czwartek, 5 kwietnia 2012

FATAL FORCE - Unholy Rites (2012)


Dwóch wyśmienitych wokalistów ze światka heavy metalowego czyli Mats Leven (THERION) oraz Micheal Vescera znów spotkali się w ramach projektu który się zwie FATAL FORCE. W przeszłości podobne wydarzenie miało miejsce w ramach debiutanckiego albumu „Fatal Force” z 2006 roku. Po sześciu latach zdecydowano się na drugi album zatytułowany „Unholy Rites” i skład zespołu na tym albumie uzupełniają perkusista Dennis Hansen i gitarzysta Torben Enevoldsen. Muzycznie można rzec że jest wszystkiego po trochu. A to trochę power metalu, trochę progresywnego metalu, trochę heavy i hard rocka. Słychać w pływy DOKKEN, ACCEPT, PEGANS MIND czy też PRIMAL FEAR. I choć mamy znakomitych muzyków znających się na swojej robocie, choć obdarzono album ciepłym, dopieszczonym brzmieniem, który podkreśla atrakcyjność każdego instrumentu to jednak jest to słaby album. I tutaj nie będę zapewne oryginalny, ale brakuje mi tutaj elementów przebojowości, brakuje jakiś ciekawych, atrakcyjnych motywów, brakuje lekkości i radości. Nie ma ani finezji, ani chwytliwych melodii i wszystko jest strasznie wymuszone. Brak jakichkolwiek na rozwinięcie, na konstrukcję i aranżację kompozycji. Rutyna i nuda to bez wątpienia dwa negatywne czynniki, które szybko zniechęcają słuchacza

Nic się nie dzieje i słychać że zespół gra w kółko to samo opierając kolejne utwory na takich samych motywach. Ciężar jest i to słychać już w otwierającym „Run For Cover” ale co z tego kiedy sam pomysł jest nijaki, mało przekonujący i nie pomaga nawet dobra forma wokalistów. Mogłoby się wydawać że szybszy, zadziorniejszy riff „Unholy Rites” zwiastuje jakiś pierwszy killer, jednak to tylko zmyłka, bo jest to kolejny toporny utwór, który ciężko się słucha za sprawą obstukanego motywu i grania w kółko tego samego. Progresywne elementy w „Fight” dopiero zanudzają i można rzec że nie wykorzystano w pełni tego potencjału i możliwości jakie można było wykorzystać w tym utworze. Pomysł na tempo i klimat całkiem dobre. Również sporo dobrego można wyłapać w takim stonowanym, nieco takim marszowym „In Silence”. Podobną konstrukcję ma taki zadziorny „Higher ground” który również ma dość rytmiczny riff i takie marszowe tempo. Jednak również i tutaj na pomyśle się kończy, bo znów nie wykorzystano w pełni potencjału tego utworu. I właściwie ciężko wyróżnić jakąkolwiek kompozycją z tego średniego, wręcz słabego materiału, który jest oparty właściwie na jednym motywie.

Płyta ta dowodzi tylko że znane nazwiska nie grają i nie są gwarantem wysokiego poziomu muzycznego. Album właściwie tylko zaspokaja moje pragnienia pod względem czysto technicznym. Muzycznie jest to papka podobnych do siebie utworów, gdzie zespół gra bez życia, monotonnie i na jedno kopyto. Niby są gitary, perkusja, niby jest to heavy metal, ale ze względu na brak mocy, dynamiki, pazura to ciężko to nazwać metalowym albumem. Jeśli nie słyszałeś jeszcze tego albumu to możesz sobie darować i lepiej poświęcić czas na inne bardziej wartościowe płyty.


Ocena: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz