środa, 9 listopada 2011

BLACK FATE - Commander Of Fate (1986)

Czy można połączyć surowy, nieco toporny, nieco rasowy niemiecki heavy metal z klimatem i brzmieniem charakterystycznym dla kapel z nurtu NWOBHM? Można i odzwierciedla to choćby niemiecki BLACK FATE, który jest jednym z tych zespołów, który po wydaniu debiutanckiego albumu przepadł bez wieści. Szkoda, bo to co zaprezentowali na „Commander of Fate” jest na bardzo dobrym poziomie i to coś więcej niż kolejny przeciętny kwadratowy heavy metal. Przede wszystkim mamy mięsiste i dopieszczone brytyjskie brzmienie, a to dopiero początek zachwytów. Bo po kiedy w głośnikach rozbrzmiewa otwierający "Heaven Can Wait" to nasuwają się kolejne zalety owej muzyki BLACK FATE. Przede wszystkim niezwykła rytmiczność, rasowość i szczerość, a także szczypta nieco wyrafinowania niemieckiej sceny heavy metalowej. Jednak duet gitarzystów Roll/Witt dostarcza nam czegoś więcej, a mianowicie niezwykłej melodyjności, lekkości i płynności motywów, a wszystkie partie odegrane z energią i hard rockowym zacięciem. No i te nieodparte skojarzenie z NWOBHM. Czym by było BLACK FATE bez swojego charyzmatycznego wokalisty Hüttemanna, który potrafi śpiewać zadziornie, momentami nieco surowo. Ale jego atutem jest dbanie o zróżnicowanie jeśli chodzi o wokal i mamy tutaj pełny wachlarz jeśli chodzi o ten element. Choć stylistycznie „Champagne” nie odbiega od otwieracza, to jednak jest tu jeszcze większa dynamika, zaś partie gitarowe, jak i wokal brzmią tu jakby ostrzej. Mogłoby się wydawać, że już znany jest cały zarys albumu, nic bardziej mylnego. BLACK FATE specjalizuje się nie tylko w petardach, ale też w bardziej rozbudowanych kompozycjach, gdzie trzeba przemycić wszystko dwa razy więcej, gdzie trzeba zachować skład i ład, nie tracąc przy tym tajemniczego nastroju. Cel został osiągnięty zarówno w BLACK SABBATHowym „Child Of Hell” czy też w bardziej zadziornym, bardziej nastawionym na popisy gitarowe i na dynamikę „Warchild”. Fanom niemieckiej szkoły heavy metalu przypadnie do gustu zapewne „Wild In The Streets” z przebojowym refrenem, a także bazujący na działalności ACCEPT „Midnight” który jest najbardziej true heavy metalowym kawałkiem na tym krążku. Zaś fanów brytyjskiej sceny metalowej odsyłam do pięknej, nastrojowej ballady „Frozen Heart” gdzie nie ma mowy o kompromitacji przez zaprzedanie się komercji, a raczej o rockowym feelingu, który nie jest tym czymś co charakteryzuje niemieckie kapele. Jak przystało na niemiecką kapele jest solidność i ciężko tu się doszukać jakiś luk, zarówno w równym i dość urozmaiconym materiale, w nieprzeciętnych umiejętnościach muzyków, w ich formie, czy też w produkcji albumu. Jasne, nie jest to nic odkrywczego, ale zjawiskowe jest tutaj połączenie sceny niemieckiej i brytyjskiej, co nie jest tak częstym i tak udanym zjawiskiem. Album warty bliższej znajomości. Ocena: 8.5/10

ASSAULT - Survival In The Night (1987)

Jak miewa niepisana reguła „nie oceniaj książki po okładce” i to się tyczy różnego przejawu twórczości artystycznej w tym płyt cd. Czasami jednak naginam owe prawo, bo po prostu w taki sposób najłatwiej przekonać się co jest warte dane dzieło. Tak też zrobiłem w przypadku kanadyjskiego ASSAULT. Zespół założony w 1985 roku i jest to jeden z tych kapel zapomnianych przez świat, a wszystko przez fakt nagrania jedynie debiutanckiego albumu o tytule „Survival In The Street”, ale za to jakiego. To jak brzmi perkusja i jaką demolkę niesie z każdą partią, z każdą fazą w danym utworze jest urocze. Nie ma się czemu dziwić, skoro za bębnami siedzi Ray Hartmann znany z późniejszych występów w zespole ANNIHILATOR. Amss Prafand również odgrywa znaczącą rolę jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, bo nie raz jego partie basu dają o sobie znać tak jak w zadziornym „Misery”. Jednak jeśli miałbym wskazać bohatera tego albumu to bym wskazał na Russela Dunawaya, który dzierży rolę wokalisty i gitarzysty. Pierwsza funkcja pełniona wzorowo, bo śpiewa zadziornie, ostro, zwłaszcza kiedy wchodzi w wyższe rejestry, zaś jako gitarzysta dba o rytmiczność i melodyjność albumu. Jednak pamiętajmy, że towarzyszy mu cały czas Jeff Zgalijic i ten duet się sprawdza, dostarczając szalony, pełen energii speed/power metal zakorzeniony w USA power metal. Ale gdy się słucha takiego rozpędzonego „Survival In The Street”, dynamicznego „Thunder Road” czy tez rozbudowanego „I.C.U.C” z wstawkami balladowymi to namyśl przychodzi Europejska scena metalowa, a dokładniej brytyjska i IRON MAIDEN. Ten sam ładunek przebojowości, to samo podejście co do melodyjności i płynności przechodzenia między poszczególnymi motywami. Choć struktura już nieco inna. Ten kto myślał, że taki będzie cały album to może być zaskoczony. Bo już w „Shuffle Of Baffalo” nie doszukamy się żelaznej dziewicy, a hard rockowe szaleństwo spod znaku MOTORHEAD. Stylistyka nieco inna niż na poprzednich utworach, ale dynamika i przebojowość z poprzednich utworów pozostała. Najatrakcyjniejszy motyw posiada „Fight To Win” gdzie postawiono na bardziej stonowane tempo i słychać echa starego ACCEPT. Obok urozmaiconego, wyrównanego materiału należy postawić inną zaletę a mianowicie, krótki czas trwania krążka, co nie wywołuje uczucia zmęczenia i nudy. Jednak, żeby nie było, że jest tak różowo, to wymienię największą wadę tego albumu, a mianowicie brzmienie, które jest dalekie od ideału i nieco psuje radość z odsłuchu, ale ważne się słucha tego przyjemnie i są przesłanki, żeby wracać do tego częściej niż raz na pół roku. W przypadku tego zespołu jest taki fenomen, że nagrał jeden znakomity album i kapela się rozpadła. Fenomen polega na tym, że nie wiadomo jak by dalej potoczyła się kariera zespołu i czy poziom tak wysoki by utrzymała, a tak skończyli na znakomitym debiucie, szkoda tylko że mało kto go słyszał. Nic ja będę tym, który zadba by płomień ASSAULT nigdy nie zgasł. Ocena: 8.5/10

ATTACKER - Battle At The Helm's Deep (1985)

