środa, 22 kwietnia 2015

SAINT - Broad is the Gate (2014)

Najlepsze lata amerykański Saint ma za sobą. Tak powie każdy fan tej kapeli, która zaczęła karierę w 1981r. Nagrali w latach 80 dwa solidne krążki, potem odrodzili się w 2004r i do dziś dostarczają nam nowych kompozycji i prawdziwego heavy metalu, który oczywiście jest lustrzanym odbiciem tego co niegdyś ten zespół grał. Nagrali w sumie 8 albumów, z czego ostatnim jest „Broad Is The gate”. Co ciekawe jest to ich jeden z najlepszych wydawnictw ostatnich lat. Nie chodzi tylko, że znakomicie odzwierciedlono lata 80, ten klimat, tą prostotę, ale również o przemyślane kompozycje.

Niby nowy album, ale ma się wrażenie że czas dla Saint dawno już się zatrzymał. Zespół nie zmienia nic w swoim stylu i dalej mamy prosty heavy metal wzorowany na Judas Priest z czasów „British steel”, ale jest też nutka hard rocka spod znaku Scorpions. Wpływy tej drugiej kapeli słychać dość wyraźnie w energicznym „We All Stand”. Gitarzysta Jerry Johnson najwidoczniej przypomniał sobie stare dobre czasy. Słychać, że gra prosto, z werwą i lekkością, bez zbędnego męczenia się z jakimiś dziwnymi riffami. W przytoczonym przeze mnie utworze te cechy znakomicie wybrzmiewają. Płyta jest bardzo zwarta i treściwa, w końcu całość trwa trochę ponad półgodziny, co tylko jeszcze bardziej pozwala nam identyfikować się z tamtymi latami. Na nowym albumie można właściwie odnieść wrażenie, że Saint odżył i przeżywa drugą młodość. Właściwie spora w tym zasługa nowego wokalisty tj. Briana Phyla Milelra, który przypomina wokal Blakiego Lawlessa z Wasp, co tylko podkreśla ile tutaj nawiązań do klasycznego heavy metalu z lat 80. W tonacji Wasp czy Judas Priest jest utrzymany choćby nieco stonowany „Hero”. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto, co wskazuje bardziej hard rockowy „Demon Pill”, gdzie można doszukać się wpływów starego Motorhead. Więcej urozmaicenia i zmian tempa uświadczymy w „We Will Fight” i tutaj zaczyna się wręcz epicko, potem utwór nabiera bardziej hard rockowego charakteru. By taki album zapadł choć trochę w pamięci i zapewnił nam niezłą rozrywkę to musi mieć jakieś hity. Tych tutaj oczywiście nie brakuje, wystarczy zapuścić melodyjny „Who You Are” czy energiczny „Reach The Sky”. Słabiej nieco wypada instrumentalny „Metal Cross” i spokojniejszy „Never Same”, w którym mamy ciekawy motyw symfoniczny. Nie zmienia to jednak fakty, że materiał na nowym albumie jest solidny, no i bardzo treściwy.

W skrócie Saint nagrał krążek stylistycznie utrzymany w latach 80, dając nam motywy wyjęte z twórczości Judas Priest czy Wasp, co bardzo cieszy. Płyta nie jest zbyt długa ani nużąca, nie brakuje hitów, czy elementów zaskoczenia. No Saint jest formie i z pewnością jeszcze nagrają nie jeden album i oby był tak udany jak ten tutaj recenzowany. Polecam.

Ocena: 6.5/10

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

FACESHIFT - All crumbles Down (2015)

Jedną z ciekawszych kapel młodego pokolenia jest bez wątpienia szwedzki Faceshift. Wyrózniają się na tle innych kapel heavy metalowych, ponieważ starają się zaskoczyć stylem, wykonaniem, zbadać nowe rejony muzyczne i stworzyć coś świeżego. Grają od 2005 roku, nagrali przyzwoity debiut „Reconcile” i potem przez długi czas milczeli. Teraz po 8 latach powracają z nowym albumem „All Crumbles Down”.

Zresztą wystarczy spojrzeć na ponurą i nieco psychodeliczną okładkę by pojąć, że zespół stara się tworzyć nowoczesny heavy metal. Tak też jest i nie brakuje tutaj ostrych riffów, popisów gitarowych w wykonaniu Tervainena/Bertillsona. Ma być nowocześnie, agresywnie i mrocznie. Melodie są tutaj na dalszym planie. Z jaką muzyką przyjdzie się nam zmierzyć? Nowoczesny heavy metal to tylko przewodni gatunek, bo tutaj są odesłania też do innych pod gatunków. Znajdziemy coś z progresywnego metalu,coś z thrash metalu, hard rocka, a nawet death metalu. Są momenty że partie gitarowe nabierają bluesowego dźwięku, a całość staje się bardziej melodyjna i nacechowana harmonią. Tak jak różnorodne są tutaj wpływy, tak różnorodny jest materiał. W muzyce szwedów słychać wpływy Dio, Kamelot, Pantery, Alice in Chains, Symphony X, czy Soilwork. Gdy słucham nowej płyty, to odnoszę wrażenie, że tak powinien brzmieć ostatni album Adrenalina Mob. Płytę otwiera „Betrayed” mroczny kawałek o nieco industrialnym wydźwięku, w którym jest mrok, nowoczesność, brutalność, a także mieszanka alternatywnego i progresywnego metalu. Nie jest to coś co trafia w mój gust, ale kawałek jest solidny. Bardziej odpowiada mi thrash/death metalowy „The Lie”, gdzie zespół pokazuje pazur i przykład jak można ciekawie zagrać nowoczesny metal. Tutaj też niezły popis daje wokalista Tino i muszę przyznać, że zapada w pamięci. W „Pieces” mamy bardziej hard rockowe oblicze zespołu i tutaj też można posłuchać, jak zespół jest wyszkolony technicznie. Mocniejszy „A New Beginning” to utwór, który nieco przypomina mi twórczość Lions Share. Z najciekawszych utworów trzeba wymienić nieco doom metalowy „Someone to be”, melodyjny „Of Dignity and Shame”. Nie wszystko brzmi tak jak powinno, co słychać w niedopracowanym „Awaken” czy rockowy „Stand Alone”. Fani Nickeblack docenią pewnie zamykający album „All Crumbles Down”.

