Ocena:9/10
wtorek, 30 października 2018
BLACKSLASH - Lighting strikes again(2018)
Ocena:9/10
poniedziałek, 29 października 2018
SKULL FIST - Way of the road (2018)
"Way of the road" to już 3 album kanadyjskiej formacji Skull Fist. Sama okładka nie rzuca się w oczy, wręcz ciężko ją skojarzyć z heavy metalowym rynkiem. Na szczęście zawartość nowego krążka jest zupełnie inna. Czuć chęć powrotu do jakości z debiutu. Jest heavy/speed metal wzorowany na latach 80 i jest duża dawka energii. W zasadzie jest to stary dobry Skull Fist, który znamy z "Head of the pack". Bez zmian pozostał fakt, że to Zach Slaughter jest motorem napędowym zespołu. To właśnie jego charakterystyczny i wysoki głos rzuca się od razu i nie da się pomylić z innym bandem. Na płycie znajdziemy 9 kawałków dających 5 minut muzyki. Muzyki za dużo nie ma, ale przez to nie ma powodów do narzekania. Materiał szybko przelatuje i na długo zapada w pamięci. Przede wszystkim na plus jest mocne otwarcie płyty rozpędzonym "You belong to me". Bardzo dobrze wypada nieco hard rockowy "No more running", który jest bardziej komercyjnym kawałkiem. Jeszcze ciekawiej brzmi energiczny i dynamiczny "I am Slave", który oddaje piękno speed metal. Na taki Skull Fist zawsze warto czekać. Zaskoczenie można przeżyć, kiedy wkracza ponury, mroczny "Witch Hunt" w którym słychać nawiązania do twórczości Grand Magus czy Black Sabbath. Casey znakomicie prowadzi partie basowe w marszowy "Way of the road". Kolejnym wartym uwagi kawałkiem jest speed metalowa petarda w postaci "Better late than never", który pokazuje w czym band najlepiej się czuje. "Dont cross me" to zadziorny kawałek z mocnym riffem i jest to kolejny ukłon w stronę debiutanckiego krążka. Całość zamyka melodyjny i chwytliwy "Stay True", który odzwierciedla styl i jakość "Way of the road", który jest hołdem dla lat 80. To pozycja skierowana do maniaków heavy/speed metalu, jak i dobrego hard rocka. Bardzo udana mieszanka i w efekcie dostaliśmy album równie udany co debiut. Brawo panowie!
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
PERTNESS - Metamorphis (2018)
Szwajcarski Pertness nie ma lekkiego życia. Działają od 1993r, a jednak swój debiutancki album wydali dopiero w 2007r. Potem kiedy zespół złapał wiatr w żagle to gdzieś przepadli bez wieści. Po 6 latach ciszy ten jakże ciekawy band grający melodyjny power metal z domieszką melodyjnego death metalu powraca z nowym krążkiem. "Metamorphis" to 4 album tej formacji i nie jest na pewno przejawem metamorfozy. Zespół dalej gra swoje czyli agresywny, dynamiczny, melodyjny power metal z pewnymi elementami melodyjnego death metalu. Jest to pozycja obowiązkowa dla fanów Orden Ogan, Blind Guardian, czy Persuader. Nowym albumem band pokazuje swoją świetną formę, świeżość i pomysłowość, której czasami brakuje w power metalu. Słychać ewidentny powrót do korzeni. Sam otwieracz "Metamorphis" to prawdziwa uczta dla fanów gatunku i definicja stylu Pertness. Tobi Hari w roli nowego perkusisty wymiata i to słychać od pierwszych sekund. Tom Zurbrugg i Tom Schluchter to trzon tej formacji. Jest między nimi chemia i znakomicie się uzupełniają. Dzięki temu solówki na nowej płycie są pełne energii i agresji. Brzmi to znakomicie. Głosa Toma Schluchtera to największa ozdoba tej formacji. To właśnie wokal jest motorem napędowym Pertness i z jego bierze się moc na tej płycie. Dalej mamy już bardziej klimatyczny i bardziej stonowany "Fortress", który pokazuje że krążek jest urozmaicony. "World of Lies" ukazuje zapędy nawet bardziej progresywny, ale to dobrze bo przez to nie jest nudno i na jedno kopyto. Energia i patenty rodem z Running Wild słychać w agresywnym "Firestorm". Ten kawałek to dobry przykład jak grać wysokiej klasy power metal o agresywnym wydźwięku. Stary dobry Persuader słychać w rozpędzonym i zadziornym "Im a slave", który z miejsca stał się moim faworytem. Płyta przesiąknięta jest hitami i to słychać na każdy kroku. Na przykład taki melodyjny "Face to face with hell" to rasowy przebój. Patenty stricte death metalowe słychać w agresywnym "Flying to the sun", który znów ma coś z Running wild. Na koniec mamy "Theres a storm in my mind", który pokazuje bardziej klimatyczne granie i band nie kryje tutaj zamiłowania do Blind Guardian. Jednym słowem warto było czekać 6 lat na nowe dzieło Pertness, bo jest to jedno z ich najlepszych wydawnictw w swojej dyskografii. Płyta jest dopieszczona, stworzona z pomysłem, z polotem, po prostu z miłości do power metalu. Nie ma się do czego przyczepić i jedynie można chwalić i rozgłaszać dobrą nowinę, że Pertness wrócił w wielkim stylu. Zgłaszam ich do najlepszej 10 tego roku. Polecam!
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
sobota, 27 października 2018
NORDIC UNION - Second Coming (2018)
Ronnie Atkins i Eric Martensson powracają z drugim albumem pod szyldem Nordic union. Dwa lata temu kompozytor, gitarzysta znany z Eclipse i wokalista Pretty Maids połączyli siły w projekcie, który skupiał się na graniu melodyjnego metalu z domieszką hard rocka. Mając w składzie dwóch tak znakomitych muzyków to można było spodziewać się naprawdę udanego albumu. Tak też było z debiutem. Jak wygląda sprawa z "Second Coming"? Czy udało się utrzymać wysoki poziom z poprzedniego wydawnictwa?
Drugi raz to samo już tak nie rajcuje i nie daje już tyle radości. Jest dalej ta sama stylistyka i ta sama formuła jeśli chodzi o komponowanie. Brakuje już nieco kopa i tego pazura. Jednak mimo tych wad nie ma mowy o słabym albumie. Mamy wciąż bardzo dobry hard rock/heavy metal, który może się podobać. Ten projekt póki co wypada lepiej niż ostatnie dzieła Pretty Maids i to już dobrze świadczy o zawartości. Sam otwieracz "My fear and my faith" pokazuje, że Eric i Ronnie kontynuują to co prezentowali na "Nordic Union". Mocny hard rockowy "Because of us" to kolejny solidny kawałek, choć słychać już bardziej komercyjny wydźwięk. Dalej mamy chwytliwy "Walk me through the fire", który brzmi niczym brak bliźniak "No surrender" Judas Priest. Jednym z moich faworytów jest mocny i zadziorny "the final war", który pokazuje heavy metalowe oblicze tego projektu. Na pewno do albumu wiele nie wnoszą nijakie rockowe kawałki typu "die together". Całość zamyka równie spokojny "Outrun You".
"Second Coming" to solidne hard rockowe granie, ale już bez fajerwerków . Brakuje wyrazistych riffów i mocnych przebojów. Płyta to posłuchania i raczej zapomnienia, a szkoda bo jedynka była znakomita.
Ocena: 5.5/10
Drugi raz to samo już tak nie rajcuje i nie daje już tyle radości. Jest dalej ta sama stylistyka i ta sama formuła jeśli chodzi o komponowanie. Brakuje już nieco kopa i tego pazura. Jednak mimo tych wad nie ma mowy o słabym albumie. Mamy wciąż bardzo dobry hard rock/heavy metal, który może się podobać. Ten projekt póki co wypada lepiej niż ostatnie dzieła Pretty Maids i to już dobrze świadczy o zawartości. Sam otwieracz "My fear and my faith" pokazuje, że Eric i Ronnie kontynuują to co prezentowali na "Nordic Union". Mocny hard rockowy "Because of us" to kolejny solidny kawałek, choć słychać już bardziej komercyjny wydźwięk. Dalej mamy chwytliwy "Walk me through the fire", który brzmi niczym brak bliźniak "No surrender" Judas Priest. Jednym z moich faworytów jest mocny i zadziorny "the final war", który pokazuje heavy metalowe oblicze tego projektu. Na pewno do albumu wiele nie wnoszą nijakie rockowe kawałki typu "die together". Całość zamyka równie spokojny "Outrun You".
"Second Coming" to solidne hard rockowe granie, ale już bez fajerwerków . Brakuje wyrazistych riffów i mocnych przebojów. Płyta to posłuchania i raczej zapomnienia, a szkoda bo jedynka była znakomita.
Ocena: 5.5/10
ICARUS WITCH - Goodbey cruel world (2018)
Patrząc na okładkę najnowszego krążka Icarus Witch zatytułowanego "Goodbey cruel World" można poczuć klimat grozy i swego rodzaju nie pewność. Nie wiadomo czego można się spodziewać po zawartości. Frontowa okładka mimo wszystko zachęca i przypomina okładki z lat 80, a to jest dobry znak. Jest to już 5 album tej formacji, ale jest to pierwszy album z nowym wokalistą. Andrew D'cagna ma charyzmę, ma talent i dobrą technikę, dzięki czemu stanowi mocny punkt tej płyty. Icarus witch działa 15 lat i to doświadczenie słychać na nowym krążku i to właśnie dzięki temu materiał jest równy, dojrzały i pełen mocnych riffów. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale znajdziemy kawał prostego, solidnego heavy metalu. Na płycie znajdziemy klasycznie brzmiący "Goodbey cruel world" z mocnym i takim standardowym riffem. Mamy też zadziorny, bardziej energiczny "Lightning strikes", który ma sporo z twórczości Judas Priest, abstrahując od tytuły tego utworu. Zespół odnajduje się nawet w hard rockowych aranżacjach, co potwierdza przebojowy "Through Your Eyes" czy stonowanym "Silence of Siren". Całość zamyka również bardziej hard rockowy "Until Bitter End". Band stawia na sprawdzone patenty, na klasyczne rozwiązania i bardzo proste brzmienie. Nie ma nic odkrywczego, ani też zaskakującego, dlatego jest to tylko dobry album.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
piątek, 26 października 2018
HEAVENS TRAIL - Lethal mind (2018)
Heavens trail to projekt muzyczny stworzony z inicjatywy gitarzysty Jaded Heart czyli Barisha Kepica. Do współpracy zaprosił basistę Micheala Mullera również znanego z Jaded Heart, a także perkusistę Kevina Kotta i wokalistę Ricka Altziego znanych z Masterplan. W efekcie powstał debiutancki album "Lethal mind", który jest solidną mieszanką heavy metalu i hard rocka. Znajdziemy tutaj trochę elementów Masterplan, trochę patentów z Herman Frank, At Vance czy właśnie Jaded Heart. Nie jest to może płyta idealna, ale ma kilka dobrych atutów. Przede wszystkim Rick idealnie sprawdza się w takich aranżacjach. Dodatkowo mamy tutaj mocne i takie typowo niemieckie brzmienie. Plusem na pewno jest też to, że sam materiał jest solidny i robi dobre wrażenie. Bardzo dobrze zapada w pamięci energiczny "Lethal mind", który pokazuje power metalowe oblicze. Mocny riff i duża dawka agresji, sprawia że "Too late" przypomina nieco twórczość Primal Fear. Sprawdzają się też elementy bardziej hard rockowe, co słychać w przebojowym "Feed my soul" czy rockowym "On the rise". Kolejnym mocnym kawałkiem jest "walking in the shadow". Można odnieść wrażenie, że Heavens trail najlepiej wypada w hard rockowych , co potwierdza ostrzejszy "Voodoo", w którym można doszukać się wpływów Deep Purple. To jest mój faworyt z tej płyty. Można znaleźć tutaj kilka ciekawych kompozycji i sporo mocnych riffów, tak więc nie można narzekać. Co innego, że płyta jest daleka od ideału i brakuje jej składu i ładu. Płytę można polecić fanom Ricka Altziego i przede wszystkim im.
Ocena: 6.5/10
SIRENIA - Arcane astreal aeons (2018)
Od kiedy w Sirenia pojawiła się wokalistka Emmanuelle Zoldan to można rzec przeszedł diametralną zmianę. Owszem dalej grają symfoniczny metal z domieszką gotyku, to jednak wszystko jest bardziej dojrzałe, pełne podniosłości, agresji i pazura wyjętego z melodyjnego death metalu. Głos nowej wokalistki, która jest w bandzie od 2006 r nasuwa na myśl głos Tarji Turnen. Operowa maniera dodaje całości odpowiedniego charakteru. O ile "Dim days of dolor" był pierwszym krokiem w tym nowym kierunku, o tyle najnowsze dzieło zatytułowane "Arcane astral aeons" jest dopracowanym majstersztykiem w swoim gatunku. Nowym nabytkiem Sirenia jest Nils Courbaron, który idealnie sprawdza się w roli gitarzysty. Wraz z Janem tworzy zgrany duet i dają czadu. Nie brakuje mocnych riffów, ciekawych rozwiązań i urozmaiceń. Sirenia zawsze kojarzyła mi się z komercyjnym graniem, a ten album pokazuje zupełnie inne oblicze. Symfoniczny metal z górnej półki, który nie nudzi, a imponuje pomysłowością i aranżacjami. Epickie chórki, dużo ciekawych ozdobników sprawiają, że album jest majstersztykiem i najlepszym w dorobku kapeli.
Już otwieracz "In styx Embrace" uświadamia nas, że będzie to inny album. Atakuje nas na dzień dobry podniosłość, epickie chórki i symfoniczne ozdobniki. Na myśl przychodzi stary dobry Nightwish czy Epica. Jest szybkość, dynamika, jest pazur i power metalowy charakter. To musi się podobać. Dużo na tej płycie takiego prostego, melodyjnego grania i to udziela się w przebojowym "Into the night". Znów pomysłowy riff i wyśmienity głos Emanuelle, który buduje podniosły klimat. Bardzo dobrze wypada też agresywniejszy i taki nieco posępny "desire". Sporo dzieje się też w progresywnym "Aspyxia", który pokazuje jaki potencjał drzemie w muzykach. "Queen of lies" to jeden z mocniejszych momentów na płycie. Jest to utwór, który kipi energią i błyszczy dzięki elementom melodyjnego death metalu. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny "The voyage". Każdy utwór to prawdziwy diament i prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania. Przede wszystkim jest urozmaicenie i dbałość o szczegóły.
