Jednak czy można było się spodziewać czegoś innego od takiego doświadczonego zespołu jakim jest NIGHTMARE? Odpowiedź jest jednoznaczna, jednak na tym nie kończą argumenty, bo nie można zapomnieć o świetnej szacie graficznej, mocnym, nieco ostrzejszym i takim współczesnym brzmieniu, czy też o kompozycjach. To właśnie one stanowią kropką nad i, taki definitywny argument, który przekona każdego. Materiał tutaj jest urozmaicony, pełen różnych smaczków, ubogaceń i cały czas się coś dzieje, cały czas słychać dobre melodie, które zachwycają melodyjnością, formą, wykonaniem, pomysłowością, a także klimatem. Już „Temple Of Tears” znakomicie wprowadza słuchacza w temat tej płyty i tutaj można wszystko odhaczyć. Jest to szybki heavy/power metalowy kawałek z pewnymi wpływami innych nowoczesnych odmian metalu, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, progresywne klawisze, ostry, ciężki riff i mocny wokal Jo Amore, który przypomina manierą Dio, czy wokalistę ASTRAL DOORS i jest to znakomity wokalista o podniosłym głosie, który potrafi roznieść na strzępy. Jeden z najciekawszych wokali jakie słyszałem, bo potrafi wzbudzić emocje podczas słuchania i wykreować odpowiedni klimat, nadać danej kompozycji odpowiedniej melodyjności i mocy. Progresywność i bardziej zawiła formuła daje o sobie znać również w „K -141”, w epickim, rozbudowanym, melancholijnym „The Dominion Gate” z gościnnym udziałem Floor Jensen, czy też w mrocznym „The dressmaker”z dobrze zagranymi klawiszami, które odgrywają na tym albumie znaczącą rolę. Więcej heavy / power metalowej łupaniny uświadczymy w rytmicznym „A taste of Armageddon” z podniosłym refrenem, w dynamicznym „Endless Agony”, w melodyjnym „Circle Of The dark”, czy też w znakomitym „Heretic”, który jest wyjątkowym utworem, który godnie może reprezentować album jak i zespół. Mocny, ciężki riff, mrok, świetnie wykonanie wokali, dopasowane, podniosłe chórki i spora dawka melodii, to się nazywa prawdziwy killer, szkoda tylko że jest on tak wyraźny, że nieco przygasza pozostałe utwory.

„The Dominion Gate” jest bardzo dopracowanym i energicznym albumem, w którym efektywnie połączono tradycje z nowoczesnym wydźwiękiem. Album, który pokazuje że można grać ciekawie, pomysłowo, nie tracąc na atrakcyjności, melodyjności, na mocy. Jednak ten album mimo mocnego brzmienia, intrygujących i wciągających partii gitarowych duetu Milleliri/Hilbert, który stawia na technikę, agresję, urozmaicenie i melodyjność, czy też mocnego wokalu, ma parę nie dociągnięć, które dają o sobie znać w przypadku materiału. Pojawiają się nieco słabsze momenty, które ostatecznie nie mają większego wpływu na końcowy efekt, bo dalej jest to solidny album, który zrobił spore zamieszanie w owym czasie i w ciąż jest to jeden z najciekawszych albumów tej formacji.

Ocena: 8.5/10

środa, 6 lutego 2013

AXEL RUDI PELL - Magic (1997)

Czym, że jest magia? Każdy z nas ma swoje definicje, jedni mówią o czarach, siłach nadprzyrodzonych, a inni nazywają tak moc, która pozwala czynić cuda, robić coś z niczego. W naszym rzeczywistym świecie można dostrzec cuda, jednak czy są magią? Każdy interpretuje owe zjawiska na swój sposób, jednak czy można mówić o magii w przypadku muzyki, zwłaszcza metalowej? Wyobraźcie sobie muzyka, gitarzystę i kompozytora, który wykreował swój styl grania na tym instrumencie wykreował jeszcze w zespole STEELER, który potem już pod własnym szyldem tworzył muzykę, która można zakwalifikować do gatunku melodyjnego metalu. Muzyk, który od 1989 właściwie tworzył mniej więcej to samo, na pierwszych płytach było to jeszcze nieoszlifowany styl, w którym pełno było zacięcia heavy metalowego, które można było skojarzyć z STEELER, czy RUNNING WILD. Potem już od albumu „Between The walls” stworzył magiczny swój świat, gdzie każda melodia jest czymś pięknym i wyjątkowym, gdzie każdy utwór to inna przygoda i nie dało się oprzeć temu magicznemu światu, który potrafił oczarować dźwiękami, melodiami, klimatem, solówkami i całą grą owego muzyka. Najlepsze jest to, że kolejne albumy dalej były w podobnym stylu i nie spadały poniżej pewnego poziomu jeśli już chodzi o samą muzykę. O kim mowa? Kto jest tym czarodziejem, który potrafi przenieść słuchacza do świata magii i czarów? Kto jest tym muzykiem, który nie ma różdżki jak Harry Potter tylko gitarę? Kto jest tym magikiem, który nie rzuca czarów, a mimo to potrafi oczarować słuchacza, który potrafi wytworzyć coś pięknego z niczego, z prostego motywu? Kto jest tym czarodziejem, który nie ma problemu z utrzymaniem magicznego stylu, który od lat gra w kółko to samo? Tym czarodziejem jest nie kto inny jak maestro AXEL RUDI PELL, który w kategorii melodyjnego metalu jest królem i po dzień dzisiejszy ten stan rzeczy się nie zmienił. W muzyce Axela śmiało można wyłapać inspirację takimi gitarzystami jak Ritchie Blackmore, czy Yngwie Malmsteen i słychać wpływy tych gitarzystów i ich zespołów, jednak mimo wyraźnych i słyszalnych inspiracji Axel wykreował swój własny styl, który jest nie do podrobienia. Klimat, melodyjność, energiczne solówki, pełne finezji, emocji, mocna sekcja rytmiczna, nawiązujące do RAINBOW czy DEEP PURPLE klawisze, piękny, podniosły i melodyjny wokal, który prowadzi dialog z owym instrumentem Axela, to są nieodzowne elementy jego stylu, które przewijają się na każdej płycie. AXEL RUDI PELL jak wspomniałem trzyma wysoki poziom i właściwie nie ma na koncie słabego i niedopracowanego albumy, to też ciężko wybrać ten najlepszy. Z pewnością czołowe miejsce zajmuje „Between The Walls” no i „Magic”.