Kto jako pierwszy sięgnął po inspiracje liryczne do książek J.R.R Tolkiena? BLIND GUARDIAN? Nie, bo amerykański ATTACKER, który gra power metal. Kapela została założona w 1985 i trzeba przyznać, że mimo wzlotów i upadków wytrzymała próbę czasu i należy do zespołów mających status „aktywny”. Na dzień dzisiejszy zespół ma skromny dorobek 4 albumów i najbardziej rozpoznawalnym krążkiem tej kapeli, który stał się legendarnym dziełem jest debiut „Battle At The Helms Deep” z 1985 roku. Legendarnym nie tylko z tego powodu, że miał on wpływ na rozwój power/speed metalu, ale również za nie powtarzalny styl, w którym można doszukać się wpływów IRON MAIDEN, BLACK SABBATH i to właśnie muzyka jest miernikiem tego albumu. Można się delektować pięknym łagodnym w wejściem do „The Hermit” i tutaj już mamy przykład tego co znajdziemy na albumie. Czyli dynamiczną sekcję rytmiczną i w tej roli świetnie się sprawdza perkusista Mike Sabatini, który gra energicznie i przede wszystkim urozmaicenie, a towarzyszy mu nieustępliwy basista Lou Ciarlo. Jednak to tylko jeden z wielu plusów jakie można znaleźć w muzyce ATTACKER. Bo nie można pominąć zadziornego wokalu Boba Mitchela, czy też duet u Pata Marinella i nieżyjącego Jima Mooneya, który wygrywa ostre partie gitarowe, pełne urozmaicenia i szaleństwa i to jest jeden z głównych powodów dla których tak wysoko cenię ów album. Wracając do zawartości i do „The Hermit” to muszę przyznać, że stonowane tempo i chwytliwy refren kojarzą się z IRON MAIDEN, zwłaszcza z „Charlotte The Harlot”. Tak, przebojowość, duża dawka różnorakich melodii i motywów, to coś co charakteryzuje muzykę ATTACKER i takich urozmaiconych kompozycji jest tu pełno i można tu wymienić „The Wrath Of Nevermore” gdzie udanym zabiegiem okazało się wstawienie akustycznej gitary, prosty „Disciples”, czy też „Downfall” z wciągającym popisem umiejętności gitarzystów. Melodie na tym krążku odgrywają znaczącą rolę o czym przekonuje różnorodny „Battle At Helms Deep” gdzie znów słychać inspirację IRON MAIDEN, ale tym razem powiązano to z nieco epickim wydźwiękiem, a także z ponurym motywem, który nasuwa choćby METAL CHURCH. Jak przystało na power metal, nie brakuje szybkich petard i tu w tej roli krótki "Slayer's Blade" czy też prosty "Kick Your Face". Tym którym jest mało, zachęcam do zapoznania się z 6minutowy „Trapped” który znany jest jako bonusowy kawałek i muzycznie jest to wariacja na temat twórczości IRON MAIDEN i tych motywów nie tylko basowych jest sporo. Brzmienie tego albumu jest adekwatne do zawartości i trzeba przyznać, że robi odpowiednią otoczkę. Perfekcjyjna aranżacja, niezwykła pomysłowość po stronie muzyków, którzy pod względem umiejętności zachwycają, zwłaszcza Bob Mitchell, który jest wokalistą idealnie dopasowanym do stylu i poziomu muzyki ATTACKER. Gdyby nie urozmaicony pod względem motywów i melodii materiał, to bym się może wahał, a tak nie mam wątpliwości, że ten album zasługuje na miano kultowego, legendarnego. Ocena: 10/10

wtorek, 8 listopada 2011

ALIEN FORCE - Hell And High Water (1985)

Nie ladą gratką dla kolekcjonerów rzadkich, zapomnianych przez świat zespołów i ich albumów będzie duński ALIEN FORCE, który jest jednym z tych bandów, który przepadł bez wieści w natłoku wielu innych kapel, a także nowych gatunków. Założony w 1984 roku ALIEN FORCE dorobił się dwóch albumów studyjnych i debiutancki „Hell And High Water” to prawdziwy biały kruk, który został wydany w 500 kopiach za sprawą wytwórni Taleag, która zaliczała się do znanej wytwórni Mausoleum , który i tak splajtowała. Pierwotna wersja tego albumu jest ciężka do zdobycia, ale jej reedycja z 2003 z kilkoma bonusami już nie. Jak przystało na zespół należący do duńskiej wytwórni jest słyszalne nawiązanie do twórczości SAXON, JUDAS PRIEST, czy też IRON MAIDEN. Jednak problem w przypadku debiutu leży nie po stronie skojarzeń i wzorowaniu się na bardziej znanych kapelach, lecz na nieco niedopracowanym brzmieniu, czy też na samych muzykach. I w tej kwestii broni się sekcja rytmiczna, którą tworzy basista Michael Østerfelt oraz perkusista Michael Rasmussen. O tyle gitarzysta Henrik Rasmussen gra tylko przyzwoicie i przywidywanie. Bez wątpienia najsłabszym ogniwem w zespole jest wokalista Peter Svale Andersen, który po prostu nie radzi sobie ze śpiewaniem i niestety słychać brak jakichkolwiek technicznych umiejętności z jego strony. Jednak można przymknąć na te owe wady przysłowiowe oko. A wszystko za sprawą dość chwytliwego i prostego heavy metalu, z odrobiną hard rockowego szaleństwa. Na albumie pełno jest szybkich utworów z dużo dawką melodii i energii, a także z nawiązaniem do wczesnej działalności JUDAS PRIEST. Najlepiej to odzwierciedlają otwierający „To You” czy też bardziej zadziorny „Get It Out” gdzie o to mamy hard rockowy refren, który zaliczam do tych najbardziej atrakcyjniejszych jeśli chodzi o ten krążek. Jednak największą ozdobą są te bardziej stonowane kompozycje, w których to położono nacisk na tajemniczość, posępne tempo i tu na myśl przychodzi urozmaicony, hymnowy „The Ripper” gdzie perkusja przypomina utwór „We Will Rock You” a druga szybsza część przypomina IRON MAIDEN i jeśli chodzi o ilość zawartych melodii, motywów, to ten utwór pod tym względem zajmuje pierwsze miejsce. No i nie mogło też zabraknąć pięknej ballady, nawiązującej choćby do RAINBOW, czy też DIO bo „Fly Away” ma coś z „Touch The Rainbow”. Nastrój, piękna melodia i emocje biorą tutaj górę. Nie można też pominąć „Hell And High Water” z atrakcyjną partią gitarową, która jest pełny ekspresji, zadziorności i ostrego zacięcia i to jest mój ulubiony utwór z tego albumu. „Hell And High Water” to nic szczególnego, właściwie to wszystko już gdzieś było i to w lepszej formie i gdy się to połączy z wcześniejszymi wadami to wychodzi średniej klasy heavy metal jakiego pełno było w tamtym okresie i jedyną zaletą tego krążka jest w miary równy materiał i duża melodyjność, co sprzyja podczas słuchania. Ocena 6/10

HEXX - Under The Spell (1986)

Ameryka, druga połowa lat 80, skromny dorobek liczący zaledwie 3 albumy i kilka mini albumów, do tego należy dopisać niedoceniony, zapomniany, albo zbyty po prostu obojętnością. Tak w skrócie można by opisać HEXX. Choć zespół został założony w 1983 roku to w krótkim czasie przeszedł różne transformacje jeśli chodzi o styl. Debiut bardziej zakorzeniony w power metalu, zaś „Morbid Reality” (1991) ukierunkowany na death metal/ thrash , zaś drugi album „Under The Spell” z 1986 roku to złoty środek by pogodzić oba przeciwległe bieguny i to właśnie drugi album został przez wielu fanatyków power/thrash metalu okrzyknięty najlepszy dziełem zespołu. Na ile jest w tym prawdy nie jest mi dane zweryfikować z pozostałymi wydawnictwami HEXX, ale jedno wiem na pewno, „Under The Spell” to kawał porządnego łojenia, z którego hektolitrami wypływa agresja, dynamika, zadziorność, instrumentalna perfekcja, a także przebojowość, melodyjność, co wydaje się być dość sprzeczne w przypadku wcześniej wspomnianych epitetów. Jednak kiedy pomyśli się o METAL CHURCH, HEADHUNTER, VICIOUS RUMORS to jednak się wie, że można. Ktoś powie co w tym albumie takiego szczególnego, że zasługuje na uwagę i na takie słowa uznania. Przede wszystkim niesamowity klimat, taki nieco tajemniczy, nieco mroczny i nasuwają mi się horrory s-f. Ale klimat może być dla niektórych dodatkiem i mniej ważnym szczegółem, więc wytoczę drugi argument, którym są umiejętności i talent muzyków. Dan Bryant jest tu człowiekiem na właściwym miejscu i we właściwym czasie, bo wyobraźcie sobie, że wokalnie łączy on manierę Hetfielda, Halforda, czy też Davida Wayne'a z METAL CHURCH. Śpiewa zadziornie, agresywnie, a kiedy trzeba wchodzi w wysokie rejestry. Tak jak zachwyca wokalista tak zachwyca również duet gitarzystów Dan Wattson/ Clint Bower, którzy świetnie się rozumieją i te dialogi między nimi są słyszalny zwłaszcza w pojedynkach na solówki. I to oni też odpowiadają za niezwykłą przebojowość i brutalność, które wypływa z riffów. Murem za nimi stoi sekcja rytmiczna w postaci Billa Petersona i Deviego Schmidta, który jest tym elementem, który decyduje o dynamice i zróżnicowaniu owego materiału. A ten jest wypełniony szybkimi rytmicznymi utworami jak choćby „Hell Riders”, zadziornym „A Time of War”, czy też chwytliwym „Under The Spell” i charakterystyczne dla tych utworów jest również agresja i brutalność w partiach gitarowych, ale pamiętajmy, że i melodyjności im nie brakuje. Zaś niektóre utwory zaskakują bardziej stonowanym tempem, mrocznością i posępnością i to oddaje dynamiczny „Edge Of Death” , czy też heavy metalowy „The Victim”. „Suicide” brzmi z kolei jak zaginiony utwór METAL CHURCH z ery Wayan'a. Jeszcze w innej stylistyce jest zamykający album „Midnight Sun”, gdzie można doszukać się stonowanego tempa, a także sporo cech epickości, którą cechują się heavy metalowe kapele. Tak więc na nudę i brak urozmaicenie nie można narzekać. Również na poziom kompozycji czy też ich aranżację, jak i formę muzyków. Jednego nie mogę zrozumieć, jak taki zespół, jak taki album przepadł w zapomnienie? To chyba będzie jedna z tych tajemnic,zagadek , która nigdy nie zostanie wyjaśniona. Ocena: 9/10

poniedziałek, 7 listopada 2011

DEMON- Breakout (1987)