Podsumowując mamy do czynienia z ciekawą mieszanką nowoczesnego, brutalnego metalu z progresywnym rockiem i innymi gatunkami. Jednak czego brakuje tutaj to z pewnością wyrównanego poziomu, bardziej zapadających w pamięć kompozycji. Fani nowoczesnego grania powinni obczaić drugi album Faceshift.

Ocena: 5.5/10

niedziela, 19 kwietnia 2015

FREEDOM CALL - 666 weeks beyond Eternity (2015)



Wiele zespołów co raz częściej bawi się w ponowne wydawanie swoich najlepszych wydawnictw. Moda ma na celu oczywiście zarobieniu dodatkowych pieniędzy na fanach i jednocześnie  dać możliwość nabycia albumu, którego kopie dawno się wyczerpały.  Taki zabieg jest często spotykany w dzisiejszych czasach. Freedom Call też postanowił ponownie wydać swój najlepszy krążek czyli „Eternity”.  Na szczęście tym razem obeszło się bez nagrywania od nowa tego wydawnictwa i psucia czegoś co nie wymaga poprawki.  Postawiono na bogatszą wersję tego albumu. Dodano  kilka bonusów w postaci  wersji koncertowych utworów z tej płyty, bonusów z albumu „Land of the Crimson Dawn z 2012r no i zupełnie nowy kawałek. Całość zatytułowano „666 weeks Beyond Eternity”.  To okazało się całkiem udanym pomysłem, bo album sam w sobie jest perfekcyjny i nie wymaga poprawek, a wzbogacenie go różnymi takimi bonusami jest tylko miłym dodatkiem. 

13 lat ma już „Eterity” a mimo tego czasu jest to wciąż dzieło kompletne i jeden z najbardziej cenionych albumów Power metalowych. Jest energia, radosny wydźwięk, ciekawe przejścia, dopracowane aranżacje, jednak największym atutem tej płyty to jej przebojowość. Fani Gamma Ray czy starego Helloween powinni znać ten album i docenić jego wartość. Płyta bardzo przypomina stylistycznie te zespoły i słychać  że Daniel Zimmermann sporo wyniósł z Gamma Ray. Sprawił, że Freedom Call na tym albumie brzmi dojrzale,  jest agresywniejszy i co ważniejsze rozwinął skrzydła względem dwóch poprzednich albumów. Udało się to zrobić bez porzucania swoich wartości, tożsamości, pozostając wciąż zespołem grającym radosny Power metal. Mimo tego, że odszedł Sasha Gerstner, który potem zasilił Helloween, to jednak Cedric Dupont . Szybko odnalazł się w Freedom Call i co ciekawe jego popisy z Chrisem są tutaj. Pełne lekkości, finezji i potrafią porwać słuchacza w prawdziwy wir Power metalu. Podniosłe chórki to też kolejny atut tej płyty i tutaj za ten aspekt odpowiadał choćby Tobias Sammet czy Oliver Hartmann.  Soczyste brzmienie, takie nieco w stylu Gamma Ray to kolejna mocna rzecz, która sprawia że album jest perfekcyjny i najlepszy w dorobku Niemców.  Nowa wersja składa się z dwóch płyt. Pierwsza to ten znany nam wszystkim album z nieco zmienioną tracklistą pod względem kolejności. Druga to owe bonusy i ten zupełnie nowy utwór. Skupmy się najpierw na pierwszej płycie, bo to jest w końcu prawdziwe arcydzieło.  Tym razem całość otwiera instrumentalny „The Spell” co jest słusznym wyborem.  Potem  szybko atakuje nas pierwsza petarda na tej płycie czyli „The eyes of the World”.  To utwór, który oddaje w pełni styl grupy. Te charakterystyczne melodie, które nie da się pomylić z żadnym innym zespołem i radosne podejście.  Sam ostrzejszy riff już na myśl przywołuje oczywiście Gamma Ray, co jest największą zaletą nie tylko zaletą tego kawałka, ale i całej płyty.  Flying High” brzmi jak nieco mieszanka Gaia Epicus, Hammerfall i Gamma Ray. To kolejny hit i Power metalowa petarda.  Tutaj znakomicie prezentuje swój talent Daniel Zimmermann, który urozmaica kawałek swoimi partiami i nadaje odpowiedniej dynamiki.  Island of Dreams” to kolejny szybki utwór na płycie i znów wyróżnia go niezwykle chwytliwa melodia.  Ten aspekt został dopracowany i właściwie każda melodia jest  zapadająca w pamięci i ukazująca piękno Power metalu.  Marszowy, nieco bardziej epicki „Bleeding Heart” ukazuje to że zespół potrafi zaskoczyć i urozmaicić materiał.  Nieco słabszy może się wydawać „Flame In the night”, który  jest nieco progresywny i bardziej pokręcony. Jednak  jest to też ciekawa kompozycja, która całkiem sporo wnosi do tego wydawnictwa.  Wielkim hitem z tej płyty jest utrzymany w stylu Gamma Ray czy Edguy „Metal Invasion”, który jest tym co fani Power metalu kochają.  Również pozytywne emocje wywołuje energiczny „Ages of Power”, który zaskakuje pomysłowym riffem i Helloweenowym klimatem.  Jest jeszcze klimatyczna ballada „Turn back The Time”, mocno zakorzeniony w stylu Kaia Hansena „Warriors” i największy hit zespołu czyli „Land of The Light”. Druga płyta to w sumie nic tylko bonusy, gdzie głównym daniem jest nowy kawałek zatytułowany „666 weeks Beyond eternity”, który pasuje do tego wydawnictwa i to bardzo. Dalej mamy koncertowe wersje kawałków z Eternity i  utwory Freedom Call zagrane przez Neonfly czy Powerworld.  Tak więc jest to bogata wersja „Eternity”.