Sirenia pokazuje swój potencjał i nagrała najlepszy album w swoim dorobku. To płyta dopracowana i prezentująca muzykę na wysokim poziomie. Jestem miło zaskoczony nowym krążkiem, bo jest już to inny band niż na początku. Warto znać ten krążek, bo to jeden z najciekawszych wydawnictw roku 2018.
Już otwieracz "In styx Embrace" uświadamia nas, że będzie to inny album. Atakuje nas na dzień dobry podniosłość, epickie chórki i symfoniczne ozdobniki. Na myśl przychodzi stary dobry Nightwish czy Epica. Jest szybkość, dynamika, jest pazur i power metalowy charakter. To musi się podobać. Dużo na tej płycie takiego prostego, melodyjnego grania i to udziela się w przebojowym "Into the night". Znów pomysłowy riff i wyśmienity głos Emanuelle, który buduje podniosły klimat. Bardzo dobrze wypada też agresywniejszy i taki nieco posępny "desire". Sporo dzieje się też w progresywnym "Aspyxia", który pokazuje jaki potencjał drzemie w muzykach. "Queen of lies" to jeden z mocniejszych momentów na płycie. Jest to utwór, który kipi energią i błyszczy dzięki elementom melodyjnego death metalu. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny "The voyage". Każdy utwór to prawdziwy diament i prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania. Przede wszystkim jest urozmaicenie i dbałość o szczegóły.
Sirenia pokazuje swój potencjał i nagrała najlepszy album w swoim dorobku. To płyta dopracowana i prezentująca muzykę na wysokim poziomie. Jestem miło zaskoczony nowym krążkiem, bo jest już to inny band niż na początku. Warto znać ten krążek, bo to jeden z najciekawszych wydawnictw roku 2018.
Ocena: 9.5/10
czwartek, 25 października 2018
STRIKER - Play to win(2018)
Ile kroć pojawia się nowy album kanadyjskiego Striker to bije szybciej serce. Ten band to dobrze naoliwiona maszyna, która na każdym polu pokazuje, że stary dobry heavy speed metal z lat 80 może się sprawdzić w obecnych czasach. Ten młody band działa od 2007r i ma na swoim koncie 6 albumów i każdy z nich jest na wysokim poziomie. "Play to win" to idealna kontynuacja "Striker" czy "Stand in the fire". Mamy mocną dawkę szybkiego heavy/speed metalu w starym stylu, a najlepsze jest to że Striker w łatwy sposób tworzy lekki, energiczny i przebojowy materiał. Niby nie ma nic nowego na "Play to win" to jednak płyta imponuje pomysłowością i dbałością o szczegóły. Brzmienie jest idealnie dopasowane do zawartości, jest dużo mocnych riffów, jest też jedyny w swoim rodzaju wokalista Dan Cleary. Płyta nie jest na jedno kopyto, dlatego nie nudzi się i na długo zostaje w myślach. Co ciekawe rozpędzony, agresywny "Heart of lies" nasuwa na myśl powrót do korzeni, do pierwszych płyt zespołu. Jednak nie jest tak, że zespół zrywa z komercyjnym wydźwiękiem. Melodyjny "Head first" to właśnie taki prosty hit, który może idealnie promować album w stacjach radiowych. Dużo tutaj wysokiej klasy przebojów, które dodają kopa płycie. Dobrym przykładem tego jest "On the Run". Stary Judas Priest wybrzmiewa w zadziornym "The front" czy marszowym "Play to win". Znalazło się tez miejsce na bardziej rockowy kawałek w postaci "Standing Alone". W podobnych klimatach jest utrzymany "Summoner" i czuć ten power w tym kawałku. Bardzo dobrze wypada też "Heavy is the heart", który pokazuje w jak dobrej formie jest zespół. Striker ma wypracowany styl i trzyma się tego, zwłaszcza że to się sprawdza idealnie. "Play to win" to płyta, którą trzeba znać i może dla nie których być mocnym kandydatem do płyty roku.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 21 października 2018
GUARDIANS OF TIME - Tearing up the world (2018)
Czas szybko leci. Kto by pomyślał, że norweski Guardians of Time jest już z nami 21 lat. Przez ten cały czas umacniali swoją pozycję w power metalowym światku. To band, który potrafi wykorzystać sprawdzone chwyty i patenty z lat 90 i podać je w odświeżonej formie. Dzięki temu zespół jest w stanie przyciągnąć młodych słuchaczy szukających nowoczesnego brzmienia i agresywnego brzmienia, ale również starszych fanów power metalu, którzy wychowali się na takich klasykach jak Helloween, Gamma Ray czy Iron Savior. "Rage and Fire" z 2015 r pokazał, że band jest w szczytowej formie i bez większego problemu są wstanie nagrać album perfekcyjny. Z tego powodu oczekiwania wobec nadchodzącego "Tearing up the world" były ogromne. Czy udało się nagrać równie udany album co "Rage and Fire" i sprostać oczekiwaniom swoich fanów?
Znów mamy to mocne, agresywne brzmienie, nadające całości nowoczesnego charakteru. Dzięki temu każdy riff, każda solówka jest bardzo wyrazista i pełna mocy. Epicka, drastyczna okładka idealnie pasuje do zawartości. To co wyróżnia ten band to bez wątpienia wyrazisty wokalista Bernt, który dysponuje mocnym i zadziornym głosem. Ważnym elementem jest też gitarzysta Paul Olsen, za sprawą którego pełno jest na płycie różnych, ciekawych motywów gitarowych. Nie ma grania na jedno kopyto, nie ma nudnych melodii i wszystko jest zagrane z pomysłem.
Zawsze warto postawić na mocne otwarcie, które zaskoczy słuchacza. Tytułowy "Tearing up the world" to prawdziwa power metalowa petarda. Od pierwszych sekund atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna. Jest moc i ona nas otacza z każdej strony. Jest klasycznie, ale też i nowocześnie. Bardzo szybko przypadł mi do gustu nieco bardziej melodyjny i słodszy "Raise the eagle", który nasuwa na myśl Gamma Ray, Freedom Call czy francuski Nightmare. Dużo pozytywnej energii można uświadczyć w urozmaiconym "We'll bring war". Klasycznie brzmi też melodyjny "Kingdome Come", w których można uświadczyć wpływy Bloodbound czy starego Helloween. Ja to kupuje w tej formie. "Valhalla Awaits" to kolejne gitarowe szaleństwo i prawdziwy kunszt tego gatunku. Dużo hitów na tej płycie i jednym z nich jest "brothers of the north", który przemyca patenty Edguy, czy Gamma Ray. Momentami band ociera się o thrash metalowe elementy tak jak to słychać w agresywnym "As i Burn". Na wyróżnienie zasługuje nieco bardziej hard rockowy "Drawn in Blood", który nasuwa na myśl Powerwolf. Całość podsumowuje świetny "Masters we were", który idealnie podsumowuje tą płytę, jak i sam zespół.
"Tearing up the world" to bez wątpienia płyta dopracowana i pozbawiona jakichkolwiek wad. Mamy tutaj wszystko to co trzeba w power metalu. W dodatku band zaskakuje pomysłowością i świeżością. Jest to jeden z najlepszych albumów tej formacji i mocny kandydat do płyty roku. Polecam!
Znów mamy to mocne, agresywne brzmienie, nadające całości nowoczesnego charakteru. Dzięki temu każdy riff, każda solówka jest bardzo wyrazista i pełna mocy. Epicka, drastyczna okładka idealnie pasuje do zawartości. To co wyróżnia ten band to bez wątpienia wyrazisty wokalista Bernt, który dysponuje mocnym i zadziornym głosem. Ważnym elementem jest też gitarzysta Paul Olsen, za sprawą którego pełno jest na płycie różnych, ciekawych motywów gitarowych. Nie ma grania na jedno kopyto, nie ma nudnych melodii i wszystko jest zagrane z pomysłem.
Zawsze warto postawić na mocne otwarcie, które zaskoczy słuchacza. Tytułowy "Tearing up the world" to prawdziwa power metalowa petarda. Od pierwszych sekund atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna. Jest moc i ona nas otacza z każdej strony. Jest klasycznie, ale też i nowocześnie. Bardzo szybko przypadł mi do gustu nieco bardziej melodyjny i słodszy "Raise the eagle", który nasuwa na myśl Gamma Ray, Freedom Call czy francuski Nightmare. Dużo pozytywnej energii można uświadczyć w urozmaiconym "We'll bring war". Klasycznie brzmi też melodyjny "Kingdome Come", w których można uświadczyć wpływy Bloodbound czy starego Helloween. Ja to kupuje w tej formie. "Valhalla Awaits" to kolejne gitarowe szaleństwo i prawdziwy kunszt tego gatunku. Dużo hitów na tej płycie i jednym z nich jest "brothers of the north", który przemyca patenty Edguy, czy Gamma Ray. Momentami band ociera się o thrash metalowe elementy tak jak to słychać w agresywnym "As i Burn". Na wyróżnienie zasługuje nieco bardziej hard rockowy "Drawn in Blood", który nasuwa na myśl Powerwolf. Całość podsumowuje świetny "Masters we were", który idealnie podsumowuje tą płytę, jak i sam zespół.
"Tearing up the world" to bez wątpienia płyta dopracowana i pozbawiona jakichkolwiek wad. Mamy tutaj wszystko to co trzeba w power metalu. W dodatku band zaskakuje pomysłowością i świeżością. Jest to jeden z najlepszych albumów tej formacji i mocny kandydat do płyty roku. Polecam!
Ocena: 10/10
sobota, 20 października 2018
NORTHWARD - Northward (2018)
Wokalistka Floor Jensen z Nightwish i gitarzysta Jorn Viggo Lofstad z Pagans Mind jednoczą siły w projekcie hard rockowym o nazwie Northward. Sama idea projektu zrodziła się w 2007r i wtedy już zaczęli pracować nad debiutanckim materiałem. Jednak z powodu własnych zobowiązań wobec macierzystych kapel nie udało się wydać ten album. W 2017 r. reaktywowali projekt i w końcu światło dzienne ujrzał ich debiutancki album. "Northward" to kawał solidnego hard rocka w nieco nowoczesnym wydaniu. Dużo mamy tutaj brudu, takiego nowoczesnego pazura oraz nieco popowego charakteru. Jest kilka utworów, które są godne uwagi. Dobrze wypada otwierajacy "While love died", który imponuje pozytywną energią i mocnym riffem. "Storm in a Glass" to już bardziej stonowany kawałek o popowym charakterze. To wciąż jednak solidny hard rock. Z kolei utwory takie jak "Paragon" czy "Let me out" pokazuje jaki panuje tutaj chaos. Brakuje ogłady i jakiegoś pomysłu na całość. Nie pomaga nawet mocniejszy riff w "Timebomb" czy szybsze tempo "I need". Znane nazwiska nie dały tym razem gwarancji dobrego albumu. Floor tutaj jakoś mało wyraźna i jednak lepiej wypada w symfonicznym metalu.Płytę należy traktować najlepiej jako ciekawostkę, bowiem nie ma tutaj wartościowej muzyki, która poruszy słuchacza. Najlepiej poświecić czas na inne bardziej wartościowe płyty.
Ocena: 3/10
Ocena: 3/10
czwartek, 18 października 2018
ORIONS REIGN - Scores of War (2018)
Kiedy widzi się taką okładkę, która zdobi płytę to w zasadzie bez zastanowienia sięga się po wydawnictwo. Pierwsze skojarzenie to Mob Rules, Firewind, Dark Moor,Iron Mask, czy Magic Kingdom. Właśnie w takich klimatach utrzymany jest najnowsze dzieło Greckiego Orions Reign. Band działa o 2001r i ma na swoim koncie 2 płyty, z czego "Scores of War" ukazał się nie dawno. 10 lat przyszło czekać fanom na nowy krążek tej formacji. Nikt chyba się nie spodziewał, że zespół powróci z taką perełką. Mówimy o płycie perfekcyjnej, która potrafi poruszyć, złapać za serce i rzucić na kolana. "Scores of War" to kandydat do płyty roku i to nie tylko w kategorii power metalu.
Oprócz magicznej okładki mamy tutaj perfekcyjne, soczyste brzmienie, które podkreśla jakość elementów, które składają się na muzykę Orions Reign. Podniosłe chórki, symfoniczne patenty, duża dawka power metalu, jak i epickości. Nie ma klepania jednego motywu, a wręcz przeciwnie jest duży wachlarz różnych melodii, riffów. Pojawiają się znakomici goście jak Mark Boals czy Tim Ripper owens. Micheal i George stworzyli niesamowity duet gitarowy oparty na chemii, wzajemnej miłości do power metalu. Jest szybkość, lekkość, finezja i świeżość. Do tego wszystkiego dochodzi fenomenalny wokalista Daniel Vascencelos, który nadaje całości operowego wydźwięku. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach i w tej całej epickiej, operowej otoczce. Wszystkie te elementy razem z sobą znakomicie współgrają.
Znakomicie ten album się rozpoczyna. Marszowe tempo, operowe chórki i nutka rodem z folk metalu. "Elder blood" to kompozycja podniosła, pełna różnych ciekawych ozdobników i dzieje się w niej naprawdę sporo. Najważniejsze, że słychać power metal w najlepszym wydaniu. Dalej mamy rozpędzony i drapieżny "Together we March" z gościnnym udziałem Tima Rippera Owensa. To nie jest typowy, oklepany power metal. Jest element zaskoczenia i powiew świeżości. Znakomicie wypada marszowy, epicki i urozmaicony "The gravewalker" czy szybszy "The undefeated gaul". Nie zabrakło elementów folk metalu i ukłony w stronę Falconer czy Blind Guardian,co zachwyca w pomysłowym "An Adventure Song". Jeszcze więcej power metalowej jazdy bez trzymanki w klasycznym wydaniu mamy w "Warriors pride" czy energicznym "The last stand" z gościnnym udziałem Marka Boalsa. Całość zamyka epicki "Ride to War", który nasuwa na myśl Manowar, czy Rhapsody.