Recenzję „Between The Walls” mam już za sobą, to też chciałbym wam co nieco napisać o „Magic”, który w rzeczy samej jest płytą magiczną, która oczarowuje swoimi dźwiękami, klimatem, melodiami, solówkami, finezją i lekkością Axela, którego śmiało można zaliczyć do najlepszych gitarzystów na scenie metalowej. „Magic” to album utrzymany w tym charakterystycznym stylu co można było usłyszeć na „Between The Walls” czy „Black Moon Pyramid” i to jest nie lada sztuka grać niby to samo, a jednak wciąż trzymać wysoki poziom. Tutaj jest już prawdziwa perfekcja i przypomina się genialny „Between The Walls”, a niżeli przebojowy „Black Moon Pyramid” w którym pojawiło się kilka eksperymentów, przez co album nie był bez skaz. „Magic” niczym „Between The Walls” potrafi zauroczyć i dostarczyć sporo emocji, gdzie każdy utwór to inna przygoda. Mimo tego samego stylu, jaki serwuje Axel od roku 1989, to jednak trzeba przyznać, że „Magic” jest cięższym albumem aniżeli dwa poprzednie albumy. Słychać, że w wielu miejscach muzyka ociera się o heavy/power metal w takiej melodyjnej odmianie i dowodem tego jest „Nightmare” , który jest takim rasowym szybkim kawałkiem Axela, będący wariacją na temat heavy/power metalu. Konstrukcja utworu, czy też refren przypomina bardzo poprzedni album „Black Moon Pyramid”, czy też heavy metalowe początki Axela w STEELER czy też pierwszy album „Wild Obsession”, jednak tutaj mamy bardziej złożone solówki, które powalają precyzją i finezją, do tego ta nieprzewidywalność i zaskoczenie. Kolejny dowód na to, że Axel jest wyjątkowym gitarzystą, który śmiało podąża ścieżką wyznaczoną przez Ritchiego Blackmore'a. W podobnej konwencji utrzymany jest „Playing With Fire” który ma w sobie coś z hard rocka, co słychać w lekkim otwarciu. W tym utworze znakomicie prezentuje swoje umiejętności perkusista Jorg Micheal, który gra znacznie ciekawej, z większym rozmachem i pomysłem aniżeli na płytach RUNNING WILD. Do grona zadziornych kawałków, w których można wyłapać spore ilości heavy/power metalu w melodyjnej formie należy zaliczyć również „Turned To Stone”, „Prisoners of The sea” czy też przebojowy, rozpędzony „Light in the Sky”. Jak można zauważyć ponad połowę albumu zapełniają szybkie, heavy/power metalowe kompozycje, które sprawiają że album jest naprawdę dynamiczny i ostry. Pod tym względem jest to jeden z ostrzejszych albumów, jeżeli nie najostrzejszy. Jednak magia Axela polega na tym, że każdy album jest bardzo zróżnicowany, tak więc i tutaj pojawiają się kompozycje o innym charakterze. Standardowo musi pojawić się na albumie Axela utwór instrumentalny, tak też jest i na „Magic”, choć tutaj ten element został ograniczony wyłącznie do 2 minutowego intra w postaci „Swamp Castle Overture”, który zachwyca klimatem oraz jakże wspaniałą grą klawiszowca Christiana Wolfa, który jest odpowiedzialny za lekkość i klimat, tą całą aurę melodyjnego świata. Jednak w tym utworze, go tak nie słychać jak w kolosach, które są kolejnym nieodzownym elementem płyt Axela i tutaj mamy dwa nieśmiertelne utwory, który zapisały się w historii twórczości Axela. Pierwszym z nich jest tytułowy „Magic”, czyli utwór który opiera się na stonowanym tempie, mocnym basie i wolniejszej perkusji i mocnym wokalu. Zapewne nie jednemu słuchaczowi utwór się skojarzy z BLACK SABBATH z ery Martina i jest to właściwie skojarzenie. Drugą rozbudowaną kompozycją, która liczy sobie ponad 12 minut jest „The Clown Is dead” i to jest utwór melancholijny, wzruszający, nieco klimatem przypominający QUEEN zwłaszcza z początku, jednak ta kompozycja ma swój własny styl. Można ją traktować właściwie jako balladę i jest to najdłuższa ballada z jaką miałem do czynienia i zarazem jedna z tych najpiękniejszych. Świetnie zaaranżowane klawisze, które zapewniają lekkość i odpowiedni klimat kompozycji i do tego znakomity wokal Jeffa Scotta Sotto, który śpiewa tutaj wręcz z nutką teatralności. Utwór po prostu piękny i ponad czasowy. Sotto to znakomity wokalista, prawdziwa czołówka o czym udowadnia po raz kolejny na płycie Axela i czuje się znakomicie w szybkich kompozycjach, tych bardziej rozbudowanych, a także w balladach i w „The Eyes Of the Lost” znów o tym przekonuje słuchacza. Jeff na tym albumie zaśpiewał po prostu perfekcyjnie, z mocą, z całym sercem i zaangażowaniem, a co do owej wspomnianej ballady, to trzeba przyznać, że owa skromność i lekkość, łagodność, romantyczny wydźwięk i dialog między wokalem i gitarą Axela jest atrakcyjny i zapiera dech w klatce piersiowej.


Nie trzeba wierzyć w cuda, czary i magię, jednak jak inaczej określić muzykę zawartą na „Magic”, jak nazwać zjawisko, że od debiutanckiego albumu Axel wciąż trzyma się swojego stylu, nie kombinuje, nie eksperymentuje, że wciąż siedzi na swoim tronie melodyjnego metalu, nagrywając w bardzo regularnym odstępie czasowym tj rok czy dwa lata kolejne albumy, który wciąż zachwycają, oczarowują słuchaczy? Jak inaczej nazwać sposób wygrywania przez Axela solówek, czy riffów, tworzenia klimatu na swoich płytach, pięknych melodii? Jakie inne słowo tutaj pasuje niż magia? „Magic” to najlepszy przykład tej magii w wykonaniu Axela i choć od premiery minęło sporo czasu, bo album został wydany w 1997 roku, to jednak wciąż ma w sobie tą magię, wciąż zachwyca i przenosi do krainy magii. Perfekcyjne wykonanie, znakomite kompozycje, zróżnicowanie materiału, piękne melodie, magiczny klimat i wszystko czego wymaga dusza. Axel nagrał wiele świetnych albumów, ale „Magic” to czołówka i obok „Between The Walls” najwspanialsze dzieło, który umocniło pozycję Axela w gatunku melodyjnego metalu. Nie ma on sobie równych i miło jest widzieć, jak ktoś idzie śladami Rithciego Blackmore'a. Klasyka melodyjnego metalu, którą wstyd nie znać. Czy wierzycie w czary i magię? Jeśli nie, to może najwyższy czas dać się oczarować muzyce Axela i przeniknąć do jego świata magii?

P.s Dziękuje kochanie za piękny prezent w postaci tej płyty, która wzbogaciła moją kolekcję tego muzyka i stała się inspiracją dla tej recenzji:*

Ocena: 10/10

wtorek, 5 lutego 2013

TELLUS REQUIEM - Invictus (11th Hour)

Specjalistą od progresywnego metalu nigdy nie byłem, ale potrafię rozpoznać kapelę która ma potencjał, która potrafić grać na poziomie swoich umiejętności, kapelę, która potrafi nie tylko tworzyć pokręcone motywy i bawić się z melodiami, ale też tworzyć atrakcyjne, rozbudowane kompozycje, które jednak potrafią zmusić potencjalnego słuchacza do uważnego słuchania, jednocześnie dostarczając rozrywkę. Patrząc na nowości to pojawił się nowy album CIRCLE II CIRCLE, jednak nie zachwycił, to też trzeba było poszukać jakiejś dobrej alternatywy. Daleko nie musiałem szukać, bo szybko w moje ręce trafił nowy album norweskiej formacji TELLUS REQUIEM. Nie jest to zespół takiej rangi co CIRCLE II CIRCLE, nie ma takiej popularności, takiego doświadczenia, a mimo to zaskoczy pozytywnie nie jednego fana progresywnego power metalu. Nowy album, który jest zatytułowany „Invictus (11th Hour)” może namieszać nie jednemu słuchaczowi w tegorocznych zestawieniach muzycznych.

