sobota, 10 września 2011

RHAPSODY - Legendary Tales (1997)

Fantasy to jeden z ulubionych gatunków literackich, gatunek który najbardziej pobudza wyobraźnię czytelnika. Potrafi wciągnąć w lepszy, bardziej magiczny świat. Na dobrą sprawę temat ten często był i po dzień dzisiejszy jest poruszany w muzyce metalowej. Jednak patrząc pod względem przesłania, pod względem wykonania i pod względem lirycznym to włoski Rhapsody zajmuje w tej kategorii u mnie pierwsze miejsce. Luca Turilli oraz Alessandro Staropoli - to od nich wszystko się zaczęło. Patrząc w przeszłość to są to ludzie znikąd. Bo przed założeniem w 1993 zespołu Thundercross nigdzie oni nie działali. Celem owych muzyków było połączenie muzyki barokowej, nawet klasycznej z power metalem. Do zespołu dołączył potem Daniele Carbonera – perkusista, Fabbio Lione – wokal. Zespół wydał demo "Eternal Glory", które pozwoliło im podpisać kontrakt płytowy z Limb Music Production. Debiutancki album postanowili wydać pod inną nazwą, a mianowicie pod nazwą Rhapsody. W roku 1997 światło dzienne ujrzał „Legendary tales” i stał się o pewnym novum w muzyce metalowej, gdzie ten zespół jako jeden z pierwszych przedzierał się w tym odłamie metalu. Jeśli chodzi o debiut tej zasłużone formacji to wyznacza on styl do dziś jest rozpoznawalny, ponadto na debiucie zespół pokazał jak duże znaczenie mają w ich przypadku okładki i że muszą one współgrać z prezentowaną muzyką, czy to się komuś podoba czy nie. Okładka oczywiście jak cała muzyka jest utrzymana w klimacie fantasy, więc jest smok, magiczna kraina, jest pegazus i stary wojownik, który walczy dla dobra ogółu. Produkcją albumu zajął się Sascha Peth.

Tak jak w przypadku wielkich dzieł literackich tak i tutaj zespół uderza od introdukcji, gdzie mamy podniosłość, połączenie patentów charakterystycznych dla muzyki symfonicznej. Ponadto zespół tutaj bawi się melodyjnością, jak i aranżacją i wszystko zostało tutaj zagrane pod wyśmienite chórki. Podoba mi się tez to, że chórzyści śpiewają w „Ira Tenax” po łacinie, ale na szczęście na całym albumie to słychać. Już od pierwszych sekund słychać coś świeżego, coś nowego w muzyce heavy metalowej. Już w dalszej części słychać rozwinięcie tylko pomysłów i tego co można było poczuć w intrze. Weźmy taki „Warrior Of Ice” wypisz, wymaluj, czysty Rhapsody. Melodyjny, nieco słodki, podniosły, waleczny, baśniowy, magiczny, przepełnionym przepychem instrumentalnym i zrobiony z przepychem, gdzie słychać nie tylko gitarę, bas, ale tez różne instrumenty, które pełnią rolę w orkiestrze. Kawałek opowiada historię Wojownika Lodu, który walczy ze złem. Zespół idealnie się sprawdza w długich kompozycjach, takich choćby jak „Rage Of The Winter”, który jest mieszanką balladowego feelingu, z szybką melodyjną jazdą, gdzie wszystko łatwo w pada w ucho i do tego zachwyca owym przepychem, gdzie można do szukać się wiele ładnych melodii. Kawałek imponuje wykonaniem i pomysłowością, taki jak oni grają nikt wcześniej nie grał. Utwór ten został nagrany w 2 wersjach. Pierwsza jest na tym albumie, druga zaś trafiła na singiel Holy Thunderforce. Zespół ten czasami stawia klimat ponad wszystko i to słychać w pięknym „Forest of Unicorns” w którym partie fletowe wytwarzają magiczny nastrój. Kojarzy mi się to nieco z latynoską muzyką i to jest duży plus. Takich ballad jak Rhapsody wygrywa to nikt nie potrafi. Czuć ten magiczny klimat lasu, w którym ukrywają się różne stworzenia, w tym jednorożce. Jednak wolne kawałki swoja drogą, ale zespół znakomicie się czuje w tych szybkich kawałkach, takich jak choćby „ Flames Of Revenge” obok poprzedniego kawałka to jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Najbardziej zachwyciła mnie w tym utworze sekcja rytmiczna i dialog między partiami gitarowymi, a klawiszami no coś pięknego. Jest dynamika, chwytliwa sekcja rytmiczna, podniosłość i niezwykły klimat. 'Virgin Skies” to kolejny utwór w którym nie ma pędzącej sekcji rytmicznej, nie ma szybkich partii gitarowych, a także gdzie nie ma wokalu. Tak jest, to jest kolejny instrumentalny utwór. Kolejnym mocnym punktem na albumie jest „Land of immortals” czyli kolejna szybka pędząca do przodu do kompozycja, gdzie postawiono na dynamikę i melodyjność i dzięki temu kawałek łatwo w pada w ucho, a jego wykonanie i przepych na długo otumaniają. Nieco słabszy jest „Echoes of Tragedy” ballada w bardzo dobrym wykonaniu. Właśnie technicznie rzec biorąc utwór jest ok, ale w słuchaniu jakiś taki nudny. Brawo za klimat i chyba tylko za to. Zaskoczenia nie słychać w "Lord Of The Thunder" i mamy tutaj praktycznie to co na poprzednich utworach. Dynamika, szybkość, melodyjność, przepych, chwytliwość itp. Utwór dobry, bardzo dobry zresztą jak cały album, ale jakoś na kolana nie rzucił. Może monotonność dała o sobie znać? No i najdłuższy na albumie jest tytułowy „Legendary tales” i w sumie kawałek należy uznać za 7 minutową balladę. No i jak dla mnie jest to najsłabszy kawałek na tym albumie. Za mało się dzieje w ciągu tego czasu, ale wykonanie bardzo dobre mimo wszystko.

Debiut tego zespołu bardzo dobry i to musi przyznać każdy fan power metalowego grania. Zespół pokazał, że można połączyć melodyjny metal z symfonicznymi patentami. Rhapsody wniósł trochę świeżości do owego gatunku, zaczął przedzierać drogę w temacie, w którym mało który zespół miałby tyle do powiedzenia. Legendary Tales nie brzmi jak debiut, a muzycy z Rhapsody nie brzmią jak amatorzy. Ci którzy lubią melodyjne, pełne bogactwa instrumentalnego granie, a także ci którzy lubią klimat fantasy mogą śmiało sięgać po ten krążek. Pomimo takich plusów, jak wykonanie, poziom gry muzyków, brzmienie, czy klimat, są też wady, ja k choćby nierówność, nieco słodkości. Nota: 7/10 i polecam.

czwartek, 8 września 2011

PRETTY MAIDS - Anything worth doing is worth overdoing (1999)

Pretty Maids po udanym powrocie do korzeni poszło za ciosem i nagrało kolejny znaczący album w ich karierze, a mianowicie „Anything worth doing is worth overdoing”, którego tytuł zaczerpnięto z biografii Aerosmith. Zespół w tym samym składzie rozpoczął prace nad następcą „Spooked” w roku 1998, w którym to ukazała się składanka „The Best of...back to back”, będący przypieczętowaniem powrotu do starego stylu. „Spooked” zawiesił poprzeczkę następnym albumom bardzo wysoko. I choć żaden mu nie dorównał to są już to albumy na dobrym poziomie i zawierają sporo atrakcyjnej muzyki dla uszu. Nie ma już takiego kombinowania i takiego smęcenia, jasne trafią się też słabsze momenty, ale to już nie to co kiedyś. Myślę, że następca „Spooked” traci sporo przez swoją nierówność. Album ukazał się w 1999 roku i tym razem produkcją zajął się Ken i Ronnie. Zaś okładkę w stylu egipskiego Poverslave narysował Jakob Treneberg.

Pretty Maids miał wiele znakomitych otwieraczy, ale nic nie dorówna jednemu z najlepszych utworów jakie zespół stworzył. „Snakes in Eden” to czysty killer i 100 % Pretty maids. Ostrość, dzikość, chwytliwość, porywające partie gitarowe Hammera, podniosłość partii klawiszowych Owena. Do tego łatwo wpadający w ucho refren i elektryzująca solówka. Najbardziej tutaj imponuje dialog między klawiszami, a gitarą, coś pięknego. Ten kawałek przypomina najlepsze lata zespołu i wróży naprawdę killerski album, szkoda tylko że to jeden z nie wielu killerów na tym albumie. No i warto podkreślić, że utwór ma jedną z najpiękniejszych solówek jaką kiedykolwiek zespół stworzył. Mój ulubiony utwór tej formacji. Niczym otwieraczowi nie ustępuje „Destination Paradise”, który też jest kolejny killerem na albumie i też mamy tutaj wszystko co składa się na styl tej duńskiej kapeli. Mamy skoczny, porywający riff, który brzmi jak wyjęty prosto z debiutanckiego albumu. Oprócz riffu, mamy też prosty i bardzo melodyjny refren i z takich kompozycji zespół słynie. Natomiast „Hell on High Heels” brzmi jak kawałek wyjęty prosto z albumu „Future world”. Tak jest, jest bardziej hard rockowo, jest cieplejszy motyw i łagodny refren, ale coś dobrze wypada. Rockowa ballada z ciekawą solówką tak należy podsumować tą kompozycję. Nieco mieszane uczucia mam co do „When The Angels cry” bo słychać tutaj ciekawe partie gitarowe, ale są też nudne wstawki, jest momentami zbyt ospale. Dobrze nawet brzmi refren i jest to w sumie przeciętny kawałek z przebłyskami. Wracamy do ostrego i szybkiego grania w „Back off” i ten kawałek stylistyką i poziomem przypomina „Spooked”. Mamy tutaj proste i dynamiczne granie, gdzie zespół postawił na chwytliwe melodie i łatwo wpadający w ucho refren. Dużo tutaj zrobiły klawisze. Miło też wspominam z tego kolejny killerski kawałek na tym albumie, a mianowicie „Only in America”. Choć kawałek nie jest tak energiczny jak choćby otwieracz, to zachwyca ciekawym tekstem gdzie wyciągnięte są na tapetę to co stanowi o potędze USA i to co ich wyróżnia. Kawałek zachwyca melodyjnym refrenem i skocznością i jak ma się to nie podobać? Warto dodać, że kawałek ma bardzo udaną solówkę gitarową. Co mnie denerwuje na tym albumie to że jest za dużo tutaj wolnych kompozycji. Szybkich killerów jest naprawdę nie wiele. I na cholerę nam kolejna ballada w postaci „With these Eyes” i choć jest ładna i wzniosła, to jednak się już tymi balladami nieco przejadłem. Również na miarę „Spooked” jest tytułowy „Anything worth doing is worth overdoing” gdzie słychać przede wszystkim ciekawy riff który opiera się na partii basowej Kenna Jacksona. Kawałek też ma przyjemny dla ucha refren. Tak jest to dobry/ bardzo dobry kawałek, ale na kolana nie rzucił. Do udanych kompozycji trzeba też zaliczyć „Scent of My Prey” gdzie zespół wygrywa ciekawy riff i zmienia tempo raz na szybkie, raz na wolne i brzmi to nawet atrakcyjnie. Jednak dalej szału nie ma, ot co dobry kawałek. Takim wypełniaczem na albumie jest „Face Me” jakoś mi nie pasuje do tej całej układanki. Najlepiej tutaj się prezentują melodie wygrywane przez Owena, ale reszta znów jakoś mało przekonująca. Lepszego wrażenia nie robi na mnie ostatni kawałek czyli „Loveshine” znów taki rockowy kawałek, który ociera się o balladowe patenty. Jakoś nie zachwycił mnie swoim nędznym riffem, ani wiejskim refrenem. Ot co wypełniacz, który zamyka album pozostawiając niedosyt że mogło być lepiej.

Cóż album jest dobry mimo tyle wpadek, słabych momentów. Ma kilka killerów które należy znać, jak choćby Snakes in Eden. Mamy dobre, jedno z najlepszych brzmień jakie dorobił się zespół, mamy urozmaicony materiał,ale za dużo smętów, za dużo przynudzania i za mało łojenia jak w otwieraczu. Ale i tak Pretty maids gra tutaj o wiele lepiej niż na takim Jump the Gun za co chwała im. No tak to co często spotykane jest w tym zespole,to nie równy materiał. Nie dało się tak jak na „Spooked” utrzymać stabilności jeśli chodzi i poziom utworów. Dobry, solidny album Duńczyków. Nota: 6.5/10 warto znać choćby dla otwieracza.