Oprócz magicznej okładki mamy tutaj perfekcyjne, soczyste brzmienie, które podkreśla jakość elementów, które składają się na muzykę Orions Reign. Podniosłe chórki, symfoniczne patenty, duża dawka power metalu, jak i epickości. Nie ma klepania jednego motywu, a wręcz przeciwnie jest duży wachlarz różnych melodii, riffów. Pojawiają się znakomici goście jak Mark Boals czy Tim Ripper owens. Micheal i George stworzyli niesamowity duet gitarowy oparty na chemii, wzajemnej miłości do power metalu. Jest szybkość, lekkość, finezja i świeżość. Do tego wszystkiego dochodzi fenomenalny wokalista Daniel Vascencelos, który nadaje całości operowego wydźwięku. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach i w tej całej epickiej, operowej otoczce. Wszystkie te elementy razem z sobą znakomicie współgrają.
Znakomicie ten album się rozpoczyna. Marszowe tempo, operowe chórki i nutka rodem z folk metalu. "Elder blood" to kompozycja podniosła, pełna różnych ciekawych ozdobników i dzieje się w niej naprawdę sporo. Najważniejsze, że słychać power metal w najlepszym wydaniu. Dalej mamy rozpędzony i drapieżny "Together we March" z gościnnym udziałem Tima Rippera Owensa. To nie jest typowy, oklepany power metal. Jest element zaskoczenia i powiew świeżości. Znakomicie wypada marszowy, epicki i urozmaicony "The gravewalker" czy szybszy "The undefeated gaul". Nie zabrakło elementów folk metalu i ukłony w stronę Falconer czy Blind Guardian,co zachwyca w pomysłowym "An Adventure Song". Jeszcze więcej power metalowej jazdy bez trzymanki w klasycznym wydaniu mamy w "Warriors pride" czy energicznym "The last stand" z gościnnym udziałem Marka Boalsa. Całość zamyka epicki "Ride to War", który nasuwa na myśl Manowar, czy Rhapsody.
Nie było głośno o tej płycie i nawet nie było większej promocji. Płyta się ukazał i już namieszała. Na takie płyty warto czekać i pisać o nich. Jest power metal, jest urozmaicenie, duża dawka ciekawych wciągających melodii, dużo miłych dla uszu ozdobników, a całość wybrzmiewa znakomicie. Coś pięknego i można sięgnąć po ten album nie zależnie od naszych zamiłowań. Wystarczy fakt, że lubi się melodyjny metal i już znajdziemy sporo atutów. Muzycy pokazują klasę i niezwykłe umiejętności. Miła niespodzianka i "Scores of War" to jeden z najlepszych albumów tego roku, jeśli nie najlepszy.
Ocena: 10/10
poniedziałek, 15 października 2018
HEIR APPARENT - The view from the below (2018)
Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że do aktywnego działania powróci jeden z najbardziej niedoceniony metalowych zespołów lat 80 o nazwie Heir Apparent to bym go wyśmiał. Jednak to marzenia wielu fanów tej utalentowanej kapeli stają się rzeczywistością. Po 29 latach od czasu wydania kultowego "One small voice" band powraca z 3 wydawnictwem. Takie powroty po latach mogą być niebezpiecznie, bowiem dość łatwo można zniszczyć swój kultowy status i zniesmaczyć fanów nowym dziełem. Heir apparent powraca w niemal starym składzie. Zmianą jest klawiszowiec i wokalista Will Shaw. Ten ostatni znany jest z Anthem i chyba bardziej z swoich coverów, które udostępniał na youtube. Talent to on ma i wyjątkową charyzmę, ale czy to wystarczy by udźwignąć tak duży ciężar?
"The view from the below" to album nieco inny niż poprzednie. Nie jest to heavy/power metal z jedynki, ani też progresywny power metal z dwójki. Jednak na pewno bliżej do "One small voice". Band rozwinął to progresywną stronę i w tym kierunku się udali. Power metal został ograniczony do minimum. Na pewno czuć tą magię i dbałość o szczegóły. Został wysoki poziom artystyczny zawartej muzyki. Jest to dalej zespół, który potrafi stworzyć magiczną atmosferę i zaskoczyć słuchacza daną melodią czy motywem. Ciężko na pewno porównywać ten album z poprzednimi, bo to już nieco inne czasy i już nieco inna muzyka. Jednak ta płyta ma w sobie to coś, co ją wyróżnia na tle innych i oczarowuje. Niby nie ma w sobie agresji, dynamiki, a zapada w pamięci. Piękna, klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie jeszcze bardziej podkreślają klasę tej płyty.
Płyta to 45 minut intrygującej muzyki zawartej w 8 utworach. Otwieracz "Man in the sky" potrafi porwać nutką zadziorności i marszowym tempem. Jest w tym mieszanka progresji i heavy metalu lat 80. Will Shaw to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dużo progresji, urozmaicenia i takiej zabawy elementami mamy w klimatycznym "The Door". To bez wątpienia jeden z moich faworytów. "Here we aren't" to kompozycja bardziej spokojna, wręcz balladowa. To pokazuje jak ten album jest pełen emocji i progresywnych elementów. Mało tutaj heavy/power metalu, co może nie których zrazić. Krótki i konkretny "Savior" to taki ukłon w stronę pierwszych płyt i brakuje mi większej ilości tego typu kawałków. Jest kop, pazur i dynamika. Dużo dzieje się też w klimatycznym "Further and farther". Całość zamyka żywszy "Insomnia", który również uwydatnia progresywny aspekt tej płyty.
Nie łatwo ocenić ten album z perspektywy przeszłości kapeli. Mają na swoim koncie 2 kultowe już albumu, do tego dochodzi aspekt że płyta jest jeszcze bardziej progresywna. Jednak mimo tego warto ją docenić. Jest tutaj dużo wartościowej muzyki, dużo wyszukanych melodii i pokręconych motywów. Nie ma łatwych melodii i trzeba czasu by przetrawić pewne kompozycje, jednak warto. Płyta ambitna i godna uwagi. Jedna z takich bardziej wyróżniających płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
"The view from the below" to album nieco inny niż poprzednie. Nie jest to heavy/power metal z jedynki, ani też progresywny power metal z dwójki. Jednak na pewno bliżej do "One small voice". Band rozwinął to progresywną stronę i w tym kierunku się udali. Power metal został ograniczony do minimum. Na pewno czuć tą magię i dbałość o szczegóły. Został wysoki poziom artystyczny zawartej muzyki. Jest to dalej zespół, który potrafi stworzyć magiczną atmosferę i zaskoczyć słuchacza daną melodią czy motywem. Ciężko na pewno porównywać ten album z poprzednimi, bo to już nieco inne czasy i już nieco inna muzyka. Jednak ta płyta ma w sobie to coś, co ją wyróżnia na tle innych i oczarowuje. Niby nie ma w sobie agresji, dynamiki, a zapada w pamięci. Piękna, klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie jeszcze bardziej podkreślają klasę tej płyty.
Płyta to 45 minut intrygującej muzyki zawartej w 8 utworach. Otwieracz "Man in the sky" potrafi porwać nutką zadziorności i marszowym tempem. Jest w tym mieszanka progresji i heavy metalu lat 80. Will Shaw to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dużo progresji, urozmaicenia i takiej zabawy elementami mamy w klimatycznym "The Door". To bez wątpienia jeden z moich faworytów. "Here we aren't" to kompozycja bardziej spokojna, wręcz balladowa. To pokazuje jak ten album jest pełen emocji i progresywnych elementów. Mało tutaj heavy/power metalu, co może nie których zrazić. Krótki i konkretny "Savior" to taki ukłon w stronę pierwszych płyt i brakuje mi większej ilości tego typu kawałków. Jest kop, pazur i dynamika. Dużo dzieje się też w klimatycznym "Further and farther". Całość zamyka żywszy "Insomnia", który również uwydatnia progresywny aspekt tej płyty.
Nie łatwo ocenić ten album z perspektywy przeszłości kapeli. Mają na swoim koncie 2 kultowe już albumu, do tego dochodzi aspekt że płyta jest jeszcze bardziej progresywna. Jednak mimo tego warto ją docenić. Jest tutaj dużo wartościowej muzyki, dużo wyszukanych melodii i pokręconych motywów. Nie ma łatwych melodii i trzeba czasu by przetrawić pewne kompozycje, jednak warto. Płyta ambitna i godna uwagi. Jedna z takich bardziej wyróżniających płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
DRAGONY - Masters of the Multivers (2018)
Czas na nowy album Austriackiego Dragony, który kazał czekać swoim fanom 3 lata na nowy materiał. "Masters of the multiverse" to już 3 album tej formacji, która działa od 2009r i cały czas się ma dobrze. Warto wiedzieć o tej kapeli, że powstała z inicjatywy basisty Herberta Glosa i wokalisty Siegrieda Samera, którzy udzielali się w Visions of Atlantis. To też pozwala od razu wyobrazić sobie co tak naprawdę gra Dragony. Jest to oczywiście melodyjny power metal w europejskiej odmianę z dużą dawką symfoniczności. Nowy album może nie podbije serca wszystkich fanów tego grania i nie stanie się z miejsca płytą roki, ale to kawał solidnego grania, do którego czasami chce się wracać. Okładka nieco odstrasza wykonaniem, bo kojarzy się z grą pc, aniżeli płytą metalową. Na szczęście rozpędzony, podniosły otwieracz w postaci "Flame of Tar Valon". To stara szkoła spod znaku Visions of Atlantis, Rhapsody czy nawet Dark Moor. To jest bardzo dobry znak i pokazuje potencjał tej formacji. Melodyjny i nieco kiczowaty "If it bleeds we can kill it" kusi niezwykłą melodyjnością i lekkością. To taki mały ukłon w stronę fanów Beast in Black, czy Battle Beast. Nieco brzmi jak dance, ale fajnie się tego słucha. Nie brakuje na płycie szybszych kawałków i agresji, co pokazuje "Grey wardens". Trzeba przyznać, że spokojna i podniosła ballada "Fallen Star" zdaje tutaj egzamin i można ją zaliczyć do najciekawszych momentów na płycie. Dużo symfonicznych ozdobników mamy w energicznym "Angels on neon wings". Na sam koniec warto zwrócić uwagę na przebojowy i zadziorny "Eternia Eternal". Co tutaj dużo pisać. Płyta godna uwagi, zwłaszcza dla fanów melodyjnego power metalu spod znaku Visions of Atlantis, czy Rhapsody. Kawał porządnego grania, które ma dostarczać słuchaczowi sporo frajdy. Niby nic oryginalnego, ani też perfekcyjnego a bardzo cieszy.
Ocena: 7/10
sobota, 13 października 2018
ARION - life is not beautiful (2018)
Jeśli ktoś lubi melodyjny power metal z domieszką symfonicznego metalu zwłaszcza spod znaku rhapsody of Fire, Amaranthe, Nightwish, a także Battle beast ten odnajdzie się w świecie fińskiego Arion. Band działa od 2011r i ma na swoim koncie już 2 albumy, z czego ten najnowszy zatytułowany "Life is not beautiful" ukazał się stosunkowo nie dawno. Ten album skierowany jest do fanów słodkiego brzmienia i duże dawki melodyjności. Ciężko tutaj o jakieś agresywne motywy, czy też o elementy, które zaskakują. Główną atrakcją wydaje się być utalentowany wokalista Lassi, który buduje klimat na tej płycie i dodaje mu przebojowego charakteru. Kawał dobrej roboty zrobił gitarzysta Iivo, który stara się urozmaicać swoją grę. Najlepiej wypada w utworach bardziej rozpędzonych, bardziej power metalowych. Odzwierciedla to dynamiczny i zadziorny "Punish You". Słodkość wybrzmiewa w podniosłym "no one stands in my way". Wokalistka Elize Ryd znana z twórczości Amaranthe pojawia się w przebojowym "At the break of dawn", który jest mocnym punktem tego krążka. Wiele dzieje się w urozmaiconym i energicznym "The last sacrifice", który pokazuje w pełni styl tej kapeli. Nie brakuje też elementów progresywnych co potwierdza tytułowy "Life is not beautiul". Podsumowując nowy krążek Arior to solidny album, który zadowoli fanów melodyjnego i tych, którzy nie szukają ambitnego grania i muzyki, która zaskoczy. Warto posłuchać, ale nie jest to płyta, która na długo zostaje w pamięci.