Początek tej kapeli sięga roku 2007 kiedy to została założona z inicjatywy gitarzysty Stiga Nergarda, potem z czasem zaczął się formować prawdziwy zespół i ich pierwszym krokiem był wydanie debiutanckiego albumu „Telles Requiem” w 2010 r. Dzięki temu albumowi zespół pozyskał słuchaczy i możliwość dzielenia sceny z najlepszymi. Kapela rosła w siłę i w końcu przyszedł na drugi album i „Invictus (11 th hour)” z pewnością ukazuje silną pozycję zespołu, to że w ciągu 3 lat ich muzyka stała się bardziej dojrzała i dopracowana. Jak można opisać to co zespół gra? Najkrócej można by to określić jako progresywny power metal, a wykraczając poza ten nieco banalny opis warto wskazać, że jest to progresywna muzyka, w której pojawiają się motywy, inspiracje muzyką folkową, czy filmową. Kiedy przeniknie się w muzykę tego zespołu to nie trudno wyłapać patenty charakterystyczne dla SYMPHONY X, CIRCLE II CIRCLE, czy PEGANS MIND. Zespół wykorzystuje co się, sporo sprawdzonych patentów i trzeba przyznać, że owy wtórny charakter nie przeszkadza, co więcej sprawia, że odbiór owego albumu jest bardzo prosty i potrafi zapewnić rozrywkę. Nowy album jest bardzo dojrzałym albumem zarówno pod względem stylu, gdzie zespół stara się połączyć coś progresywnego metalu i power metalu, stawiając na klimat i melodyjność, czy też pod względem brzmienia, które jest krystaliczne czyste i piętnujące każdy dźwięk, dodając odpowiedniego klimatu. Każdy z tych argumentów przekonuje, że mamy do czynienia z naprawdę przemyślanym i solidnym wydawnictwem. Jednak co przesądza o jego atrakcyjności to z pewnością sami muzycy i kompozycje. To właśnie wokal Bena Rodgersa sprawia, że kawałki są melodyjne, pełne emocji i zadziorności, to właśnie partie gitarowe Stiga czynią ten album bardzo zróżnicowany, progresywny i melodyjny, to dzięki przemyślanej, dynamicznej sekcji rytmicznej krążek zyskuje na mocy, zaś za sprawą klawiszy panuje tu tajemniczy klimat, który wciąga słuchacza. Jak tu się temu oprzeć? Zwłaszcza, kiedy każdy utwór stanowi kawał porządnego grania utrzymanego w klimatach progresywnego power metalu. Płyta jest głównie zdominowana przez długie utwory i wyjątkiem od tej reguły jest instrumentalne intro „Ab Aeterno” i przebojowy „Red Horizon”, który należy do najjaśniejszych momentów na płycie. „Eden Burns” to utwór, który jest rozbudowany i bardzo urozmaicony, tak więc dzieje się tutaj sporo. Są przyspieszenia i dynamika nawiązujące do power metalu, a także połamane melodie i bardziej wyszukane motywy, co sprawia że utwór zyskuje na atrakcyjności. „Reflections Remain” wykazuje więcej lekkości, spokojnego wydźwięku, emocjonalności. Niby inny, ale paradoksalnie słabszy niż inne utwory. W dalszej części można się delektować rytmicznym „Twilight Hour” , szybkim „Sands Of Gold”, urozmaiconym „Invictus”, który ma coś z IRON MAIDEN, czy też piękną, podniosłą balladą w postaci „Dies Irae

Nie można mówić tutaj o wybitnym albumie, który podbije serca wszystkich słuchaczy, bo nie każdego muszą kręcić urozmaicone motywy, połamane melodie i duża dawka progresywności, nie każdy musi przepadać za power metalem, ale trzeba przyznać, że album broni się za sprawą dopracowanych kompozycji, ciekawego stylu, a także muzyków, którzy mają w sobie coś więcej niż tylko podstawowe umiejętności grania. Jest potencjał, choć nie w pełni wykorzystany. Czy jest się za czy przeciw, trzeba przyznać, że jest to jeden z ciekawszych albumów z kręgu progresywnego metalu, jeśli chodzi o rok 2013.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 4 lutego 2013

DIGNITY - Balance Of Power (2013)

Jak osiągnąć równowagę sił? Jak uzyskać równość między przebojowością, a urozmaiceniem, lekkością, dopracowaniem i zadziornością? Jak połączyć lekkość i dynamikę jednocześnie? To wie austriacki zespół DIGNITY, który po 5 latach milczenia wraca z nowym albumem, który jest zatytułowany „Balance Of Power”. Jest to wydawnictwo na które nie czekałem i nawet nie wiedziałem, że ma wyjść, a posłuchać musiałem bo w końcu muzyka z pogranicza melodyjnego metalu i power metalu, gdzie wtrącone jest nieco progresywności. Nie powiem płyta wywarła na mnie pozytywne wrażenie i zaskoczyła jak mało która, może dlatego że nie było oczekiwania na ten krążek? A może że wcześniej nie miałem z tym zespołem styczności? Bez względu na powód zadowolenia muszę stwierdzić, że jest to album, który wymaga chwalenia i polecenia czytelnikom. Co wiadomo o zespole? Jakie cechy charakterystyczne można przypisać albumowi?

Zanim opiszę wam ów album chciałbym was wprowadzić choć w krótką historię zespołu. Tak więc kapela została założona w 2006 roku z inicjatywy perkusisty Rolanda Navratila znanego z występów w takich zespołach jak EDENBRIDGE czy ATROCITY oraz klawiszowca Franka Pittersa. Skład uzupełnili Martin Maryr oraz John Boy Bastard i w 2008 roku ukazał się ich debiutancki album „Project Destiny”. Muzycznie zespół nie kryje swoich inspiracji takimi kapelami jak EDGUY, ROYAL HUNT, EDENBRIDGE, AXEL RUDI PELL czy EUROPE, choć stylem bardziej mi to przypomina takie zespoły jak ADAGIO, SYMPHONY X, IRON MASK czy MASTERPLAN. Zespół w umiejętny sposób łączy progresywny metal z heavy/power metalem, hard rockiem i pewnymi elementami symfonicznymi i nie ma tutaj mowy o niewyrazistej papce stylistycznej, która jest po prostu nijaka i mało wyrazista. Jest zadziorność godna heavy metalowych kapel, jest dynamika, energia, przebojowość na miarę power metalowych kapel, jest też progresywności w motywach, melodiach, lekkość i zadziorność na miarę hard rockowej kapeli oraz tajemniczy klimat wyjęty z symfonicznego metalu. Słychać tutaj włoską i francuską scenę metalową, ale nie tylko i atrakcją tutaj jest z pewnością to, że zespół potrafi znaleźć złoty środek, coś pomiędzy tymi wszystkimi różnymi elementami. Nie można tutaj narzekać na nudę i brak urozmaicenie, co też można uznać za mocną stronę tego albumu. Mamy znakomite otwarcie albumu w postaci „Rebel Empire”, który jest przesiąknięty dynamiczną sekcją rytmiczną i zadziornym riffem, a melodia i refren dowodzą o przebojowości utworu. Nowy nabytek zespołu Soren Nico Adamsen, który dołączył do zespołu w roku 2012 spisuje się znakomicie. To jest wokal jaki chce się słuchać, bo śpiewa melodyjnie, bardzo pewnie, z odpowiednią siłą, bez męczenia, bez silenia, lekko i dość urozmaicenie, a jego maniera tylko hipnotyzuje. Pamiętam jego wyczyny z CRYSTAL TEARS, tak więc wiedziałem że nie będzie porażki i rozczarowania w tej kwestii. Album jest z dominowany przez szybkie utwory jak „Save me” , czy „Lion Attack” z ostrym, dość ciężkim motywem głównym. Śmiało można stwierdzić, że pod względem gitarowym płyta jest urozmaicona, dynamiczna, bardzo melodyjna i nie brakuje ciekawych melodii, ambitnych motywów, bogactwa instrumentalnego, bo przecież jest wzbogacenie klawiszami i ciekawymi solówkami i riffami. Tutaj gitarzysta Phillip R. Porter spisał się znakomicie i to właśnie dzięki niemu ten album tak znakomicie się prezentuje, a każdy utwór ma w sobie coś co przyciąga uwagę słuchacza i wciąga bez pamięci. Więcej progresywności uświadczymy w stonowanym, mroczniejszym „Rise”, czy w cięższym „Shackless Of war”. Nie zabrakło romantycznej ballady „Help Me Call My Name” czy hard rockowego, ciepłego kawałka w postaci „The Day tha i die”. Nie powinno nikogo zaskoczyć obecność kolosów i zarówno „Angels Cry” jak i klimatyczny, monumentalny „Freedom reign” wypadają bardzo dobrze i sporo się w nich dzieje.

Kolejny mocny album w tym roku, który się właściwie zaczął, kolejny album na który trzeba zwrócić uwagę. Fani progresywnych dźwięków, fani melodyjnego grania, a także ci co chcą usłyszeć mocne album, który zapada w pamięci za sprawą dopracowanych kompozycji, pomysłowości zespołu, stylowi w jakim się obracają, mocnemu, soczystemu brzmieniowi i umiejętnością muzyków. „Balance of Power” to album, który na długo zapewnia rozrywkę. Warto zapoznać się w wolnej chwili.