Nie ma cie w swojej kolekcji jeszcze najlepszego albumu Freedom Call? Cóż zespół wychodzi naprzeciw waszym potrzebom i wydaje ponownie ten album, tylko że w bogatszej wersji z bonusami. Bardzo udane wznowieniem tego klasyka, który jest kultowym dziełem w kategorii Power metalu i szczytowe osiągnięcie Freedom Call. Polecam

Ocena: 10/10

sobota, 18 kwietnia 2015

REAPERS REVENGE -Wall of Fear and Darkness (2014)

Na rynku muzycznym pojawił się kolejny młody zespół, a jest nim Reapers Revenge. Niemiecki band, który powstał w 2013 r z myślą grania prostego heavy metalu, który mocno jest zbliżony do stylu Iron Fire, czy Nocturnal Rites i innych tego typu zespołów. Debiutancki album „ Wall of Fear and Darkness” to zbiór utworów zbudowanych na znanych motywach, na przetartych schematach i znanych nam gdzieś z innych zespołów melodiach. Można powiedzieć, że to monotonne i wtórne, a wszystko wskazuje na dzieło, które należy zignorować. Jednak nie działajmy zbyt pochopnie. Niemiecka formacja wie jak się bawić, wie jak grać heavy metal z radością i ukazać przy tym trochę własnego zapału. Taki prosty „Dawn of New day” przypomina mieszankę Hammerfall i Bloodbound i jest to solidny heavy metal. Zespół wie jak podejść słuchacza, kładąc nacisk na melodie. Niby nic nowego,ale słucha się tego przyjemnie. W momencie kiedy zespół zwalnia i stawia na stonowane tempo i ponury klimat jak w „Anthony” to ujawniają się wszelkie wady. Nawet brzmienie traci na swojej wartości. Na płycie oczywiście są i ciekawe momenty co potwierdza chwytliwy „Indoctrination” . Marszowy „In Chains” też zapada w pamięci i stawia zespół w dobrym świetle i nie psuję tego nawet wokal Christiana, który momentami irytuje. Głównie to wynika z brakuje odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Niedosyt jest również pod względem popisów gitarowych i chciałoby się usłyszeć więcej takich szarsz jak te zaprezentowane w zamykającym „Hellbound”. No niestety duet gitarzystów gra dość oszczędnie i daje nam poznać się z lepszej strony. Może zostawali to co najlepsze na drugi album? Oby tak było, bo jak nie to nie zwrócą na siebie uwagi i świat o nich zapomni.

Ocena: 5/10

czwartek, 16 kwietnia 2015

PYRAMAZE - Disciples of the Sun (2015)