PRETTY MAIDS -Spooked (1997)

Lata 80 to dla formacji Pretty Maids złoty okres, to wtedy powstały dwa największe dzieła:Red hot and Heavy, a także Future World z 1987. Lata 90 to właściwie pasmo nieszczęść. To okres gdzie zespół się pogrążał i sięgnął dna wydając „Scream” w 1995r. Ich album do roku 1997 były nierówne, nie atrakcyjne dla ucha i wszystko praktycznie sprowadzało się do nierównego materiału i kiepskich pomysłów. Coś trzeba było z tym z robić. A najlepszym sposobem na odbicie się od dna, jest powrót do korzeni. I tak o to duński zespół postanawia grać muzykę którą prezentował na epce i na debiucie. I zaryzykuje stwierdzenie, że „Spooked” to najlepsze dzieło od czasu debiutu i jego następcy. Dekadę przyszło czekać na wartościowy materiał, ale warto było. Dlaczego? Bo jest to materiał bardzo wyrównany, przebojowy i nie brakuje tez urozmaicenia, nie brakuje killerów i pięknych ballad no i jest coś czego mi brakowało na poprzednich albumach, a mianowicie klawiszy. A kto mógłby je zagrać jak nie sam Owen. Powiem więcej potem było sporo dobrych albumów, ale poziomu Spooked nie udało się przebić. Album jest przełomowy, bo pozwala wyjść zespołowi z dołka i wrócić do stylu i poziomu, który prezentowali na debiucie. Nic dziwnego, że album zebrał dobre recenzje i prestiżową nagrodę – duńskie Grammy w 1998 roku. Materiał na album skomponował Atkins i Hammer. Okładkę taką dość tajemnicza, ale bardzo heavy metalową stworzył Henrik Juul. Myślę,że fanów ucieszy fakt, że produkcją zajął się znów Tommy Hansen.

Wskrzeszenia trupa i z tym mi się kojarzy wstęp „Resurection”, który dosłownie oddaje sytuację i styl ostatnich płyt duńskiego zespołu i wskrzeszenie uważam, za udane. Trup ożył i odzyskał siłę którą miał na początku kariery. Intro to coś czego zespół dawno nie stosował. Ostatnie intro to było „Fortuna” i właściwie to intro nie wiele tamtemu ustępuje. Jest podniośle, melodyjnie, jest chwyliwie i jest melodia wygrywana przez klawisze, a to napawa optymizmem, że zespół jednak zaprezentuje kawał solidnego heavy metalu, z domieszką hard rocka. Tak też jest. Zespół daje ognia w postaci „Freakshow”. Słychać pozostałości po przednich albumach. Co poziom, nudę? Nie nic z tych rzeczy. Słychać ten ciężar i nieco bardziej nowoczesne granie, ale to wszystko oparte o stare sprawdzone patenty. Tak więc fani obu obliczy zespołu będą zadowoleni. Tak utwór na miarę słynnego :Back to Back”. Szybki, dynamiczny i melodyjny. Atkins w znakomitej formie co słychać od pierwszych sekund. Ale muszę pochwalić Hammera bo w końcu mamy jakieś normalne solówki, które kipią energią i imponują melodyjnością. Jest na czym zawiesić ucho. Riff też ostry i bardzo szybki. To musi się podobać. Ten zespół niegdyś u miał utrzymać poziom na całym krążku, a nie tylko zagrać 3-4 utwory i resztę wypełnić przeciętniakami i najwyraźniej zespół wrócił do planu z lat 80, bo „Dead or Alive” to kolejny killer. Znów bardzo dynamiczny i melodyjny kawałek. Tym razem tutaj zespół znajduje czas, żeby nieco zwolnić i nieco pobawić się melodiami i wychodzi im to znakomicie. No i znowu bardzo łatwo wpadająca w ucho solówka, znów mam skojarzenia z Helloween, a to dobry znak. Co zaskakuje to poziom samych utworów jak i fakt, że materiał jest równy co udowadnia kolejny utwór - „Die With yourd dreams” i tutaj zaczęło mieć wątpliwości. Bo jest tajemniczo, mrocznie i nie wiadomo co może z tego wyniknąć. Ale możecie być spokojni to kolejny killer, który przypomina mi nieco debiutancki lp. Jest tutaj skoczny riff, miłe wsparcie klawiszami Owena, jest kilka balladowych patentów i kawałek brzmi bardziej hard rockowo i łezka się w oku zakręciła, bo taki styl zespół prezentował na „Red hot and Heavy”. Prosty, melodyjny riff, i nieco hard rockowy refren. A ten tutaj jest pierwszej klasy. Tyle lat trzeba było czekać, ale warto było. Kolejny killer. Niczym poprzednim utworem nie ustępuje kolejny dynamiczny utwór - „Fly Me Out”. Czysty dynamit, gdzie jest piękny dialog między partia klawiszowymi, a partią gitarową Hammera. Kawałek opatrzony jest w ciężkie partie gitarowe, ale wszystko zostaje zmiękczone melodyjnością i przebojowością. Znów fani debiutu będą zachwyceni. Materiał jest bardzo urozmaicony o czym świadczy bardziej hard rockowy „Live Until It Hurts”. Kawałek jest luźny, radosny, a przede wszystkim przebojowy. Ma łatwo wpadający w ucho motyw, a pomaga nam w tym Owen. Choć jest hard rockowo to i tak nie brakuje tutaj cięższych partii gitarowych. Znów kawałek który przypomina styl z dwóch największych albumów. Tytułowy „Spooked” może nie którym przypomnieć dwa ostatnie albumy i w sumie się nie dziwię, bo jest to jeden z najcięższych utworów na płycie, jeśli nie najcięższy. Ale w przeciwieństwie do utworów z dwóch poprzednich albumów, jest on bardzo atrakcyjny dla ucha. Jest melodyjnie, a Hammer wygrywa naprawdę atrakcyjne partie gitarowe. Fanom Iron Maiden na pewno przypadnie do gustu kolejny killer i jedna z najlepszych kompozycji w historii zespołu. O jakim utworze mowa? Ano o „Twisted” i to jest petarda z prawdziwego zdarzenia. Szybka, energiczna, rytmiczna i przebojowo. Riff i refren tutaj po prostu demolują. No i kiedy ostatnio zespół grał tak stabilnie i na takim poziomie? No kiedy? !0 lat temu. Gdy pierwszy raz zobaczyłem na tylnią okładkę płyty to przeraził mnie długość kolejnego utworu”If it Can't be Love”. No 6 minut to nie przelewki. Ale zespół wyszedł z tego obronną ręką, nagrywając najpiękniejszą balladę, a na pewno jedno z tych najpiękniejszych w historii zespołu. Kolejne urozmaicenie, ale na plus. Piękny klimat melodie i porywający refren, piękność w czystej postaci. Poziomu też nie obniża hard rockowy „Never too Late” gdzie mamy ciekawą aranżację i porywający dialog między Owenem, a Hammerem. Znów piękne melodie i refren. Znów dałem się porwać muzyce Pretty Maids niczym na debiucie. Nieco emocje i zachwyty opadły przy „Your Mind is Where The Money Is” jest to kolejna ballada. Nie przemówił do mnie styl gry Hammera, no i refren tez tylko dobry. No i bez wątpienia jest to jedyna kompozycja, które nieco odstaję. Bardzo podoba mi się cover Kiss „Hard Luck Woman” i to jest najpiękniejsza kompozycja na tym krążku a tuż za nią ballada „If it Can't Be Love” Piękne partie gitarowe, nie tylko te akustyczne. A całość zamyka kolejny killer - „The one that Sould Not be” i znów dynamit i niezwykła energia, szybkość i melodyjność.

Wow, to jest to to. Dekadę zespół spędził na przemyśleniu i wyciąganiu wniosków z swojej działalności i dobrze. Wrócili do korzeni i to dosłownie. Mamy kompozycje, które klimatem i stylem przypominają te z lat 80. Nie ma nie równego materiału jak to maiło miejsce na ostatnich albumach zespołu, nie ma kombinowania i udawania i grania pseudo ciężko metalu. Jeden utwór nieco odstaje od reszty, a tak od początku do końca same killery. Wiem, że najsłuszniej było by dać 8 czy też 8,5, jednak czuje duży sentyment do tego albumu, jak i zespołu, bo na ich płytach się wychowałem. Tak czy siak, jest to jeden z najlepszych albumów duńskiej formacji, album który pokazał że zespół jeszcze potrafi grać. Album przełomowy dla zespołu, bo wrócił do grania i stylu z lat 80. U mnie nota: 9.5/10 Polecam.

PRETTY MAIDS -Scream (1995)

Często spotykane są pochlebne recenzje i opinie na temat albumu duńskiej formacji Pretty Maids z 1995 roku. Często natykałem się na opinie, że to jest powrót do formy, że „Scream”to bardzo dobry album i powrót do korzeni. Cóż tak to jest jak komuś zaufasz. W przypadku tego krążka najlepiej samemu się przekonać. Jeśli o mnie chodzi, to uważam „Scream” za najgorszy album tej formacji. Zespół na tym albumie prezentuje nieco inne granie niż na poprzednim albumie. Dalej jest heavy metal, dalej jest mniej hard rocka, ale album zdominowały przeciętne i nie trafiające do słuchacza melodie, aranżacje są chaotyczne i ciężko mówić w tym przypadku o muzyce. Muzyka powinna relaksować, a nie męczyć i nudzić. O ile na poprzednim krążku było sporo średniej klasy utworów, kilka wypełniaczy, to była kilka przebłysków, tutaj tego nie ma. Skład się nie zmienił, ale poziom i styl granej muzyki tak. Tym razem na album trafiło 10 utworów plus jeden bonusowy kawałek.

Zespół zawsze potrafił zmącić dobry otwieracz i w tym przypadku „Rise” się sprawdza. Ma ciekawy melodyjny riff, ale na tym koniec zachwytów. Dominuje tutaj przeciętny poziom wygrywanych partii przez muzyków. Wszystko jest chaotyczne i mało przekonujące. Nie pomaga skoczne i szybkie tempo. Słychać też, że zespół dalej bawi się w udawanie zespoły grającego ciężki i mroczny heavy metal i mnie się to nie podoba. A gdzie są klawisze, chwytliwe melodie? Nie ma, zamiast tego mamy ciężko strawny album, gdzie nie ma mowy nawet o rzemiośle. Otwieracz jako jedyny nadaje się do wysłuchania. Kombinowanie i brak pomysłów wydobywa się z nudnego tytułowego „Scream”. Jest ciężar i jakaś melodia, jednak to wszystko brzmi bardzo nie atrakcyjnie. Próba szybkiego grania do przodu, jakoś nie wiele pomaga w „Time Bomb Planet Earth”. Brzmi dynamicznie i nawet melodyjnie, jednak znów to wszystko jest przytłoczone przez brak pomysłów, przez chaotyczne zgranie partii muzyków. Coś tam sobie pumpka, coś tam leci w tle i jakoś ciężko mi napisać coś pozytywnego. Choć nudny to i tak nieco się wybija ponad nudny materiał,a to chyba za sprawą szybszego tempa. Bardziej rockowy „This love” brzmi jakoś nijako. Nie ma jakiegoś porywającego motywu i wszystko sprowadza się do refrenu w stylu Def leppard. Nuda i tyle. Rockowy tez jest „Walk Away” ale to w ogóle nie jest takie jak być powinno. Nie ma chwytliwości, przebojowości, sam motyw jakiś taki miałki. Dobre tempo i wokal to jedyna rzecz na plus. A tak to znowu dużo nudy w utworze. Mieliby dużą szansę być na listach przebojów w radiu z tym kawałkiem.”No messiah” to kolejny przykład jak zespół gra chaotycznie i nudno. Znaleźć tutaj jakieś przebłyski jest trudno, to też szybko przechodzimy do „In A World Of Your Own” który jest niczym innym jak miałką balladą, ale i tak jest bardziej ułożona niż cały album, za co plus ma u mnie. Ciepły utwór i chyba najjaśniejszy z tego albumu, pomimo że najłagodniejszy. 'Don't Turn Your Sex On Me” to kolejny utwór z grupy wypełniaczy. Nudny, chaotyczne i nie przemyślany. Niby jest ciężko, niby melodyjnie, ale gdzieś za brakło pomysłu co chcą grać i w jaki sposób. Straszny heavy metal w wykonaniu doświadczonego zespołu. Zespół ani nie myśli urozmaicić, rozgrzać ten nudny materiał, tak o to mamy kolejny smętny utwór- „Adrenaline Junkie” i znów nijakość i brak zdecydowania. Zastanawiam się przy tym utworze, jak można tego słuchać i jak można nazwać ten materiałem najlepszym od czasów „”Future World”? Ludzka głupota jednak nie zna granic. Jest to album, w którym wyczekuje się ostatniego utworu, czyli „Anytime Anywhere” . Z czym mamy teraz do czynienia? No tym razem mamy miałką balladę z której ciężko coś wycisnąć. Co ciekawe najlepszym utworem jest ten, który trafił jako bonus. Czyżby byłby za dobry do tego słabego materiału? Najwyraźniej bo "When It All Comes Down" to najlepszy utwór z tego nudnego albumu.