Ocena: 8/10

niedziela, 3 lutego 2013

BULLET FOR MY VALENTINE - Temper Temper (2013)

Moja wiedza na temat melodyjnego metalcoru jest niewielka i znam tylko kilka kapel i właściwie od roku 2008 interesują mnie losy tylko jednej kapeli z tego gatunku, a mianowicie BULLET FOR MY VALLENTINE. Dlaczego akurat ten zespół i dlaczego od roku 2008? Zrobili na mnie ogromne wrażenie za sprawą albumu „Scream Aim Fire” który ukazał się właśnie w roku 2008 i był to bardzo pozytywne wrażenie, bo pierwszy raz usłyszałem metalcorową kapelę, którą nie jest taka agresywna, która potrafi wtrącić coś bardziej melodyjnego w stylu heavy/power metalowym, która potrafi nie tylko być agresywna, ale też bardzo melodyjna, klimatyczna. Spodobało mi się ich styl, który opiera się na zróżnicowanych partiach gitarowych od szybkich, po bardziej stonowane, klimatyczne, to że jest agresja oraz duża dawka melodyjności w partiach wygrywanych przez duet gitarzystów Tuck/Paget, a także fakt, że wokalista Tuck śpiewa bardziej w stylu heavy/power metalowym aniżeli metalcorywm, gdzie jest darcie mordy i stawianie na agresję. Co więcej „Scream Aim Fire” to album, który uwidocznił inne znakomite cechy zespołu, jak dopracowanie materiału pod względem brzmieniowym, czy tez w końcu kompozytorskim i tworzenie przebojów był ich mocną stroną. Kolejny album „Fever” był słabszy, ale wciąż solidny, a jaki jest nowy album, który został zatytułowany „Temper Temper”? Czy gorączkowe zapowiedzi, singiel i cała machina marketingowa była warta tego albumu, czy ten album jest tak znakomity jak „Scream Aim Fire”, czy może jest to chęć nawiązania do debiutanckiego albumu?

Trzeba przyznać, że tym razem cały proces marketingowy był bardzo sprawny i przebiegał dość dynamicznie. Pojawiały się w sieci próbki i inne smaczki, które trzymały w napięci. Jednak kiedy już odpaliłem płytę w odtwarzaczu to pojawiły się mieszane uczucia. Niby jest to ten sam zespół, ci sami ludzie, a jest to dalej metalcore, jest dalej agresywnie i melodyjnie, jednak jest to styl mniej atrakcyjny, bardziej chaotyczny, zbyt stonowany i taki bliższy debiutanckiego albumu, w którym było sporo cech emometalcoru. Niestety, ale „Temper, Temper” jest wydawnictwem mało wyrazistym, chaotycznym, mało spójnym, na dłuższą metę męczącym i nużącym. Nie ma dynamiki, przebojowości, melodyjności i tego stylu z „Scream Aim Fire”, nie ma tez solidności z „Fever” i jest to totalne rozczarowanie. Co z tego że muzycy w formie, że Tuck dalej śpiewa w charakterystycznym stylu, z zadziornością, a jego partie gitarowe są całkiem nie złe, ale to za mało. O ile brzmienie jest taki na miarę tego zespołu, soczyste, mięsiste, takie podkreślające agresje, o tyle materiał jest pełen dziwnych rozwiązań, pełen nijakich kompozycji. Gdzieś nawiązanie do tego co grali na „Scream Aim Fire” można usłyszeć w rytmicznym „Breaking Point”, jednak tutaj za dużo młodzieżowego charakteru. Melodyjność „Truth Hurts” też jakby nasuwa tamten album , jednak brakuje tutaj odpowiedniej dynamiki, zadziorności, choć utwór jest niczego sobie, ot co solidny kawałek, który miło się słucha, ale tak jak szybko wpada w ucho tak szybko wylatuje. To jest właśnie bolączka tego wydawnictwa, brak momentów które zapadają w pamięci. Singlowy „Temper Temper” to bez wątpienia jedna z najlepszych kompozycji, w której jest nieco agresji, melodyjności i można to nawet uznać za przebój. Refren „P.O.W” ma też pewne cechy „Scream Aim Fire” jednak stonowane tempo i mało wyraziste partie gitarowe i komercyjny wydźwięk, sprawiają, że utwór jest nudny i bardziej ma na celu zapchania miejsca wolnego na płycie. Niestety ale dużo utworów ma taki charakter i poza tymi wypełniaczami mamy jeszcze godne uwagi takie kawałki jak dynamiczny „Leach”, który szybkością i zadziornością też nieco przypomina mi album z roku 2008, energiczny „Riot” i szkoda że więcej utworów nie była tak dynamiczna jak te dwa utwory.

Rozpamiętuje „Scream Aim Fire” bo to genialny album, czego nie można powiedzieć o nowym, a chciałem otrzymać drugi „Scream Aim Fire” i niestety nie otrzymałem. „Temper Temper” ma ciekawą szatę graficzną, mocne brzmienie, które podkreśla zadziorność instrumentów, jednak jest to album nie dopracowany, nijaki, mało spójny, mało melodyjny, przebojowy, o czym świadczy materiał. Jestem ciekaw czy ten zespół stać jeszcze na jakiś album na poziomie „Scream Aim Fire”? Trzeba będzie poczekać do premiery następnego albumu.

Ocena: 4.5/10

sobota, 2 lutego 2013

DEMONLORD - Hellforged (2006)


Power metal jako gatunek nigdy nie królował w węgierskiej scenie metalowej, która i tak nie jest aż tak obszerna jak np. niemiecka. Mimo tego, że ten gatunek nie należy do popularniejszych w tamtych rejonach, to jednak prawdziwą gwiazdą w tej dziedzinie jest bez wątpienia DEMONLORD. Jest to zespół, który znany jest nie tylko w Węgrach, ale także poza jego granicami i choć kapela została założona w 1997 roku to jednak zdołało się jej wydać 4 albumu, z czego najlepszym albumem jak dla mnie jest „Hellforged” z 2006 roku.


„Hellforged” jest dopracowanym albumem, na którym zespół krzyżuje power metal z elementami heavy metalu. Nie jest to jakieś rzadkie zjawisko i tak samo nie jest zaskoczeniem, że album jest wtórny, pełen dźwięków, melodii, które gdzieś wcześniej się słyszało, jednak nie dostrzega się tego kiedy zostaje to stłumione przez mocne, soczyste takie niemieckie brzmienie, przez dobrą, solidną pracę muzyków, a przede wszystkim przez kompozycje, które kipią energią, które porywają swoją żywiołowością, dynamiką, lekkością, prostą i melodyjną strukturą. Słuchając albumu dość szybko można wskazać inspiracje zespołu do których zaliczyć należy GAMMA RAY , HELLOWEEN czy też RUNNING WILD, który tu i ówdzie daje osobie znać. Mam słabość do kapel, które czerpią właśnie z tych kapel, może dlatego że dzielnie prezentują niemiecką scenę, albo też dlatego że są to moje ulubione zespoły metalowe. Wykorzystać czyjeś patenty to jedno, ale czym innym jest je wykorzystać z głową, stworzyć coś atrakcyjnego i równie dobrego co oryginał. Węgierski DEMONLORD nie ma z tym żadnych problemów, a najlepszym tego dowodem są kompozycje jakie znalazły się na tym albumie. Szybki, rytmiczny, żywiołowy „Cheap Salvation” , który swoją strukturą czy też przebojowością nasuwa kompozycje GAMMA RAY z lat 90, kiedy to Kai przejął stanowisko wokalisty. Szybkie, zwarte, melodyjne i zadziorne kompozycje to coś co dominuje na tym albumie i w takiej formule jest utrzymany również ostrzejszy „The Piper Is back” z bardzo energicznymi solówkami, które podgrzewają temperaturę kawałka. Bardzo fajnie wypada też podniosły, nieco epicki refren, taki wzorowany na tych tworzonych przez HAMMERFALL i efekt tego jest bardzo ciekawy. Solidny power metal wybrzmiewa z „Morphing Into The Real” z prostym, ale jakże zapadającym refrenem. Zespół tempo podkręca w „Payback Time” i znów można szaleć i bawić się przy znakomitym refrenie, który wzorowany jest na twórczości GAMMA RAY. Słabiej prezentuje się nieco stonowany „Murder One” czy ballada „ Find A Goal”, w której sam główny motyw nie przekonuje do końca. DEMONLORD niczym GAMMA RAY nie miał problemu z stworzeniem na tym albumie prawdziwych energicznych killerów, które potrafią zaoferować dynamiczną sekcją rytmiczną, które dostarczają ciekawych energicznych pojedynków na solówki, mocne, rytmiczne główne motywy, które są przebojami z górnej półki. Do grona tych najlepszych utworów trzeba zaliczyć szybki, melodyjny „Lay of the Folly” , ostrzejszy, zadziorniejszy „Return To Nowhere” , lekki, chwytliwy „Kill The Lord”, epicki, o rycerskim wydźwięku „The Relic ( Evil Haunting), gdzie słychać wpływy RUNNING WILD, no i rozpędzony „Demonlord”. Nie tylko kompozycje, styl nasuwa nam GAMMA RAY czy też poniekąd RUNNING WILD, bo również sami muzycy aż się proszą o porównywanie z muzykami z tamtych zespołów. Wokalista Balazs ma taki mocny wyrazisty wokal, który oczywiście pod względem maniery i stylu śpiewania przypomina Kaia Hansena i Rolfa Kasperka, co jest na plus. Również sporo skojarzeń w kierunku tamtych kapel wywołuje duet gitarzystów, którzy wygrywają niemal identyczne partie i sporo w tym szczerości, lekkości i chęci grania dla fanów, a nie dla kasy, co pozwala osiągnąć odpowiednie rezultaty, które nie da się inaczej ocenić jak bardzo dobre.