Wielu osobom Pyramaze kojarzy się z osobą Matta Barlowa czy też Lance’a Kinga. Teraz ta duńska formacja ma nową twarz,  a jest nią Terje Haroy, który dołączył do zespołu w 2015r.  Od dłuższego czasu Pyramaze przeżywał kryzys, ale w końcu udało się wyjść i wydać nowy album w postaci „Disciples of The Sun”.  Z jednej strony typowy album tego zespołu, który zabiera nas do świata progresywnego Power metalu. Jednak można odnieść wrażenie, że zespół szukał nieco innych smaczków, różnych nowych, świeżych pomysłów. Dzięki czemu dostaliśmy ciekawe dzieło, które przypomina choćby dokonania Symphony X czy Kamelot. Brakuje może agresji, tego ognia, tej pewności co na poprzednich albumach. W zamian mamy nowoczesny metal podany w dość ciekawej formie, które ma przekonać tych którzy szukają czegoś bardziej oryginalnego. Tutaj Pyramaze wykazał się i nagrał materiał dość wymagający. To jest proste i chwytliwe granie, które od razu przemawia do słuchacza. Sporo tutaj połamanych dźwięków i  kontrowersyjnych aranżacji. Przez co płyta może nie trafić do każdego słuchacza.  Nowy wokalista z pewnością jest dobry technicznie, ale nie do końca mi pasuje do tego zespołu. Teraz jakoś za mało w tym wszystkim Pyramaze. Album wyróżnia się soczystym i solidnym brzmieniem. To jednak dzisiaj jest standard. Skupmy się zatem na samej muzyce.  Nieco symfoniczny „The Battle of paridas” to jeden z pierwszych mocnych uderzeń zespołu. Utwór ostry, progresywny , ale słucha się go naprawdę przyjemnie. Przypomina mi się nieco tegoroczny album Angry.  Tytułowy „Disciples of the Sun” to ukłon w stronę Masterplan, ale o dziwo jest to kompozycja melodyjna i łatwo zapadająca w pamięci.  Riff rodem z neoklasycznego Power metalu to atut „Back for More”, który pokazuje, że Pyramaze jest stać na dobre hity. „Fearless” to kompozycja również utrzymana w szybszym tempie i tutaj mamy taki nowoczesny Power metal. Nie potrzebne są kombinacje i udziwnienia jak w „Unveil czy zamykającym „Photgraph”.  Płyta jest dojrzała, jest świeże podejście do tematu progresywnego Power metalu. Sporo pomysłowych zagrywek gitarowych i innych smaczków, które sprawiają że płyta ma sporo atutów.  Może nie jest to najlepsze dzieło tej duńskiej formacji, ale  z pewnością pokazuje, że powrócili i wciąż wiedzą jak nagrać solidny materiał z kręgu progresywnego Power metalu. Płyta godna polecenia.

Ocena: 7/10

LUV HUNTER - Luv Hunter (1990)

Patrząc na zdjęcia amerykańskiej kapeli Luv Hunter to na myśl przychodzi glam metal i zespołu pokroju Motley Crue czy Steel Panther, jednak nie dajcie się temu zwieść. W końcu ten mało band, który został założony w 1990 roku nagrał tylko debiutancki album „Luv Hunter” i było to dzieło w którym można było usłyszeć heavy metal, progresywny metal, a nawet rasowy amerykański power metal, ale z pewnością nie glam metal. Tak o to mało band nagrał wyjątkowo ciekawy album, którego muzyka była skrzyżowaniem Crimson Glory, Fates Warning, Queensryche czy Leatherwolf. Uwagę przyciąga już klimatyczna okładka, której głównym motywem jest popękane kamienne serce. Taki romantyczny, nieco tajemniczy klimat został też wykreowany w samej zawartości. Brzmienie nieco surowe, na miarę amerykańskich płyt z kręgu heavy/power metalu i to przedkłada się na to, że ten jedyny album Luv Hunter to prawdziwa uczta dla tych co gustują w starych płytach, zwłaszcza spod znaku Queensryche. Te skojarzenia z tym kultowym bandem progresywnego metalu są jak najbardziej na miejscu. Zadbali o to przede wszystkim duet gitarzystów Robbins/ Kauffman. Sporo tutaj finezji, kompozycje są lekkie i zagrane z pomysłem, a samo wykonanie jest skierowane w stronę progresywnego heavy metalu. Jednak najwięcej tutaj robi wokalista David Milligan, który do bólu przypomina najlepsze lata Geoffe'a Tate'a. 10 kompozycji i właściwie sam materiał jest niezwykle urozmaicony. Otwieracz „Times are changin” to ukłon w stronę topornego heavy metalu, choć nie brakuje tutaj thrash metalowej agresji. Dalej mamy łagodniejszy, bardziej melodyjny „Dreamwave” , który ukazuje owy romantyczny klimat tego wydawnictwa. W takim „Make it Right” można było doszukać się w pływów Accept czy Metal Church, ale tutaj najciekawsze są wokalne popisy Davida. Tak on był główną atrakcją Luv Hunter. Nie brakowało też mrocznego klimatu, który najbardziej odzwierciedla „Goin Nowhere” czy „Life on The Edge”. Dobrze wypadały kompozycje o nieco bardziej hard rockowym charakterze i mam tutaj na myśli choćby tytułowy „Luv Hunter” . Jednym z najbardziej chwytliwych utworów na płycie jest niezwykle melodyjny „She's Like Fire”, w którym były słyszalne inspiracje Dokken. Jako fan power metalu najbardziej ucieszył mnie energiczny „Victory Battle”. Mimo potencjału jaki drzemał w grupie, mimo ciekawego debiutu nie udało się podbić rynku ani przetrwać próby czasu. Mało kto pamięta Luv Hunter i czas to zmienić, bo grali naprawdę ciekawy heavy metal o progresywnym charakterze. Dla fanów Queensryche jest to pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7/10

wtorek, 14 kwietnia 2015

HIGH TENSION - Master Of Madness (1987)