Choć drugi album DEMON po tragedii jaką było śmierć gitarzysty Mala Spoonera nie odniósł sukcesu komercyjnego, to właśnie „Breakout” z 1987 zaliczam do najlepszych dzieł DEMON. A za owym wyborem przemawia kilka znaczących aspektów. Przede wszystkim krystalicznie czyste, dojrzałe i ciepłe brzmienie i do tej pory jest to najlepsza produkcja w przypadku DEMON. Formę zwyżkową zaliczył każdy z muzyków, zarówno wokalista Dave Hill, który śpiewa zróżnicowanie, zadziornie, a do tego wylewa sporo emocji. John Waterhouse gra odważnie i jego partie nie były tak zadziorne, tak rytmiczne, tak dynamiczne i tak chwytliwe na „Heart of Our Time” i w dalszej twórczości zespołu będzie to bardzo istotny element, który nie raz przesądzi o poziomie danego krążka. No i skoro już jesteśmy przy nazwiskach to moim bohaterem jest bez wątpienia Stevie Watts, którego wyeksponowane partie klawiszowe nadają niezwykłej przestrzeni muzyce DEMON, nadaje więcej przebojowości, melodyjności i poniekąd łagodności. Ten czynniki determinuje kolejny, a mianowicie przebojowość i tutaj duża zasługa samego Wattsa, który komponował wraz z wokalistą Hillem. Patrząc na ostatnie dzieła, czyli „The Plague”, czy „Heart Of our Time” to właśnie brakowało wyraźnych przebojów o których warto byłoby pamiętać, do których warto byłoby wracać. Z poprzedniego albumu pozostał nastrój, troszkę smutku, troszkę tego ciepła hard rockowego, ale tutaj słychać wyraźne odejście w stronę melodic metalu. I co ważniejsze nie byłoby mowy o perfekcji, czy też o najlepszym dziele DEMON, gdyby nie równy materiał i do tego urozmaicony, eliminujący nudę i monotonność, które towarzyszyły na ostatnich krążkach DEMON. Otwarcie w postaci „Life On The Wire” od razu daje przedsmak z czym mamy do czynienia. Melodyjny Metal osadzony w klimacie „Headless Cross” BLACK SABBATH i nie sposób pozbyć się skojarzeń z owym dziełem. Klawisze wyeksponowane, ale w końcu gitara Johna też zaczyna odgrywać większą rolę, nie jest już tak wycofana, a że wygrywa on znakomite partie gitarowe, pełne finezji, emocji i delikatności to już inna bajka. Przemawiają nie tylko instrumenty, ale też wokal Hilla, który jest w życiowej formie, gdzie liczy się nie tylko moc, zadziorność, ale też emocje i to w jaki sposób je wyrażasz. „Hurricane” to kolejny przebój i stylistycznie nawiązuje do otwieracza, z tym że jest szybsze tempo, bardziej zadziorne, jednak pozostał chwytliwy refren i melodyjne partie gitarowe. Nieco inny wydźwięk ma „Breakout” gdzie jest szeroki wachlarz dźwięków, a to wygrywane przez flet, a to przez trąbki i robi to wrażenie, zwłaszcza owa lekkość, płynność przechodzenia między poszczególnymi motywami i melodiami. Jest też spora liczba dynamicznych kawałków jak choćby nastrojowy „Living In The Shadow”, nieco rock'n rolllowy „Englands Glory” , czy też urozmaicony i atrakcyjny pod względem melodii i partii gitarowych „Standing In The Shadow”. Nie ma mowy o jednostajności i o wałkowaniu w kółko tego samego, co świetnie odzwierciedla nieco mroczniejszy „Hollywood” przepełnionym smutkiem i emocjami. W tej samej kategorii znajduje się najpiękniejsza ballada DEMON, czyli „Through These Eyes” w której można delektować się nie tylko smutnym, podniosłym nastrojem, ale również perfekcyjnym popisem Hilla, który wspiął się na wyżyny swojego wokalu. Dla zainteresowanych polecam również bonusowe kawałki wplecione do tego krążka. Tak jak łatwo od punktować plus, tak przy minusach zostawiam puste miejsce. Jeden z najlepszych albumów DEMON i od dłuższego czasu zastanawiam się czy nie najlepszy. Znów nieco inne oblicze DEMON,w którym jest melodic metal i hard rock, jest duża przebojowość i masa atrakcyjnych partii gitarowych. Prawdziwy skarb w dyskografii Brytyjczyków, który rozpoczyna wg mnie serię najlepszych wydawnictw DEMON. Ocena: 10/10

DEMON - British Standard Approved (1985)

W przypadku brytyjskiego DEMON nie zbyt usatysfakcjonował mnie ich trzeci album, a mianowicie „The Plague”, a wszystko przez zmianę kierunku muzyki i stylu. Porzucenie heavy metalu przesiąkniętego NWOBHM na rzecz progresywnego rocka nie bardzo mi odpowiadało, ale „The Plague” miał kilka przebłysków i ciekawą warstwę liryczną poruszającą kwestie bardziej przyziemnie, bardziej społeczne czy polityczne. Natomiast drążenie tego stylu w postaci „British Standard Approved” nie było dobrym pomysłem. Nie dość, że zespół zatracił gdzieś swój charakter, to jeszcze to granie pod PINK FLOYD. Wraz z tym albumem zaszły zmiany nie tylko stylu, ale też zmiany personalne w postaci nowego gitarzysty Johna Waterhouse'a, basisty Gavina Sutherlanda i pojawił się także klawiszowiec Steven Watts, który wpływ na styl DEMON miał ogromny. Jednak zmiany zmianami, mamy dalej wokalistę Daviego Hilla i Mala Spoonera, którzy są odpowiedzialny za materiał, jednak tym razem się nie popisali. Co z tego, że jest nowocześnie, futurystycznie, dość ambitnie i bogato w dźwięki, kiedy owy materiał nie zachwyca i zbytnio nie trafia do mnie. Pełno jest wolnych, nastrojowych kompozycji, gdzie jest nutka tajemniczości, jest bogactwo instrumentalne tak jak choćby w „Cold In The Air”, ale nic się nie dzieje, ma się wrażenie, że jeden motyw ciągnie się w nieskończoność. W „Touching The Ice” ma się wrażenie powielania pomysłu i najlepiej wypada tutaj wplątanie partii zagranych za pomocą fleta. Sporo jest wypełniaczy, które tylko przeciągają owy futurystyczny motyw, ale muzycznie zawiele nie wnoszą, patrz „Second Stage”, „Hemispheres”. Z tego jednostajnego materiału, który jest monotonny i nie porywający na uwagę zasługuje „The Link”, gdzie jest harmonijny dialog między klawiszami, a gitarami, jest lekkość, jest ładny, ciepły motyw i jest trochę dynamiki, której poniekąd brakuje mi w pozostałych utworach. Za dużo progresywnego rocka, za dużo eksperymentów, za mało konkretnych motywów, zapadających melodii i za mało dynamiki. Ciepłe brzmienie i niesamowita forma wokalna Hilla to jedyne plusy tego albumu. Jeśli już mam przystać na łagodny, nastrojowy, pełen smutku i ciepła DEMON to wybieram wydawnictwa wydane po tym krążku. Ostatni album z Malem Spoonerem i bez wątpienia jeden z najsłabszych krążków tej brytyjskiej formacji. Ocena: 4/10

DEMON - Heart of our Time (1985)