Album stary bo wydany w roku 2006, ale wciąż zachwyca, wciąż słucha się go przyjemnie, wciąż zapewnia rozrywkę na wysokim poziomie. DEMONLORD nigdy wcześniej ani potem nie osiągnął takiego poziomu. To właśnie tutaj udało im się stworzyć najlepsze utwory w historii swojej działalności, to właśnie tutaj udało im się zagrać w stylu GAMMA RAY i to bez większego wstydu dla nich samych. Jest to album power metalowy, który fani tego gatunku a także Kaia Hansena powinni znać.

Ocena: 8/10

MASTERSTROKE - Broken (2013)


4 lata trzeba było czekać na nowy album fińskiej formacji MASTERSTROKE, która została założona w 2002 roku, kapeli, która właśnie wydała swój 4 album, który został zatytułowany „Broken” . Nowy album ukazał się pod skrzydłem Dynamic Arts Records i umacnia pozycję zespołu w graniu muzyki z pogranicza nowoczesnego heavy metalu, gdzie słychać również wpływy melodyjnego death metalu granego w stylu IN FLAMES, a także wpływy power metalu czy też mocniejszych dźwięków pokroju NEVERMORE. Co można więcej napisać o samym albumie?

Skojarzenia i mieszanie patentów z różnych gatunków na pewno nie jest na nie korzyść albumu, wręcz przeciwnie, ma to swoje plusy. Wykorzystanie bardziej znanych, przypominających inne kapele patentów służy łatwości odbioru, a także atrakcyjności, zaś grzebanie w różnych gatunków dostarcza urozmaicenia. Nie ma mowy o totalnym kopiowaniu i przypisywaniu sobie czyjego sukcesu i MASTERSTROKE ani przez chwilę tego nie robi. Zespół wyrobił sobie markę i wciąż gdzieś uważany jest za jeden z istotniejszych zespołów, które grają nieco nowocześniejszy heavy metal i przesądziło o tym z pewnością, że kapela gra solidnie, na dobrym poziomie, a kompozycje w ich wykonaniu są bardzo przyjemne w odsłuchu. „Broken” to albumu, który nie da po sobie poznać jakiś niedociągnięć w sferze graficznej, brzmieniowej, czy aranżacyjnej. Jest to więc album, który jest przepełniony mocnym nowoczesnym brzmieniem, mocną sekcją rytmiczną, która odpowiada za dynamiczność albumu, masywnymi, ostrymi riffami, które są wgrywane Rauhala/ Kekoni, którzy stawiają na ciężar, nowoczesność, drapieżność, ale też i na melodyjność, choć ta jest w dalszej kolejności. To również album z wyrazistym wokalistą, który nie żałuje swoich strun głosowych i wie jak go wykorzystać, nawet śpiewając nieco bardziej stylem harsh. Zespół nie marnuje czasu na granie metalu słodkiego i kiczowatego, tutaj jest ciężar, mocna perkusja, zadziorny wokal i ostre, złowieszcze partie gitarowe, które sprawiają że poszczególne kompozycje wyróżniają się jeszcze czymś więcej poza ciekawą strukturą, czy melodyjnością.

Do jakich wniosków doprowadza materiał? Do tego, że album jest dość dynamiczny i pozbawiony wszelkich zbędnych zwolnień. Zaczyna się o dziwo akustycznym intrem, które i tak przeradza się w coś szybszego, agresywniejszego. Mimo pewnych nie dociągnięć „The Eye” to solidny heavy metal, gdzie krzyżuje się coś z melodyjnego death metalu i nowoczesnego heavy metalu. Zespół niczym PERSUADER wykorzystuje melodyjność klawiszy, do stworzenia odpowiedniej lekkości i chwytliwości, sprawienia by utwór być ciężki, ale zarazem melodyjny i taki jest „I condemnYou”, czy też „Seed Of Chaos”.Więcej rytmiczności wdziera się w mroczny, brutalny „Broken”, zaś w „Crawl” zespół stara się podkreślić dynamikę oraz lekkość, co zostało osiągnięte z dość dobrym efektem. Bardziej rozbudowaną formą i nieco bardziej stonowany charakter, to coś co wyróżnia wolniejszy „Reborn In Flames”, zaś zamykający album „Before The End” ma sporo power metalowych wtrąceń. Czyli jest szybko i do przodu, jest mrok, trochę agresji i jest melodyjność, tak więc nie ma mowy o nudzie.

MASTERSTROKE to doświadczona kapela, która nie miała problemu nagrać solidny album z nowoczesnym heavy metalem, gdzie jest coś z melodyjnego death metalu czy progresywnego grania. „Broken” to kolejny udany krążek tej formacji na przestrzeni 10 lat działalności. To wydawnictwo spełnia wszelkie kryteria udanej płyty, która może zachwycić dynamiką, melodyjnością, czy starannym wykonaniem. Jeżeli szuka się nowoczesnego brzmienia, nieco agresji, a także wszelkich innych smaczków, które łączą w sobie power,heavy czy melodic death metal to nowy album fińskiej formacji z pewnością wam się spodoba.

Ocena: 7/10

czwartek, 31 stycznia 2013

ENFORCER - Death By Fire (2013)


Czy żeby mówić o arcydziele, trzeba mieć do czynienia z płytą oryginalną, pozbawioną wtórności, wpływową, która wyznacza nowe trendy? Czy może jednak można nazwać arcydziełem płytę, wtórną, jednak perfekcyjną, płytę która pod względem wykonania czy też pomysłowości wyprzedza o kilka klas inne płyty w danym gatunku? W obu przypadkach można śmiało mówić o arcydziele, bo w obu przypadkach wytrzyma dana płyta próbę czasu, zostanie na dłużej w pamięci niż jeden sezon. W przypadku płyty wtórnej, która w tym roku zasługuje na to miano jest bez wątpienia ... ENFORCER. Sam jestem w szoku to co piszę, bo ta szwedzka kapela, która została założona w 2004 roku początkowo jako jedno osobowy projekt Olofa Wikstranda nie powaliła mnie wcześniej na kolana. Zarówno debiutancki album „Into The Night” jak „Diamonds” to bardzo dobre albumy, ale jednak brakowało im czynnika geniusza, argumentów przemawiających za tym, żeby nazwać je mianem arcydzieła. Choć w kapeli drzemał potencjał, to jednak nie był w pełni wykorzystany, a ja nieco ostudziłem zapał względem tej kapeli, może cierpliwość mi się skończyła, a może miałem wrażenie że dostaje to samo tylko odgrzane nieco inaczej. Jednak ciekawość w przypadku nowego albumu „Death By Fire” wzięła górę nad innymi uczuciami. Po przesłuchaniu zaś pojawiło się uczucie zaskoczenia, euforii, nie poskromionej radości i chęć zapętlenia tego albumu z kilka razy. Rzadkie uczucia, która ujawniają się tylko przy znakomitych albumach i takim z pewnością jest nowy album szwedów. W jaki sposób im się udało wywołać takie pozytywne uczucia u mnie, mimo tego że mam też swoje wymagania, oczekiwania? Jak młodej kapeli udało się nagrać taki perfekcyjny album?