Jednym z tych mało znanych zespołów heavy metalowych, który próbował kilka razy uchronić się przed zapomnieniem przez fanów i popadnięciem w zapomnienie jest niemiecki High Tension. Kapelę założyli bracia Weisshaar w 1979r i najciekawszy okres tej formacji to oczywiście lata 80. Próbowali potem powrócić w 1994r, jednak album „4” nie odniósł większego sukcesu i potem znów reaktywowali się w 2008r i tak pojawił się piąty album w postaci „Meanstreak”. Najciekawszy okres działalności High Tension to oczywiście okres lat 80 i wtedy zespół wydał 3 całkiem przyzwoite wydawnictwa. Dwa pierwsze albumy były po prostu przeciętnie i brak godnego pochwały utworu, sprawiły że zespół był o krok od totalnego zapomnienia. Na szczęście w 1987 r ukazał się „Master of Madness”, który należy uznać za najlepszy album tej niemieckiej formacji, choć dalekie jest to od arcydzieła. To co znajdziemy na tym krążku to solidny typowy niemiecki heavy metal wzorowany na Accept, Steeler, czy Warlock, choć nie brakuje tutaj też odesłań do Scorpions. Właśnie na tym albumie zespół pokazał, że drzemie w nich potencjał. High Tension wprowadził do swojej muzyki więcej agresji i energii, co zaprocentowało naprawdę udanym materiałem. W dalszym ciągu zespół napędzał Armin Weisshaar, który pełnił rolę gitarzysty i wokalisty. Dobrze radził sobie z powierzonymi zadaniami, a jego współpraca z bratem jeśli chodzi o riffy i solówki była godna uwagi. Urok tkwił w szczerości i pomysłowości. Przejawiała się ona przede wszystkim w rozpędzonych, nieco speed metalowych kompozycjach. Właśnie takie petardy jak „Touch of Steel” czy „Stiletto Heels” w pełni pokazywały wartość tej kapeli i na co ich tak naprawdę stać. Płyta była niezwykłe urozmaicona i tak mamy miks Judas Priest i Running Wild w „Hard Lies”, który jest takim metalowym hymnem, który ma porwać tłum do zabawy. Hard rockowe czasy Accept z okresu „Metal Heart” przejawiają się w przebojowym „Kings And Queens” . High Tension nawet nagrał swój „Screaming For Love Bite” i mam tutaj na myśli „Leather Beuty” który brzmi podobnie do utworu Accept. Kolejnym szybszym utworem na płycie jest nieco rock'n rollowy „Crazy World” z wyjątkowo ciekawą solówką. Więcej klasycznego Accept słychać w stonowanym „Sweet Fourteen”, z kolei taki „The Mom Fanfare” to dowód na to jakie ciekawe pomysły miał zespół. Co tutaj więcej pisać kawał solidnego niemieckiego heavy metalu w stylu Accept. Jakby miał wybrać najciekawszy album tej mało znanej kapeli to wybrałbym właśnie „Master of Madness”, który był również re edytowany jako „Leather Beuty” w 1990r i „High Tension” w 1993 r.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

KISKE/SOMMERVILLE - City of Heroes (2015)



Micheal Kiske wrócił na dobre do muzyki heavy metalowej.  Można rzec, że Avantasia sprawiła, że jeden z najlepszych metalowych głosów powrócił i to w wielkim stylu. Zaczęło się niewinnie bo od Place Vendome, potem przyszedł czas na Unisonic i projekt muzyczny który Kiske stworzył z Amandą Sommerville i kilkoma innymi muzykami. Projekt powstał w 2010 r pod nazwą Kiske/ Sommerville. Znów początków można się doszukiwać w Avantasii, gdzie doszło do spotkania tych dwoje utalentowanych muzyków . Debiutancki album „Kiske /Sommerville” był mieszanką melodyjnego metalu, hard rocka, heavy metalu i Power metalu. Proporcje składników były niekorzystne dla fanów starego Helloween, czy tych którzy chcieli czegoś ostrzejszego niż lekkie i przyjemne słodkie granie. Oczywiście nic złego o tej płycie nie można było napisać bo to było dzieło bez wątpienia przemyślane i pomysłowe. Duet kobiecego wokalu i męskiego okazał się strzałem w dziesiątkę, przez co projekt nabrał innego wymiaru. Muzyka była lekka, przyjemna i szybko trafiała do słuchacza. Może było więcej hard rocka, mniej Power metalu, ale mimo upływu czasu ta płyta wciąż zachwyca. Nie sądziłem, że dojdzie kiedyś do nagrania drugiej płyty. Jednak plotki o kolejnej płycie opowiadali kilka lat temu sami muzycy. Tak o to doszło do nagrania „City of Heroes”.