Ocena:6.5/10
Ocena:6.5/10
sobota, 6 października 2018
IMPELLITTERI - The nature of the beast (2018)
Dla wielu fanów melodyjnego heavy metalu i popisów gitarowych najnowsze dzieło Chrisa Impellitteriego może być głównym kandydatem do płyty roku. Dlaczego? "The nature of the beast" to płyta w stylu do jakiego nas przyzwyczaił ten jakże utalentowany gitarzysta. Jest dużo energii, drapieżności, przebojowości i sporo intrygujących motywów gitarowych. Przede wszystkim jest to płyta, w której dużo się dzieje i nie ma powodów do nudy. Oprócz typowego dla Chrisa shredowego grania, mamy sporo klasycznego heavy metalu, co sprawia że album nie jest na jedno kopyto. Jeśli ktoś kocha poprzednie wydawnictwa, ten po lubi od pierwszych dźwięków "the nature of the beast". Na płycie znajdziemy 2 covery i jest to "Symptom of the universe" oraz "Phantom the opera" z repertuaru Andrew Llyod Webber.Oba covery zagrane są z polotem i w stylu Chrisa, więc idealnie wpasowują się w całość. Płyta też zaczyna się od mocnego wyrazistego "Hyprocisy", który imponuje agresywnym riffem i świeżością. Dalej mamy rock'n rollowy "Masquerade", który ma coś z Dio czy nawet Rainbow. Jest duch klasycznego heavy metalu i świetnie to pasuje do zadziornego głosu Roba Rocka. Energiczny "Run for Your life" to wizytówka tego albumu i stylu Chrisa. Nic dziwnego, że właśnie ten kawałek promował album Impellitteri. Bardzo dobrze wypada agresywny i melodyjny "Gates of hell", który pokazuje w pełni umiejętności Chrisa. Jest fenomenalny w tym co robi. Z kolei taki "Wonder world" imponuje technicznym aspektem. Warto też zwrócić uwagę na zadziorny "Fire it up" czy bardziej urozmaicony "Kill the beast". Całość zamyka rozpędzony "Shine on", który świetnie podsumowuje cały krążek. Impellitteri przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swoich płyt. Album utrzymuje wysoki poziom "Venom" i można zaliczyć go do jednego z najlepszych w dyskografii Chrisa. Jeden z kandydatów do płyty roku.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
piątek, 5 października 2018
AXXIS - Monster hero (2018)
Były czasy, że niemiecki band o nazwie Axxis był wyznacznikiem jakości i dobrej muzyki z pogranicza heavy/power metalu z domieszką hard rocka. Były nawet momenty, w których zespół błyszczał i wydawał takie perełki jak "Paradise in Flames" czy "Time Machine". Te czasy już nie wrócą, bowiem zespół postanowił wrócić do swoich korzeni i grać prosty heavy metal z elementami hard rocka. Nie miałby nic przeciwko jeśli byłoby to na poziomie godnym uwagi. Niestety ten zespół nie przypomina Axxis, który pokochałem. Nie ma w ich muzyce lekkości, świeżości, czy energii. Można zapomnieć o przebojowości i ciekawych popisach gitarowych. Zespół gra bardzo ubogi metal i nie ma w nim za grosz pomysłowości. Wszystko sprowadzono do prostego i oklepanego grania i to bez wyrazu. Szkoda, bo zespół grać potrafi i ma doświadczonych muzyków. W tym przypadku brzydka i kiczowata okładka w pełni odzwierciedlają zawartość. Samo otwarcie płyty nie jest najgorsze, bowiem "Monster Hero" ma mocny riff i chwytliwy refren. Jednak sama jakość kawałka pozostawia wiele do życzenia. Dużo hard rocka mamy w dynamicznym "Rock is my religion", ale też brzmi to jakoś nijako i kiczowato. Brakuje ostatecznego szlifu i dopracowania. Rozpędzony "Glory of the brave" to ukłon w stronę power metalowego obliczu zespołu. Jest to jeden z najciekawszych momentów na płycie. Na płycie roi się od prostego rockowego grania, które słychać w nieco popowym "Gonna be tough". Nie wiele wnosi marszowy "We are seven" czy rockowy "all we want is rock". Ciężko przebrnąć przez cały materiał, ponieważ nie ma na co zwrócić uwagę. Partie gitarowe obdarte są z mocy i pazura, a i o dobre melodie tutaj ciężko. Axxis ciągnie słabą formę i to jest przykra wiadomość. Czy stać ich jeszcze na jakiś dobry album? Mam nadzieje, że tak.
Ocena: 2.5/10
Ocena: 2.5/10
piątek, 28 września 2018
BRAINSTORM - Midnight Ghost (2018)
Ostatni album niemieckiej formacji Brainstorm, który mnie porwał to był "Downburst" z 2008r. Każdy kolejny album był solidny i miał kilka mocnych momentów, ale już brakowało tego czegoś, co by wyróżniało te wydawnictwa na tle innych podobnych płyt. Brainstorm działa sukcesywnie od 1989r i ma na swoim koncie 12 albumów, z czego ten najnowszy zatytułowany "Midnight ghost" właśnie ujrzał światło dzienne. Jest to z pewnością album, który wzbudza więcej emocji niż poprzednie dzieła. To przede wszystkim krążek pełen ikry, agresji, dynamiki i przebojowości. Album jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie. Panowie starają się wrócić do swoich korzeni i to jest dobry znak. Moc tej kapeli tkwi w wokaliście Andy, który nadaje całości agresji i drapieżności. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego w tej roli. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści. Torsten i Milan dają czadu w sferze gitarowej i dostarczają wiele intrygujących solówek czy riffów. Na tej płycie dzieje się sporo. Sam otwieracz "Devils eye" to power metalowa petarda, która od razu rzuca na kolana. Brakowało mi takich hitów na ostatnich płytach Niemców. Ostry riff pokazuje prawdziwy charakter muzyków i ich umiejętności. Toporność i nieco stonowane tempo sprawdza się w "reavalig the darkness" . Nutka progresywności i rocka wybrzmiewa w urozmaiconym "Ravenous minds",z kolei dynamiczny "the pyre" to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Warty uwagi jest kolos w postaci "Jeanne boulet", w którym band przemyca sporo ciekawych motywów. Znalazło się też miejsce dla balladowego "The path" czy heavy metalowego "Haunting Voices". Nie jest to płyta idealna i są pewne nie dociągnięcia., jednak jest to album którego Brainstorm nie musi się wstydzić. Kawał porządnego heavy/power metalu.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
czwartek, 27 września 2018
BLACK MAJESTY - Children of the Abyss (2018)
Czasy "Sands of Time" czy "Silent Company" to najlepszy okres chodzi o australijski Black Majesty. Przez pryzmat tych płyt będą zawsze oceniani, bo to ich największe osiągnięcia. Band od 2001r dzielnie prezentuje melodyjny power metal. Ich siłą napędową jest wokalista John, który mocno inspiruje się Micheal Kiske. Świetnie odnajduje się w wysokich rejestrach, czy też niższych, bardziej emocjonalnych. To właśnie on nadaje charakteru muzyce Black Majesty. Styl tej kapeli opiera się na zgranej współpracy gitarzystów Hannego i Steva. Stawiają oni na szybkości, na urozmaiceniu i wyszukanych melodiach. To wszystko jest na nowym albumie i w zasadzie jest to kawał dobrego grania. Energiczny "Dragons Unite" imponuje przebojowością i melodyjnością, a także pazurem z pierwszych dwóch płyt. W połączeniu z mocnym brzmieniem zdaje to swój egzamin. Dużo takiego europejskiego power metalu mamy w dynamicznym "Something's going on". Dalej mamy hicior w postaci "Children of the abyss". Klimatyczny "Wars Greed" zabiera nas w rejony starego Helloween i to jest przykład, że można wrócić do tamtych lat. Nawet nieco wolniejszy "Always running" imponuje finezją i taką łagodnością. "Lonely" to taki wypisz wymaluj melodyjny metal, który zabiera nas do pierwszych płyt i znów to taka miła wycieczka do znanych nam rejonów.Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest zadziorny "Nothing Forever" , który pokazuje że band jest znów w bardzo dobrej formie. Na sam koniec mamy power metalową petardą "Reach into darkness". Nowy album zaraża pozytywną energia, imponuje polotem i świeżością. Ten band ostatni raz tak dobrze brzmiał za czasów "Silent Company". Jednak warto było czkać 3 lata na nowe dzieło australijskiej formacji. Jedna z ciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
niedziela, 16 września 2018
GRAVE DIGGER - The living Dead (2018)
To już prawie 40 lat działania na rynku metalowym weteranów z Grave Digger. Ten czas band postanowił uczcić nową płytą. "The living Dead" to już 20 krążek tej niemieckiej formacji i zespół zaskakuje swoją pracowitością i częstotliwością wydawania albumów. Każdego roku okazuje się jakieś wydawnictwo tej formacji i można odnieść wrażenie, że stawiają na ilość i dobre statystyki. Niestety cierpi na tym jakość tych płyt i ostatnio dobry album to "Return of the reaper" z 2014r. "the living Dead" to w zasadzie typowy Grave Digger z charakterystycznym wokalem Chrisa i topornymi riffami. Nie ma świeżości, ani niczego nowego. To wszystko już było i 100 razy lepiej podane. "Fear of the living dead" to udany otwieracz, bowiem jest agresywny, dynamiczny i taki z pazurem. Stonowany i nieco marszowy "Blade of the immortal", który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Rozpędzony "when death passes by" mocno przypomina Paragon i to jest dobry znak.Nie wiele wnosi zadziorny "the power of metal", który imponuje mocnym riffem.Najlepiej wypada przebojowy "what war lefft behind", który nawiązuje do starych płyt.Parodie Grave digger mamy w hard rockowym "Fist in your face" czy w folkowym "zombie dance". W tym ostatnim przynajmniej próbują czegoś nowego. Jako całość album jest monotonny i po prostu słaby. Nie ma utworów, które zapadają w pamięci. Jeden z najsłabszych albumów Grave digger.
Ocena: 4/10
Ocena: 4/10
HITTEN - Twist of Fate (2018)
"Twist of Fate" hiszpańskiego Hitten to świetny przykład, że wciąż jest moda na heavy metal lat 80. Hitten to hiszpański band, który działa od 2011 roku i ma na swoim koncie 3 albumy i każdy z nich jest wart uwagi. Ten najnowszy to hołd dla takich kapel jak Iron Maiden, Helloween, metal Church, czy nawet Scorpions. To mieszanka heavy/speed metalu i hard rocka i brzmi to fantastycznie W 2017r band zasilił Alex Panza, który swoim głosem wniósł band na wyższy poziom. Jego głos jest potężny i robi wrażenie nie tylko pod względem technicznym. Jego atutem są górne rejestry. Dużo dobrych kawałków znajdziemy na tej płycie. Otwierający " Take it All" to solidny melodyjny metal osadzony w latach 80. Bardzo dobrze to brzmi i zachęca do zapoznania się z całością. Dalej mamy nieco szybszy i bardziej hard rockowy "Final Warning". Właśnie w takiej konwencji band wypada najlepiej. Stary dobry Helloween wybrzmiewa w energicznym "Twist of Fate" i jest to jedna z najlepszych kompozycji na tym krążku. Jeszcze więcej agresji ma w sobie speed/power metalowy "Evil Within", który ukazuje najlepiej potencjał jaki drzemie w tej młodej formacji. Echa Scorpions mamy w przebojowym "In the heat of the night", który zabiera nas do lat 80. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w rockn rollowym "Rocking out the city", który również brzmi old schoolowy. Kawałek pokazuje, że można stworzyć prosty i chwytliwy przebój, który oddaje w pełni klimat lat 80. Na sam koniec band zostawia nam nieco dłuższy "Hereos", który jeszcze więcej ma w sobie hard rockowego grania. Płyta jest zróżnicowana, dynamiczna i zarazem przebojowa. Dużo tutaj patentów z lat 80 i przez to płyta też sporo zyskuje. "Twist of Fate" to album skierowany do fanów heavy metalu, melodyjnego metalu i hard rocka, a przede wszystkim dla tych co kochają metal z lat 80. Bardzo dobra robota!
Ocena: 9/10
HESSIAN - Mercenary Retrograde (2018)
4 lata temu poznałem amerykański band o nazwie Hessian i był to miłe odkrycie. Band gra klimatyczny heavy metal, w którym można doszukać się okultystycznej atmosfery, elementów muzyki metalowej z lat 80, czy nawet patentów wyjętych z NWOBHM. Od czasu wydania debiutanckiego krążka wiele się zmieniło. Mamy nowy album zatytułowany "Mercenary Retrograde" i nowy skład. Hessian tworzą już inni muzycy i na pewno warto zwrócić uwagę na Zak Haaba, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. To właśnie on napędza band i daje sporo charyzmy i odpowiedniego klimatu. Czuć właśnie ten klimat lat 70 czy 80, a to jest właśnie spory atut tego wydawnictwa. Do tego wszystkiego dochodzi klimatyczna okładka i specyficzne brzmienie, które jest jakby wyjęte z lat 70. Na otwarcie mamy melodyjny i złożony "I wish i wad dead". Momentami gdzieś tam w tym wszystkim wybrzmiewa Ghost czy nawet King Diamond. Mamy też przebojowy i nieco rockowy "Skull Ring". Dalej pojawia się szybszy i bardziej zakręcony "Leg Puller", ale wciąż band trzyma wysoki poziom. bardzo dobrze wypada też spokojniejszy "St Leopold", który wprowadza nieco spokoju. Całość zamyka energiczny "Manos the hands of fate", w którym band przemyca patenty starego dobrego Black Sabbath. Specyficzny album, ze specyficzną muzyką, ale wszystko jest przemyślane i dobrze wyważone. Warto obczaić, bo nie na co dzień pojawiają się płyty z taką klimatyczną muzyką.
Ocena:8/10
Ocena:8/10
poniedziałek, 10 września 2018
CAULDRON - New Gods (2018)
"New Gods" to już 5 album kanadyjskiej formacji Cauldron. Kapela działa od 2006r i mają swoją rzeszę fanów i swoje miejsce w obecnym metalowym światku. Młody band sukcesywnie działa przez te wszystkie lata i już wpisali się do grona młodych, zdolnych zespołów, które nawiązują swoją stylistyką do lat 80. Na nowej płycie Cauldron mamy to wszystko do czego nas przyzwyczaili. Mamy zadziorne i przybrudzone brzmienie, które oddaje w pełni klimat lat 80. Jest też sporo prostych i chwytliwych melodii, a partie gitarowe Iana są godne uwagi. Proste pomysły zdają egzamin i pokazują że czasami wystarczy prosty i godny uwagi motyw i można stworzyć ciekawy kawałek. Na płycie nie brakuje przebojów i nutki hard rockowego szaleństwa. Sama zawartość na "New Gods" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "In ruin". Ponury i oldchoolowy "Prisoners of the past" to udany otwieracz, który zabiera nas do złotej ery Judas Priest, czy Saxon. Może się podobać też mroczny i nieco psychodeliczny "Letting go". Na płycie znalazło się też miejsce dla nieco rozbudowanego "Save the truth- syracuse". Mamy też hard rockowy "Drown", który pokazuje że ten zespół ma coś w sobie.Najlepiej wypada "Last Request" który ma w sobie najwięcej energii. Najnowszy Cauldron to płyta stonowana, klimatyczna, pełna mroku i nasycona latami 80. Brakuje nieco wyrazistych przebojów i kopa. Mimo to wciąż solidna pozycja.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
sobota, 8 września 2018
THE UNITY - Rise (2018)
Kai Hansen bawi się z Helloween i pewnie jeszcze troszkę minie czasu, zanim zobaczymy nowy album Gamma Ray. Nic dziwnego, że Henjo Richter i Micheal Ehre realizuje się w swoim nowym zespole o nazwie The Unity. Kapela zrodziła się w 2016 r i debiut "the unity" też wypadł znakomicie i zyskał sporo fanów. Muzycznie The unity czerpią garściami z Love might Kill, Gamma Ray, ale najbardziej stylistycznie The unity do Unisonic. Tak więc mamy miks melodyjnego metalu, hard rocka i power metalu. Nowy album o nazwie "Rise" ukazuje się po roku od pierwszego krążka i znów band dostarcza nam mocny krążek. Dzieje się sporo, jest kop, jest energia, jest pazur, jest duża dawka przebojów. Album jest kontynuacją debiutu i słychać, że panowie jeszcze lepiej się dogadują i tworzą zgrany duet. Na płycie znajdziemy 13 kawałków dających około godziny muzyki. Trzeba przyznać, że muzyka jest bardzo dojrzała i pomysłowa. "Last Betrayl" to znakomity otwieracz i to w takim power metalowym stylu. Można doszukać się elementów Unisonic czy Gamma Ray. Henjo i Stefan jeszcze lepiej się dogadują i dają niezły popis swoich umiejętności. Można odnieść wrażenie, że The unity swój urok zawdzięcza uzdolnionemu wokaliście. Jan Manenti śpiewa z niezwykłą ikrą i charyzmą. Nawet widziałbym go w roli wokalisty Gamma Ray. Więcej hard rockowego feelingu można wyłapać w mroczniejszym "You Got me Wrong". Sporo też wnosi do muzyki kapeli klawiszowiec Sascha, który potrafi budować napięcie i tworzyć melodyjną oprawę. Słychać to bardzo dobrze w "The storm". Band też znakomicie radzi sobie z rozbudowanymi kolosami o progresywnym zabarwieniu. Świetnym tego przykładem jest "Road to nowhere". Kolejnym power metalowym przebojem na płycie jest melodyjny "No hero", który dość szybko zapada w pamięci. Moim faworytem został z miejsca energiczny "Children of The light", który riff ma mocno zakorzeniony w kawałkach autorstwa Henja. Słychać nawiązania do "Fight" czy "Follow me". Duża dawka przebojowości, power metalu i Hejno mógł w końcu błyszczeć w swoich klimatach. Na koniec mamy hard rockowy "Life". Jak widać płyta jest zróżnicowana, ale utrzymana na wysokim poziomie artystycznym. The Unity znakomicie odnalazł się na scenie muzycznej i oby tylko nie zakończyli działalności, kiedy Gamma Ray znów wróci do normalnego trybu pracy. Polecam oczywiście "Rise".