Sztuka tkwi w tym jak wykorzystać oklepane motywy, jak czerpać z muzyki lat 80 tak żeby nie było mowy o totalnym kopiowaniu, a jednocześnie oddać to co najlepsze w heavy/ speed metalu z kręgu AGENT STEEL, EXCITER czy też ANVIL, by zagrać w starym stylu, a jednocześnie zaskoczyć słuchacza. ENFORCER ta sztuka wychodzi na nowym albumie naprawdę perfekcyjnie. Niby wszystko brzmi znajomo, jest sporo nawiązań do starych kapel typu IRON MAIDEN, MOTORHEAD, AGENT STEEL czy EXCITER, niby jest wtórny charakter, mało oryginalności, czy też odkrywania nowych rejonów muzycznych przez zespół, ale ENFORCER jako przedstawiciel fali młodych zespołów, które sięgają po patenty z lat 80, ma inną misją aniżeli oryginalność, a mianowicie ożywienie heavy/speed metalu znanego z lat 80, który nieco został okryty kurzem. Zespół podobnie jak STEELWING czy WHITE WIZZARD stara się przenieść słuchacza do lat 80 i zapewnić prawdziwą rozrywkę, szaleństwo do białego rana, prawdziwą ucztę muzyczną. By mówić o płycie oddającej w pełni charakter albumu z lat 80 zadbano o każdy szczegół, począwszy od klimatycznej, skromnej okładki, kończąc na mocnym, takim soczystym, zadziornym brzmieniu czy też lekkich, prostych, energicznych kompozycjach. Nie da się ukryć, że ten ostatni szczegół odegrał kluczową rolę i słychać tutaj wyraźnie starą szkołę grania heavy/speed metalu, czyli szybko i do przodu, ale z głową i sercem. Zespół w każdej kompozycji podkreśla lekkość grania, przebojowość, dynamikę, dobre wyszkolenie techniczne i to że dla nich liczy się muzyka i zaspokojenie żądz słuchaczy i fanów heavy/speed metalu. Gdyby nie duet gitarzystów Wikstrand/Tholl to nie wiem czy kompozycje były by takie perfekcyjne, czy album uzyskałby miano arcydzieła, czy kompozycje były takie znakomite? Nie ma co gdybać, tylko trzeba posłuchać i dać się rozkoszować tym szybkim, energicznym partią, które są takie szczere, lekkie, bez chrzty silenia się czy udawania, do tego finezja i szaleństwo. Dawno nie słyszałem takiej gitarowej jazdy bez trzymanki. To wszystko jednak świetnie pasuje do europejskiej sekcji rytmicznej, która przesiąknięta jest brytyjskim wydźwiękiem czy też specyficzny wokal Olofa, który przypomina mi bardziej amerykańską scenę, ale ma potencjał chłopaka i potrafi przyprawić o dreszcze zarówno śpiewając w górnych rejestrach czy też w niższych i do tego dysponuje intrygującą manierą. Brzmi to wszystko jakby faktycznie zostało żywcem wyjęte z lat 80. Nawet kompozycje brzmią jak z lat 80.

Charakterystyczne otwarcie albumu intrem w postaci „Bell Of Hades”, które niczego nie zdradza i jeszcze bardziej zwiększa ciekawość słuchacza. No i oczywiste, że dalej musi być dynamicznie, jednak liczba killerów, dawka szybkości przerosła wszelkie moje oczekiwania. „Death Riders In The Night” to kawałek zagrany w starym dobrym stylu,z prostym, energicznym riffem opartej na motoryce MOTORHEAD i specyfice JUDAS PRIEST. Szybko, prosto, bez zbędnego silenia się, wydłużania utworu i bez kombinowania to dobra recepta na killera, ale tutaj wszelkie granice zostają przekroczone. Nie zapomniano tutaj o melodyjnych partiach gitarowych czy przebojowym refrenie no i szkoda że mało kto gra tak heavy/speed metal, z naciskiem na to drugie. Zespół obrał taktykę: szybko, energicznie, melodyjne, zwięźle i do przodu. Cały materiał trwa około 35 minut, więc nie ma mowy o przynudzaniu, smęceniu i nie potrzebnym wydłużeniu. Kawałki lecą z niezwykłą szybkością, a mimo to dostarczają sporo emocji. „Run For Your Life” nie ustępuje niczym poprzedniemu utworowi, a jedynie podkreśla dynamikę albumu oraz wysoki poziom muzyków. Znów ostry, prosty, energiczny motyw, ostra praca gitar, chwytliwy refren i pojedynki na solówki, sprawdzony sposób na stworzenie killera. Nie ma mowy o zwolnieniu i wciskaniu romantycznej ballady, bo „Mesmerized By Fire” to kolejny szybki, zwięzły kawałek, który również został uzbrojony w zapadający refren, czy też inne znane z wcześniejszych utworów elementy, choć tym razem można wyczuć więcej hard rocka w tym kawałku. Wykorzystywanie patentów IRON MAIDEN przyprawia mnie czasami o mdłości, ale nie w wykonaniu tego młodego zespołu i „Take me out of this Nightmare” jest właśnie utworem, gdzie dobrze zostaje wykorzystane dziedzictwo IRON MAIDEN i do tego chwytliwy refren nasuwający DOKKEN. Takie same skojarzenia mam w instrumentalnym „Crystal Suite”, który brzmi jak zaginiony track albumu „Killers” IRON MAIDEN. Utwór dobrze wyważony, lekki, rytmiczny i ukazujące umiejętności muzyków. Im bliżej końca tym większe napięcie i pojawia się nieco dłuższy kawałek w postaci „Sacrificed” który jest bardziej urozmaicony, w którym sporo się dzieje i pojawia się nawet nieco kilka zwolnień. W podobnej rozbudowanej formie utrzymany jest rytmiczny „Silent Hour: the Conjugation” a całość zamyka rozpędzony „Satan”, który najlepiej podsumowuje cały album.

Nie lada sztuką jest nagrać arcydzieło i to na bazie patentów oklepanych, znanych z innych zespołów, z lat 80, nie lada nagrać coś w starej konwencji na poziomie geniuszu/ arcydzieła, bo trzeba dysponować niezwykłą pomysłowością i biegłością w aranżacji. Słuchając tego albumu można stwierdzić że wygrała tutaj szczerość przekazu, chęć zadowolenia fanów i oddanie hołdu po raz kolejny dla heavy/speed metalu lat 80. ENFORCER rośnie w siłę i nagrywając takie arcydzieło umacnia tylko swoją pozycję i jest to obok SKULL FIST, STRIKER i STEELWING najlepszy band tworzący muzykę w stylu lat 80. Kandydat do płyty roku? Z pewnością tak, póki co zostaje pierwsze miejsce w podsumowaniu miesiąca stycznia. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

środa, 30 stycznia 2013

ALPHA TIGER - Beneath The Surface (2013)


Rynek muzyki metalowej ostatnim czasy jest zalewany przez płyty kapel, które starają się nawiązać do lat 80, czyli do złotego okresu dla metalu. Fala tych młodych, nowo założonych kapel pokroju STEELWING, ENFORCER czy WHITE WIZZARD nie ma końca. Do grona tych zespołów, które wykorzystują patenty z lat 80, kapel które starają się przenieść lata 80 do czasów współczesnych, kapel które czerpią garściami z IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST czy HELLOWEEN trzeba zaliczyć oczywiście niemiecki zespół o nazwie ALPHA TIGER. Tutaj też nie ma mowy o innym stylu niż heavy/power metal z elementami speed metalu zakorzenionego w latach 80. Kapela, która została założona w 2011 roku i ma za sobą debiutancki album właśnie nie dawno wydała nowy album, który nosi tytuł „Beneath The Surface” i każdy fan melodyjnego grania, wielkich zespołów, który miały wpływ na scenę metalową, każdy fan heavy/power metalu lat 80, fan takich zespołów jak IRON MAIDEN, FATES WARNING, JUDAS PRIEST, HELLOWEEN powinien zapoznać się z tym wydawnictwem.