DEMON to jeden z tych zespołów, który miał różne oblicza. Na początku taki rasowy heavy metal zakorzeniony w tradycji NWOBHM, potem „The Plague” nieco futurystyczny, nieco tajemniczy i pełen różnych smaczków i eksperymentów z rockiem. Potem wielka tragedia w 1984 kiedy to umiera Mal Spooner, przyjaciel i jeden z głównych twórców materiału DEMON, potem era wprowadzenia klawiszowca Steviego Wattsa i era grania melodyjnego hard rocka, z elementami melodyjnego metalu. Strata lidera zespołu wywarła duże piętno nie tylko na klimat muzyki DEMON, ale także na sam styl. Dużą rolę zaczął odgrywać w zespole klawiszowiec Watts zarówno jako wiodący muzyk, jak i jako współtwórca całego materiału. Natomiast John Waterhouse , który grał obok Mala momentami schowany i unikający charakterystycznego stylu i owych sprawdzonych zagrywek. Takie zmiany są słyszalne na „Heart Of Our Time” z 1985 r, w którym to dominuje materiał przede wszystkim spokojny, nastrojowy, przepełniony smutkiem, ale w dalszym ciągu będący melodyjnym . W przeciwieństwie do „British Standard Approved” jest więcej przebojów, więcej ciekawych melodii i także duża ilość łagodności oraz urozmaicenia. Taki właśnie jest choćby otwierający „Heart Of Our Time” gdzie mamy wysunięte partie klawiszowe, łagodne i atrakcyjne melodie, która łatwo zapadają w głowie, do tego pełen smutku klimat i ciepłe brzmienie. Takich hard rockowych przebojów jest więcej o czym może świadczyć nieco zadziorny „In Your Own Light”, który w swojej łagodności i przebojowości pretenduje do najlepszego utworu na płycie. Również w tej kategorii mieści się „High Climber” gdzie partie gitarowe są nieco ostrzejsze i bez wątpienia jest to pod względem energii i motywu gitarowego najlepsza kompozycja. Stevie Watts i jego klawisze, czy syntezatory odgrywają pierwszoplanową rolę obok ciepłego i zadziornego wokalu Dave'a Hilla. Najlepiej to odzwierciedlają słodki „Crossfire” w którym to jest spora ilość partii klawiszowych i czyni to muzykę DEMON jeszcze bardziej melodyjną i bardziej atrakcyjniejszą. Jednak nie dajcie się zwieść tym pozorom, bo album zdominowane jest przez balladowe kompozycje, w których to emocje biorą górę, w których to liczy się piękno i smutek, jako oddanie czci zmarłemu Malowi. Przy „Expresing The Heart” serce się kraja i jest to bez wątpienia jedna z piękniejszych ballad DEMON, zaś „Grown Up” u kaja ból i imponuje swoją skromnością. I gdzieś pomiędzy pierwszym zestawem a tym drugim umieszczę „One Small Step”, który ma i nastrój ballady, ale też przebojowość i melodyjność hard rockowego przeboju. Natomiast „Genius” pasuje tutaj jak pięść do nosa, i owe eksperymenty bardziej nasuwają „British Standard Approved”, czy „The Plague” . „Heart Of Our Time” to piękny hołd dla zmarłego Mala Spoonera, to przede wszystkim album z muzyką nastrojową, pełną smutku, emocji i jest to pozycja skierowana dla słuchaczy wrażliwych, szukających czegoś więcej niż przebojów, ryczących riffów, ostrego heavy metalu. Nowe oblicze DEMON jest zjawiskowe, ale to jeszcze nie jest ta perfekcja co na przyszłym albumie. Najważniejsze, że zespół porzucił eksperymentowanie jakie można było uświadczyć na „British Standard Approved” czy też „The Plague”. Ocena: 7.5/10

MESSIAH FORCE - The Last Day (1987)

Rok 1987 to czas kiedy kariera WARLOCK z Doro Pesch jako wokalistką chylił się ku upadkowi. Ale jest to też rok pojawienia się na rynku speed metalowego kanadyjskiego MESSIAH FORCE, który również postawił na kobiecy wokal do szybkiego, rasowego speed metalowego grania, gdzie zespół przemyca również pierwiastek power metalu, czy też nawet thrash metalu. Kapela założona w roku 1985 i znana jest wyłącznie z jednej, debiutanckiej płyty i kilku dem. O poziomie i jakości MESSIAH FORCE decyduje nie bogata dyskografia, a wyłącznie jeden album, czyli „The Last Day” , który ukazał się w roku 1987 i muzycznie powinien zaspokoić fanatyków AGENT STEEL, METAL CHURCH, WARLOCK, ale nie tylko bo na owym wydawnictwie nie ma jasno określonych reguł, granic. I kiedy słucha się otwierającego „The Sequel” to na myśl przychodzi muzyka poważna, rock, pop, wszystko, ale nie metal. Potem mroczne, przesiąknięte doom metalem partie klawiszowe. Jednak nim nie mija minuta już wiadomo co będzie motywem przewodnim na albumie, dynamiczne partie gitarowe i w tej roli świetnie odnajduje się duet Jean Trembley/ Bastian Deschenes. Zatrzymam się trochę przy tych nazwiskach. Gdy inne zespoły nie mają w swoich szeregach znakomitych instrumentalistów, którzy potrafią wygrywać urozmaicone partie, riffy, melodie i do tego prowadzić atrakcyjne pojedynki na solówki o tyle MESSIAH FORCE tego problemu nie ma i ten element odegrał na debiucie znaczącą rolę, jeśli nie najważniejszą. Można rzec, że gitarzyści to jeden z podstawowych składników muzyki MESSIAH FORCE, ale w każdym utworze przewija się wiele wspólnych czynników, a mianowicie przebojowość, dynamiczność, tajemniczy klimat, a także zapadający w pamięci refreny. Jednak na dłuższą metę mogło by to zanudzić. Zespół pomyślał o tym inwestując w krótki, zwarty materiał i do tego bardzo urozmaicony. Bo poza dynamicznym otwieraczem, mamy bardziej zadziorny „Call From The Night” w którym słychać inspirację METAL CHURCH i nawet pod względem energii i drapieżności słychać podobieństwa, zwłaszcza w kwestii solówek. Oprócz tego jest kilka rozpędzonych kompozycji, zakorzenionych w manierze kapel thrash metalowych z owego okresu, gdzie kładło się duży nacisk na szybkość i surowość, a to właśnie prezentują „Watch Out”, czy też„Silent Tyrrant” . Świetnie odnalazł się na albumie nieco inny stylistycznie „White Night” gdzie tempo nawiązuje momentami do działalności MANOWAR, zaś melodie nawiązują do stylu IRON MAIDEN. Zaś power metalowe klimaty reprezentuje „Spirit Killer”, a także „ Heroes Saga”z urozmaiconą sekcją rytmiczną, gdzie Jean Boucher zachwyca to z jakim oddaniem wali w gary, z jakim zróżnicowaniem i dynamiką. A dialog z basistą Ericem Prisem jest wręcz zjawiskowy. I na koniec tytułowy „The Last Day”, które idealnie oddaje charakter amerykańskiego power/speed metalu i te nawiązania do METAL CHURCH z „Metal Church” są tutaj dość wyraziste. W tym utworze najlepiej wypadła też wg mnie wokalistka Lynn Renaud, która momentami może za mało emocji wkłada w śpiewanie, może momentami za bardzo schowana, albo najprościej śpiewa bez mocy, tak tutaj wszystko wypadło wyśmienicie, zwłaszcza niskie partie, w których Lynn śpiewa zadziornie, nawiązując do wokalistów thrash metalowych. Kiedy ma się taki zestaw kompozycji, kiedy ma się takich uzdolnionych instrumentalnie muzyków i takie surowe, nieco mroczne brzmienie z początku lat 80 to można nagrać naprawdę genialny album, a ten zapewne taki jest i to nie podlega dyskusji. Szkoda tylko, że kapela jak i „The Last Day” nie jest znana szerszej publiczności i właściwie zostały niesłusznie okryte mrokiem i zapomnieniem. Ocena: 9/10

DEMON - The Plague (1983)