Muzycy udzielali się we własnych kapelach i w innych super projektach, jednak mimo to udało im się znaleźć czas i co ciekawe nagrać jeszcze ciekawszy album niż debiut.  Przede wszystkim tak jak w przypadku nowego Unisonic jest więcej Power metalu, więcej szybkich momentów i po prostu wszystkiego jest więcej. Tym razem Matt Sinner i Magnus Karlsson spisali się jeśli o komponowanie utworów. Fani starego Helloween, Avantasia czy Unisonic będą zachwyceni w 100 procentach. Soczyste, ciepłe, nieco hard rockowe brzmienie, idealnie podkreśla jakość muzyki i tego co potrafią muzycy.  W lepszej formie wokalnej są bez wątpienia główni bohaterowie, ale nie tylko oni tutaj zasługują na brawo. Magnus dawno nie zagrał tak ciekawych, pełnych ekspresji i emocji partii gitarowych.  Dał tutaj więcej z siebie niż choćby na ostatnim Primal Fear. Słychać, że jest to dzieło doświadczonych muzyków, którzy pokazali, że są wszechstronni i w ich sercu gra nie tylko typowy, ostry, rasowy heavy/Power metal. Choć tego Power metalu mamy naprawdę znacznie więcej. Płytę promował genialny „City of Heroes”. Nic dziwnego, że ta petarda otwiera krążek. To jest kawałek, który zabiera nas klimaty starego Helloween, Avantasia czy Unisonic. Mocny, energiczny, ale zarazem bardzo melodyjny riff to podstawa tego kawałka. Do tego niezwykle porywający i chwytliwy refren, który oddaje to co najlepsze w Power metalu. Świetnie zaśpiewanie zarówno przez Amande jak i Michaela. Jeden z najlepszych utworów w twórczości Kiske i jeden z najciekawszych przebojów roku 2015.  Drugim utworem, który promował nowy album był „Walk on Water”. To ukłon w stronę melodyjnego metalu z domieszką gotyckiego metalu i hard rocka. Sam refren nasuwa namyśl Nightwish czy inne tego typu zespołu. Może jest lżejszy ale to równie ciekawy utwór.  Coś dla fanów Silent Force czy Primal Fear też coś jest i tutaj całkiem dobrze radzi sobie „Rising Up”. Nie do końca są trafione klawisze stylizowane momentami na styl Sabaton. Bardziej rozbudowany „Salvation” to mieszanka progresywnego hard rocka, heavy/Power metalu a nawet symfonicznego metalu. Dzieje się tutaj sporo i stonowane tempo tylko podkreśla epicki wydźwięk.   Mieszankę melodyjnego Power metalu i hard rocka mamy w „Lights Out”. Znów typowy chwytliwy przebój charakterystyczny dla tej formacji. Lżejszy i rockowy „Breaking Neptune” mimo swojego komercyjnego stylu ma w sobie też całkiem sporo mocy. Wystarczy się w słuchać w te partie gitarowe Magnusa.  Niezwykle piękna jest ballada w postaci „Ocean of Tears” a zaraz po niej Power metalowa uczta. Atakuje nas szybszy „Open Your Eyes” , melodyjny „Last Goodbey  czy ostrzejszy „Run with a Dream”. Ten moment płyty jest uroczy i kto wie może kolejny album będzie cały właśnie taki?
Jednak mimo pewnego hard rockowego feelingu słychać, że „City of Heroes” to bardziej dojrzały album aniżeli debiut. Więcej tutaj heavy/Power metalu, a same kompozycje są bardziej urozmaicone i bardziej dopracowane. Nie ma słabego kawałka, a całość jest równa i niezwykle przebojowa. Miło, że Kiske jest w tak świetniej formie i udziela się w większej ilości zespołów. Była plotka że Kiske/ somerville ruszą w trasę koncertową. Mam nadzieję że i ta plotka się potwierdzi. Póki co zapraszam was do miasta bohaterów, którymi bez wątpienia są Amanda, Micheal, Mat, Magnus, no i mało znana komu perkusistka Veronika Lukesova.

Ocena: 9/10

niedziela, 12 kwietnia 2015

Septicflesh - Titan (2014)