Od takich zespołów jak ALPHA TIGER nie wymaga się oryginalności, lecz zgrabnych kompozycji, w których dominować będą proste i chwytliwe melodie, zapadające refreny. Ten kto oczekuje technicznego grania i ambitnych melodii ten będzie rozczarowany, bo misja tego młodego zespołu jest zupełnie inna. Oni starają się nas przenieść w czasie, do lat 80, starają się połączyć to co najlepsze z tamtego okresu czyli amerykański speed metal z europejskim power metalem i heavy metalem, a także z NWOBHM. Dla lepszego efektu mamy tutaj odpowiednie brzmienie, takie dynamiczne, nieco zadziorne, mamy klimatyczną i narysowaną ręcznie okładkę. Dlatego mamy specyficznego wokalistę Stephana Dietricha, który brzmi jak młody Micheal Kiske, głównie za sprawą specyficznej maniery, śpiewania w niskich rejestrach czy też wyciągania górek. Może nie ma takiej techniki co były wokalista HELLOWEEN, jednak potrafi przykuć uwagę słuchacza, potrafi uczynić każdy utwór miły dla ucha. Muzyka tego zespołu na tym albumie jest szczera, prosto z serca, stworzona na poziomie i w stylu płyt z lat 80, tak więc można być spokojnym co do zawartości, co do tego że płyta jest melodyjna, energiczna i przebojowa. Skoro zespół gra wtórnie i opiera swój styl na oklepanych motywach to dlaczego nowy album tej formacji jest taki bardzo dobry, dlaczego jest wart naszej uwagi? Wokal to może jest i powód, ale nie tak silny jak praca gitarzystów Backasch/Langforth. To właśnie dzięki ich zapałowi, pomysłowości, technice, lekkości, dzięki wygrywaniu energicznych, finezyjnych, takich w starym stylu riffów czy solówek ten album zyskuje na atrakcyjności, to właśnie dzięki tym dwóm muzykom album jest przebojowy i melodyjny. Może i nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak jest bardzo dobre wykonanie i nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Mamy instrumentalny popis umiejętności gitarzystów w krótkim, zwięzłym intrze, mamy szybki, pełen energii power metal, przesiąkniętym speed metalem czego dowodem jest żywiołowy „The Alliance” , czy ostrzejszy „From Outer Space” w którym przeplatające się pojedynki na solówki przypominają stare utwory HELLOWEEN. Nie sposób też nie zwrócić uwagę na piękny balladowy wstęp do „ Waiting For A Sign” w którym dominuje wolniejsze tempo, czy też heavy metalowy charakter. W dalszej kolejności mamy tytułowy „Beneath The Surface” czyli utwór gdzie spotyka się power metal i europejski heavy metal. Po raz kolejny mamy do czynienia z lekkim, dynamicznym i przebojowym kawałkiem, który sprawia że czas leci znacznie szybciej, a w głowie przelatują znane marki z dziedziny muzyki metalowej. Melodyjność i konstrukcja godna IRON MAIDEN daje o sobie znać w rytmicznym „Along The Rising Sun” , zaś true heavy metalowe granie z pogranicza MANOWAR z dozą CRYSTAL VIPER można uświadczyć w rozbudowanym „Eden Lies In Ruins”. Nie wiem czy udanym pomysłem robić dwu minutowy wstęp do „Rain” zwłaszcza że ten balladowy charakter nijak ma się do tego dynamicznego, szybkiego, melodyjnego w dalszej części. Na szczęście utwór jest żywiołowy, lekki i bardzo dobrze zaaranżowany, tak więc nie ma mowy o jakimś wypełniaczu. Za dużo kombinowania i rozciągania w czasie i to tak nieco na siłę można usłyszeć w rozbudowanym „Crescent Moon”, ale patenty i melodyjność ala IRON MAIDEN sprawia, że utwór nie brzmi tak tragicznie, jak mogłoby się wydawać. Urozmaicenie z pewnością zapewnia tutaj na tym albumie również zamykający album, a mianowicie „We Came From the Gutter” który jest bardziej stonowany, momentami nieco hard rockowy.

O ile debiutancki album był dobry i tylko solidny, o tyle drugi album jest z pewnością bardziej dopracowany, bardziej dojrzały, bardziej przebojowy i nawet wykonanie poszczególnych utworów jest ciekawsze niż to z poprzedniego albumu. APLHA TIGER nagrał bardzo udany album, który przypadnie fanom lat 80, fanom starych i zasłużonych kapel, a także fanom dynamicznego i melodyjnego heavy/power metalu z elementami speed metalu. „Beneath The surface” to album, który nikomu nie powinien umknąć w tym roku.

Ocena: 8/10

ECLIPSE PROPHECY - Days Of Judgement (2013)


Montreal to właśnie stamtąd pochodzi młody zespół o nazwie ECLIPSE PROPHECY. To właśnie tam w roku 2003 została założona formacja jeszcze pierwotnie pod nazwą ECLIPSE w celu grania progresywnego power metalu z elementami symfonicznego metalu. Nazwa, która dzisiaj funkcjonuje w zespole, została wprowadzona w 2009 roku i trzeba przyznać, że działa przyciągająco. Co przyniosło zespołowi rozgłos? Z pewnością nagranie w 2011 r nagrali cover utworu BLIND GUARDIAN, a mianowicie „Bard Songs – In The Forest”, a także dzielenie sceny z takimi kapelami jak EPICA, GAMMA RAY, czy STRATOVARIUS. W grudniu 2013 drogą internetową ukazał się debiutancki album „Days Of Judgement”, który na początku lutego ukaże się w wersji fizycznej. Jaki styl zespół prezentuje na swoim debiutanckim albumie? Z kogo czerpie najwięcej? Czy mamy do czynienia z albumem, który warto znać?

Zespół z pewnością nie kryje swoich inspiracji i można tutaj usłyszeć nieco HELLOWEEN, RHAPSODY OF FIRE, VANDEN PALS, czy SYMPHONY X. Choć mimo wszystko kanadyjski zespół stworzył swój własny styl, który łączy w sobie cechy amerykańskiego power metalu spod znaku ICED EARTH z europejskim symfonicznym power metal typu RHAPSODY. Jest w tym wszystkim progresywność, ale nie taka która psuje cały efekt, która dostarcza wiele pokręconych motywów, które utrudniają odbiór. Tutaj jest to w miarę dobrze wyważone, choć też nie można mówić o doskonałości, bo jest kilka nie dociągnięć w postaci rutyny, jednostajności, nieco amatorszczyzny w wykonaniu, bo słychać jak duet gitarzystów Machado/Mc gregor dobrze sobie radzą w wygrywaniu dynamicznych, energicznych i bardzo melodyjnych partii i na swój sposób zróżnicowanych, to jednak trzeba mieć na uwadze, że daleko im do najlepszych gitarzystów, a ich styl jest dobry i solidny. Może ich styl grania jest wtórny i oklepany, ale napędza ten album i stanowi jedno z tych głównych atrakcji. Gorzej może jest z wokalistą Mc gregorem, który ma dobre momenty, kiedy śpiewa podniośle, kiedy wchodzi w górne rejestry, ale momentami irytuje, kiedy stara się śpiewa ostrzej, ale ostatecznie trzeba przyznać, że pasuje do tej całej warstwy instrumentalnej. Można wyłapać pewne niedociągnięcia, jednak w przypadku tej płyty dominują pozytywne odczucia i zaczynają się od takich pierdół jak okładka, która ma klimat i przykuwa uwagę. Zrobiona w takim starym stylu, bez zapuszczania się w grafikę komputerową. Pozytywne emocje wzbudza również brzmienie, które przybliża nas do amerykańskiej sceny metalowej i przypomina mi się ostatni album RAVAGE „End Of Tommorow” i tutaj jest sporo cech wspólnych. Jest ostrość, zadziorność, ale też lekki brud, a to wszystko tylko podkreśla partie gitarowe i całą resztę.