Uff koniec, ciężko było przetrwać ten album to na pewno, bo nic nie męczy tak jak nuda. Nie wiadomo co robić podczas tego krążka, czy przytrzymać to w oczekiwaniu na dobry kawałek, który tak naprawdę nie nastąpi, czy wyłączyć to cholerstwo. Opcja druga jest najlepszym rozwiązaniem. Jak zespół mógł wypuścić krążek?Jak taka formacja jak Pretty Maids nagrała takie „coś”? I Najbardziej trapiące mnie pytanie: jak można to słuchać, wielbić i nazywać najlepszym albumem od czasów Future World? Najgorszy album Duńczyków, gdzie nie ma nic praktycznie poza jedną dobra balladą i udanym bonusowym kawałkiem. Tak trzeba upaść, żeby się podnieść. Zespół tym albumem sięgnął dna, od którego zaczął się odbijać i rozpoczął lepszy okres w swojej karierze, co będzie słychać na kolejnych albumach. Nota: 2/10

środa, 7 września 2011

HELLOWEEN - Rabbit don't come easy (2003)

Kiedy Helloween zaczynał odradzać się na nowo, kiedy nagrywał znakomite albumy, cios przyszedł w najbardziej niespodziewanym momencie. Po albumie „The dark Ride” znów zgrzyty wewnątrz zespołu i do starcia dochodzi właściwie między Rolandem i Weikathem. W wyniku braku kompromisu Rolanda odchodzi, a wraz z nim Uli Kusch. W tym momencie zespołowi pomógł ich producent Charie Bauerfriend, który znał kogoś, kto mógłby się wpasować do stylu Helllowen. Tym kimś był Sascha Gerstner z innego znanego power metalowego zespołu – Freedom Call. Zaś perkusistą został Schwarzmann, Stefan Schwarzmann, jednak w owym czasie muzykiem sesyjnym był Mark Cross i Mikkey Dee, którzy zagrali partie perkusyjny na następcę „The dark Ride”, a mianowicie „Rabbit Don't Come easy”. Jak zespół zapowiadał miało to być powrót do weselszego grania i w sumie tak się stało. Nie ma takiego mroku co na poprzednim albumie, jest więcej radości i weselszych melodii. Ale nie jest to znów słodkie i wesołe power metalowe granie. Oj nie. Tutaj zespół połączył agresję z poprzedniego albumu, z przebojowością i weselszym klimatem znanym choćby z Time of the Oath czy wcześniejszych albumów. W sumie jeśli miałbym wybrać najlepszy album z Derisem to chyba bym wybrałbym ten album, bo jest agresywny, dynamiczny, melodyjny i przebojowy, tutaj słychać power metalową jazdę, której zespół gdzieś potem zespół nieco zatracił. Album jest zróżnicowany i wyrównany, więc gniotów tutaj nie ma i myślę, że zespół udowodnił że nie zamierza iść na emeryturę. Choć nie ma filarów zespołu który się odradzał od porażki Chameleon tj Grapow , Kusch, to jednak zespół nie daje tego po sobie poznać, a Gerstner bardziej pasuje mi do stylu Helloween. Jest to jeden z najbardziej nie doceniany album tej niemieckiej formacji. To pomysłową, lecz mało atrakcyjna dla oka okładkę zrobił scmidtdesign. Brzmienie na tym albumie jest naprawdę godne podziwu, ale to nie pierwszy raz u Helloween słychać takie ostre soczyste brzmienie.

Album otwiera baśniowa melodia. Po paru sekundach słychać już pędzący riff „Just a Little Sign”, który jest autorstwa Derisa, jak większość kompozycji na tym albumie. Słychać od pierwszych sekund, że zespół wraca do weselszego grania. Jest pędząca i radosna melodia , który przypomina nieco te z Walls Of jerycho i właściwie zespół mimo weselszych melodii, nie zrezygnował z agresji i ostrości, która była ważnym elementem „The dark Ride”. Słychać, że Geerstner to świetny i trafny wybór. Pasuje on przede wszystkim do stylu w jakim gra Helloween. Poza tym wygrywa on bardzo ostre i melodyjne partie gitarowe o czym świadczy choćby pierwsza solówka na tym albumie. Moim zdaniem Sascha stylem bardziej przypomina Hasnena niż Grapowa. Poza o0strością, nie raz dadzą o sobie znać klawisze, no i są one na tym albumie dość wyraźne. A wygrywa jest Ellerbrock znany nie którym choćby z dwóch pierwszych płyt z Andim. Poza świetną warstwą instrumentalną, mamy wesoły tekst i helloweenowy refren. Helloween odzyskał dawną klasę i styl i to słychać. W końcu coś na miarę płyty z Hansenem. Pierwszy killer i nic dziwnego, że ten kawałek promował album. To że Gerstner jest świetnym gitarzystą już słyszeliście, ale że jest równie genialnym kompozytorem to jeszcze nie mieliście okazji posłuchać. No to proszę, o to mamy „Open your Life” i tutaj mamy taki styl do jakiego przyzwyczaił nas Hansen i należy posłuchać tego refrenu, a zwłaszcza partii gitarowych. Tutaj Gerstner pokazał swoją klasę i talent i udowodnił, że zespół dokonał właściwego wyboru. Kawałek jest skoczny i bardzo chwytliwy. Tutaj Deris oczywiście napisał znakomity tekst i udowodnił, że jest liderem zespołu. Ileż energii i melodii się wydobywa z tego kawałka. Kolejny killer i przykład, że można grać świetny power metal, ba nie wiele gorszy od Gamma Ray. Znów słychać klawisze, które odgrywają znaczącą rolę na tym albumie, bo zwiększają melodyjność i chwytliwość tego materiału. Solówki zawsze były marką tego zespołu i to się póki co nie zmieniło, bo na tym albumie mamy najbardziej Helloweenowe solówki od czasu The Time Of he oath”.Drugi Killer. No nie mogło na albumie zabraknąć kompozycji autorstwa Weiketha i właściwie jego kompozycje wciąż brzmią tak samo. No bo „The Tune” słychać echa wcześniejszych kompozycji, ale taki styl ma właśnie Micheal. Helloween pełną gębą, power metalowy, szybki i melodyjny i do tego radosny. Znów muszę pochwalić za solówki, bo z takich solówek zespół znany za czasów Hansena i w końcu zespół może powalczyć z ekipą Hansena jak równy z równym. Jedna z najlepszych kompozycji Weikatha w historii zespołu. Materiał jest urozmaicony o czym wspominałem. Najbardziej komercyjnym kawałkiem jest „Never be a Star” i tutaj słychać coś w stylu perfect Gentleman, rockowy kawałek z prostą melodią będąca głównym motywem utworu. Cóż utwór może irytować, ale kawałek podoba mi się bo ma koncertowy wydźwięk, a trzeba dodać, że zespół w swojej karierze nagrał gorsze kompozycje od tego. Tak wiem, agresywny i mroczny jest „The dark Ride”, dynamiczny i melodyjny jest „Walls of Jerycho” ale taki „Liar” mógłby znaleźć się i tu i tu. Powiem więcej to jeden z najostrzejszych kompozycji tej power metalowej formacji. Tutaj zespół wkracza nawet w krainę thrash metalu. Nie ma słodkiego Helloween, nie ma śmiechów chichów. Jest brutalny power metal z agresywną grą gitarzystów, z dynamiczną i szybką partią Mike Dee, z mrocznym i drapieżnym wokalem Derisa. Kawałek ma nie zwykłą dynamikę, ciężar i dzikość, a mimo to znalazło się miejsce na chwytliwość i melodyjność, który słychać w początkowej fazie, czy tez w solówkach. Kolejny killer, który skomponował...Grosskopf i dziwię się że do tej pory tak rzadko tworzył. Jeszcze w innym klimacie i stylu jest utrzymany „Sun for the world” którego na początku nie doceniałem. Bo tutaj mamy taki bardziej stonowany riff, mniej chwytliwy, bardziej prosty, ale tutaj słychać ducha starego Helloween tą ich melodyjność i szybkość, która najbardziej słyszalna jest w refrenie i solówkach. Kolejny kiler, choć jest mniej agresywny i mniej dynamiczny, ale kawałek nie ustępuje poziomowi poprzednim utworom. Warto dodać, że to kolejny kawałek autorstwa Saschy. Wśród tego ostrego materiału znalazło się miejsce dla ballady „Dont stop being crazy” i tutaj mamy fajny motyw, melodia sam wpada w ucho. Na plus także to wsparcie klawiszami i sam klimat. Jedna z najlepszych ballad zespołu. Drugą kompozycją Weiketha na tym albumie jest „Do you feel Good” i to jest taki typowy Helloween, skoczny, wesoły, chwytliwy i przebojowy. Kolejny killer i kolejny power metalowa jazda bez trzymanki. A skoro już o jeździe mowa, to ten wyraz idealnie pasuje do najszybszego na płycie „Hell was Made in Heaven” i tutaj mamy podręcznikowy przykład power metalu. Utwór skomponowany przez Grosskopfa i mamy tutaj stary styl zespołu. Jest szaleństwo power metalowe przez cały utwór, gdzie jego punktem kulminacyjnym są solówki, które brzmią jak wyjęty z ery Hansena. Power metal w czystej postaci,szybki, dynamiczny, energiczny, przebojowy, rytmiczny i szybki i do tego pod rasowym ostrymi partiami gitarowymi. Coś starego i coś nowego zarazem. Niedoceniony jak cały album jest również „Back agints the wall” autorstwa Weikatha. To był okres kiedy Micheal miał pomysł na granie i jego pomysły były nie wiele gorsze od Kai'a, o czym świadczy choćby ten mroczny, ponury i ciężki kawałek. Mamy tutaj fajny posępny riff, który może nie przypomina nam stylu Helloween, ale to kawał brutalnego heavy/power metalu i do tego chwyta od pierwszych minut. Dla śmiałków, którzy wątpią w genilaność i w gatunek jaki zespół gra, niech posłucha sobie kolejnej petardy an albumie którą jest „Listen to the flies” autorstwa Gerstnera. Niesamowite brzmienie, niesamowita dynamika, energia, melodyjność i chwytliwość. Jest power metal pełną gębą, gdzie Sascha znów pokazuje swój geniusz i to jest Helloween jakie kocham. No i do tego świetna forma Derisa jako wokalistę, co słychać w typowym dla Helloween refrenie. Stary Helloween w nowej skórze. Zespół praktycznie co album zawiera nieco dłuższe kompozycje, które cieszą rozbudowaną formą i ciekawymi pomysłami. Tym razem album zamyka „Nothing to Say” i nie powiem jest do ciekawe podejście do power metalu/ czy heavy metalu. Jest sporo zmian temp, sporo ciekawych motywów i chyba najciekawiej wypada zawarcie patentów regee. Deris też momentami śpiewa niczym Elvis. Utwór bardzo rozbudowany i trwa prawie 9 minut. Tak więc mamy stonowany i chwytliwy riff, a także łatwo w padający w ucho refren. Jeden z najlepszych kawałków Helloween od bardzo dawna. Oprócz tego album zawiera bonusowy utwór w postaci „Far Away” i jest to killer na miarę tego albumu. Znów zespół prezentuje agresywny power metal ocierający się o thrash metal. Jednak mimo tej brutalności, da się wyczuć, że to Helloween a choćby dzięki radosnemu refrenowi, czy porywającym solówkom.

