W power metalu pojawiały się już płyty, które były rozbite na dwie części. Takie duże przedsięwzięcie, taki koncepcyjne albumu nie raz wnosiło sporo do gatunku i stanowiło znakomity hołd dla gatunku. Takie płyty właśnie jak "Metal Opera" Avantasia, czy choćby "The Keeper of the seven keys" Helloween to kwintesencja gatunku i takie ponadczasowa dzieła. Lata lecą i wciąż w tym gatunku jest jeszcze wiele do zdziałania. Gitarzysta i wokalista, a przede wszystkim świetny kompozytor Marius Danielsen, który może kojarzyć się z Darkest Sin właśnie wyszedł z podobnym pomysłem co Tobias Sammet. Stworzył swój własny świat, swoją własną power metalową operę i zaprosił równie świetnych gości, którzy tak naprawdę mieli ogromny wkład na ten gatunek muzyczny. Pierwsza część "Marius Danielsen Legend of valley doom" ukazała się w 2015 roku i była to płyta, która namieszała w zestawieniach. To wydawnictwo z miejsca stało się klasykiem. Płyta jest perfekcyjna i jest przykładem dla innych kapel jak grać power metal. 3 lata upłynęły i przyszedł czas na kontynuację. Od razu dodam, że oczekiwania miałem ogromne względem tego dzieła. Druga część to idealne wypełnienie jedynki, jednak już nie ma efektu "wow", nie ma już takiego szoku. Jest za to, na co wszyscy czekali, czyli dopracowany, podniosły i pomysłowy power metal o niezwykłej podniosłości. To płyta równie piękna i dopracowana, jednak ustępuje na pewno pierwszej części. Tam było więcej przebojów i utwory były jakby bardziej zapadające w pamięci, co nie oznacza że dwójka jest słaba czy coś. Otóż nie, bowiem to dalej jest power metal wysokich lotów i wciąż ta płyta ma szansę na tytuł płyty roku. Na pewno cieszy soczyste, takie baśniowe brzmienie, które idealnie odzwierciedla klimat płyty. Goście są znakomici i mamy Kiske, Bayleya, Owensa, Boalsa, Hayera czy Luppiego. Wszystkiego jest bardzo dużo i przy jednym odsłuchu nie tak łatwo to ogarnąć i za każdym razem można coś fajnego odkryć podczas słuchania płyty.
Skupmy się na materiale. Wejście w postaci "King Thorgans hymn" nasuwa mi Bling Guardian i to bardzo klimatyczne otwarcie płyty. Jest epickość, podniosłość i pomysłowy motyw. Nie ma tu gitar, ani typowe power metalu, a mimo to utwór rzuca na kolana. Dalej mamy już bardziej rasowy power metal w postaci "Rise of the dark empire", który wykorzystuje to co najlepsze w tym gatunku. Mamy więc motywy kojarzące się z Edguy, Helloween czy Rhapsody. Sam utwór cechuje mocny riff, podniosły refren i spora dawka energii. Spokojniejszy "Tower of knowledge" to już bardziej rockowy kawałek, w który postawiono na klimat i emocje. Rozpędzony "Visions of the night" to kolejny killer na płycie. Dużo dzieje się w rozbudowanym i zakręconym "Crystal Mountains", który imponuje rozmachem i pomysłowymi aranżacjami. Miły dla ucha jest "Under the silver moon", ale nie potrzebnie tyle razy otrzymuje balladowy kawałek. Co ciekawe perełką na płycie jest "Angel of Light" z świetnym występem Kiske. To uczta dla fanów Helloween czy Avantasia. Znakomity riff, dobrze dopasowane melodie. Na koniec mamy dwie epicki perełki, które są zagrane z polotem, pomysłem i taką miłością do power metalu. Mowa o "Temple of the ancient god" i "Princess lariana's forest".
Warto było czekać 3 lata na drugą część, bo jest to świetny album z ciekawymi motywami i dużą dawką power metalu. To taki encyklopedyczny przykład jak grać power metal. Druga część troszkę słabsza, ale wciąż wysokich lotów. Płyta godna uwagi.
Ocena: 9/10
Świetny wpis.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Jeden z najlepszych albumów minionego roku :) Kocham ten album!
OdpowiedzUsuń