Jednak ani brzmienie, ani okładka nie mają mocy oddziaływania na słuchacza, tylko materiał, kompozycje, które tworzą ów album. Muszę przyznać, że w przypadku tego wydawnictwa poszczególne utwory same się bronią, same potrafią wywrzeć na słuchaczu wrażenie i wiem to po sobie. Może to wszystko brzmi wtórnie i mało oryginalnie, jednak nie można odmówić im melodyjności, klimatu, przebojowości. Materiał dobrze się prezentuje, a to dlatego że dominują tutaj szybkie power metalowe kompozycje jak „Under Shadows Veil” , „Throught the Storm” czy „Inferno”. To właśnie w tych utworach wyraźnie słychać, że zespół stara się łączyć zarówno epickość, rycerski wydźwięk z power metalem i progresywnością. Te kompozycje oparte są na szybkiej sekcji rytmicznej, która na tej płycie wypada bardzo dobrze, na ostrym riffie i melodyjnych klawiszach, które tworzą odpowiedni klimat. Przebojowy charakter wynika przede wszystkim z melodyjności partii gitarowych i podniosłych, zapadających w głowie refrenów. Więcej progresywności i wolniejszych momentów pojawia się w „Circle Of Torments”, więcej podniosłości w rytmicznym „Labirynth of Sanity”. Nie można narzekać na brak urozmaicenia, bo przecież pojawia się epickie, podniosłe intro „Animus Ara”, czy też rozbudowany „The shatterred Mirror” w który pojawia się wiele urozmaicenia i i ciekawych smaczków jak choćby mroczniejszy, brutalniejszy wokal. Z kolei najwolniejszą i najspokojniejszą kompozycją na płycie jest ballada „Legions Of The Cross” i jest to z pewnością słabszy moment na płycie, ale to było do przewidzenia, bo dzisiaj naprawdę ciężko o dobrą balladę. Do grona najlepszych utworów zaliczam rozpędzony „A Dying World” czy ostrzejszy „Days Of Judgement”, które pokazują że zespół potrafi grać też nieco ostrzej.

Jeżeli ktoś lubi mocne power metalowe granie z elementami symfonicznymi, progresywnymi, jeżeli ktoś ceni sobie melodyjność, dynamiczność, czy też przebojowość, to nie może pominąć tego wydawnictwa. Solidny album, który zadowoli fanów takich kapel jak SYMPHONY X, ADAGIO czy RHAPSODY OF FIRE, ale nie tylko, bo każdy znajdzie coś tutaj dla siebie. Jeden z ciekawszych tegorocznych debiutów na dzień dzisiejszy.

Ocena: 8/10

wtorek, 29 stycznia 2013

ENVINYA - Inner Silence (2013)


Niemiecki kraj wydał na świat kolejny zespół metalowy, który w tym roku zadebiutował swoim pierwszym albumem, a tym zespołem jest ENVINYA. Nazwa dość mroczna i tajemnicza, jednak przykuwa uwagę i intryguje, co z pewnością jest mocną stroną tego zespołu. Jednak podobnie podziałała na mnie okładka debiutanckiego albumu „Inner Silence”, która ma swój klimat, może nieco mroczny, może nieco tajemniczy, ale jednak również działa przyciągającą. Na tym jednak kapela nie poprzestała i „Inner Silence” jest godzien swojej okładki oraz tajemniczej nazwy kapeli. Na ile jest to dobry album, jakie cechy wykazuje, na co warto zwrócić uwagę? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w dalszej części recenzji.

Ta młoda kapela została założona w 2006 roku i może się pochwalić kilkoma sukcesami w okresie swojej dotychczasowej kariery, a mianowicie dwa razy zdobyła nagrodę „Dutscher Rock Band und Pop Preis 2010”, co też może podziałać zachęcającą na potencjalnego słuchacza, który będzie ciekawy za co ta kapela zdobyła nagrodę. Słuchając debiutanckiego albumu dość szybko można zrozumieć, że jest to solidny album, który można słuchać bez większego zażenowania, bez marudzenia, bo mamy tutaj wszystko co powinien mieć album z kategorii melodyjnego metalu, a więc energiczne riffy, mocną sekcję rytmiczną, która nadaje utworom dynamiki, mocy, pomysłowe, a przede wszystkim proste i zapadające w pamięci kompozycje, urozmaicenie w zakresie materiału, melodyjne solówki i wyróżniający się kobiecy wokal, który nasuwa kapele EVANESCENSE. Może wokalistka śpiewa nieco młodzieżowa, jednak muszę przyznać, że pasuje to do całości, do całej warstwy instrumentalnej, która jest energiczna, żywiołowa, zadziorna, a przede wszystkim melodyjna. Może i wszystkie motywy gitarowe są wtórne, może gitarzyści nie są mistrzami gitary, może ich partie są proste, pozbawione jakiegoś urozmaicenia, jakiegoś powiewu świeżości, to jednak są zagrane z dopracowaniem i wszystko trzyma solidny poziom. Niczego więcej od debiutantów nie można wymagać, jak solidnego materiału, który trafia do słuchaczy.

Od pierwszych minut zespół dostarcza słuchaczowi mocnych wrażeń za sprawą otwieracza „Faceless”, który łączy motorykę power metalową z elementami nowoczesnego melodyjnego metalu. Dobrze zostały dopasowane klawisze do tego ostrego, energicznego riffu i wszystko brzmi naprawdę dobrze i utwór zapada w pamięci, co już jest sukcesem. Zespół radzi sobie z cięższym graniem, z mroczniejszym klimatem czego dowodem jest „Forlorn”, czy też z szybszym graniem jak to w melodyjnym „In My Hands”. Ktoś powie że to dość kiczowate granie, z nieco dyskotekowymi klawiszami, a jednak ma to swój urok i słucha się tego całkiem fajnie. Nieco progresywności i gotyckiego metalu uświadczymy w „Swallow”. Pierwszym chybionym pomysłem jest tutaj komercyjny „Mirror Soul”, który nie brzmi tak atrakcyjnie jak te wcześniejsze kompozycje. Najbardziej rozbudowaną kompozycją na albumie jest tutaj „Too Late” z pewnymi zacięciami symfonicznego metalu czy też progresywnego. Ma swoje plusy, jak melodyjność, ale też minusy jak silenie się, rozciągnięcie w czasie i przynudzanie w niektórych momentach. „Beyond The Dark” czy zamykający płytę „Demoralized” to przykłady przebojów, które potrafi zapaść w pamięci już przy pierwszym kontakcie i w takiej formule zespół wypada naprawdę dobrze.


Nie ma mowy o geniuszu muzycznym, o znakomitym debiucie, o zespole, który ma potencjał na bycie jednym z najlepszych młodych zespołów metalowych, ale nie można odmówić ENVINYA solidności, melodyjności, dobrego przygotowania i wykonania utworów i skłamałbym jak bym napisał, że album był nudny i trudny w słuchaniu. Solidny album metalowy, który cechuje się melodyjnością i prostotą. „Inner Silence” to płyta którą można śmiało posłuchać, jednak po roku mało kto będzie pamiętał o nich.

Ocena: 6/10