„Titan” to dziewiąty studyjny album greckiego Septicflesh. Ta płyta ukazała się w 2014 roku nakładem Ward Records i jest to wydawnictwo, które w pełni podkreśla status zespołu. W końcu to jedna z potęg muzyki określanej mianem symfonicznego death/black metalu. Grecki Septicflesh przez lata nagrywał solidne albumy, które podbijały serca fanów takich bandów jak Dimmu Borgir, Emperror, Moonspell czy Behemoth. Grecki band to przede wszystkim spec od łączenia symfonicznego charakteru z brutalnością. Nowy album został nagrany z rozmachem i wielkim przepychem. W końcu poza zespołem w aranżacjach udział wzięła Praska Orkiestra Symfoniczna pod batutą Adama Klemensa oraz Praski Chór Dziecięcy. To już jest dobry dowód na to, że kapela chciała zaskoczyć i stworzyć naprawdę wyjątkowy album. Może „Titan” nie jest najlepszy dziełem w historii greckiego bandu, ale z pewnością nie przynosi im wstydu . Jak dla mnie na dzień dzisiejszy to jest jeden z ich ciekawszych dzieł, który na długo zapada w pamięci.Na płycie jest symfoniczny metal, jest black/death metal, a nawet troszkę psychodelicznego rocka. Kompozycje imponują pomysłowością, świeżością i rozmachem. Wokal Spirosa to jeden z tych atutów zespołu dzięki którym Septicflesh jest sobą i można ich rozpoznać bez większego problemu. Brakuje może nieco większego urozmaicenia w tym względzie, no ale wszystkiego nie można mieć. Znacznie ciekawej prezentuje się sekcja rytmiczna, która niszczy swoją mocą i zadziornością. Dobre słowo można też napisać o partiach gitarowych, które są zagrane z dużą swobodą. Nie ma mowy o graniu na siłę i tylko dla korzyści majątkowych. Właściwie gdyby nie ta orkiestra i te symfoniczne wstawki to album nie byłby taki ciekawy jakby mogło się to wydawać. Od strony technicznej „Titan” imponuje soczystym i czystym dźwiękiem. Klimatyczna okładka przypomina te z płyt Moonspell. Sama muzyka jest urozmaicona i wciągająca. Mamy 45 muzyki pełnej emocji i niespodzianek. Zaczyna się od podniosłego „War in Heaven” i tutaj naprawdę sporo si dzieje, a symfoniczne elementy są imponujące i pełne ekspresji. Dalej mamy ostrzejszy „Burn”, który jest kwintesencją stylu Septicflesh. „Sam album promował singiel „Order of Dracul” i to nie powinno dziwić, bo jest to rasowy przebój, który potrafi porwać swoim melodyjnym charakterem. Właściwie każdy utwór to coś pięknego, a najlepiej zespół wypada w takich kompozycjach jak „Prototype” czy „Dogma”. Całość zamyka „The First Immortal” , który podkreśla to co przewijało się przez cały album. Grecki Septicflesh nagrał naprawdę ciekawy krążek, w którym jest brutalność i podniosłość. Sotiros i Christos dają czadu w kwestii gitarowych, a orkiestry są tutaj taką wisienka na torcie. Efektem jest przemyślana i zagrana z przepychem wydawnictwo, które w swojej kategorii jest czymś czego nie można sobie odpuścić.

Ocena: 8/10

Mornië Utúlië - Sny (2015)

Mornië Utúlië to specyficzna nazwa, która oznacza po prostu nadeszła ciemność. Taką nazwę postanowił wykorzystać Bartek Brożek do swojego projektu muzycznego. Warto zaznaczyć, że sama nietypowa nazwa Mornië Utúlië zosta la zaczerpnięta z języka elfickiego, stworzonego przez J.R.R. Tolkiena. Nazwa zespołu w pełni oddaje to co Bartek gra i w pełni podkreśla tajemniczość oraz to że mamy do czynienia z mieszanką alt rocka, progresywnego metalu, czy też death/black metalu. Sam projekt zrodził się w 2013 roku i w tym samym roku ukazała się epka. W roku 2015 przyszedł w końcu czas na pełnometrażowy album w postaci „Sny”. Już klimatyczna okładka potrafi podziałać na nasze zmysły i jest ona odzwierciedleniem tego co znajdziemy na płycie. Wyszukane motywy, pokręcone melodie i pomysłowe aranżacje. Może od strony technicznej nie brzmi może to najlepiej i są pewne nie dociągnięcia. Wokal Bartka też nie jest tym co przekonuje i momentami ciężko zrozumieć o czym śpiewa, choć śpiewa po polsku. Pozostałe partie też mają swoje gorsze momenty, które potrafią zanudzić. Plusik z pewnością za tajemniczy klimat i ciekawe kompozycje, które mogą przekonać fanów oryginalnych dźwięków. Podoba mi się też tematyka o śmierci, której każdy z nas się przecież boi. Przejdźmy do samych utworów. Mamy ponury, melancholijny „ Kim jesteś?”. Klimatyczny „Poza czasem” to jeden z najciekawszych utworów na płycie i zawdzięcza to przede wszystkim death metalowej formule. Ciekawe elementy symfoniczne pojawiają się w „Odchodzę”. Nie brakuje elementów progresywnych co potwierdza kolos w postaci „Ślepowidzenia” czy „W nocy płynie chłodny wiatr”. Jest to specyficzna muzyka skierowana do fanów oryginalnych dźwięków, do tych co szukają czegoś innego i chcą poczuć się jak w innym świecie. Jeśli szukacie rozrywki i ciekawej, łatwej muzyki, która wpada w ucho, to źle trafiliście.


Ocena: 5.5/10

JAG WIRE - Made in Heaven (1985)

Co powiecie na melodyjny metal z domieszką hard rocka, a także Aor? Tak się składa, że w latach 80 istniała kapela o nazwie Jag Wire, która brzmiała jak mieszanka wczesnego Axel Rudi Pell, Warriors, Motley Crue, Dokken, czy też Accept. Ich specjalizacją było grania właśnie takiej muzyki będącej skrzyżowaniem melodyjnego metalu i hard rocka. Zespół nie odniósł większego uznania i przepadli bez wieści i mało kto pamięta, że istniała taka formacja. Jag Wire powstał na początku lat 80 w Los Angeles i zostawili po sobie tylko debiutancki album „Made in Heaven” który ukazał się w 1985r. Jak sama okładka wskazywała Jag Wire był też jednym z tych zespołów, które reprezentował dość całkiem udanie gatunek glam metal. Ta amerykańska formacja jak na swoje możliwości nagrała godny uwagi materiał, który opierał się na pomysłowych i dopieszczonych pod względem techniki partii solowych. Uwagę przykuwały finezyjne i intrygujące pojedynki gitarzysty Howarda Drossina i klawiszowca Vince;a Gilberta. W takich utworach jak „On The Run” można odczuć, jak ten duet potrafi zrobić niezłe show i na myśl przychodzą najlepsze lata Pretty Maids. Stylistycznie może Jag Wire nie wyróżnia się na tle innych kapel z lat 80, ale potrafili wykorzystać w odpowiednim celu syntezatory, przez co melodyjność został wniesiona na wyższy poziom. Jag Wire wiedziała jak wmieszać w to wszystko hard rockowe patenty, przez co ich muzyka była lekka i przyjemna. Nie brakowało hitów, a ni chwytliwych refrenów, które potrafi zabawić nas i dostarczyć nam prawdziwych emocji. Taki właśnie był Jag Wire. Mimo tylu lat ta płyta wciąż zachwyca a wokalista Art Deresh, którego wysokiego rejestry przyprawiały o dreszcze. Dobrze to odzwierciedla hard rockowy „Heat of The Night”. Zespół nawiązywał w swojej muzyce też do Foreigner czy Survivor i często efektem tego były lekkie, hard rockowe kawałki z wykorzystaniem syntezatorów tak jak to jest zaprezentowane w otwierającym „All My Love”. Podobać się może również szybszy „Takin The City”. Niezwykle klimatyczna jest ballada „Made in Heaven”, który pokazywała łagodniejsze oblicze zespołu. Piękny motyw, wzruszający refren i wykonanie sprawiło, że jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. To, że więcej tutaj Aor niż metalu to żadna ujma. Najbardziej komercyjnym kawałkiem jest „Love Cant wait” czy „Nothing At All” ale dalej jest to ciepły i przyjemny dla ucha hard rock/ Aor. Całość zamykał „Traitor”, który zawierał bardziej progresywne partie klawiszowe i riff na miarę starego Accept, Okładka i brzmienie pozostawiały wiele do życzenia, ale muzyka nadrabiała wszelkie wady. Nie ma słabych utworów, a całość błyszczy przebojowością i niezwykłą melodyjnością. Idealna mieszanka melodyjnego metalu, hard rocka i Aor. Mimo tylu lat ta muzyka wciąż zachwyca i szkoda, że Jag Wire nagrał tylko jeden album. Polecam.

Ocena: 8/10

piątek, 10 kwietnia 2015

RAZORROCK - Eletric City (2015)

Pozwólcie że was zabiorę do elektrycznego miasta zbudowanego przez szwajcarski band o nazwie Razorrock. Fundamentem tego miasta jest hard rock i heavy metal wzorowany na latach 80. Styl taki mało odkrywczy i nie wnosi nic nowego do tejże dziedziny. Jednak przyjrzyjmy się plusom. Młoda kapela która czekała prawie 10 lat na wydanie swojego debiutanckiego albumu zbierała doświadczenia i nauczyła się tworzyć. Efektem tego jest całkiem udany „Eletric City”. Można powiedzieć płyta jakich wiele na rynku muzycznym. Styl to nic innego jak mieszanka hard rocka i heavy metalu, w której słychać wpływy Motorhead; Motley Crue; Iron Maiden; DIO, czy Judas Priest . Tak więc o oryginalności też można zapomnieć, jednak mimo tego wszystkiego, mimo pewnych narzekań jest to płyta godna uwagi. Bije z niej energia, szczerość i przyjemność z grania takiego oklepanego heavy metalu w stylu lat 80. Elia Gamboni to wokalista, który porywa dzięki swojej charyzmie, a nie przez technikę czy ostry charakter śpiewania. Pasuje on do tego co gra zespół i tutaj nie można narzekać. Niedosyt jest od strony partii gitarowych, bowiem Martino i Fabio grają dość oszczędnie i brakuje elementu zaskoczenie. Jakiegoś zrywu i czegoś co by rzuciło na kolana. Gitarzyści pokazali się nieco od rzemieślniczej strony, ale na szczęścia materiał broni się sam. Tytułowy kawałek przypomina nieco „Paranoid” wiadomego zespołu. „Never Look Back” to typowy hard rockowy kawałek, który zachwyca swoją lekkością i formą. Kto lubi szybkie, nieco speed metalowe granie ten pokocha „Doctor $”. Zespół dobrze się bawi i potrafi nawet i zaskoczyć ciekawą aranżacją. Harmonijka w „Red Bearded Man” to coś innego i może się podobać. Zespół nawet wybrnął z typowej ballady jaką jest „Silent and Deep”. Razorrock dobrze się bawił przy tworzeniu tej płyty i świetnie to uwieńczył „Rock;n roll will never die” czy w speed metalowym „Razorrock” który ma znamiona Agent Steel czy Iron Maiden. Mimo pewnych nie dociągnięć, kilku słabszych momentów jest to równy materiał, który bardzo przyjemnie się słucha od początku do końca. Zespół postawił na prostotę, na chwytliwość i energię. W efekcie dostaliśmy udany krążek, który zabiera nas do krainy w której rządzi heavy metal i hard rocka wzorowany na latach 80. Warty obczajenia album.

Ocena: 6.5/10