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
piątek, 7 września 2018
DREAM CHILD - Until death do we meet again (2018)
Ronie James Dio odszedł, a to jakby rozgrzało jego dawnych kolegów do działania i tworzenia nowych supergrup, czy kapel, które mają iść w ślady DIO. Pytanie czy gdyby nie śmierć wielkiego wokalisty czy mielibyśmy Last in Line, Dio Disciples czy Dream Child. Ta kapele łączą nie tylko przekonania, styl, ale poniekąd też muzycy, którzy współpracowali z Ronniem. Tym najnowszym powstałem bandem jest właśnie Dream Child. W składzie mamy oczywiście Craiga Goldiego, który pełni rolę gitarzysty. Jest też Rudy Sarzo na basie, jest też wszędobylski Simon Wright. Nie mogło też zabraknąć wokalisty, który manierą choć trochę przypomni nam o Ronnim. W tej roli idealnie się sprawdził Diego Valdez. Jego wokal jest zadziorny, doniosły i z pewnymi cechami Dio. To wszystko ładnie ze sobą współgra i faktycznie powstał w efekcie znakomity debiut z muzyką stworzoną jakby w latach 80. Nawet zadbano o brzmienie, by jak najbardziej przypominał nam stare dobre płyty z lat 80. Sama zawartość też ma wydźwięk bardzo klasyczny, tak więc fani starych płyt Ac/Dc, Judas Priest czy Dio. Płytę promował "Under the Wire" czyli takie klasyczne granie z klasycznej ery Dio. Mocny riff, szybsze tempo sprawia, że jest uśmiech na twarzy. Takiej muzyki nigdy za wiele. Craig daje tutaj czadu w sferze gitarowej i znów przypomniał o sobie w najlepszy sposób. Nic dziwnego, że wybrano ten utwór do promocji płyty. Mamy też rozbudowane kompozycje jak "You can't take me down", który potrafi zauroczyć swoim mrocznym klimatem i ciekawymi przejściami. Dużo klasycznego Dio można wyłapać w zadziornym i marszowym "games of Shadows". Na płycie roi się od prawdziwych hitów i jednym z nich na pewno jest "Playing with Fire" czy energiczny "Midnight song". Czego jest najwięcej to rozbudowanych i dojrzałych kawałków jak tytułowy, czy progresywny "One step beyond the grave". Każdy z tych utworów jest warty uwagi i ma swoją wartość. Płyta jest bardzo dojrzała, klimatyczna i utrzymana w klasycznym stylu. Miła niespodzianka roku 2018. Czekam na odpowiedź Dio Disciples.
Ocena: 9/10
THE VINTAGE CARAVAN -Gateways (2018)
Tęskni ktoś za rockiem lat 60 czy 70? Mamy tutaj fanów klasycznych dźwięków spod znaku takich kapel jak led zeppelin, Deep purple czy Black Sabbath? The Vintage Caravan wychodzi na przeciw tym oczekiwaniom. Kapela jest stosunkowa młoda, bowiem działa od 2006 roku i już ma na swoim koncie 4 albumy. Islandzkie trio wie jak zbudować mroczny i psychodeliczny klimat. Każdy ich album to prawdziwa uczta dla maniaków takich dźwięków. Porywają nie tylko klimatem, ale jakością swojej muzyki. The Vintage Caravan zawsze dba o najmniejsze szczegóły. Tak też jest z najnowszym "Gateways". Dźwięki są tutaj pomysłowe i potrafią przeszyć słuchacza. Nie ma banalnych rozwiązań, a wszystko jest intrygująco oprawione. Jest finezja, jest magia, ale też i pazur i rockowe szaleństwo. Energia bije z otwierającego "set your sights", który jest wycieczką do świata Deep purple czy led zepellin. Prosty, ale chwytliwy riff "The way" szybko wpada w ucho. Bardziej złożony "On the run" to już granie bardziej progresywne, ale wciąż niezwykle melodyjne i finezyjne. Stonowany, wręcz marszowy "All this Time" w połączeniu z mrocznym klimatem najlepiej oddaje styl w jakim obraca się ten band. Na płycie nie zabrakło też ostrzejszego grania, co potwierdza to "Reset". Dominuje tutaj jednak ponure, psychodeliczne granie, które ma działać na nasze zmysły i uczucia. Ta sztuka tutaj się udało, a zamykający "The chain" to tylko potwierdza. The Vintage Caravan jest w znakomitej formie i zrobili swoje, czyli nagrali kolejny świetny album skierowany do fanów rocka z lat 70 czy 60. Dopełnieniem sukcesu płyty jest klimatyczna okładka i brzmienie z starych płyt. Jedna z ciekawszych płyt roku 2018.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
czwartek, 30 sierpnia 2018
HELION PRIME -Terror of the Cybernetic Space Monster (2018)
"Terror of the Cybernetic Space Monster" to tytuł najnowszego dzieła amerykańskiej formacji o nazwie Helion Prime. Działają od 2014r, ale już są znani z mocnych riffów, amerykańskiego brzmienia, a także umiejętności łączenia tradycyjnych patentów z lat 80 z agresywnym, współczesnym feelingiem. Ten band to maszynka do tworzenia soczystych, godnych uwagi riffów, które przyprawiają o szybsze bicie serca. Tak właśnie jest z najnowszym dziełem, który jest drugim albumem w dyskografii zespołu. Jest to jednak pierwszy krążek z nowym wokalistą Sozos Michealem. Trzeba przyznać, że idealnie wpasował się w styl kapeli. Jego głos jest ostry, zadziorny i bardzo melodyjny. To właśnie dzięki niemu album jest taki mocny i warty uwagi. Na wydawnictwie znajdziemy 9 kawałków, które razem tworzą zgraną całość. Album otwiera klimatyczne intro "Failed Hypothesis", który wprowadza nas w klimat s-f. Szybko atakuje nas mocny riff "A king is born", który pokazuje w jakiej stylizacji się obracają. Słychać power metal pełną gębą. Jeszcze więcej mocy i agresji znajdziemy w rozpędzonym "Bury The Sun". Warty uwagi jest też bardziej złożony i urozmaicony "Atlas Obscura". W takim "Urth" można doszukać się elementów thrash metalowych, jak i tych wyjętych z twórczości Gamma Ray czy Helloween. Na płycie znalazło się też miejsce na kolos i tutaj sprawdza się "The human Condition". Dalej znajdziemy spokojny, wręcz balladowy "Spectrum". Kolejną petardą power metalową na płycie jest "Silent skies". Całość zamyka 17 minutowy kolos ""Terror of the Cybernetic Space Monster". Kawałek zawiera sporo ciekawych motywów i riffów. Świetne zwieńczenie tej jakże udanej płyty. Helion Prime zaskoczył bardzo doba płytą i śmiało można ją polecić fanom power metalu czy heavy metalu.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
sobota, 25 sierpnia 2018
TOKYO BLADE - Unbroken (2018)
Tokyo Blade to jedna z tych formacji, co kreowała nurt NWOBHM. To kapela, która stylem muzycznym przypomina wczesne płyty Iron Maiden, Cloven hoof, czy Grim Reaper. Kapela powstała w 1982r i sukcesywnie działa w latach 80. Potem po kilkach latach kapela zawiesiła działalność i wróciła w 1995r. Nagrali wtedy 2 albumy i znowu przepadli. Dopiero w roku 2011 udało się brytyjskiej formacji wrócić na dobre. Tokyo Blade kazał czekać swoim fanom 7 lat na nowe wydawnictwo. "Unbroken" to płyta, która zawiera to wszystko do czego ten band nas przyzwyczaił. Jest moc, jest przebojowość, a przede wszystkim klasyczny wydźwięk. Ta płyta brzmi jakby powstała w latah 80. Słychać, że faktycznie mamy do czynienia z nurtem NWOBHM. Tokyo Blade to kapela, w której motorem napędowym jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy - Andy i John.Oboje zabierają nas do lat 70 czy 80. Stawiają na proste i chwytliwe motywy. Dużo w tym pasji i miłości do heavy metalu. Dopełnieniem ich stylu jest charyzmatyczny Alan Marsh, który śpiewa z werwą i pazurem. To właśnie dzięki niemu kawałki są bardzo melodyjne i zapadają w pamięci. Bardzo dobre wprowadza nas w świat Tokyo blade otwieracz "The devils gonna bring you down", z którego bije moc NWOBHM. Bardzo klasycznie brzmi "Bullet made of stone", w którym jest hard rockowy pazur, a także bardzo wyrazisty riff. Lekki, wręcz rockowy "No time to bleed" wprowadza trochę luzu i odpoczynku. Z tych ciekawszych kawałków warto też wyróżnić rozbudowany "Bad blood", melodyjny "Black water" w klimatach iron maiden, czy zadziorny "The last samurai". Po raz kolejny Tokyo Blade wydał bardzo solidny album, który zawiera bardzo ciekawe kompozycje. Jest przebojowo, jest klasycznie i z pomysłem. "Unbroken" to płyta, którą trzeba znać.
Ocena:8/10
Ocena:8/10
niedziela, 19 sierpnia 2018
DORO - Forever Warriors, Forever United (2018)
Doro Pesch często nazywana jest królową metalu. Charyzmatyczny wokal, ciekawa osobowość, dobra prezencja, a także wypracowana przez lata marka sprawiła, że jest to osoba, która zrobiła sporo dla metalu. Kultowy Warlock, czy też solowa kariera to niemała cegiełka w tworzeniu heavy metalu na niemieckiej scenie metalowej. Królowa metalu lubi współpracować z różnymi gośćmi, zawsze też śpiewa na żywo jakiś cover znanego kawałka metalowego. Tytułu ciężko jej odmówić, ale swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. "Fear no Evil" z 2009 r to w sumie ostatni wartościowy album. "Raise your fist" z 2012r był już znacznie słabszy. Na nowe dzieło przyszło czekać fanom 6 lat i owocem ciężkiej pracy jest dwu płytowy album zatytułowany "Forever warriors, Forever united". Doro poszła w ślad wiele innych muzyków i też postawiła na dwupłytowy album. Szkoda tylko, że cały materiał jest ciężko strawny i niskich lotów. Całość szybko się nudzi i w efekcie można odnieść wrażenie że to pop/rock z domieszką hard rocka i metalu. Forma wokalna Doro nie jest zła i wciąż słychać tą pasję i miłość do metalu. Ogromna promocja nuclear blast nie pomogła ochronić Doro przed porażką.
Hymnowy "All for Metal" przywołuje na myśl prosty i podniosły "All we are" z okresu Warlock. Prosty riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór jest łatwy w odbiorze i zapada w pamięci. Może nie jest to najlepszy kawałek jaki stworzyła Doro, ale z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów nowej płyty. Nie mogła zabraknąć szybkiego, wręcz speed metalowego utworu i w tej roli mamy zadziornego "Bastardos". Gitarzyści Luca i Bas grają ostrożnie i za wiele od siebie nie dają, przez co album jest taki nieco nijaki i bez werwy. Płytę promował średni i taki nieco bez pomysłu "If i cant have you - no one will" z gościnnym udziałem Johan Hegg z Amon Amarth. Mamy też hard rockowy "Turn it Up", który zaczyna pokazywać że Doro nie miała pomysłu na nowy materiał. Na pewno cieszy takie szybsze granie jakie można uświadczyć w pozytywnym "Blood, sweat and rock'n roll". Radosny hard rockowy kawałek, szkoda że nie na poziomie do jakiego Doro przecież przyzwyczaiła. Dużo chaosu i jakiś takich nijakich riffów, co słychać w słabszym "Backstage to heaven" czy rockowym "Be strong". Ta pierwsza płyta miała być mocniejsza, bardziej metalowa, a jest smętna, nijaka, bez mocy i pomysłu. Brakuje godnych uwagi kawałków i całość jest ciężko strawna. Druga płyt zdominowana jest przez spokojne, wręcz popowe ballady. Z tej drugiej części znakomicie wypadł "Lift me up", który zaskakuje marszowym tempem i zapadającym w głowie refrenie. Spokojna ballada "it cut so deep" pokazuje, że płyta ma charakter bardziej komercyjny. Więcej tutaj popowych kawałków, niż metalu z okresu warlock. Całość zamyka komiczny "Metal is my alcohol", który idealnie podsumowuje ten słaby album.
6 lat czekanie na marne. Dostać podwójny album, gdzie jest 25 utworów i podoba się 4-5 utworów to porażka na całej linii. Doro to znakomita wokalistka, lubię jej twórczość i zawsze będę czekał na kolejne wydawnictwa, ale "Forever warriors, forever united" nie ma nic do zaoferowania. Ciężko mówić stricte o płycie heavy metalowej. Szkoda Doro, bo taka inna niemiecka ikona jak Udo błyszczy na nowym albumie. Może czas na zmiany w obozie Doro?