Pamiętam jak kręciłem na pocżatku nosem, a że to nie do końca Helloween taki jaki był za czasów Kuscha, Grapowa, a to że nie ma takiego poziomu itp. Nie doceniałem tego album podobnie jak większość słuchaczy. Jednak ten album to jest prawdziwy killer w dyskografii Helloween. Czy lepszy gorszy od poprzednika? Cóż kwestia gustu, mnie się podoba bardziej, bo jest bardziej Helloweenowy, więcej słychać ery Hansena, mnie tego mroku i więcej radości i to jest zmiana na plus. Jest agresja, dynamika i brutalność z poprzedniego albumu, więc powodu do narzekania nie ma. Same kompozycje prezentują perfekcyjny poziom. Jest to power metal taki jaki być powinien. Ostry, dynamiczny, szybki i rytmiczny. Jest przebojowo i radośnie. Materiał jest zróżnicowany, więc nie ma grania na jedno kopyto, nie ma przynudzań. Są killery jak otwieracz, są radosne kawałki jak never be a star, jest też ballada, a także rozbudowany i bardziej stonowany kawałek jak „Nothing to say” jest też dużo power metalowej jazdy jak „Hell was made in heaven”, a także jest mrok i ciężar jak choćby w „Back againts the wall” i pod tym względem jest to jeden z najbardziej urozmaiconych materiałów Helloween. Pomimo zmian w składzie, zespól nie zeszedł na psy i nagrał jeden z najlepszych albumów w historii zespołu i wg mnie to jest obok 7 sinners najlepszy album z Derisem na wokalu i wybierając miezy tymi dwoma to królik też stawiam wyżej. Tutaj wszystko zostało dopracowane, brzmienie, partie muzyków, wokal Derisa, solówki jak i same kompozycje. Deris wyrósł na lidera i obecnie Helloween to nie Weikath a Deris. Muszę też pochwalić Gerstnera który okazał się znakomitym nabytkiem zespołu, który wniósł powiew świeżości i energii, a styl jego gry na gitarze bardziej mi odpowiada niż Rolanda. Album doskonały Nota:10/10

PRETTY MAIDS - Sin decade (1992)

Choć „Jump the Gun” wg mnie jest jednym z najsłabszych albumów duńskiego Pretty Maids to jednak album wręcz przeciwnie podobał się słuchaczom i jego hard rockowe podejście do sprawy. Ciepło też zespół był przyjmowany podczas koncertów, jednak podczas koncertowania Phil More nie wyrabiał z grą z powodu kontuzji to tez pojawił się nowy pałkarz - Michael Fast. Z nim przyszedł też nowy basista Kenn Jackson i tak o to ukształtował się zespół który grał prawie przez dekadę. I tak o to zespół rozpoczął pracę nad następcą „Jump The Gun”. I zespół miał widocznie też dość tej komercyjnej papki i hard rockowe grania. Bo „Sin Decade” który się ukazał w 1992 roku jest mniej komercyjny i zawiera bardziej agresywniejszą muzykę. Jednak ten duch hard rocka gdzieś też się przewija, ale został ograniczony co jest zmianą na plus. Co też nieco mnie zaskoczyło na tym albumie, to brak tak wyeksponowanych partii klawiszowych. Jasne, że są ale to gitary odgrywają tutaj największa rolę. Materiał o niebo lepszy, dalej jest poniżej oczekiwań, dalej jest przeciętniactwo. Są ciekawe kompozycje, ale są też wpadki ale do tego trzeba przyzwyczaić, bo zespół tak właściwie gra po dzień dzisiejszy. Nie doczekałem się właściwie albumy który byłby bez skazy.

Otwieracz w postaci „Running Out” jest wyborny i ten pościg sekcji rytmicznej musi się podobać. Jest też porywający riff, który przypomina nieco Accept, czy też coś z Judas Priest. Słychać, że zmiany personalne wniosły powiew świeżości i brzmi to naprawdę dobrze. Jest agresywnie i dynamicznie. Jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu. No i mamy też ( w końcu) jakieś solówki, które są na miarę talentu Kena. Co mnie zaskoczyło w tym utworze to nie tylko agresja, ale brak...klawiszy. Pierwszy killer i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji z tego albumu. Bardziej stonowany i bardziej...hard rockowy jest „Who Said Money” i choć nie jest to jakieś wysokiej klasy przebój, to jednak nie jest taki zły. Ma prosty i łatwo wpadający w ucho refren i ciepły klimat. Kolejny mocny punkt albumu. Nieco gorzej wypada taki rockowy „Nightmare In The Neighbourhood”, który ma nieatrakcyjny riff, taki jakiś bez polotu, bez przekonania. Nie ma także jakiś ciekawych melodii i wszystko skupia się praktycznie na łatwo w padającym w ucho refrenie. Jak dla mnie jeden z gorszych utworów na płycie. To już bardziej wolę zespół w takich klimatach jak w tytułowym „Sin Decade” gdzie jest jakiś tajemniczy klimat, gdzie jest styl do jakiego nas przyzwyczaili. A więc szybkość, melodyjność, pędzący i szalony riff, który jest wsparty melodyjnymi partiami Owena. Jeden z najlepszych kompozycji na albumie, a także w historii zespołu. No oprócz ciekawej warstwy instrumentalnej mamy też porywający i taki przyjemny dla ucha refren. Natomiast w „Come on touch, come on nasty” słychać próba grania cięższego metalu i niestety utwór jest kiczowaty. Refren jest taki bez pomysłu i taki nieco irytujący. Kawałek ma przebłyski, ale jak dla mnie kolejny taki wypełniacz, którego można było uniknąć. Ciąg dalszy próbowania sił w cięższych rejonach. To słychać w „Raise your Flag” ale w przypadku tego utworu, mamy do czynienia jednym z ciekawszym utworów na płycie. Jest dynamicznie, melodyjnie i przebojowo i takich kompozycji w wykonaniu Pretty Maids chce się słuchać Utwór oprócz pędzącego i energicznego riffu ma też sporo chwytliwych melodii i nie ma tutaj takiego udziwniania i kombinowania. Kolejny mocny punkt na albumie. Nieco bardziej rockowy jest „Credit card Lover” i znów słychać przede wszystkim przeciętniactwo i mało atrakcyjne dla ucha melodie. Jedynie co mnie przekonuje w tym utworze to skoczne tempo. Najsłabszą kompozycją na albumie jest komercyjny „Kwow it ain't easy” gdzie zespół ociera się o pop – rock i może patrząc na kompozycję w tych klimatach to może nie jest to złe, ale mnie to w ogóle nie kręci, znów wypełniacz i próba zachwycania fanów dwóch poprzednich albumów. Lepiej i to wiele lepiej prezentuje się nieco agresywniejszy „Healing Touch” choć i tutaj zespół nie ustrzegł się kiczu i nie słuchalnych partii. Pozostaje tylko posłuchać riffu, a resztę zapomnieć. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia „In the flesh” gdzie mamy ciekawą solówkę i pędzący riff, a chwytliwych melodii tutaj nie brakuje. Jednak największą popularność zdobył cover Thin lizzy „Please don't leave me” i jest to po rock, ciepły i rozlazły. Pretty Maids dzięki komercyjnemu sukcesowi zyskała popularność w stacjach radiowych, ba nawet dostała nagrodę Grammy za ten album i to w sumie dzięki temu utworowi. Nawet fajny rockowy kawałek, ale jakoś nie do końca przemawia mnie taki styl zespołu.

Jest lepiej niż na 'Jump the Gun' jest kilka killerów, ale to wciąż za mało, brakuje konsekwencji, brakuje pomysłów na cały materiał i tak o to między killerami mamy słabsze momenty. Miło, że zespół przypomniał sobie jak grać ostry heavy metal, ale to jedna z nie wielu dobrych stron tego albumu. Tak naprawdę album może tym swoim nie równym poziomem za nudzić. Średniej klasy heavy metal z hard rockowym zacięciem. Jest lepiej, nie wiele lepiej, ale lepiej. Nota : 5.5/10 i to jeszcze nie to, ale zespół zaczyna wracać na właściwy tor.

ANTHRAX -Worship music (2011)

Ileż to szumu zrobił ostatnio wokół siebie Anthrax - legenda thrash metalu i jeden z zespołów wliczających się do wielkiej czwórki Thrash metalu. Zespół właściwie swoje najlepsze lata mają już za sobą. Kto nie pamięta genialnego „Persistance Of Time ” czy „Among the living”? Klasyki w czystej postaci. I ten skład, który przyczynił się do tego, a mianowicie: Ian, Benante, Spitz, Belladonna i Bello. To właśnie te osoby przesądziły o sukcesie zespołu. Jednak jak większość innych zespołów nie udało się utrzymać zwycięskiego składu i wyrzucono Belladonne z zespołu z powodu małego wkładu w zespół i tak w jego miejsce się pojawił również imponujący wokalista : John Bush z heavy metalowego Armored Saint. W roku 1995 zostaje wyrzucony kolejny członek, który nagrywał wielkie albumy z Anthrax czyli Dan Spitrz. Jednak nie zastąpiono go nikim i w takim składzie nagrano w 1995 „Stomp 442” który już był nieco innym albumem. 3 lata później było „Volume 8 - The Threat Is Real” i również jest to album, o którym ciężko pisać w super lewatywach. A ostatni krążek wąglika "We've Come For You All" pojawił się dekadę temu. I tak o to w roku 2005 odrodził się klasyczny skład (Joey Belladonna, Frank Bello, Charlie Benante, Scott Ian, Daniel Spitz ), a ich główny celem reaktywacji była trasa reunion Tour. Jednak marzenia nad nowym albumem z tym składem legły z gruzach, kiedy top znów Belladonna pokłócił się z pozostałymi muzykami i tak o to pojawił się nowy wokalista - Dan Nelson, który jakoś bliżej nie był znanym światkowi muzycznemu. Zaś miejsce Dana Spitza zajął Rob Caggiano. W tym składzie zespół rozpoczął pracę nad nowym albumem „Workship Music” i rzadko się widzi że album rodził się tyle alt i żeby powstawał w takim cierpieniu, w niezrozumieniu. W 2009 roku wyleciał z zespołu Dan Nelson z przyczyn zdrowotnych, aczkolwiek Jego miejsce na czas koncertów zajął stary kupel - John Bush. Niestety marzenia o nagraniu w końcu nowego albumu z nim legły w gruzach. I tak o to znów wraca Belladonna, którego powrót był związany z trasą koncertową z pozostałymi kapelami tworzącymi „Wielką Czwórką Thrash Metalu”. Zespół z Belladonną za sitkiem rozpoczął ponowne prace nad nowym albumem i właściwie zaczęli wszystko od początku. Workship miał ukazać się w 2006 roku ukazał się 5 lat później. Tyle czekania, tyle szumu, tyle nie przespanych nowy i w końcu jest. Czy mamy coś na miarę „Among The Living”? No chyba nikt nie liczył na taki poziom, na pewno nie ja. Czy jest to thrash? No bez przesady, ten zespół nie grał thrash metalu od bardzo dawna i właściwie ten album zadowoli fanów obu er zespołu. Zarówno tej z lat 80 bo jakby nie było jest Belladonna i jest ten klimat, jest echo tamtego okresu, cień tego wielkiego zespołu. Jest heavy metal z ery Busha i w sumie to jest taka wybuchowa mieszanka. Płyta jest kierowana tylko do fanów tego zespołu i to tych zagorzałych, którzy nigdy nie postawili na nich kreski. Inni słuchacze mogą sobie odpuścić, bo tym albumem na pewno nie zmienią stosunek do tego zespołu. Album nieco inny niż te ostatnie inny też niż te z lat 80, ale to wciąż Anthrax i to słychać. Krążek zawiera 13 kompozycji i są to zróżnicowane kompozycje i nie są też to proste w odbiorze kawałki, trzeba mieć doświadczenie w słuchaniu tego zespołu.