Ocena: 3.5/10
Hymnowy "All for Metal" przywołuje na myśl prosty i podniosły "All we are" z okresu Warlock. Prosty riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór jest łatwy w odbiorze i zapada w pamięci. Może nie jest to najlepszy kawałek jaki stworzyła Doro, ale z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów nowej płyty. Nie mogła zabraknąć szybkiego, wręcz speed metalowego utworu i w tej roli mamy zadziornego "Bastardos". Gitarzyści Luca i Bas grają ostrożnie i za wiele od siebie nie dają, przez co album jest taki nieco nijaki i bez werwy. Płytę promował średni i taki nieco bez pomysłu "If i cant have you - no one will" z gościnnym udziałem Johan Hegg z Amon Amarth. Mamy też hard rockowy "Turn it Up", który zaczyna pokazywać że Doro nie miała pomysłu na nowy materiał. Na pewno cieszy takie szybsze granie jakie można uświadczyć w pozytywnym "Blood, sweat and rock'n roll". Radosny hard rockowy kawałek, szkoda że nie na poziomie do jakiego Doro przecież przyzwyczaiła. Dużo chaosu i jakiś takich nijakich riffów, co słychać w słabszym "Backstage to heaven" czy rockowym "Be strong". Ta pierwsza płyta miała być mocniejsza, bardziej metalowa, a jest smętna, nijaka, bez mocy i pomysłu. Brakuje godnych uwagi kawałków i całość jest ciężko strawna. Druga płyt zdominowana jest przez spokojne, wręcz popowe ballady. Z tej drugiej części znakomicie wypadł "Lift me up", który zaskakuje marszowym tempem i zapadającym w głowie refrenie. Spokojna ballada "it cut so deep" pokazuje, że płyta ma charakter bardziej komercyjny. Więcej tutaj popowych kawałków, niż metalu z okresu warlock. Całość zamyka komiczny "Metal is my alcohol", który idealnie podsumowuje ten słaby album.
6 lat czekanie na marne. Dostać podwójny album, gdzie jest 25 utworów i podoba się 4-5 utworów to porażka na całej linii. Doro to znakomita wokalistka, lubię jej twórczość i zawsze będę czekał na kolejne wydawnictwa, ale "Forever warriors, forever united" nie ma nic do zaoferowania. Ciężko mówić stricte o płycie heavy metalowej. Szkoda Doro, bo taka inna niemiecka ikona jak Udo błyszczy na nowym albumie. Może czas na zmiany w obozie Doro?
Ocena: 3.5/10
niedziela, 12 sierpnia 2018
U.D.O - Steelfactory (2018)
W tym roku Judas Priest porwał świat swoim albumem "Firepower". Płyta okazała się najlepsza od czasów kultowego "Painkillera" i w dodatku to dzieło klasyczne. Minęło kilka miesięcy i mamy kolejne zaskoczenie. Powraca w wielkim stylu inna legenda heavy metalu. Udo Dirkschneider po swojej 40 letniej działalności wydaje album klasyczny i niezwykle świeży. "Steelfactory" to krążek, który można śmiało zaliczyć do grona najlepszych płyt w dyskografii tego legendarnego wokalisty. Ostatnie lata Udo spędził na koncertowaniu pod szyldem Dirkschneider, gdzie grał najlepsze kawałki Accept. To miało ogromny wpływ na zawartość najnowszej płyty i na jej charakter. Granie kawałków Accept sprawiło, że Udo sobie przypomniał stare dobre czasy i nagrał materiał, który zabiera nas w podróż do lat 80 i lat 90. To miła wycieczka w rejony "Animal House", "Thunderball", czy też "Russian Roulette" , a nawet "Metal heart". To już świetna zapowiedź tego co nam zgotował Udo.
Udo Dirkschneider przez okres swojej działalności przyzwyczaił do tego, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarcza dopracowane i pełne heavy metalu albumy. "Decent" był mroczny, toporny i nasuwał na myśl "Timebomb" czy nawet "Balls to the wall". Tamta płyta była bardzo w stylu udo. Z kolei najnowszy krążek zatytułowany "Steelfactory" to taka wycieczka bardziej w rejony starego Accept. Już utwory promujące dały nam to wyraźnie do zrozumienia. Zresztą sama frontowa okładka, w której główną rolę odgrywa fabryka stali. Dawno udo nie miał tak dobrej i klimatycznej okładki. Do tego wszystkiego dochodzi soczyste i mocne brzmienie Jacoba Hansena. Wszystko składa się w spójną całość. Udo mimo swoich lat wciąż zachwyca swoim wokalem i potwierdza że należy do czołówki wokalistów heavy metalowych. "Steelfactory" ma też innych bohaterów. To płyta przede wszystkim znakomitego Andrey'a Smirnova, który bardzo się rozwinął w roli gitarzysty. Pełno finezji i ciekawych złożonych melodii. Poszedł w ślady Fishera czy Hoffmann. Wszędzie pojawiają się pomysłowe riffy i solówki i przez to płyta nabrała klasycznego wydźwięku i takiej świeżości. Przypominają się czasy "Metal heart" czy "Rousian roulette". Jeden z najlepszych gitarzystów jakich posiadał Udo w swoim zespole. Przemiany i rozwój zaliczył też basista Fitty, którego partie są bardziej słyszalne i wyczuwalne. Nowy nabytek w postaci syna Udo - Svena też imponuje wyczucie rytmu i techniką. Perkusista, który szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Ta fabryka stali działa bez szwanku i dostarcza nam stal najwyższej próby. Czas zacząć ocenę jakości zawartości.
Typowo się zaczyna z jednej strony, bowiem "Tongue Reaper" to kolejny szybki otwieracz w karierze Udo. Jednak z drugiej strony intro brzmi jakby wyjęte z twórczości Accept. Idealne wprowadzenie. Melodyjne wejście wyjęte jakby z "Metal heart". Po kilku sekundach atakuje nas szybka praca sekcji rytmicznej i ciężki riff. Dawno Udo nie brzmiał tak agresywnie, tak świeżo i tak klasycznie. Refren to taki wypisz wymaluj Udo z czasów "Thunderball" czy "Mastercutor". To też kawałek, w którym Andrey pokazuje że odgrywa kluczową rolę na tej płycie. Szczęka już opadła, a to dopiero początek. Zaskoczenie przeżyłem przy drugiem utworze, bowiem "The move" to utwór z domieszką hard rocka i duchem "Metal Heart". Słychać powiązania z "living for tonight" co słychać w riffie czy refrenie. Czemu tyle lat przyszło czekać nam taką perełkę? Udo też świetnie bawi się swoim głosem w tym kawałku, a Andrey znów stawia na finezję i lekkość. 3 szok przeżyłem przy mroczny, marszowym "Keeper of my soul". Andrey daje tutaj upust swoim korzeniom i wprowadza nieco folkloru rosyjskiego co słychać w melodyjnym i intrygującym głównym motywie. Jest to kompozycja złożona, rozbudowana i ma coś z "Princess of the dawn". No i ten przeszywający i zapadający w pamięci refren. Coś niesamowitego, to trzeba posłuchać. Hard rockowy feeling i klimaty "metal heart" wracają w melodyjnym i lekkim "In the heat of the night". Znów świetny popis umiejętności Andrey i doświadczenia Udo. Sporo dzieje się w mocniejszym i toporniejszym "Raise the game". To kompozycja w której znów ciekawie wpleciono motywy folkloru. Mroczny "Blood on fire" to utwór, który zaskakuje pomysłowymi przejściami. Dużo dzieje się w tym kawałku, choć trwa niecałe 5minut. Znakomicie brzmi fragment zwrotek, w którym wokal Udo świetnie współgra z partiami gitarowymi Andreya. Płytę dzielnie prezentował "Rising high", czyli petarda w klimatach "Tv war" czy "Thunderball". Utwór ma w sobie z stylu "Russian roulette". Fitty daje czadu w topornym "Hungry and angry" i jest to kolejny mocny, heavy metalowy hymn. Perełką bez wątpienia jest true metalowy "One heart one soul". To utwór mocno wzorowany na "They want war". Hymnowy refren, melodyjne partie gitarowe i marszowe tempo i w efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych kawałków udo, jakie stworzył. Czysta magia. Basista jest na płycie bardziej wyrazisty i to słychać również w melodyjnym i nieco hard rockowym "A bite of evil". Z kolei energiczny "Eraser" to utwór który jest tak potężny jak otwieracz. Znów utwór przesiąknięty accept z lat 80. W podobnych klimatach utrzymany jest podniosły "Rose in the desert", w którym też band zabiera nas w rejony "Metal heart" i te hard rockowe patenty sprawdzają się na tej płycie idealnie. Mija prawie godzina z nowym udo i czas szybko zleciał. Całość zamyka piękna ballada "The way" i nie ma tutaj złudzeń co do zawartości.
Udo powraca do korzeni i powraca w wielkim stylu. Nagrał album dojrzały, pełen zaskoczeń i pełen świeżych rozwiązań. Przede wszystkim Udo nagrał album klasyczny i bez zbędnych udziwnień. Grania kawałków Accept przypomniało Udo z czego zasłynął i za co go fani kochają. Zrobił to co Judas Priest, czyli nagrał album bez błędny, bardzo klasyczny i na wysokim poziomie. Duże brawa należą się na pewno Andrey, który pokazał klasę i miłość do muzyki, a także dobrą znajomość twórczości Accept."Steelfactory" przebija większość płyt jakie nagrał Udo i śmiało można wpisać ten krążek do top5, jeśli nie nawet top3. Jedna z najlepszych płyt tego roku i już ją widzę w swoich podsumowaniach tegorocznych i to na podium.
Udo Dirkschneider przez okres swojej działalności przyzwyczaił do tego, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarcza dopracowane i pełne heavy metalu albumy. "Decent" był mroczny, toporny i nasuwał na myśl "Timebomb" czy nawet "Balls to the wall". Tamta płyta była bardzo w stylu udo. Z kolei najnowszy krążek zatytułowany "Steelfactory" to taka wycieczka bardziej w rejony starego Accept. Już utwory promujące dały nam to wyraźnie do zrozumienia. Zresztą sama frontowa okładka, w której główną rolę odgrywa fabryka stali. Dawno udo nie miał tak dobrej i klimatycznej okładki. Do tego wszystkiego dochodzi soczyste i mocne brzmienie Jacoba Hansena. Wszystko składa się w spójną całość. Udo mimo swoich lat wciąż zachwyca swoim wokalem i potwierdza że należy do czołówki wokalistów heavy metalowych. "Steelfactory" ma też innych bohaterów. To płyta przede wszystkim znakomitego Andrey'a Smirnova, który bardzo się rozwinął w roli gitarzysty. Pełno finezji i ciekawych złożonych melodii. Poszedł w ślady Fishera czy Hoffmann. Wszędzie pojawiają się pomysłowe riffy i solówki i przez to płyta nabrała klasycznego wydźwięku i takiej świeżości. Przypominają się czasy "Metal heart" czy "Rousian roulette". Jeden z najlepszych gitarzystów jakich posiadał Udo w swoim zespole. Przemiany i rozwój zaliczył też basista Fitty, którego partie są bardziej słyszalne i wyczuwalne. Nowy nabytek w postaci syna Udo - Svena też imponuje wyczucie rytmu i techniką. Perkusista, który szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Ta fabryka stali działa bez szwanku i dostarcza nam stal najwyższej próby. Czas zacząć ocenę jakości zawartości.
Typowo się zaczyna z jednej strony, bowiem "Tongue Reaper" to kolejny szybki otwieracz w karierze Udo. Jednak z drugiej strony intro brzmi jakby wyjęte z twórczości Accept. Idealne wprowadzenie. Melodyjne wejście wyjęte jakby z "Metal heart". Po kilku sekundach atakuje nas szybka praca sekcji rytmicznej i ciężki riff. Dawno Udo nie brzmiał tak agresywnie, tak świeżo i tak klasycznie. Refren to taki wypisz wymaluj Udo z czasów "Thunderball" czy "Mastercutor". To też kawałek, w którym Andrey pokazuje że odgrywa kluczową rolę na tej płycie. Szczęka już opadła, a to dopiero początek. Zaskoczenie przeżyłem przy drugiem utworze, bowiem "The move" to utwór z domieszką hard rocka i duchem "Metal Heart". Słychać powiązania z "living for tonight" co słychać w riffie czy refrenie. Czemu tyle lat przyszło czekać nam taką perełkę? Udo też świetnie bawi się swoim głosem w tym kawałku, a Andrey znów stawia na finezję i lekkość. 3 szok przeżyłem przy mroczny, marszowym "Keeper of my soul". Andrey daje tutaj upust swoim korzeniom i wprowadza nieco folkloru rosyjskiego co słychać w melodyjnym i intrygującym głównym motywie. Jest to kompozycja złożona, rozbudowana i ma coś z "Princess of the dawn". No i ten przeszywający i zapadający w pamięci refren. Coś niesamowitego, to trzeba posłuchać. Hard rockowy feeling i klimaty "metal heart" wracają w melodyjnym i lekkim "In the heat of the night". Znów świetny popis umiejętności Andrey i doświadczenia Udo. Sporo dzieje się w mocniejszym i toporniejszym "Raise the game". To kompozycja w której znów ciekawie wpleciono motywy folkloru. Mroczny "Blood on fire" to utwór, który zaskakuje pomysłowymi przejściami. Dużo dzieje się w tym kawałku, choć trwa niecałe 5minut. Znakomicie brzmi fragment zwrotek, w którym wokal Udo świetnie współgra z partiami gitarowymi Andreya. Płytę dzielnie prezentował "Rising high", czyli petarda w klimatach "Tv war" czy "Thunderball". Utwór ma w sobie z stylu "Russian roulette". Fitty daje czadu w topornym "Hungry and angry" i jest to kolejny mocny, heavy metalowy hymn. Perełką bez wątpienia jest true metalowy "One heart one soul". To utwór mocno wzorowany na "They want war". Hymnowy refren, melodyjne partie gitarowe i marszowe tempo i w efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych kawałków udo, jakie stworzył. Czysta magia. Basista jest na płycie bardziej wyrazisty i to słychać również w melodyjnym i nieco hard rockowym "A bite of evil". Z kolei energiczny "Eraser" to utwór który jest tak potężny jak otwieracz. Znów utwór przesiąknięty accept z lat 80. W podobnych klimatach utrzymany jest podniosły "Rose in the desert", w którym też band zabiera nas w rejony "Metal heart" i te hard rockowe patenty sprawdzają się na tej płycie idealnie. Mija prawie godzina z nowym udo i czas szybko zleciał. Całość zamyka piękna ballada "The way" i nie ma tutaj złudzeń co do zawartości.
Udo powraca do korzeni i powraca w wielkim stylu. Nagrał album dojrzały, pełen zaskoczeń i pełen świeżych rozwiązań. Przede wszystkim Udo nagrał album klasyczny i bez zbędnych udziwnień. Grania kawałków Accept przypomniało Udo z czego zasłynął i za co go fani kochają. Zrobił to co Judas Priest, czyli nagrał album bez błędny, bardzo klasyczny i na wysokim poziomie. Duże brawa należą się na pewno Andrey, który pokazał klasę i miłość do muzyki, a także dobrą znajomość twórczości Accept."Steelfactory" przebija większość płyt jakie nagrał Udo i śmiało można wpisać ten krążek do top5, jeśli nie nawet top3. Jedna z najlepszych płyt tego roku i już ją widzę w swoich podsumowaniach tegorocznych i to na podium.
Ocena:10/10
czwartek, 9 sierpnia 2018
KING COMPANY - Queen of hearts (2018)
W 2014 roku powstał band King Company i to inicjatywy perkusisty Thunderstone czyli Mirka Rantanena. Wraz z kolegami z którymi się już wcześniej znał powołał hard rockowy band, który zabierze nas w rejony rainbow, deep purple czy Dokken. Pierwszy album "On the road" z2016roku odniósł spory sukces. Choć odszedł Pasi Rantanen i zastąpił go na wokalu Leonarda F Guillan to i tak zespół wciąż żyje i ma się dobrze. Efektem tego jest najnowszy krążek w postaci "Queen of hearts", który idealnie rozwija patenty z debiutu. Płyta jest przebojowa, hard rockowa, ale nie bez pazura i agresji. Już tytułowy "Queen of hearts" na samym starcie pokazuje power i prawdziwą jazdę bez trzymanki. jest szybkie tempo, chwytliwy riff i popis wokalny Leonarda. Świetne otwarcie świetnego albumu.Antii spisuje się w roli gitarzysty i to on nadaje całości agresji i dynamiki. Warto wsłuchać się uważnie w jego partie, bo są pełne finezji. Słychać to lekki, przebojowym "Stars" czy rozpędzonym "Living like hurricane". Duch lat 80 jest tutaj wszędobylski i to jest dobra cecha tej płyty. Nawet ballada w postaci "never say goodbey'" to hołd dla lat 80 i ta komercyjność też wpisuje się w tamte lata. Melodyjny "Learn to fly" to ukłon w stronę Deep purple i nawet Antii stara się zbliżyć do kunsztu blackmorea.Spokojny "Arrival", który zamyka całość to utwór stworzony zmyśla o fanach Deff leppard. Płyta poukładana, dobrze wyważona i bardzo przebojowa. Wyrosła nam konkurencja dla Voodoo Circle i dobrze, bo takiej muzyki nigdy za duzo.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
PRIMAL FEAR - Apocalypse (2018)
Nie zanosi się na to, że niemiecki band Primal Fear wyda jeszcze kiedyś album na miarę "Nuclear Fire" czy debiutu. Nie oznacza to jednak, że ich ostatnie wydawnictwa są bez ikry, bez mocy i bez tego czegoś za co ich kocham. Oj nie, bowiem ostatni "Rulerbreaker" czy "Unbreakable" to jedne z ich najlepszych płyt w dyskografii. Choć nowe dzieła są mocne, agresywne, przebojowe, to jednak brakuje mi takiego równego materiału z pierwszych płyt. Wpadki małe czasem się pojawiają i to jest największy minus ostatnich płyt. Skład silny, nie brakuje też dobrych kompozytorów, mamy 3 gitarzystów i jednak mimo to coś nie do końca wychodzi. Czy inaczej jest z "Apocalypse"?
Na najnowsze dzieło przyszło czekać fanom 2 lata i to już odstęp czasowy, do jakiego band nas przyzwyczaił. W zamian za ten czas i swoją cierpliwość dostajemy ładnie opakowany album. kolorystyczna okładka i mocarne brzmienie robią swoją. Muzycy też są w dobrej formie i nie ma obaw, że nagrali gniota. Jednak nie jest to też ich najlepszy album. Jeśli o mnie chodzi brakuje mi nieco klasycznego grania, a przede wszystkim power metalu. Jak ktoś lubi "Delivering the Black" czy "Rulerbreaker" ten pokocha "Apocalypse", bowiem te albumy są bardzo podobne.
Jeśli mam wskazać najlepsze utwory z tej płyty, to na pewno warto tutaj wspomnieć przede wszystkim o dwóch kawałkach. Pierwszy to "New Rise", który wyróżnia się niezłą energią, szybkim tempem i power metalową konwencją. To jest prawdziwa petarda i przypomina mi klasyczne albumy tej kapeli. Dlaczego panowie nie nagrają więcej takich perełek? Wtedy mielibyśmy do czynienia z perfekcyjnym krążkiem. Drugim moim faworytem jest killer w postaci "Blood, sweat and Fear". Utwór dynamiczny o bardzo chwytliwym riffie. Słychać pomysłowość i hołd dla Judas Priest. To taki hit na miarę "Eletric Eye". Ralf daje tutaj popis swoich umiejętności. Wciąż ma w sobie ogień i pazur. Riff robi tutaj największą robotę. Zapada w pamięci i na długo zostaje w myślach. Co tutaj dużo pisać? Jeden z najlepszych kawałków tej formacji. Płytę promowały 3 utwory. "The ritual" to ciężki walec, który kontynuuje styl z dwóch ostatnich płyt. Klimatyczny, wręcz hard rockowy "King of madness" to kawałek idealny na koncert. Średni wydaje się "Hounds of justice", który jest taki nieco oklepany i wtórny.
Dalej mamy klimatyczny, balladowy "Supernova", który przypomina nieco "Tears of Rage" czy Fighting the darkness". To bez wątpienia kompozycja godna uwagi. Ciężki riff i dużo patentów w stylu judas priest mamy w marszowym "Hail to the fear". Primal Fear przez ostatnie lata przyzwyczaił swoich fanów do nagrywania kolosów. Różnie to się kończy i w zasadzie nie robią większego wrażenia. Inaczej jest z "Eye of the storm", który błyszczy na tej płycie. Dobra praca gitarzystów, pomysłowy rifff, marszowe tempo i niezawodny Ralf robią swoje. Długi i przemyślany kawałek, który warto obczaić. Na koniec zespół zostawił "Cannonball", który bardziej wpisuje się w ramy heavy/power metal.
Bardzo dużym plusem tego dzieła jest to, że całość brzmi wyrównanie i dobrze się tego słucha. Gdyby tak rozkładać na poszczególny czynniki to już by tak dobrze by nie było. Płyta jest równa, mocna i kontynuuje to do czego band nas przyzwyczaił. Fani "Delivering the black" bedą zadowoleni, fani klasycznych albumów mogą trochę narzekać. Płyta może nie najgorsza w dyskografii, ale też nie najlepsza. Na pewno warto posłuchać, bo niemcy trzymają dobry poziom od lat.
Ocena: 8.5/10
Na najnowsze dzieło przyszło czekać fanom 2 lata i to już odstęp czasowy, do jakiego band nas przyzwyczaił. W zamian za ten czas i swoją cierpliwość dostajemy ładnie opakowany album. kolorystyczna okładka i mocarne brzmienie robią swoją. Muzycy też są w dobrej formie i nie ma obaw, że nagrali gniota. Jednak nie jest to też ich najlepszy album. Jeśli o mnie chodzi brakuje mi nieco klasycznego grania, a przede wszystkim power metalu. Jak ktoś lubi "Delivering the Black" czy "Rulerbreaker" ten pokocha "Apocalypse", bowiem te albumy są bardzo podobne.
Jeśli mam wskazać najlepsze utwory z tej płyty, to na pewno warto tutaj wspomnieć przede wszystkim o dwóch kawałkach. Pierwszy to "New Rise", który wyróżnia się niezłą energią, szybkim tempem i power metalową konwencją. To jest prawdziwa petarda i przypomina mi klasyczne albumy tej kapeli. Dlaczego panowie nie nagrają więcej takich perełek? Wtedy mielibyśmy do czynienia z perfekcyjnym krążkiem. Drugim moim faworytem jest killer w postaci "Blood, sweat and Fear". Utwór dynamiczny o bardzo chwytliwym riffie. Słychać pomysłowość i hołd dla Judas Priest. To taki hit na miarę "Eletric Eye". Ralf daje tutaj popis swoich umiejętności. Wciąż ma w sobie ogień i pazur. Riff robi tutaj największą robotę. Zapada w pamięci i na długo zostaje w myślach. Co tutaj dużo pisać? Jeden z najlepszych kawałków tej formacji. Płytę promowały 3 utwory. "The ritual" to ciężki walec, który kontynuuje styl z dwóch ostatnich płyt. Klimatyczny, wręcz hard rockowy "King of madness" to kawałek idealny na koncert. Średni wydaje się "Hounds of justice", który jest taki nieco oklepany i wtórny.
Dalej mamy klimatyczny, balladowy "Supernova", który przypomina nieco "Tears of Rage" czy Fighting the darkness". To bez wątpienia kompozycja godna uwagi. Ciężki riff i dużo patentów w stylu judas priest mamy w marszowym "Hail to the fear". Primal Fear przez ostatnie lata przyzwyczaił swoich fanów do nagrywania kolosów. Różnie to się kończy i w zasadzie nie robią większego wrażenia. Inaczej jest z "Eye of the storm", który błyszczy na tej płycie. Dobra praca gitarzystów, pomysłowy rifff, marszowe tempo i niezawodny Ralf robią swoje. Długi i przemyślany kawałek, który warto obczaić. Na koniec zespół zostawił "Cannonball", który bardziej wpisuje się w ramy heavy/power metal.
Bardzo dużym plusem tego dzieła jest to, że całość brzmi wyrównanie i dobrze się tego słucha. Gdyby tak rozkładać na poszczególny czynniki to już by tak dobrze by nie było. Płyta jest równa, mocna i kontynuuje to do czego band nas przyzwyczaił. Fani "Delivering the black" bedą zadowoleni, fani klasycznych albumów mogą trochę narzekać. Płyta może nie najgorsza w dyskografii, ale też nie najlepsza. Na pewno warto posłuchać, bo niemcy trzymają dobry poziom od lat.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 29 lipca 2018
DEE SNIDER - For the love o metal (2018)
Nie ma na rynku muzycznym dobrze znanego Twisted Sister. Choć w 2016 ten band zakończył działalność, to jednak wokalista i lider tej grupy tj Dee Snider skupił się na solowej karierze. Dee Snider swoją karierę solową rozpoczął w 1997 roku i pod tym szyldem nagrał 4 albumy. Wydany w 2016 r "We are the ones", ale nie zrobił większego wrażenia. To był nieco album bez zaskoczenia i bez mocy. Teraz mamy inny skład, inną jakość i najnowsze dzieło w postaci "For the love of metal" rzeczywiście może się podobać. Nowi muzycy dają sporo świeżości i dają niezłego czadu. Utwory są dynamiczne, treściwe i przebojowe. Dee Snider tworzy dalej heavy metal z domieszką hard rocka i stara się nie zapominać o swoim okresie w Twisted sister. Nick i Charlie stworzyli zgrany duet gitarowy i to słychać od niemal samego początku. Jest agresja, jest szybkość, jest melodyjność i hołd dla lat 80. To jest mocny atut tej płyty. "Lies are a business" to wymarzony otwieracz. Ma w sobie sporo energii, a szybkie tempo przyprawia o dreszcze. Niezwykle mocny i dynamiczny kawałek, który dobrze nas wprowadza w klimat płyty. Nie brakuje mrocznych kawałków, w których dominuje toporność rodem z płyt Accept czy Grave Digger. Przykładem tego jest cięższy "Tommorow Concern" czy marszowy "American Made". Bardzo dobrze wypada też melodyjny i zadziorny "Roll over You" czy rozpędzony "i'm ready". Do grona ciekawych kawałków warto też zaliczyć "became the storm" jak i toporny "The hardest way". Całość zamyka tytułowy "For the love of metal", które idealnie podsumowuje całość. Sama płyta nie wnosi niczego nowego do twórczości Dee Snidera, ani też do metalowego światka. Jednak mimo wszystko jest to solidna i poukładana płyta, która daje sporo frajdy słuchaczowi. Jedna z tych płyt w tym roku, które wypada znać.
Ocena: 7.5/10
Ocena: 7.5/10
piątek, 20 lipca 2018
POWERWOLF - The sacrament of sin (2018)
W karierze każdej kapeli przychodzi taki czas, że trzeba zweryfikować swój styl i sposób komponowania nowych utworów. Nie sztuką jest tworzyć w kółko to samo i udawać, że jest twórczym i pełnym ambicji. Sztuką właśnie jest dodawanie nowych elementów, wprowadzanie nowych zagrywek, tworzenie jakby na nowo stylu, ale zostając przy tym przy swoich sprawdzonych patentach. Z historii wiemy, że wielu kapelom wyszło taki zwrot na dobre. O tym, że niemiecki Powerwolf zaczął zjadać własny ogon fani zaczynali już dawno mówić. Kiedy zespół wydał dwa znakomite krążki w postaci "Blood of the Saints" i "Bible of the beast" to w pełni ukształtował swój styl i stał się jego więźniem. To co cieszyło na tych wydawnictwach stawało się denerwować już przy następnych. Wszystko stawało się przewidywalne i łatwe do odkrycia. Muzyka Niemców była z górnej półki, lecz nie było tej euforii i tego efektu wow, co przy wskazanych albumach. Coś należało zmienić i te zmiany nadeszły. Efektem tego jest "The Sacrament of sin".
Nie, nikt ze składu nie odszedł. Dalej mamy braci Greywolf w roli gitarzystów, Atilla tworzy kościelny klimat za sprawą operowego głosu, a klawiszowiec Falk nadaje przebojowości i niezwykłej melodyjności w muzyce Powerwolf. To co się zmieniło zapytacie? Styl kapeli uległ zmianie. Nie, nie ma mowy o porzuceniu power metalu i pójście w innym kierunku. Zostajemy dalej w power metalu, który przypomina dokonania Sabaton, Running Wild czy Bloodbound. Można odnieść wrażenie, że zespół poszukał nowych rozwiązań w twórczości Sabaton. Klawisze wychodzą na pierwszoplanową rolę co słychać w niektórych kompozycjach. Jest nawiązanie do symfonicznego metalu i owa podniosłość i orkiestrowy klimat dają o sobie znać niemal w każdej kompozycji. Efekt końcowy jest piorunujący. Z jednej strony mamy te charakterystyczne riffy, tą przebojowość, dynamikę i melodyjność, a z drugiej strony mamy podniosłość, urozmaicenie, bawienie się sprawdzoną konwencję. Więcej ozdobników się pojawia, klawisze zaczynają odgrywać jeszcze większą rolę. To na co fani czekali, czyli świeżość i odnowienie stylu jest.
Zawsze było klimatyczne intro, które wprowadzało nas w klimat danej płyty. Tutaj mamy od razu przejście do meritum sprawy. "Fire and Forgive" to utwór, który brzmi znajomo. Tak otwieracze zawsze są utrzymane w podobnej konwencji. Początkowa część jest podniosła, klimatyczna, stonowana i to jest pewien znak nowej jakości. Melodie i refren brzmią znajomo, ale przecież dalej chcemy mieć 100 % powerwolf w powerwolf, czyż nie? Utwór perfekcyjny i bardzo energiczny, a wpływy są tym razem zakorzenione w Running Wild, a może nawet w Helloween czy Gamma Ray? Ważne, że jest power metal pełną gębą. Wyznacznikiem nowej jakości i świeżości jest bez wątpienia singlowy "Demons are girls best friend". Kiedy utwór wypłynął do sieci to od razu szczęka mi opadła. Czyż to powerwolf, który znam? Czy może wilk w owczej skórze? Jest ta charakterystyczna przebojowa co słychać w lekkim i przyjemnym refrenie. Natomiast charakter i konstrukcja to już inna bajka. Falk pełni tutaj rolę lidera. Jego partie są majestatyczne i bardzo wciągające. To one nadają całości symfonicznego wydźwięku. Nowa droga powerwolf jest imponująca. Sam kawałek ma sporo elementów rocka co tym bardziej zaskakuje jak zespół to wszystko połączył. Na szczęście nie wszystko zostało zdradzone przed premierę i troszkę smaczków band jeszcze zostawił. Trzeci na płycie jest "Killers with the cross". Jakby ktoś mi to puścił nie podając nazwy to ciężko byłoby podać nazwę Powerwolf. Jest mrocznie, bardzo klimatycznie, a band wybiera się w rejony Bloodbound, a przede wszystkim Sabaton. Jak ktoś się uprze to do szuka się tutaj elementy black sabbath z Tonym Martinem. Jestem w szoku, że powerwolf idzie w taką stronę i muszę przyznać brzmi to perfekcyjnie. Refren swoim stylem i pomysłowością wbija w fotel. Bardzo miłe uczucie, kiedy jeden ze swoich ulubionych zespołów poznajesz na nowo. Jest ta ekscytacja jak przy pierwszych albumach. "Incense & Iron" też był znany nam przed premierą i też zaskoczył mnie swoją formą i stylem. Utwór bardzo w stylu Sabaton it o słychać po riffach czy partiach klawiszowych. Nie jest to żadna wada, ale rzecz konieczna by powerwolf potrafił nas słuchaczy czymś zaskoczyć. Wyszedł z tego znakomity podniosły hymn metalowy. Kolejny utwór na płycie, który nie porywa szybkością,lecz podniosłością i klimatem. Daleki od petard jest też romantyczny, epicki "Where the wild wolves have gone", który jest pierwszą balladą w historii zespołu. Świetna wizytówka tej płyty, która jest czymś nowym i pokazuje band z nieco innej strony. Połowa płyty za nami i czas na kolejny utwór, który zapiera dech w piersi. "Stossgebet" to prawdziwa perełka, która zabiera nas do świata symfonicznego metalu. Brzmi to znajomo i gdzieś tam słychać może Nightwish, może Epica, a może jeszcze coś innego. Sam główny motyw przypomina mi poniekąd "Lady Moon" Axxis. Utwór w zasadzie nie da się porównać do niczego. Nie jest to też typowy powerwolf, choć ma wspólnego z "Kruezfuer" czy "Moscow in the dark". Kawałek niezwykle urozmaicony, klimatyczny i bardzo podniosły. Tak jak nie lubię jezyka niemieckiego, tak tutaj pasuje on idealnie do tego co słyszę. Riff prosty, ale jakże potężny. Klawisze znów pełnią rolę pierwszoplanową. Atilla tak jakby opowiadał nam jakąś mroczną opowieść i wciąga nas w tej magiczny świat. Refren rzuca na kolana po prostu. Jeden z ich najlepszych utworów, jeśli nie najlepszy. "Nightside of Siberia" też zaczyna się inaczej niż wszystkie znane nam kawałki tej kapeli. Jest marszowo, jest bardzo symfonicznie i klawisze też brzmią inaczej niż kościelne organy. Kawałek nieźle buja i imponuje swoim bojowym okrzykiem. Znów Sabaton gdzieś wybrzmiewa w tle. Tutaj też solówki są niezwykle urokliwe i takie bardziej finezyjne. Oj dzieje się tutaj sporo, choć kawałek trwa nie całe 4 minuty. Dla wielu fanów najlepszy na płycie jest ponoć tytułowy "The sacrament of Sin". Ciekawe dlaczego? Ma on cechy starych kawałków Powerwolf, a więc mamy tutaj dużo power metalu. Też jednak powstrzymałby się od nazywaniem go typowym kawałkiem powerwolf. Sama energia i power przypomina stary dobry edguy czy gamma ray. "Venom of Venus" to kompozycja bardziej gitarowa i tutaj bracia Greywolf mieli więcej roboty. Kawał dobrej roboty, bowiem partie gitarowe są dynamiczne, zadziorne i melodyjne. Refren znów bardzo podniosły i idealny do odśpiewania w gronie fanów podczas koncertów. Zaskakuje też hard rockowy "Nightime Rebel", który pokazuje nieco bardziej komercyjne oblicze powerwolf. Takie oblicze pasuje do tej kapeli zarówno jak i power metal. Całość zamyka kolejna szybka power metalowa petarda w postaci "fist by fist". Choć i w tym utworze można wyłapać pewne nieco inne rozwiązania. Zespół bawi się swoim style i to słychać.
Już dawno Powerwolf powinien odświeżyć styl i nagrać taki album jak "The Sacrament of Sin". Zachowano najważniejsze cechy stylu Powerwolf dodano kilka nowych rozwiązań i patentów, dorzucano troszkę elementów z sabaton i wyszedł zupełnie nowy powerwolf. Jednak dalej jest to ten zespół, który nas tak oczarował "Bible of the beast". Ta płyta wnosi sporo do ich twórczości i mam nadzieje, że otworzy nowe drogi przed tym zespołem. Po co się zamyka tylko na jeden gatunek, jedno wymiarowy styl, kiedy można być twórczym i nie ograniczonym? Ironi mieli swój "Seventh son of the seventh son", Helloween "the Dark Ride", Gamma Ray "Majestic", a Powerwolf "The sacrament of sin", który jest punktem zwrotnym w ich dyskografii. Brawo! Polecam, bo przed wami jedna z najlepszych płyt tego roku.
Ocena: 10/10
CRYONIC TEMPLE - Deliverance (2018)
Niegdyś szwedzki Cryonic Temple nagrywał świetne i wysokiej klasy albumy, stajać się jednym z tych najlepszych zespołów grających power metal. Jednym tchem wymieniano ich obok takich kapel jak Gamma Ray, dream Evil czy Hammerfall. Zawsze dobrze im wychodziła mieszanka heavy metalu i europejskiego power metalu. Potrafili stworzyć ciekawe i melodyjne przeboje, a także nadać danemu wydawnictwu odpowiedniego charakteru. :Into The glorious battle" był wielki powrotem kapeli po latach milczenia. Od premiery tamtego dzieła minął rok, a zespół wydaje kolejny album. "Deliverance" to dzieło, które zawiera elementy z których znany jest Cryonic Temple, ale również wnosi sporo nowych rozwiązań. Mamy power metal, mamy kawałki bardziej heavy metalowe, ale gdzieś w to wszystko miesza się progresywność czy elementy klimat s-f. Brzmienie jest z górnej półki i to jest mocny atut tego dzieła. Okładka jest tajemnicza i pozostawia wiele pytań. Czy zawartość daje powody do zmartwień? To jest dobre pytanie. "Rise eternally beyond" to dynamiczny kawałek, stworzony z myślą o starych fanach. Jest power metal, jest energia i ciekawy riff, co daje w efekcie bardzo udany kawałek. Dalej mamy melodyjny "Through the storm", który zabiera nas w rejony melodyjnego heavy metalu. Zawsze w cenie są szybkie petardy jak "Knight of the sky", gdzie zespół stara się brzmieć jak Helloween czy Gamma ray. Mnie nie przeszkadza takie nawiązywanie do jakiejś innej kapeli. Wokalista Mattias daje popis swoich umiejętności w rytmicznym "Deliverance", z kolei spokojny "Loneliest man in space", który ma coś z pop rocka. Progresywność daje o sobie znać w klimatycznym "Temple of Cryonics" czy marszowym "Blood and shame". Trzon tej płyty to 3 świetne power metalowe petardy, a mianowicie chwytliwy "Starchild", zadziorny "End of Days" czy przebojowy "Under Attack", które mają coś z Helloween czy Gamma Ray. "Deliverence" to solidny album, który może nic nie wnosi do dyskografii Cryonic Temple, ale ma kilka godnych uwagi kawałków. Całość jest solidna i miła w odsłuchu. Panowie trzymają formę i to jest najważniejsze. Może kiedyś dojdą do poziomu z pierwszych płyt? Jest na to nadzieja.
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
czwartek, 19 lipca 2018
HAUNT - Burst into Flame (2018)
W 2017 r z mini albumem wypłynął amerykański band o nazwie Haunt. Początkowo był to projekt jednej osoby, a mianowicie Trevora Williama Churcha. Muzyk znany jest z roli gitarzysty i wokalisty w zespole Beastmaker. W tym roku Haunt wydał pełnometrażowy album zatytułowany "Burst into lame" i jest to pozycja dla fanó Cauldron, czy Night Demon. Zespół idzie w kierunku klasycznego heavy metalu czy też NWOBHM. Nie brakuje patentów wyjętych z twórczości Angel Witch czy Iron Maiden. Sporym atutem jest bez wątpienia mroczny, naturalny klimat rodem z płyt doom metalowych. To wszystko sprawia, że "Burst into Flame" to bardzo ciekawy i wciągający album. Na wstępie mamy melodyjny tytułowy kawałek, który pokazuje w jakich klimatach obraca się band. Jest energia, jest pazur i dynamika. Klasa sama w sobie. Melodyjny i przebojowy "Crystal Ball" zabiera nas w rejony NWOBHM, ale nie brakuje też klimatu rodem z debiutanckiego krążka Ghost. Elementy stoner rocka są słyszalne w melodyjnym i lekkim "My mirage". Dobrze wypada też marszowy "frozen in time", który pokazuje jak wiele robi Trevor. Jego wokal jest bardzo specyficzny, ale idealnie pasuje do takiej muzyki. W podobnej formule utrzymany jest rytmiczny "cant get back" czy agresywniejszy "looking glass". Troszkę całość momentami brzmi jak ghost tylko w heavy metalowej wersji. Może nie jest to płyta idealna, ale zapada w pamięci. Miły odsłuch gwarantowany, a fanom lat 80 może przypaść do gustu.
Ocena: 7/10
Ocena: 7/10
STORMWITCH - Bound to the Witch (2018)
"Season of the witch" wydany w 2015r to niestety była wpadka niemieckiego Stormwitch, bowiem album był wtórny i nudny. Legenda niemieckiego heavy metalu stała się cieniem samych siebie. Z klasycznego składu został wokalista Andy Aldrian oraz basista Jurgen. Po 3 latach przyszedł czas na nowe dzieło zatytułowane "Bound to the witch". Okładka nie robi większego wrażenia, ale muzyka już tak. Może nie jest to ich najlepszy album w historii, ale brzmi o wiele lepiej niż "season of the witch". Przede wszystkim mamy więcej agresji, a kompozycje są bardziej treściwe. Całość przypomina ostatnie dokonania Saxon czy grave Digger, co jest zaletą. Każdy utwór jest przemyślany, melodyjny i przebojowy w swojej formie. Już otwieracz "Sons of Steel" jest zaskakująco dobry. Prosty riff, marszowe tempo i duch lat 80 sprawiają, że utwór zachęca do zapoznania się z całością. Więcej energii i zadziorności znajdziemy w "Odins Ravens", który przemyca patenty Saxon czy Judas Priest. Dalej znajdziemy przebojowy "The choir of the dead", który pokazuje jak dojrzał Stormwitch do tej płyty. Tytułowy "Bound to the witch" jest nieco bardziej skierowany w stronę hard rocka, ale to wciąż solidne granie. W podobnych klimatach utrzymany jest marszowy "Stormwitch". Kolejnym punktem zwrotnym na płycie jest rozpędzony "Life is not a dream", który bardziej przypomina klasyczne płyty. Zespół wyjątkowo brzmi ciekawie w rozbudowanym "King george" w którym roi się od ciekawych melodii i solówek. Bardzo udana kompozycja, która nie nudzi.True metalowy "The ghost of mansfield park" przypomina twórczość Manowar, czy Cirith Ungol. W takich klimatach zespół wypada znakomicie, co zresztą słychać. Co ciekawe nawet romantyczna ballada "Nightingale" potrafi chwycić za serce, co jest spory postępem w zespole stormwitch.Jestem zadowolony z końcowego efektu, bo wyszedł z tego bardzo udany album, który pokazuje że można jeszcze nagrać album z klasycznym heavy metalem osadzonym w latach 80. Złe wrażenie po "Season of the witch" zostało zmazane. Polecam najnowsze dzieło Niemców.
Ocena: 8/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)