Wstęp w postaci „Workship” właściwie niczego nie wyjaśnia. Jest mrok, jest tajemniczość i nie pewność co to z tego będzie. No i zespół nie daje nam dłużej czekać i daje w końcu jakiś killer, a takim bez wątpienia jest „Earth on Hell” i słychać no właśnie. Co power/heavy metal z domieszką thrash metalu? No chyba prędzej to. Czysty Thrash metal to nie jest. Jest styl Anthrax taki jaki kocham. Jest skocznie, agresywnie i jest dynamicznie. Słychać też ducha z ery „Among The Living” najbardziej to się daje we znaki przy riffie i refrenie. Jasne do geniuszu z tamtej ery daleko, ale jest przynajmniej to granie o kilka klas wyżej niż to co prezentowali na dwóch ostatnich albumach. Słucha się tego naprawdę przyjemnie i jest do czego potupać nóżką. Rozumiem niesmak i narzekania anty fanów, bo patrząc jako poszukiwać ambitnego grania można wytknąć, chaos, mało atrakcyjne melodie, nieskładne granie i mało przekonujące partie gitarowe, ale zespół tak gra nie od dziś, nie stawiają na proste i łatwo wpadające melodie, nie stawiają na chwytliwe riffy. Jest trochę punkowego szaleństwa i w sumie utwór przypadnie do gustu fanom Anthrax. Muszę przyznać że Rob jako gitarzysta spisuje się nie najgorzej. Fanom składnego i ambitnego grania nie musi się podobać, liczy się zauroczenie starych fanów, którzy tyle lat czekali na takie kompozycje jak ta. Ostatnie albumy nie były tak agresywne i nie brzmiały jak ten tutaj opisywany. Było zbyt dużo kombinowania eksperymentowania. Tutaj jakby postanowili wrócić do starej formuły, ale thrash to do końca też nie jest. Chyba najprościej to nazwać po prostu heavy metal. Anthrax cierpliwość i długie oczekiwania na materiał zaspokoił dwoma kawałkami, które zostały udostępnione drogą internetową. Pierwszym z nich jest „The devil you Know”. Tak nie atrakcyjny riff, dla niektórych znów chaotyczne granie. Czy aby na pewno? Riff to praktycznie styl Antrax w czystej postaci. Coś z lat 80 zostało przemycone, choćby w strukturze. Jednak od razu trzeba przyznać, że utwór jest bardziej heavy/power metalowy niż thrash metalowy. Słychać też trochę młodzieżowego grania i w sumie nie wiem czemu, ale to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym albumie i już ją zaliczam do klasyków tego zespołu. Podoba mi się jego skoczność i przebojowość. Ano tak refren jest bardzo chwytliwy i porywający. Oczywiście nie brakuje też w tym wszystkim punkowego zacięcia. Jasne można przypisać, że solówki jak cały utwór to kompromitacja i stagnacja. Ale pasują idealnie do całego utworu i czy to się komuś podoba czy nie, jest to killer. Drugi kawałkiem, który zespół ujawnił w drodze internetu jest „Fight' em till you Can't”. Zaraz znajdą się tacy co okrzykną kompozycję bardziej słodką, chaotyczną i mało atrakcyjną pod względem melodii i że refren jest kompromitujący. Jednak patrząc na walory tego kawałka, to trzeba zwrócić uwagę, że mamy riff, który jedzie na kilometr „Among The Living” ta skoczność i ta rytmika to jest to. Tak riff może nieco stonowany, może mało przebojowy i chwytliwy, ale to nie lato z radiem. A kawałek i tak brzmi fantastycznie. Jest agresja, dynamika, ba nawet melodyjność i chwytliwość, która wydobywa się hektolitrami z heavy metalowo- power metalowego refrenu. Jeśli miałbym wybrać najbardziej klasyczny kawałek, taki 100% Anthrax to wybrałbym ten kawałek. Bardzo melodyjne solówki jak na ten zespół. Fajny heavy/power z duchem thrash metalu. Nasuwa mi się taki Headhunter od razu. I nie będę kłamał, najlepsze utwory już za nami, przynajmniej dla mnie, ale nie będę kłamał, że dalej jest inaczej. Fakt tempo nieco siada, no bo inaczej być nie może. „Im alive” i tutaj mamy stonowane tempo, nieco mało porywający riff, taki nieco przytłoczony i co mi się w nim podoba to skoczność, prostota, chwytliwość oraz same partie gitarowe. Nie jest to kawałek, który ma być wzorem, który ma niszczyć obiekty, czy też przedzierać nowe drogi w heavy metalu. Ale jest to kawałek przy którym można po skakać, po szaleć, potupać nóżką. Jasne, że kawałek czerpie też sporo z punka, ale przecież ten gatunek zawsze gdzieś był w muzyce wąglika. Szukasz fajny kawałek do potupania to właśnie go znalazłeś. Szukasz ambitnej muzyki, przy której przeniesiesz się winny świat? To pomyliłeś kapele i albumy. Bardzo dobry kawałek, może nie killer, ale jeden z tych najlepszych na albumie. I dyndam na to, że jest mało atrakcyjny patrząc w kategoriach heavy metalu. Pewnym takim novum dla Anthrax są dwie części przerywników w postaci „Hymn” jest klimat, jest filmowo, jest podniośle, jest groza, jest chwytliwa melodia i szkoda tylko, że zespół nie rozwinął tych dwóch motywów. Czy tylko mi na myśl przychodzi...Therion? Pierwsze zaskoczenie za nami i kolejnym zaskoczeniem jest „In The End”, który trwa aż 7 minut. Zaskoczeniem jest melodyjka wygrywana na cymbałkach czy coś w ten deseń. No i znów można mówić o nudnym tempie, mało przekonującym, wręcz odpychającym riffie. No i zgadzam się. Jednak jakoś nie szukam tego w tym albumie. Szukam prostych riffów do potupania nóżką, do potrzepania włosami i takiej muzyki do poszalenia. Jasne kawałek w kategorii heavy metalu kończy false startem. Jednak główny motyw jest na tyle prosty, na tyle melodyjny, że zostaje w głowie, zresztą jak refren. Riffy, również mało przekonujące, mało porywające, a czego się spodziewaliście? Utwór ma fajną dynamikę i taki marszowy klimat. Nie jest to utwór który trafi do historii zespołu, ale znów bardzo dobry kawałek. „The Giant” to nieco agresywniejszy kawałek, gdzie znów zespół przemyca ducha thrash metalu. I tutaj słychać już nieco mało przekonujący riff i niezbyt przyjemne dla ucha punkowe partie wokalne Belladonny. Jednak muszę przyznać, że coś jest w tym kawałku co mnie kręci, nie wiem może agresja, może taki stonowany i prosty refren. Dobra nie jest zły kawałek, ale zaliczam go najsłabszych na albumie. Drugim trwającym ponad 6 minut kolosem jest „Judas Priest” i tutaj pokazał klasę jeśli chodzi o wejście utworu. Jest marszowo, jest przebojowo, jest melodyjnie no i podoba mi się dialog partii gitarowych z sekcją rytmiczną. Szkoda tylko, że zespół nie pociągnął tego melodyjnego motywu. A tak znów mamy nieco toporne i mało przekonuje partie gitarowe, znów zabrakło czegoś więcej. Ale hej, czy to jest takie straszne jak brzmi? No nie, jest skocznie, jest nawet agresywnie i nawet się tego słucha z ciekawością. Muzyka do potupania, jednak poza solówkami nie wiele można z tego wynieść. Kawałek nie jest aż taki zły, ale to znów zaplecze albumu i jeden z tych najgorszych utworów na płycie. A wystarczyło trochę popracować na partiami gitarowymi, nad refrenem. Najspokojniejszą kompozycją na albumie jest „Crawl” i w sumie wstęp ociera się o komercję i jakiś pop. Na plus wokal i forma Belladonny. Jest nawet bardziej rockowo i ciężko coś pozytywnego napisać o tym kawałku. Kolejny zgrzyt i taki można rzec wypełniacz na tym albumie. Do udanych kompozycji zaliczę też „The Constant” i to kolejny dobry kawałek i tylko dobry. Za brakło mi tutaj jakiegoś ognia, zamiast tego znów stonowane tempo, znów nieco pokręcony i mało przekonujący riff. Jednak refren i solówki warte zachodu. Znów niedosyt pozostaje,a szkoda, bo można było więcej z tego utworu wycisnąć. Całość zamyka „Revolution Screams” tutaj jest trochę dynamiki, ciężaru i agresji, jednak nic z tego zbytnio nie wynika. Nie ma zbytnio na czym skoncentrować uwagę, bo ani partie wokalne nie są przyjemne, a partie gitarowe też jakieś bez przekonania. Jedynie solówki warte odsłuchania w przypadku tego utworu. No i średni kawałek zamyka album.

No tyle czekania, tyle nie przespanych nocy, tyle lat oczekiwania, tyle szumu i co. Wielka halo tak naprawdę o nic. Album jest dobry i tylko dobry. Niestety ciężko wystawić i ocenić coś wyżej. Jasne są killery i przebłyski geniuszu, tak jak na początku albumu, ale potem jest kilka takich momentów gdzie wieje brakiem pomysłów, nudą, choćby to słychać w takim „Revolution Screams” czy „Crawl”. Nie jest to powrót w glorii i chwały, ale udany powrót do stylu którym mnie przekonali do siebie, słychać patenty którymi zachwycali słuchaczy w latach 80, jednak to już nieco inny Antrax, bardziej heavy metalowy, bardziej stonowany. Wadą tego albumu jest jego długość i nie równość, jakby cały album byłby taki jak dwa wypuszczone kawałki, to nie miałbym wątpliwości co do wielkości tego albumu. A tak jest kilka słabszych momentów i końcówka już praktycznie została położona. Nie jest to drugi „Among the Living”, ale na szczęście nie jest to taki wstyd jak dwa ostatnie albumy i w końcu da się tego słuchać od początku do końca. Do albumu będę wracał, bo jest to najlepszy krążek od czasu „Sound of White Noise” . Płyta obowiązkowa dla fanów zespołu i tylko dla nich. Należy mieć nadzieje, że zespół utrzyma skład i że następny album nie będzie tworzony tyle lat i że nie będzie tyle syfy z wokół niego. Nota: 7.5/10

wtorek, 6 września 2011

PRETTY MAIDS - Jump The Gun (1990)

Co łączy Duński zespół Pretty Maids i Rogera Glovera z Deep Purple? Łączy ich wspólny album „Jump the Gun” z 1990, gdzie Roger zajął się wtedy produkcją 3 albumu tej formacji. Podczas koncertowania i promowania „Future World” zespół pozyskał nowego gitarzystę Chrisa 'Angelem' Gerhardta Schleiferema . Prace nad tym album właściwie zaczęły się w 1988 i w marcu kolejnego roku już był gotowy. Teraz się pewnie zastanawiacie, skoro był gotowy, to dlaczego wyszedł dopiero w 1990? Już śpieszę z wyjaśnieniem tej sytuacji. Właśnie w roku 1989 perkusista Phil More który uległ wypadkowy samochodowemu i ucierpiał nie tylko on. Ucierpiał też materiał który był gotowy. Tak o to zespół rozpoczął po raz kolejny pracę nad następcą „Future World”. W czasie tworzenie pojawił się nowy gitarzysta tj Ricky Marx . Z wielkim trudem, ale jednak w 1990 roku ukazuje się nowy krążek Pretty Maids. Patrząc na ostatni album, a także na osobę producenta, można łatwo ocenić, z czym mamy do czynienia. Z czym? Hard rockiem, z elementami heavy metalu, ale to są praktycznie echa, zespół dalej podążył wyznaczoną na Future World i gra bardziej komercyjnie, pogrążając się w ciepłych i słodkich melodiach, pozostawiając heavy metal i styl z 2 pierwszych płyt daleko w tyle. Okładkę taką nawiązującą do poprzedniej narysował Joe Petagno. No oczywiście nie obyło się bez gości: Ian Paice – perkusja na 5 utworze, Roger Glover bas w 10 utworze, a także Freddy George Jensen . Album został ciepło przyjęty, choć nie tak świetnie jak poprzednik i zaczęto również zarzucać powielanie własnych pomysłów.

O ile poprzednie albumy zaczynały się od mocnego wejścia, od znakomitych utworów, tym razem zaczyna się od dobrego „Leathel Hereoes” jasne, że jest to klasyk, ale nie tak genialny jak te ze wcześniejszych płyt. Jest to taki ciepły hard rock, Aor, a heavy metal robi tutaj bardziej za tło. Brakuje mi tutaj energii i jakiś ciekawych melodii. Kawałek jest dobry, nawet bardzo dobry, ale to już jest nieco inny Pretty Maids niż ten z dwóch pierwszych albumów, tutaj dominuje hard rock. Warto wspomnieć, ze pod takim tytułem album ukazał się w USA. Najbardziej podobają mi się tutaj klawisze Owena. “Don´t Settle For Less” to taki rockowy kawałek, który przypomina bardziej dokonania Def leppard z ery komercyjnej. Utwór jest łagodny i to aż za bardzo. Riff ujdzie w tłoku, choć tez nie jest to jakaś porywająca partia gitarowa. I jedynie co zapada w pamięci to bardzo chwytliwy refren. Później się utwór nieco rozkręca, ale dalej to tylko dobry poziom, gdzie się podział ten zespół, który potrafił tworzyć killery? Gdzie te chwytliwe riffy? No jest to komercyjny Pretty Maids, jednym się ten etap zespołu podoba, a innym nie. Jeśli już miałbym wybierać, to już bardziej podoba mi się nieco szybszy hard rock taki jak ten w „Rock the House”, który był często grany na koncertach w owym czasie. Kawałek jest luzacki, radosny i bardzo skoczny i znów coś z Def Leppard można się doszukać, ba nawet Deep Purple słychać, a choćby w klawiszach. Dobre tempo i chwytliwy refren dały nam jeden z najlepszych utworów na płycie. Choć moim skromnym zdaniem to co miało być gniotem i najsłabszym kawałkiem o kazało się najlepszym. O czym mowa? O balladzie „Savage heart” i to jest wg mnie najpiękniejsza kompozycja na tym albumie i w takim klimacie też zespół dobrze się czuje. Mamy tutaj przede wszystkim pięknym główny motyw, ciepłe solówki i magiczny wokal Atkinsa. To musi się podobać. W sumie nic dziwnego, ze nakręcono do niego klip i że promował ten album. Niczym disco i pop rock zaczyna się „Young Blood” i nie podoba mi się nijakość w tym utworze. Coś z Scorpionsów słychać w „Headlines”. Znów dobry kawałek, który należy wyróżnić z tego przeciętnego materiału. Równie dobrze prezentuje się tytułowy „Jump The Gun” gdzie jest przede wszystkim skoczne tempo, nieco ciekawszy riff, który zapada w pamięci i jest jakby więcej heavy metalu. Bez wątpienia jedna z lepszych kompozycji na tym krążku. Znajomo też brzmi “Partners In Crime”, który ma coś z Europe, czy Def Leppard i kawałek jest znów bardziej hard rockowy, bardziej luzacki, ale ma fajny motyw, ciekawą rytmikę i ma przebojowy refren, a to już coś. Jeśli chodzi o refreny, to ten jest moim ulubionym. O takim „Attention” mówi się że to najsłabsza kompozycja, a na pewno jedna z nich i do tego prosta. Z tym ostatnim się zgodzę, że ten utwór jest prosty, zarówno pod względem riffu, melodii, refrenu, ale hej czy tak zespół nie grał na początku kariery? Czy właśnie tym nie kupił słuchaczy? Przecież nie grali niczego nowego. A teraz są cieniem dawnego siebie. Powiem tak najlepszy, najostrzejszy, najdynamiczniejszy, w stylu starych albumów kawałek, ale mogę się nie znać. Szkoda tylko, że to tylko jedna taka perełka, że zespół nie postarał się więcej o takich kompozycji, bo byłoby ciekawie. Do koncepcji i stylu na tym albumie idealnie się wpasował cover Icon - 'Hang Tough”, a że utwór jest słaby i niczym się nie wyróżnia to już inna sprawa. „Over and Out” ma zaloty pod balladę, a także pod Aor i w sumie też nie ma na czym zawiesić słuch. Przeciętny, nie atrakcyjny riff, do tego mało przekonujący refren i gniot gotowy. Masz dalej wątpliwości co do oceny? Posłuchaj zamykającego bluesowego „Dream On” i wtedy będziesz wiedział co wystawić.

Mówi się że ten album nie jest taki zły, że nie jest gorszy do poprzedniego, mówi się że to ostatni bardzo dobry album tego zespołu. Cóż ci co tak sądzą, nie znają się najwyraźniej. Jest to wg mnie jeden z najsłabszych albumów tej formacji, który tak naprawdę pojechał na sławie „Future World” i stylu z tamtego albumu. Jednak ani muzycy, ani poziom nie jest ten sam. Zostało logo i podobna okładka. Dobre kompozycje można policzyć na palcach jednej ręki i nie są to jakieś killery, i w sumie przebojami też nie są. Muzyka na tym albumie jest przeciętna nie równa i to jest jak dla mnie początek kiepskiego okresu zespołu, gdzie takie nagranie jakie tu zespół za prezentował będą na porządku dziennym. Nota: 4/10

HELLOWEEN - Master of the rings (1994)

Wiecie jak to jest mieć znakomity start? Jak to jest mieć wspaniałych muzyków, ikony muzyki metalowej? Wiecie jak to jest być na szczycie, a później spaść z niego? Wiecie jak to jest być oszukanym przez wytwórnie? Jak to jest próba wrócenia na właściwy tor? Czy wiecie jak ciężko jest odzyskać stracone zaufanie? Ja tego nie wiem, ale pewien zespół z Niemiec wie. Mowa o Helloween. Mieli znakomity start w postaci ep „Helloween” , genialny „Walls of jerycho” potem doszedł jeden z najlepszych wokalistów w historii heavy metalu Micheal Kiske i zespół nagrywa 2 największe albumy w swojej historii - „Keeper of the seven keyes” który okazał się dziełem na którym praktycznie zespół wciąż gdzieś miał zagorzałych fanów i choć nagrywał później wiele albumów, to jednak tak wpływowego albumu nie nagrali. Jednak owa bajka, w której żył zespół nie trwała długo. Od zespołu chodzi lider i założyciel – Kai Hansen, znany dziś z zespołu Gamma Ray. Zastąpił go Roland Grapow, który dzisiaj jest o wiele rozpoznawalny i sławniejszy niż kiedyś i sporo w sumie zawdzięcza Helloween. Z nowym gitarzystą zespół nagrywa 2 najbardziej komercyjne albumy w historii zespołu, a „Chameleon” to nawet w historii metalu. Zespół się pogrążał się, tracił tożsamość, a wszystko na rzecz hard rocka, nawet blues rocka. Po turnee w 1993 roku z zespołu zostaje wyrzucony Micheal Kiske, gdyż zespół nie mógł się z nim dłużej dogadywać. W zespole nie było już także Ingo Schwichteberga, który miał problemy ze zdrowiem, choć z nim wiąże się też inny fakt. Do Helloween przyszedł z Gamma Ray Uli Kusch, zaś Ingo miał trafić ....do Gamma Ray, jednak nic z tego nie wyszło jak wiemy. Na miejsce Kiske, przyszedł z Pink cream 69 Andi Deris, wokalista który jest taką mieszanką Kiske i Hansena. Do dziś śpiewa w Helloween i bezapelacyjnie jest jego liderem. Zespół rozstał się z EMI i dołączył doi Raw Power i pod jej skrzydłami w 1994 roku zostaje wydany „Master of the Rings” który tak właściwie miał wyjść pod innym tytułem. No wystarczy popatrzeć na liczbę pierścieni na okładce i już wiadomo. Tak miał to być „Keeper of The seven keys part 3” i chwało Bogu, że nie jest bo to byłaby kompromitacja i rozczarowanie na całej linii. Jasne są skojarzenia, ale ten album jest nieco inny. Są inni ludzie, jest inny okres. Powrócić jest ciężko, ale mówi się kiedy sięgniesz dna, to już potem może być tylko lepiej i coś w tym jest.

To, że miał to być keeper to słychać przede wszystkim w intrze w postaci „Irritation”, który nie tylko nazwa przypomina Strażnika, ale muzyka w tym kawałku zbliżona jest do intr z dwóch poprzednich kluczników. Fajny kawałek, ale nie ma się co jarać to tylko intro. Powrót do korzeni, czyli do cięższego grania słychać w pierwszym takim klasyku Heloween „Sole Sourvivor”. Utwór stworzony przez duet Weikath/Deris. Słychać, że zespół wraca z dalekiej drogi i chce grać power/heavy metal. Jest ciężki riff, jest sporo atrakcyjnych dla ucha melodii i mamy taki hellowenowy refren. Porównywać Derisa i Kiske nie zamierzam po dwa różne bieguny, ale Deris wniósł sporo świeżości do zespołu, podobnie jak Kusch, który jest znakomitym perkusistą. Drugim takim klasykiem z tego albumu jest mój ulubiony utwór „Where The rain Grows” i to jest taki utwór, który mógłby reprezentować Keeper part 3. Słychać także echa Pink Cream 69. Jest to jeden z najszybszych kawałków na płycie i jeden z tych bardziej przebojowych. Utwór skomponował ten sam duet. Podoba mi się przede wszystkim dynamika, prosty i bardzo melodyjny riff, który nasuwa stary Helloween z Hansenem na pokładzie. Podoba mi się także ten bardzo chwytliwy refren, ale to zawsze było mocną stroną zespołu. Tak również solówka jest taka jak za dawnych lat i Roland Grapow w końcu pokazuje, że gitarzystą jest nie gorszy niż Hansen. Andi Deris przychodząc do Helloween miał już kilka gotowych pomysłów i jednym z nich był „Why?” i tutaj słychać Pink Cream 69. Jest hard rockowy feeling w refrenie, a także w partiach gitarowych. No mamy też takie dość wyraźne klawisze co też jest pewnym novum w muzyce Niemców. Choć jest to bardziej kawałek o zabarwieniu balladowym to i tak jest przyjemny dla ucha, chyba sporo tutaj robi refren i wokal Derisa. Nigdy chyba się nie przekonam do kolejnego dość sławnego kawałka - „Mr. Ego” i jest to utwór Rolanda i to słychać. Bolączką tego utworu jest nudny riff i zbędna dłużyzna w postaci 7 minut i choć jest to najdłuższy utwór na płycie to zarazem jest to najgorszy. Znów słychać sporo klawiszy i nawet progresywnych patentów. I nie wiem czemu, ale klimat nasuwa mi momentami Chameleon. Helloween zawsze był znanych z bardziej luzackich kawałków jak choćby dr.stein czy Rise and fall, tak jest i tym razem. Kolejny klasyk - „Perfect gentleman” i jest on bardziej komercyjny, bardziej luzacki, bardziej śmieszny, ale wciąga i właściwie zostaje w pamięci bardzo długo. Utwór jest prosty i nie ma tutaj jakiś udziwnień, mamy prosty i łatwo zapadający motyw w postaci takie skocznej melodii, a także dzięki prostemu refrenowi. Taki jest właśnie Helloween z Derisem, ale to się podoba albo nie. Fanom Mario Bros i pegazusa na pewnie przypadnie do gustu „The Game is On” które autorem jest Weikath. Jest to bardzo radosny kawałek, znów bardzo chwytliwy i słychać trochę power metalu. Utwór w stylu do jakiego nas przyzwyczaił Micheal Weikath. Utwór dobry, bardzo dobry, ale Weikath miał lepsze w swojej karierze. Również jego autorstwa jest „Secret Alibi” i znów coś z Pink Cream 69 zostało przemycone. Kawałek do szybkich ani udanych nie zaliczam. Jedynie tempo i refren nadają się do chwalenia. No nie ma tutaj energii, nie ma jakieś ciekawej aranżacji, ot co dobry kawałek i nic ponadto. Bardziej rock/n rolowy, taki ocierający się nieco o Depp Purple jest „Take me Home” i kawałek jest dobry ma jest taki radosny i skoczny, ale takich utworów jest tutaj jednak za dużo. Utwór skomponowany przez Grapowa. Na albumie nie zbrakło też pięknej ballady w postaci „In The Middle Of A Heartbeat" i jest to kolejny klasyk. Deris przemycił coś znowu z macierzystej kapeli. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia taki bardziej power metalowy „Still We Go” choć i tutaj słychać progresywne zaloty Grapowa i patenty, które dzisiaj prezentuje w Masterplan. Ale tutaj jest energia i dynamika. Zakończenie albumu w dobrym stylu.

Master of the Rings to dobry album, z kilkoma klasykami, jednak jest kilka wad. Jest nie równy materiał, gdzie jest za dużo luźnych, radosnych kompozycji, jest kilka wypełniaczy. Mamy za to powiew świeżości i kilka dobrych patentów, a zespół wrócił za dalekiej drogi i stawił tym albumem pierwszy krok do odrodzenia, do odbudowania zaufania fanów. Dobry powrót Helloween. Nota: 6.5/10

poniedziałek, 5 września 2011

SHADOWSIDE - Inner Monster Out (2011)

Ci którzy pamiętają brazylijski Shadowside jako power metalowy zespół, grający muzykę szybką energiczną, z werwą i pełną melodii, mogą o tym zespole zapomnieć. Zespół podobnie jak młody Black tide, nie chce tkwić w miejscu i być przywiązany do jednego gatunku. Chcą się rozwijać, chcą ewoluować, chcą zmieniać styl, „ulepszając go” i chyba starają się też po części trafić do młodych słuchaczy. Tak więc mamy młodzieżową muzykę i najprościej to nazwać modern metal.
Zespół został założony w 2001 roku i dorobił się na dzień dzisiejszy 3 albumy. Od początku zespół gustował w power metalu z domieszką heavy metalu, ale to co zagrali na nowo wydanym albumie tj. „Inner Monsters Out” nie przekonuje mnie i w niczym mi nie przypomina poprzednich płyt. Choć zespół nie jest dubiatantem to jednak nowy album nie brzmi jak album doświadczonych muzyków. Brak chemii, porozumienia, melodie i tekst jakoś się nie zgrywają i właściwie wyszła z tego metalowa papka. Technicznie album może się podobać, bo jest soczyste brzmienie i dopieszczone partie muzyków. Jest szkielet, ale nie ma ducha. 40 minut w przypadku tego albumu trwa wieczność i nie jest to wieczność w niebie, a w piekle.

Już od pierwszych dźwięków „Gag order” miałem już dość. Jasne, że można chcieć grać nowocześniej, jasne że można grac bardziej technicznie, z domieszką progresywności. Nie ma ani atrakcyjnego riffu, no bo jak mogło być, skoro zespół chce grać pseudo nowoczesny i ciężki heavy metal. Power metalu jakoś nie uświadczyłem. To co zachwyca, to wokal Daniego, ale to nie powinno nikogo zaskoczyć, bo już ode debiutu stanowił najważniejszy w tym zespole. Partie gitarowe przekombinowane i pozbawione emocji i melodyjności. Plus za technikę i za refren. Taki start nie wróżył niczego dobrego. Kontynuacja otwieracza się kłania w „Angel with Horns” znów męczenie kotka za pomocą młotka. Nie można było prościej tego rozwiązać? Trzeba było grać ciężko, mrocznie i nieatrakcyjnie? Riff nie przemówił do mnie no bo jak mógł? Ale tym razem nie ma nawet fajnego refrenu, ot co przeciętniactwo. „Habitchual” choć ma dziwny tytuł, którego nazwę ciężko wymówić, to jednak kawałek ma trochę dynamiki w momencie zwrotek, to jednak wszystko psuje popowy refren. Jest kilka przebłysków, ale całość nie jest już tak dobra. Bo ma przeciętny refren, który jest przytłoczony przez ciężar i technikę, a gdzie melodie? No nie ma. Zespół nawet nie próbuje odmienić swoje fatum, na które jest skazane. „In the name of Love” brzmi jak kopia po przednich utworów, a może to ja już nie potrafię rozróżnić partii gitarowych? No i nieco ciekawszy riff, ale całość jest nie słuchalna. Przypomina mi błąd jaki popełnił Bloodbound nagrywając „Tabula Rasa”. Znów jedynie refren jest przyjemny dla ucha. Tytułowy „Inner Monsters out” zawiera jakieś melodie ( w końcu), jednak znów gdzieś to wszystko ginie w natłoku techniki, ciężaru i pseudo nowoczesnego grania. No to ponarzekałem, ale teraz pochwalę, bo to jest jeden z niewielu utworów, który nie odrzucił mnie i do końca go wysłuchałem bez jakiś problemów. „Im your Mind” może zachwycać pod względem wokalnym, czego nie mogę powiedzieć o warstwie instrumentalnej. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nie robi na mnie żadnego wrażenie ten pseudo ciężar. To już wole Helloween z Derisem. O nawet Iced earth słychać w „My Disrupted Reality” lecz klimat nie ten, poziom nie ten. Znów fajny refren, który mógłby być otoczony lepszą warstwą instrumentalną. Zespół nie daje za wygraną, uparcie chce przekonać słuchacza do nowego styla. I tak mamy „A Smile Upon Death” który też jest przeciętny i niczym się nie wyróżnia spośród całego albumu, ale do tego mnie zespół już przyzwyczaił na tym albumie. „Whatever our Fortune” ma nieco lepszy riff,a także fajny prosty i chwytliwy refren ale to jednak za mało, żeby kupić sobie przychylność słuchacza. Końcówka albumu co raz bliżej i zastanawiam się czy będzie stać zespół chociaż na jeden atrakcyjny utwór? No po kiepskim „ADD” takowy otrzymałem w postaci „Waste of Life” i choć styl się nie zmienił, to jest to bardziej przemyślane granie, jest jakaś melodia, jest jakiś pomysł i w sumie brakuje mi tu tylko Rippera.

Znajdą się pewnie tacy, co będą wymiękać przy tym materiale, znajdą się tacy co będą go chwalić, ale znajdą się tacy jak ja – czyli rozczarowani tym co usłyszeli słuchacze. Czyli sytuacja jak przy każdym innym albumie. Z tym, że tutaj wszystko jest sztuczne, mało autentyczne, mało przekonujące i słychać silenie się na coś co im nie pasuje. Pseudo ciężkie granie spod znaku modern metalu, gdzie są echa power metalu heavy metalu czy thrash metalu. Album słaby, przeciętny gdzie ciężko o jakieś melodie, ciężko o jakiś porządną muzykę. Tak i właściwie wszystko się sprowadza do Waste of Life najlepszy kawałek i zarazem idealnie podsumowuje album- jako marnowanie życia i coś w tym jest. Nota: 4/10 temu zespołowi już dziękuje, następny.

ICED EARTH - The Crucible of man: Something Wicked part 2 (2008)

Mój stosunek do tego albumu od premiery nie był przyjazny. Jednak czas okazał się najlepszym środkiem na zmienienie poglądu co do tego albumu. Przyznam się, że ze wstrętem podchodziłem do kolejnego przesłuchania tego albumu, bo mam okropne wspomnienia z poprzednich przesłuchań.
Co mogę teraz rzeknąć ,a mianowicie to że album nie jest taki zły jak mógłby się wydawać.
To że jest słabszy od pierwszej części już było wałkowane , to że powrót Barlowa okazał się klapą w porównaniu z tym co prezentował Owens też było wałkowane, więc postaram się wam nieco przybliżyć co myślę o tej kolejnej odsłonie zapoczątkowanego w roku 2007 konceptu.


Większość z słuchaczy czy też z fanów twierdzi że ten koncept ma klimat , a ja się pytam gdzie?
Nie ma klimatu. Klimat to był na poprzedniku, gdzie czuło się na własnej skórze że mamy do czynienia z historią o jakimś starożytnym plemieniu, były różne smaczki w postaci bębnów czy coś podobnego, były przerywniki i Ripepr, który naprawdę się przyczyniał że całość miała znakomity klimat. Tutaj tego nie ma, jest za to 15 bardzo podobnych kompozycji ,podobnych w tym sensie że mamy same ciężkie ,ostre utwory, typowe dla IE i pod tym względem album jest na pewno cięższy, bo tutaj nie ma takiego zróżnicowania jak na poprzednim krążku, melodii też jakby mniej .
Album słucha się całkiem przyjemnie, ale brakuje mi przebojów na miarę Framming Armageddon. Ale może po kolei opiszę co i jak....

In sacred Flames - to jedna z nie wielu kompozycji, które mają klimat, fajne chórki, ciekawe zagrane melodie i to jest to, szkoda że całość nie jest podobnie utrzymana. Od razu mocnym kopem zaczyna się Behold The Wicked Child, który prezentuje mniej więcej to co było na Framming Armageddon, tylko z tym wyjątkiem że Barlow mi tutaj nie pasuje i to nie jest kwestia lubienia, bo uważam go za jednego z najlepszych wokalistów, ale on mi tutaj nie pasuje, to wszystko jakoś bardziej przeznaczone dla Rippera. Instrumentalnie nie ma powodów do narzekań i właściwie jest to jeden z mocniejszych utworów na płycie. Dodam, że mądrze zrobili wstawiając te chórki,ale tego dalej nie ma zbyt wiele. Nie wiele różniący się jest Minnions of The watch, który jest niby wolniejszy ,ale jakoś mnie nie rzucił. Brakuje tutaj tego czegoś co by przesądziło o doskonałości tego wałka. Większe wrażenie zrobił na mnie The Revaling- kolejny mocny utwór, w którym Barlow zniszczył, a instrumentalnie jest bardzo dobrze. Niepotrzebną kompozycją jest wg mnie A gift or Curse,jakoś nie przypadł mi do gustu. Nie wiele lepiej spisuje się jakiś taki nudnawy i pozbawiony pomysłu Crown of The fallen. Choć niektórym słuchaczom może się podobać,bo to wciąż podobny poziom co na poprzednich utworach, instrumentalnie jest może i dobrze, ale brak jakiś zapadających partii gitarowych, brak chwytliwego refrenu mnie irytuje i nieco przynudza.
Jedną z perełek jest The Dimension Gauntlet i to rozumiem, godna uwagi sekcja rytmiczna, sola bardzo melodyjne i chwytliwy refren. Kluczem do sukcesu okazało się postawienie na szybkość oraz ostrość. Co najwyżej dobrze się prezentuje I Walk Alone tutaj niszczy refren i to jest to co wybija ten kawałek nieco ponad przeciętność. Słabo wypada taki Harbinger of Fate- mogli sobie odpuścić ten utwór. Dzielnie broni się Crucify the King- który tez można zaliczyć do tych najlepszych wałków na albumie a to w głównej mierze przez Barlowa, który tutaj zniszczył.
Podobne uczucia wywołał u mnie Sacrificial Kingdoms. Należy dodać, że jest jednym z najlepszych kompozycji na albumie,ale bardzo dobrze zagrany, można się delektować ciekawą warstwą instrumentalną oraz popisami wokalnymi. Największym killerem, największym przebojem który jako jedyny dorównuje tym z poprzedniego albumu jest genialny Divide Devour. I jest to też jeden z nie wielu utworów, który ma klimat, przez ciekawe wstawki chórku , ostry riff ale zarazem bardzo melodyjny oraz zapadający refren który kładzie cały album na łopatki! Średnio wypada najdłuższy utwór - Come what may, który chowa się do tych z poprzedniego albumu i praktycznie jest nudny, bo nie ma tutaj nic ciekawego. A album zamyka kolejny najbardziej klimatyczny utworek Epilogue,który pozostawia nie smak, w sensie klimatu albumu.

Nie wiem gdzie wy w tym wszystkim jest klimat? Czy to w ogóle można nazwać koncept albumem? Album może pod względem instrumentalnym się broni,bo mamy całkiem niezły materiał,sporo o dobrych kompozycji które w liczbie ponad 10 robią wrażenie materiały mocniejszego od poprzednika, bo nie ma tutaj przerywników, a ballad jako takich też zbytnio nie ma. Ale co ciągnie album na dół poza brakiem klimatu, to brak przebojów poza genialnym Divide Devour, który niszczy cały album w drobny mak. Kolejną rzeczą jest to, że zespół mieszając w ten cały bajzel Barlowa ,mam na myśli 2 część konceptu sami narazili się na porównania Barlowa z Ripperem ,gdzie oczywiście przegrywa i to sromotnie pomimo że jest tak samo dobrym wokalistą.
Minusem również jest brak smaczków takich jakie mieliśmy na poprzedniku, pozostałością tego są intro i outro. Plusem zapewne będzie to, że album trzyma może wysoki poziom oraz że jest to równy w miarę materiał. Mam mieszane uczucia co do oceny , za równo album w świetle Framming armageddon słabo wypada oraz jako koncept album. Dam 7/10 i więcej już nie wycisnę z tego albumu. Po tym albumie Barlow opuścił Iced Earth, no i namieszał tylko Ripperowi, który mógł dalej działać w IE, a tak nie ma ani jego ani Barlowa.

PRETTY MAIDS - Red, hot and heavy (1984)

Na początek recenzji mała zagadka: co to jest, czerwone, gorące i ciężkie? To Pretty Maids i ich debiutancki lp. Duńska formacja w 1981 roku nagrała kilka dem, supurtowała Black Sabbath podczas tournee w Danii. W 984 roku zespół porzuca wytwórnię Bullet i przechodzi do CBS, jednak to nie był koniec zmian. Zespół w owym czasie opuszcza Peter Collins (gitara) i John Darrow (bass) a w ich miejsce pojawili się: Ricky Hansson (gitara) i Allan Delong (bass). Dopisać do tego Ken Hammer – gitara, Ronnie Atkins – wokal i mamy skład zespołu który nagrał swój debiutancki lp - „Red hot and Heavy” w 1984 roku i produkcją w przypadku tego krążka zajął się Tommy Hansen, który będzie w przyszłości pracował z Helloween. Muzycznie album jest kontynuacją stylu z epki. A więc heavy metal z elementami NWOBHM czy też hard rocka. Niektórzy nawet potrafią doszukać power metalu w tym kultowym albumie. Tak jest on kultowy, bo z tego wywodzą się najlepsze przeboje zespołu, to tutaj znalazł się najostrzejszy i najbardziej melodyjny materiał. Potem zespół poszedł w komercję i potem nawet próbował zbliżyć się do grania z tego albumy i nie gdy im się to nie udało. Panie i panowie najlepszy album Pretty Maids.

Wejście w postaci „Fortuna” to pójście w stronę klasyki i symfoniki. No i wejście bardzo podniosłe, nieco inne niż cały album. Ale świetnie wprowadza słuchacza do pierwszego killera - „Back to Back” to jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków tej formacji, to jeden z najostrzejszych, najszybszych kawałków na płycie, w którym słychać speed/power metalu. Utwór jak większość na płycie, krótki i przebojowy. Jest tutaj przede wszystkim ostry, dynamiczny i zarazem bardzo melodyjny riff. Mamy charakterystyczną grę Hammera i charyzmatyczny wokal Atkinsa, który przypomina mi Paul Di Anno z pierwszych płyt Iron maiden i w sumie zespół coś przemyca z tej kapeli. Oprócz pędzącego riffu, mamy też prosty i porywający refren, a także solówki, które mogą przypominać power metalowe popisy Helloween. Warto wspomnieć, że ten utwór z coverował Hammerfall. Klasykiem i takim znakiem rozpoznawczym zespołu jest tytułowy „Red, hot and Heavy”. Tym razem bardziej stonowane tempo, bardziej rasowy riff, nieco ostrzejszy, słychać wpływy hard rocka, no i też coś z NWOBHM. Jasne, że może i wtórne granie. Ale jest to tak odegrane, z taką pasją, werwą, pomysłowością, że nawet to jakoś nie przeszkadza. Kolejny killer. Album jest bardzo zróżnicowany. Bo mamy szybkie petardy jak „Back to back”, mamy metalowe hymny jak tytułowy, mamy tez bardziej komercyjną stronę zespołu, gdzie więcej jest rocka, hard rocka i takiego luzackiego grania, jak choćby w „Waiting For a Time”, gdzie mamy w końcu bardziej wyeksponowane klawisze Owena. Sam kawałek nieco luzacki, bardziej rockowy, ale dalej mamy wysoki poziom zespołu, dalej mamy przebojowość. Czy to się komuś podoba czy nie to kolejny klasyk. Ostrą kompozycją jest „Cold Killer” gdzie mamy dość taki ostry riff, nieco cięższy. Jednak w tłoku tych partii gitarowych znalazło się trochę miejsca dla hard rockowego feelinga, jak i dla klawiszy. Oprócz chwytliwego refrenu, mamy też ostrą solówkę, ale ten element też został dopieszczony na tym albumie. Dynamiczny i energiczny co „back to Back” jest „Battle of Pride”. Jest to skoczny i ostry kawałek, gdzie też jest prosto, szybko i do przodu, a przy tym melodyjnie. Choć i tak moim skromnym zdaniem pod względem szybkości i ostrości najlepszy jest „Night Danger” mój ulubiony kawałek z tego albumu. Może dlatego, że ma jakieś patenty, które później wykorzystają przyszłe power metalowe zespoły jak choćby Helloween? Tak oprócz szybkiego i rytmicznego riffu, mamy też sporo ciekawych i chwytliwych melodii, że nie wspomnę o łatwo wpadającym w ucho refrenie. Również inny jest „A place in The Night”, taki bardziej w stylu „waiting...”bo jest tu luzacki, radosny i przebojowy hard rocka. No mnie się podoba jego skoczne tempo i prosty i zarazem podniosły refren. Kolejny hicior na albumie. Hmm nie ma słabych kompozycji i właściwie przebój goni przebój. Do takiego należy też zaliczyć „Queen of dreams”, który też przeszedł do historii zespołu jako klasyk. Znów bardziej hard rockowa kompozycja niż heavy metalowa, ale nie są to ciepłe kluski. Tutaj też można usłyszeć partie gitarowe, które później można wyłapać w hansenowskim Helloween. Bardzo udana kompozycja i to zawdzięcza nie tylko imponującym partiom gitarowym, ale też łatwo wpadającemu w ucho refrenie. Zespół właściwie zaczynał jako cover band Thin Lizzy, więc obecność „Littlle Darling” nie powinna nikogo zadziwić. Tak jest cover wcześniej wymienionego zespołu. Udana i do tego pasująca do stylu zespołu prezentowanego na tym albumie, choć wg mnie jest to najradośniejszy kawałek na tym debiutanckim albumie.


„Red, hot and heavy” to klasyk jeśli chodzi o duńską formację, a także o lata 80. Album wypełniony po brzegi przebojami, nie ma nudy, za to jest sporo atrakcyjnych dla ucha melodii, solówek czy refrenów. Nie ma nudy, bo i materiał jest urozmaicony i każdy znajdzie coś tu dla siebie. Najlepszy album Pretty Maids, na którym zespół prezentował znakomity styl, muzykę a także wysoki poziom, którego dzisiaj mu brakuje. Album, który należy znać. Nota: 10/10 Wciąż czuje wielki sentyment do tego albumu, stąd pewnie ta mało obiektywna ocena, jednak wstyd nie znać.

RHAPSODY - Power of dragonflame (2002)

Dorobek włoskiej legendy Rhapsody, która wydeptała drogę innym zespołom grającym symfoniczny power metal jest ogromny. Liczy on : 9 albumów studyjnych, 4 single, 2 ep, 1 album koncertowy, 1 komplikację. Staż zespołu wynosi 16 lat. Choć zespół praktycznie gra od lat to samo, raz lepiej raz gorzej. Jednak tylko raz stanęli na podium i uzyskali najwyższe noty. To był rok 2002 i „Power of dragonflame”. Niby to co zawsze, ale jednak podane w lepszej formie. Jednak ów zmiany już były słyszalne na „Dawn of Victory”. Zespół nieco przemyślał sprawę i postawił na partie gitarowe, który był mroczniejsze i ostrzejsze, a patenty symfoniczne, były bardziej cofnięte, robiące za tło partii gitarowych i to się okazało ich złotym środkiem,a by pogodzić symfonikę i power metal. Włoska formacji jak mało kto pracowała w owym czasie szybko i bardzo wydajnie i praktycznie co roku przypominali o sobie, a warto zaznaczyć, że nie jest to taka prosta muzyka jak się wydaje. Mamy historie, które mogłyby tworzyć całą serię książek, mamy też ambitną, zrobioną z rozmachem muzykę i w sumie ciężko co roku wydawać krążki i do tego na takim poziomie co Rhapsody. W 2001 mieliśmy „Rain of Thusand Flames” i rok później zespół wydaje „power of the dragonflame” który moim zdaniem jest najlepszym albumem włochów. Choć styl ten sam, pomysły i patenty, to jednak słychać, że to najostrzejszy i najbardziej przebojowy album włochów. Album zamyka Sagę Szmaragdowego Miecza, który w sumie zajęła zespołowi 4 płyty. Oprócz drobnego przemeblowania stylu, zmiany również dotknęły zespół. Pojawił się Patrice Guers – basista, a także Dominique Leurquin gitarzysta. Za partie perkusyjne odpowiedzialny jest Thunderforce - muzyk, który chciał być po prostu anonimowy. Szkoda, bo jego partie są najlepsze w historii zespołu. Album jest dynamiczny, przebojowy, melodyjny, podniosły i zrobiony z przepychem, czego jakoś brakowało mi na poprzednich albumach, no i mamy zakończenie sagi w wielkim stylu, gdzie mamy gitary, skrzypce, wiolonczele czy pianino, więc o prostocie nie ma mowy.

Zaczyna się klasycznie bo od intra „In Terbis” i słyszałem różne zespoły grające epicki metal, słyszałem wiele walecznych zespołów, ale tylko tutaj, tylko na tym albumie w 100% poczułem klimat wojny, podniosłość, epickość i trzeba przyznać, że łacina, w połączeniu z ciężkim brzmieniem i muzyką orkiestralną robi nie małe wrażenie. A to tylko wstęp, i to w dodatku trwające nie całe 2 minuty. Tak napięcie zostało wypracowane. I tak o to wkracza jedna z najpotężniejszych kompozycji zespołu „Knighrider of Doom” i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji zespołu. Mamy 3 języki: angielski, łacina i włoski. Mogłoby się wydawać, że to będzie chaotyczne i kiczowate, jednak nie jest i mało komu takie bawienie się językami wychodzi. Geniusz. Muzycznie jest również genialnie. Gitary grają ogromną rolę i nie robią za tło. Tutaj mam podporządkowanie całej reszty pod partie gitarowe, co okazało się najlepszym rozwiązaniem w muzyce Rhapsody. Nie ma słodkości, nie ma kiczu. Jest za podniosłość, epickość, waleczność, klimat fantasy, który również jest odczuwalny. Zespół też postawił na chwytliwe refreny, melodyjne i pełne energii riffy. Tak niby zawsze to robili, ale jakoś nigdy nie potrafili trafić w 100 % w mój gust. Jest przepych, słychać różne instrumenty, mamy też sporo gości robiących w chórkach, ze wymienię choćby Olivera hartmanna, mamy też Sasche Path grający gdzieniegdzie bas i także jest to człowiek odpowiedzialny za produkcję. Wokal Fabio Lione też o niebo lepszy niż na poprzednich albumach. Ale to dopiero rozgrzewka. Przykładem podręcznikowego symfonicznego power metalu jest tytułowy „Power of Dragonflame”. Słychać, że to gitary Luciego i Dominique dominują, albo inaczej są motywem prowadzącym, a patenty symfoniczne podążają za nimi, robią za tło, uzupełniają , wzbogacają partie gitarowe i to jest to. Mamy więcej jazdy power metalowej, a z drugiej strony wciąż symfoniczny i oryginalny. Jest tutaj przede wszystkim, szybki pędzący do przody główny motyw i Hellloween i inne zespoły w owym okresie nie miały za wiele do powiedzenia, bo to był rok Rhapsody. Jest dynamika, jest energia i przepiękny, bardzo chwytliwy refren, kolejny killer i najlepszy utwór zespołu. Album równy i killerski od początku do końca, ale moim ulubioną kompozycją Rhapsody z całej kariery i także z tego albumu jest „The March of the swordmaster”. Od pierwszych sekund się zakochałem w tej melodii takiej w klimacie średniowiecznym i od razu skojarzył mi się Running Wild, czy też Blind Guardian, choć to inne klimaty. No jak sam tytuł wskazuje mamy marszowe tempo i to się nazywa rycerski Hymn, tego jakoś nigdy zbytnio nie potrafiłem wyczuć w Manowar, no niby inne granie, ale waleczny klimat w wykonaniu Rhapsody o kilka poziomów jednak jest wyżej. Oprócz skocznej i chwytliwej melodii, mamy też jeden z najlepszych refrenów jaki kiedykolwiek słyszałem. Nic tylko chwytać swój miecz i stawać do walki. Najmroczniejszy na płycie jest „When Demons Awake” i mamy tutaj ciekawe smyczkowe intro, pędzący i bardzo dynamiczny riff. Tak demon się budzi nie tylko w gitarzystach, ale także w wokaliście Fabbio, który nawet śpiewa growlingiem, co świadczy o jego szerokiej skali wokalnej. Kawałek znów nie odstaję poziomem ani stylem od poprzednich utworów. Nadmienię tylko że to nr 2 pod względem długości trwania. Właściwie na albumie ciężko o wolniejsze kompozycje, bo praktycznie jest tu killer za killerem, o czym świadczy taka petarda „Agony is my name” i podoba mi się dialog z symfonicznymi patentami. Dalej jest przebojowo, podniośle i bogato jeśli chodzi o warstwę instrumentalną. Jedyną taką typową balladą na albumie jest „Lamento Eroico” i choć nie ma dynamiki, nie ma angielskiego języka, choć nie ma takiej dzikości, to jednak utwór oczarowuje niesamowitym klimatem, takie ballady to jednak rzadkość. "Steelgods Of The Last Apocalypse" to kolejna podniosła kompozycja z ciekawą i przede wszystkim chwytliwą melodią. Choć tutaj zespół znajduje miejsce żeby wpleść balladowe patenty i znów killer na albumie. Nic innego nie otrzymujemy w „The Pride of the Tyrant”, który robi również za szybką petardą, gdzie mamy sporo ciekawych patentów, jak choćby partie smyczkowe. Całość zamyka 20 minutowy „Gargoyles, Angels of Darkness” i wiem że niektórym się wydaję, że prze tyle czasu to można zanudzić słuchacza, choć w tym przypadku jest inaczej. Utwór właściwie dzieli się na 3 części. Pierwsza z nich jest Angeli di Pietra Mistica w którym to mamy akustyczne intro wygrywane przez Sasche Peth, dalej mamy Warlords' last Challange to szybka jazda bez trzymanki, gdzie przede wszystkim zespół skupia się na popisach instrumentalnych, and the Legend ends zaś idealnie to podsumowuje i tutaj słychać finalne zakończenie i to wielkim podniosłym stylu. Słychać, że coś się kończy i to nie tylko album.

Sam album opowiada dalej legendę o krainie która się zwie Alagord. Czym jest Alagord? Jest to świat wykreowany przez Rhapsody. Świat magiczny, pełen przedziwnych i fantastycznych potworów. Jednak owa kraina jest zagrożona przez wysłannika Krona – starożytnego boga, który przybywa z mrocznych krain. Ów wojownik chce zdobyć i zniszczyć Alagord. Ratunkiem dla owej krainy może być nordycki wojownik, którego wspiera mędrzec Areisus. I ten wojownik próbuje powstrzymać ogarniające ową krainę mroczne siły.

Tekst idealnie się komponuje z muzyką. Jest więc bogactwo nie tylko muzyczne, ale też liryczne. Na albumie nie ma słabych utworów, a godzina z pędzona przy tym albumie jest czymś wyjątkowym. To podróż w nieodkryte rejony, podróż do świata fantasy, magii i smoków. Jednym to się podoba, a inni mają powód do śmiechu. Jednak płyta jest genialna czy to się komuś podoba czy nie. Tutaj symfoniczne patenty jak i power metalowe stanowią harmonię i owa równowaga dała taki, a nie inny efekt. Same kompozycje też biją cała działalność tego zespołu. Tutaj mamy przebój za przebojem, nie ma smętów czy pół środków. Jak uderzyć to całą armią. Jest to najostrzejszy i najdynamiczniejszy album włochów. Arcydzieło nie będzie nad użycie w przypadku tego albumu. Nota: 10/10 Polecam fanom nie tylko gier rpg, nie tylko fanom Tolkiena, smoków, fanom fantasy, nie tylko fanom power metalu i symfoniki, ale także każdemu słuchaczowi co ceni sobie muzykę najwyższych lotów.