NWOBHM jak to moda, szybko przychodzi i szybko odchodzi. Nie inaczej było w przypadku brytyjskiego DEMON. I rok 1983 to rok zmian i rozpoczęcie bardziej komercyjnego okresu dla zespołu. To właśnie wtedy ukazał się "The Plague" oparty na książce Orwella "Rok 1984" . Znów kapela robi kolejny krok w ich muzyce i stylu. Porzuca NWOBHM na rzecz bardziej progresywnego rocka i za dużo metalu zakorzenionego w NWOBHM na tym albumie nie uświadczymy. DEMON odszedł też od mrocznej warstwy lirycznej i skupił się na tematyce bardziej przystępnej czyli polityce i kwestiach społecznych, choć gdzieś owy mrok pozostał. Jest za to kilka cech, które w dalszym ciągu towarzyszą muzyce DEMON, a więc dobre rasowe brzmienie i duży nacisk na kompozycje, które tym razem wyróżniają się na tle poprzednich nie tylko stylem, ale konstrukcją i długością trwania. O czym szybko przekonuje nas otwierający materiał tytułowy „The Plague”, który wprowadza nas w ten nowy świat DEMON, gdzie pełno tajemniczości, futurystycznych motywów, które przejawiają się w partiach klawiszowych, jak i w łagodnych melodiach. I choć utwór jest daleki od tego co można było usłyszeć na poprzednich albumach i choć zbytnio nie podoba mi się ten utwór, to podziwiam jednak za urozmaicenie linii melodyjnej i za lekkość w przechodzeniu motywów. Bardziej do mnie trafia hard rockowy „Nowhere To Run”, czy też przebojowy „Blackhealth”, gdzie oprócz przebojowego refrenu, jest bardzo ładnie poprowadzona linia melodyjna jeśli chodzi o klawisze i słychać, że to one odgrywają pierwszorzędną rolę. I tak o to rozkręca się album i nabiera więcej dynamiki i większej dawki hard rocka, czy też metalu o czym świadczy najlepsza kompozycja na krążku, a mianowicie rozpędzony „Writings On The Wall”, w którym to jest atrakcyjna partia gitarowa i duża dawka intrygujących klawiszy i w podobnej stylistyce utrzymany jest „The Only San Mane” który wyróżnia najciekawszy riff i rytmiczność,a także przebojowość godna samego RAINBOW. Album kładzie duży nacisk na łagodny klimat, ciepły nastrój, na nutkę tajemniczości i poniekąd na piękne melodie, a najlepiej tego dowodzą „Fever In The City” gdzie Dave Hill przechodzi samego siebie i nie wiem czy nie jest to jego najlepszy występ jako wokalisty, ileż w tym uczyć, emocji, smutku, czysta poezja. Obok tej ballady można postawić drugą, a mianowicie „A Step To Far”. I po dzień dzisiejszy oba kawałki kojarzą mi się z twórczością NAZARETH. Tak więc jeśli nieco inny styl DEMON ci nie przeszkadza, jeśli stawiasz na emocje, łagodne, nastrojowe melodie, na bardziej rockowy feeling, na ambitniejszą muzykę, to reszta to tylko formalność. Jeśli DEMON to dla ciebie źródło mocnego, przebojowego, energicznego grania, to tego niestety tutaj nie uświadczysz. Choć brzmienie, sam pomysł jak cała konstrukcja mnie intryguje i wciąga to jednak nie jestem zwolennikiem tego albumu i murem stoję za poprzednimi wydawnictwami. To nie znaczy że „The Plague” jest gniotem i że DEMON już nic ciekawego nie nagrał w późniejszym okresie. Uważam, że najlepsze przed nami. Ocena: 6.5/10

sobota, 5 listopada 2011

DEMON - The Unexpected Guest (1982)

Jeśli debiut został ciepło przyjęty i wyznaczał pewne standardy danego zespołu, to po co to zmieniać, kiedy można ulepszyć formułę o większą dawkę melodii, o lepsze brzmienie, dać nutkę tajemniczości i mrocznego klimatu, którym przesiąknięta jest warstwa liryczna i podać to jeszcze raz. Tak też zrobił brytyjski DEMON w roku 1982 wydając „The Unexpected Guest”. Muzycznie jakiś wielkich konwergencji w stosunku do debiutu nie ma. Ale wszystko jest jeszcze bardziej dojrzalsze i jeszcze bardziej dopracowane. Patrz w tym momencie wyselekcjonowane brzmienie, w którym jest szczypta surowości charakterystyczna dla heavy metalowych płyt tamtego okresu, ale jest też trochę ciepła, które jest wyznacznikiem udanej płyty hard rockowej. Postęp w graniu zrobili muzycy i mam tu głównie na myśli wokalistę Dave'a Hilla , który popracował nad techniką i charyzmą, a to dało oczekiwany efekt czyniąc z niego jednego z bardziej z charakterystycznych wokalistów z Wielkiej Brytanii. Duet Les Hunt/ Mal Spooner też poczynił postępy grając to bardziej zadziornie, bardziej melodyjnie i te ich pojedynki odgrywają tutaj znaczącą rolę, żeby nie powiedzieć najważniejszą. To wszystko jednak są poboczne czynniki, bo i tak pierwsze na co zwraca się uwagę to materiał i to tutaj słuchacz dokonuje porównań z poprzednim albumem. Analogicznie jak na debiucie, zaczyna się mrocznym intrem czyli w tej roli „Intro: An Observation” i jeśli chodzi o klimat grozy i demoniczny wydźwięk, to jak na tamte czasy było to pewne novum. I również w dalszym ciągu mamy melodyjny, energiczny materiał, otoczony ciepłem i przebojowością z szczyptą hard rocka, a to wszystko spięte klimatem i stylem NWOBHM. Dużą sławę zespołowi przyniósł „Don't Break The Circle”, i w sumie duża w tym zasługa BLIND GUARDIAN, który z coverował ów utwór, jednak pozbawiając tej przebojowości, zadziorności i hard rockowego zacięcia, co właśnie przesądza o niepowtarzalności tego utworu. O podobnej strukturze, o podobnej dynamice jest również rozpędzony „Total Possesion” z hard rockowym refrenem, czy też przebojowy „ The Grand Illusion”. Doszukując się większych rozbieżności pomiędzy debiutem, a drugim LP, to trzeba przyznać że na krążku dominuje znaczna liczba hard rockowych kompozycji, z łagodnym wydźwiękiem, z ciepłymi melodiami i to świetnie oddaje „The Spell” z dość wyrazistym tłem klawiszowym, inteligentny „Sign Of Madman” gdzie słychać wpływy RAINBOW i pod względem partii gitarowych też jeden z atrakcyjniejszych kawałków na płycie. Pod względem komercji, łagodności wyróżnia się ciepły „Victim Of Fortune” czy też nastrojowa ballada w postaci „Strange Institution”. Na koniec nie można pominąć jeden z najlepszych utworów jakie stworzył DEMON, a mianowicie „Deliver Us From Evil” i to jest moja ulubiona kompozycja z tego albumu. A to wszystko przez chuligański refren, który wyśpiewany przez chórek robi wrażenie, a także przez wyeksponowanie melodyjnego riffu. Jeszcze do tego ta niezwykła rytmika. Patrząc na powyższe argumenty można dojść tylko do jednej konkluzji, a mianowicie do tego, że The Unexpected Guest to bardziej dojrzały album aniżeli „Night Of The Demon” i do tego jedno z najlepszych osiągnięć DEMON. Ocena: 8.5/10

piątek, 4 listopada 2011

SPARTAN WARRIOR - Steel'N Chains (1983)





SPARTAN WARRIOR to jak większość brytyjskich heavy metalowych zespołów w początkowym okresie lat 80 pojawił się na fali NWOBHM. Jedna z tych kapel, która dorobiła się skromnego dorobku płytowego, a także jedna z tych kapel która po latach się odrodziła w 2006 by 4 lata później wydać swój trzeci album. Zespół jest mało znany jak i sama jego twórczość, a wszystko dzięki prasie, który zmieszała owe płyty z błotem i tak szybko kariera zespołu się zakończyła. Czy słusznie? No cóż ja tam wiem swoje i uważam, że debiutancki „Steel' N Chains' nie powinien być zapomniany. Jasne, można wytknąć wtórność, granie pod SAXON, czy IRON MAIDEN, ale w tym zbytnio nie należy upatrywać swoich argumentów, żeby obalić fakt, że album jest bardzo dobry. Gdyby pokierować się wyżej przedstawionym argumentem, to trzeba by zweryfikować oceny większości albumów heavy metalowych. Każdy się tam na kimś zawsze wzorował i to żadna nowość. Jeśli już szukamy dziury w tym całym zamieszaniu, to należy tutaj wymienić słabą produkcję albumu i to może momentami przeszkadzać w słuchaniu, ale i tak są płyty z gorszym brzmieniem, produkcją. Muzycznie mamy ostry heavy metal z dużą dawką energii, z wyraźną sekcją rytmiczną, z wyrazistym Wilkinsonem jako wokalistą, który śpiewa mocno, głośno i bardzo zadziornie, czyli jak przystało na heavy metalowego frontmana. Materiał jaki został zawarty na debiucie, jest urozmaicony i przemyślany. Otwierający „Cold Hearted” jest to dość ostra i zarazem chwytliwa kompozycja co zawdzięcza poniekąd zapadającemu refrenowi. Słychać SAXON, ale też KROKUS z zabarwieniem AC/DC. W podobnym stylu jest rozpędzony„Easy Prey” , choć tutaj nie brakuje motywów charakterystycznych dla IRON MAIDEN. Nie brakuje też na krążku dynamicznych kompozycji, z ostrym riffem, szybką sekcją rytmiczną, czy też z atrakcyjnymi pojedynkami na solówki i to odzwierciedlają tytułowy „Steel'N Chains” czy też „Stormer”. „Breakin Sweet”, „Witchfinder” w swej strukturze, melodyjności przypominają IRON MAIDEN, zaś „It's Alright” nasuwa łobuziarski AC/DC, czy też KROKUS i w tym przypadku utwór traci sporo na atrakcyjności. Najciekawszy motyw i zarazem najciekawszą strukturę ma „Hell Hate No Mercy” i jak świetnie wyeksponowany jest tutaj bas, który jest ważnym elementem muzyki SPARTAN WARRIOR. „ Don't Wanna Be A Loser „ to ballada, bez której nie mógł się owy album z tego nurtu obejść. Jest nastrój, jest delikatność i emocje. Znów można się doszukać nawiązań do IRON MAIDEN. Analiza materiału wykazuje równość, dynamiczność, przebojowość, a także dużą dawkę ostrego rasowego heavy metalu zakorzenionego w NWOBHM, nie ma ani wpadek w postaci słabszych kompozycji, chyba że komuś nie leży nawiązanie do twórczości AC/DC, nie ma też słabszej formy muzyków i jedynie co umniejsza ocenę to produkcja i właściwie jest to jedyny powód, dla którego można nienawidzić ten album, ale dlaczego zaraz mieszać z błotem? Nie wiem należałoby spytać ekspertów muzycznych, które takie opinie postawili temu krążkowi. Uważam, że nie słuszne, bo to jeden z ciekawszych albumów z tamtego okresu i nie muszę chyba dodawać, że najlepsze co nagrał SPARTAN WARRIOR. Ocena: 8/10

TRILLIUM - Alloy (2011)




Rok bez płyty z udziałem Amandy Somerville jest rokiem straconym. I tak mamy kolejny rok, kolejne wydawnictwo rozpoznawalnej wokalistki, tym razem sygnowane nazwą TRILLIUM. Debiutancki album został zatytułowany „Alloy” i skupia liczne grono znanych muzyków, choćby gitarzystę Sasche Peatha, gitarzystę Sandera Gommansa, klawiszowców Micheala Rodenberga i Simona Oberendera a także  perkusistę Roberta Huncke'a . Muzycznie mamy to do czego przyzwyczaiła nas wokalistka, czyli trochę metalu, trochę symphonic metalu, troszkę rocka, hard rocka i innych mniej określonych gatunków muzycznych.  Patrząc na listę gości i biorących udział w tym przedsięwzięciu muzyków można odnieść wrażenie, że album będzie co najmniej bardzo dobry. Niestety tak nie jest. Bo najzwyczajniej świecie nie ma pomysłów na melodie, na riffy, refreny, a współczynnika przebojowości znany z projektu Kiske/Sommerville nie uświadczymy na tym krążku. I tak na dobrą sprawę ciężko za coś pochwalić. Chyba jedynie za dopieszczone brzmienie i za udany duet z Jorn Landem w „Screm It”. A tak „Machine Gun” ma ciekawy główny motyw,w którym da się wyczuć nutkę tajemniczości czy mroku, ale za mało w tym wszystkim metalu, za mało ognia i energii. Podobne odczucia mam co do promującego album „Coward”, gdzie więcej komercji, popu, za mało ostrego grania, a ciekawy motyw znów gdzieś gubi się w tej całej papce instrumentalnej. Kiedy już wkraczają gitary i nieco cięższe granie jak to  w „Bow To The Ego” to znów zawodzi atrakcyjność owych melodii i właściwe brzmi to jak pseudo melodic metal. I tak wiecznie coś, za dużo komercji, za mało ciekawych, zapadających motywów, melodii, za mało heavy metalu, za mało przebojowości, a to wszystko przecież było obecne na albumie sygnowanym Kiske/Somerville. Kolejny przykład, że osobistości znane w metalowym świecie nie są gwarantem wysokiego poziomu, nie gwarantują znakomitej muzyki. Rozczarowanie to słowo bardzo łagodne w przypadku tego „dzieła”. I nasuwa mi się jedna tentacja jeśli chodzi o działalność Amandy, a mianowicie jest ona stworzona do grania drugorzędnych ról, czyli robienia chórków, albo występowanie jako gość na czyimś albumie, ale nie jako gwiazda własnego show. Ocena: 2/10

czwartek, 3 listopada 2011

TORCH - Torch (1983)


TORCH to kolejny zapomniany przez świat zespół heavy metalowy. Szwedzka kapela założona w 1979, której okres działalności przypada na początek lat 80. Po wydaniu 2 EP i dwóch albumów zespół się rozpadł by w 2003 roku się odrodzić. Debiutancki album TORCH został zatytułowany po prostu „Torch”. Muzycznie zespół kontynuuje to co zaprezentował na epce „Fireraiser”, czyli rasowe heavy metalowe granie osadzone w NWOBHM. Choć na debiucie jest już nieco szybsze tempo, jest bardziej energicznie i jest nieco bardziej przebojowo niż na EP. „Torch” to album, który może nie wyróżnia się na tle innych płyt heavy metalowych z tamtego okresu, ponieważ jest to wtórne i takie dość powszechne granie, ale miło się słucha zarówno stonowanego „Warlock” w którym to słychać coś z JUDAS PRIEST, czy też nieco szybszego „Beauty And The Beast” gdzie słychać inspirację IRON MAIDEN, ale są to tylko średniej klasy utwory, które są dobrze wykonane i za wiele nie wnoszą do poziomu albumu. Czego nie mogę powiedzieć o szybkim, ostrym „Watcher Of The Night”, który wyróżnia się thrash metalowym riffem, a także atrakcyjnym pojedynkiem na solówki pomiędzy Clausem Wildem a Chrisem Firstem. „Rage Age” wnosi rytmiczny riff i dużo zadziorności, zaś surowy „Beyond The Threshold Of Pain” wnosi do materiału chwytliwy refren. Jeśli miałbym wybrać najlepszy utwór to wybrałbym speed power metalowy „Hatched Man” . Kompozycja jest przede wszystkim ostra pod względem instrumentalnym jak i wokalnym i tu swoimi umiejętnościami popisał się wokalista Dan Drake, który popisuje się ostrym wokalem i piski w jego wykonaniu potrafią wprawić w osłupienie. Do tego solówka na perkusji okazuje się dość nie typowym i oryginalnym rozwiązaniem. „Sinister Eyes” i „Gladiator” to takie rasowe heavy metalowe kawałki, w których znów jest ukłon w stronę Wielkiej Brytanii. Najsłabiej wypada wg mnie nieco zbyt surowy, zbyt mroczny „Battle Axe”, w którym za wiele się nie dzieje. Tak więc materiał jest nieco nie równy, ale wynagradzają to: surowe, rasowe brzmienie, gdzie każdy instrument jest słyszalny, zwłaszcza bas, a także całkiem udane kompozycje z dużo dawką energii melodii. Niestety jest to wtórny album, zawierający powszechny heavy metal i to bez jakiś świeżych pomysłów. Ot co kolejny rasowy heavy metalowy album o którym świat zapomniał. W sumie nic dziwnego, bo nie jest to wydawnictwo o którym się pisze latami i o którym pisze się obszerne artykuły. Pozycja dla kolekcjonerów i zagorzałych fanów heavy metalu. Ocena: 6.5/10

SOUL SOURCE - When hereos Fall (2011)

Brakuje wam power metalowego rozpierdolu? Z dużą dawką melodii, energii, tajemniczego klimatu, z dość urozmaiconą, bogatą aranżacją? No to chyba mam coś dla was. Szwedzki SOUL SOURCE który gra power metal. Zespół powstał w 2002 roku, rok później wydał pierwsze demo i wzięli udział w konkursie “Young Metal Gods” . Nie dawno, bo pod koniec października ukazał się debiutancki album „When Hereos Fall”. Zapewne gdyby nie intrygująca okładka owej płyty, który zupełnie nie mieści się w koncepcji power metalowej, bardziej pasuje do gothic metalu, czy też bardziej mroczniejszych odłamów metalu i gdyby nie znane nazwiska muzyków, a przynajmniej niektórych z nich. Jorgena Poe Andersona jako basista znany z zespołu BLOODBOUND, Martina Landera perkusisty występującego wcześniej choćby w CRYSTAL EYE to zapewne żyłbym w nieświadomości że coś tak genialnego się pojawiło na rynku heavy metalowym. Tak genialny, a nawet arcydzieło to słowa, które idealnie odzwierciedlają poziom owego krążka. Technicznie jak na samodzielną produkcję jest to wyjątkowo perfekcyjna robota. Krystaliczne brzmienie, które podkreśla dynamikę i klimat owego materiału. Muzycy to kolejny aspekt, który budzi podziw, bo jest chemia między nimi i każdy jest mistrzem w tym co robi, zwłaszcza wokalista Kjelle Hombole, który jest technicznie znakomity i potrafi śpiewać zadziornie, jak i nastrojowo, czy też adekwatnie do dynamicznej sekcji rytmicznej. Album jest, krótki, zwarty i bardzo energiczny. Zespół dzielił niegdyś scenę z DRAGONFORCE i w sumie się nie dziwię, choć to SOUL SORCE zasługuje na bycie gwiazdą wieczoru. Choć dynamicznie, czy pod względem melodii można doszukać się powiązań z DRAGONFORCE, tak w samej konstrukcji, budowaniu nastroju czy klimatu to już nie. „Destiny Horizon” świetnie otwiera album, dając obraz tego co będzie dalej. Dynamika, przebojowość w refrenie, a także wyeksponowanie melodyjnych riffów. Do tego rozpędzona sekcja rytmiczna, a także urozmaicona faza solówek. „Fight Freedom” to popis Landera, ale nie tylko. Świetny przykład, że można połączyć szybki, melodyjny power metal z elementami rycerskiego heavy metalu. „Heroes (At Heart” to prawdziwy demon szybkości, ale bardziej dostojny niż te patatajki DRAGONFORCE. „Fly” już bardziej nastrojowy, bardziej rytmiczny, a wzbogacenie go klawiszami dodaje tylko przebojowości. Pod względem stylistycznym, czy też nastroju wyróżnia się „Twilight Illusion”, w którym usłyszmy kobiecy głos robiący chórki, a także growl. Wszystko i tak spina niezwykła dynamika, lekkość przechodzenia między melodiami, przebojowość, niezwykłe umiejętności muzyków. Zaskoczenie roku, że tak powiem, ostatni raz podobne zaskoczenie mi sprawił TIMELESS MIRRACLE. Prawdziwa perełka w gatunku power metalowym. Ocena: 10/10

środa, 2 listopada 2011

HEADHUNTER - Parody Of Life (1990)

Fanem thrash metalowego DESTRUCTION nigdy nie byłem, a jedynie podziwiałem ich umiejętność dynamicznego, ostrego grania, a także manierę wokalną lidera Schmiera. Kiedy to Schmier został zwolniony z DESTRUCTION można było się spodziewać, że muzyk takiego pokroju nie zrezygnuje z muzyki i zacznie coś tworzyć. Tak też się stało, narodził się HEADHUNTER, który tworzyli Schmier jako basista i wokalista, Jorg Micheal jako perkusista, a także Uwe Hoffman 'Schmuddel' jako osoba odpowiedzialna za wszystkie partie gitarowe. Prace nad debiutanckim albumem nie trwały długi i praktycznie w tym samym roku czyli w 1990 ukazał się „Parody of Life „ Największą zagadką jest to z czym mamy do czynienia. Thrash Metal? Nie do końca, choć dynamika i owa surowość nasuwa ową twórczość DESTRUCTION z „Cracked Brain”, natomiast w muzyce HEADHUNTER można doszukać się wpływu heavy metalu, a także hard rocka. Tak więc najlepiej to określić po prostu Power/Thrash Metal. Tak jak obojętny byłem wobec twórczości thrash metalowej formacji Schmiera, tak oblicze zaprezentowane na tym albumie trafiło w 100 % w mój gust. Przede wszystkim dynamika, którą charakteryzuje się album i to słychać od początku do końca. Jest duży nacisk na melodie, na chwytliwość i energiczne partie gitarowe, które oferują coś więcej niż typową łupaninę i łojenie. Jak przystało na heavy metal czy też power metal, jest wyeksponowanie melodii, jest też atrakcyjna warstwa instrumentalna i w tej kwestii Uwe jest bohaterem tego krążka, czyniąc go naprawdę ucztą dla uszu. HEADHUNTER to także humor i luz, a to świetnie oddaje śmieszne wejście do dynamicznego „Parody Of Life”, który świetnie zdradza z czym mamy do czynienia. Takich szybkich petard, w których nacisk jest na rozpędzoną sekcję rytmiczną, a także na ostre, urozmaicone partie gitarowe, które cechują się melodyjnością jest sporo. Ze pozwolę sobie tutaj przytoczyć kilka tytułów: "Trapped in Reality" , "Crack Brained" czy też „Force of Habit”. Zaś „Played Guilty” to mieszanka heavy metalu i hard rocka, trzeba przyznać, że udana. Z kolei przy takich utworach jak „Kick Over Your Trace” posępnego „Caught in a Spider's Web” , czy zadziornego „Cursed” można doszukać się inspiracji amerykańskim power/thrash metalem spod znaku HELSTAR, METAL CHURCH. Nie zawodzi ani materiał, ani aranżację, tak samo nie zawodzi rasowe, ostre niczym brzytwa brzmienie, które stworzył Piet Sielck. Jedno z najlepszych osiągnięć HEADHUNTER, który znakomicie łączy elementy zarezerwowane dla thrash metalu, heavy metalu, czy też power metalu. A przy tym prezentuje atrakcyjne melodie, chwytliwe partie gitarowe, a także niezwykłą dynamikę. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanatyków Schmiera. Ocena: 8.5/10

SCORPIONS - Love At First Sting (1984)

Kiedy SCORPIONS zaczęło wydawać takie arcydzieła jak „Lovedrive” czy „Blackout” to nasuwa się pytanie czy da się dorównać tak wysoko postawionej poprzeczce? Da się, a najlepiej tego dowodzi „Love At First Sting”, który uważam za największe osiągnięcie niemieckiej formacji. Album zdobył ogromną sławę i zawdzięcza to w dużej mierze przebojowości, którą cechuje się owy krążek, ale to cecha można rzec już typowa dla SCORPIONS. Wyśmienite nieco złagodzone brzmienie, to też do czego już zespół przyzwyczaił. Tak samo niczego odkrywczego nie ma w partiach gitarowych, dalej jest duży nacisk na melodie, na prostotę i dynamikę, że o przebojowości nie wspomnę. A Klaus Meine już do wysokiej formy wokalnej też zdążył przyzwyczaić. To się nazywa długo letnia perfekcja. Zespół wyzbył się wszelkich wad, a jedyny zarzut jaki niektórzy mogą mieć, to taki że to jest to samo co na poprzednich albumach. Jednak po co zmieniać, coś co stanowi o stylu zespołu, co wyniosło na szczyty co stało się ich znakiem rozpoznawczym, po co rezygnować z dużej rzeszy słuchaczy, fanów? Po co gdy można robić jeszcze większą karierę, gdy można zdobyć jeszcze większe grono słuchaczy, a ten album im to zapewnił. Liczba przebojów i największych klasyków SCORPIONS sięga tutaj zenitu i śmiało tutaj należy wymienić: stonowany „Bad Boys Running Wild”, zdobywający zawrotną karierę „Rock You Like Hurricane”, dynamiczny „Coming Home” z zapadającym balladowym wejściem, a także „Big City Nights” z koncertowym refrenem, nastrojowy, podniosły „Crossfire”, a także jedną z najlepszych ballad SCORPIONS - „Still Loving You”. Nieco mniejszej sławy jest „Im Leaving You”, z ostrym riffem i przebojowym refrenem. Z kolei najostrzejszym i najbardziej heavy metalowy utworem jest „Same Thrill” i brzmi jak zaginiony kawałek z „Blackout” i nawet jest wyraźne nawiązanie do tytułowego utworu z 1982 roku w końcowej fazie kawałka. Natomiast nieco odstaje „As Soon As the Good Times Roll”, którego ratuje udana solówka gitarowa. Jeden z najlepszych albumów SCORPIONS, jeden z tych który pogodzi fanów heavy metalu i fanów łagodniejszych dźwięków. Kolejny klasyczny krążek niemieckiej legendy, który jest kopalnią największych przebojów SCORPIONS. Szkoda tylko, żaden z późniejszych albumów nie osiągnął takiego poziomu. Co nie znaczy, że SCORPIONS skończył się na „Love At First Sting” . Ocena: 10/10

SCORPIONS - Blackout (1982)

Mało kto wie, że po wydaniu „Animal Magnetism”, że w dobie sukcesu i swojej sławy SCORPIONS groziło zawieszenie działalności czy też rozpad. A wszystko przez chorobę strun głosowych Klausa Meine. Frontman udał się na roczne leczenie, które i tak nie dawało gwarancji, czy wokalista wróci do zespołu i do swojej funkcji. Producent Dieter Dierks, chciał zbudować nowy zespół, ale pomysł legł szybko w gruzach, bo SCORPIONS to prawdziwy zespół, który tworzy zgrana paczka przyjaciół na dobre i na złe. Jednak po nocy przychodzi zawsze dzień. Klause uporał się z groźną chorobą, a zespół wrócił na szczyty i to do sławnie. A wszystko za sprawą dość heavy metalowego albumu „Blackout” z 1982 roku. Jeden z najlepszych wydawnictw niemieckiej formacji i to powiem wam każdy. Album perfekcyjnie dopracowany, a to pod względem technicznym dając krążkowi, rasowe heavy metalowe brzmienie, wypełniając go dużą liczbą przebojów, czego brakowało na poprzednim albumie, no i co ważniejsze mamy do czynienia z równym materiałem i do tego zróżnicowanym. W skrócie wrócono do koncepcji z „Lovedrive”. Czego jest najwięcej na tym albumie? Bez wątpienia porywającego heavy metalu, pełnego dynamiki, ostrości i czadu. Jakże świetnie to odzwierciedlają otwierający „Blackout” krótki „Now”, czy też rozpędzony „Dynamite”, który robi za najostrzejszą kompozycję. Tradycyjnie nie obeszło się bez pięknych łamaczy serc i tu okazale się prezentuje kultowy „When The Smoke Is Going Down” czy też chwytliwy „You Give Me All I Need”. Są również takie typowe kawałki, które nastawione są przede wszystkim na przebojowość i to idealnie oddaje „No One Like You”, nieco irytujący „Can't Live Without You” który stanowi zaplecze tego albumu. Również nieco odstaje rockowy „Arizona”, który ma nieco monotonny riff. Jednak najbardziej zaskakuje „China White”, który trwa 7 minut i nie jest to w żadnym wypadku ballada czy smętne granie. Oj nie. Jest zadziorny motyw gitarowy, w którym słychać nawiązania do LED ZEPELLIN, czy też innych klasycznych zespołów. Utwór zachwyca pod względem posępnego klimatu, a także nie banalnej aranżacji, bez wątpienia jeden z najlepszych, ambitniejszych utworów SCORPIONS. Kto by pomyślał, ze po chorobie Klaus będzie w takiej formie? A jest i to w bardzo wysokiej i bez wątpienia jest to kolejna zaleta tego krążka. Również pod względem instrumentalnym jest o niebo lepiej niż na poprzednim albumie, są w końcu energiczne partie gitarowe, jest czad i melodyjność, a i przebojów nie brakuje. Klasyka SCORPIONS, którą zdobi najlepsza okładka zaprojektowana przez Gottfrieda Helnweina. Ocena: 9.5/10

SCORPIONS - Animal Magnetism (1980)

Po sukcesie „Lovedrive” SCORPIONS podziękowało Matthiasowi Jabsowi, gdyż nie chcieli mieć 3 gitarzystów, a Micheal Schneker miał być tym właściwym wyborem. Jednak jego stan fizyczny był poniżej oczekiwań i po krótkim czasie, Micheal udał się na leczenie, a do zespołu wrócił Matthias i to z nim wydano kolejny album "Animal Magnetism" który jest najsłabszym albumem w okresie złoteych lat 80, ale czy jest to tak kiepski krążek jak określa większość słuchaczy, fanów? Choć koncepcja i styl pozostał ten sam co na „Lovedrive”, choć mamy ten sam skład, ten sam pomysł na zróżnicowanie materiału, to jednak są dwie znaczące wady. Przede wszystkim nierówność, które daje o sobie znać dość wyraźne, a także fakt mniejszej liczby przebojów. Bez wątpienia do czołówki na tym albumie i do największych przebojów należy zaliczyć zadziorny „Make It Real” , singlowy „Hey You”oraz ciężki jak na SCORPIONS „The Zoo”, który wyróżnia także łatwo zapadający w głowie refren. Te utwory przyćmiewają resztę, która i bez tego jest momentami monotonna, ocierająca się przeciętny, albo tylko dobry poziom, bez tendencji zwyżkowej. Podobnie jak na „Lovedrive” mamy heavy metalowe utwory pełne dynamiki i świetnie to oddaje „Don't Make No Promises”, który nawiązuje do „Another Piece Of Meat”, jednak to nieco niższa liga. Ale to jeden z tych utworów, która wybija się ponad przeciętność. Czego nie mogę powiedzieć o smętnym „Hold Me Tight” czy nieco rozlazłej balladzie „Lady Stralight”. Są chwile, że jest jakiś pomysłowy motyw, jakaś intrygująca melodia zachwyca, ale szybko brak wykończenia sprowadza na ziemię i pozostaje niedosyt.. Tak mam w przypadku bujającego „Twentieth Century Man” czy też ostrego „Only A Man”. Natomiast taki koszmarek jak tytułowy „Animal Magnetism” nie powinien w ogóle znaleźć się na albumie. Pomijając to huśtawkę poziomu poszczególnych kompozycji, pomijając mniejszą dawkę przebojowości to trzeba przyznać, że jest to album, który jest wliczany do tych klasycznych albumów SCORPIONS, jest to jeden z tych wydawnictw, który umocnił pozycję zespołu, a że zaliczono spadek formy, to już nieco inna sprawa. Przyczyn słabszej formy nie są ani zmiany personalne, ani inne czynniki, najprościej świecie muzykom zabrakło pomysłów na przeboje. „Animal Magnetism” nie jest powodem do dumy, ale wstydu zespołowi też nie przynosi, czego dowodem może być choćby status złotej płyty w USA. Ocena: 7/10

SCORPIONS - Lovedrive (1979)

Początki niemieckiej legendy SCORPIONS to przede wszystkim wielki talent Uli Rotha, który wyróżniał się jako gitarzysta i kompozytor, który nie krył swoich upodobań do Jimmiego Hendrixa. Jednak nic nie trwa wiecznie i po 6 latach współpracy i po 5 płytach Uli musiał opuścić w 1978r zespół z powodu upodobań muzycznych i chęci grania bardziej ambitnej muzyki opierając się na klasykach. W kwestii jego następcy on sam pomógł SCORPIONS w tym aspekcie przedstawiając im Matthiasa Jabsa , który występował w zespole LADY. I tak zespół rozpoczął pracę nad kultowym „Lovedrive”. W owym czasie chęć powrotu zgłosił Micheal Schenker, kiedy to został wywalony z UFO z powodu narkomanii i alkoholizmu. Tak o to na albumie mamy 3 gitarzystów, gdzie Matthias podzielił się z Michealem partiami gitarowymi. Przez fanów jak i przez samego lidera zespołu, ten album uważany jest za najlepsze osiągnięcie SCORPIONS. Nie ma się czemu dziwić, bo to właśnie ten album otwarł nową epokę zespołu, kładąc nacisk na przebojowość, przejawiająca się w chwytliwych refrenach, czy też zabójczych heavy metalowych riffach Rudolfa Schenkera, która stawia na prostotę i takich dziwacznych partii jak na wcześniejszych albumach nie uświadczymy. To właśnie na tym albumie uformował się styl, który wyniósł zespół na listę przebojów, który przyniósł im sławę i to właśnie z tego stylu zespół jest najbardziej znany i to właśnie z tego nowego okresu wywodzą się największe przeboje. Jak przystało na najlepszy album , czy też jeden z najlepszych jest perfekcyjny materiał mający wszystko: piękne, pełne emocji, romantycznego nastroju ballady czyli ponad 6 minutowy „Holiday” oraz „Always Somewhere” z porywającym refrenem, w którym następuje prawdziwa eksplozja uczuć. Są też heavy metalowe kompozycje, w których to nie sposób pominąć ostrych partii gitarowych, czy też doniosłego, urozmaiconego wokalu Klausa Meine i to słychać w otwierającym "Loving You Sunday Morning" i w jednym z ostrzejszych utworów jakie stworzył SCORPIONS czyli w "Another Piece Of Meat" w którym to główną rolę odgrywa Micheal Schenker i ten jego sposób gry jest tutaj bardzo wyraźny. Na albumie również jest perfekcyjnie zagrany instrumentalny utwór, czyli „Coast To Coast”, który jest popisem geniuszu gitarowego braci Schenker. Wszystkie powyżej wymieniony utwory to ścisła czołówka klasyków SCORPIONS, ale nie pozna pominąć także zadziornego „Can't Get Enough”, czy też bujającego "Is There Anybody There?", w którym nie sposób pominąć skojarzeń z reggea. Jednak trzeba przyznać, że utwory te już nie zyskały takiej sławy jak te wcześniej wymienione. Urozmaicony materiał, krótki, zwarty materiał liczący coś ponad 30 minut, dopieszczone, brzmienie, który uwypukla każdy dźwięk. A także takie cechy jak przebojowość, wyrównany materiał, które nie idzie przepisać wcześniejszym albumom zespołu. Jeden z klasyków muzyki z pogranicza heavy metalu/ hard rocka, który wstyd nie znać. Ocena: 10/10

IMPELLITERRI - Pedal To The Metal (2005)

Chris Impellitteri to jeden z najbardziej uzdolnionych gitarzystów jakich znam. Od pierwszego albumu sygnowanym jego nazwiskiem pokochałem w nim ową lekkość, finezyjne przemieszczanie się pomiędzy melodiami, lekkość. A skojarzenia z wielkim Ritchiem Blackmorem były tylko tego niezbitym dowodem, że to ktoś wyjątkowy. Jednak już przy „Crunch” czy też „System X” można się doszukać kosmetycznych zmian, jakby więcej heavy/power metalu, ale cały czas były zachowane te charakterystyczne elementy,co sprawiało, że wilk i owca były całe. Jednak kiedy odszedł Graham Bonnet, a sam Chris postawił na nieco inny materiał, na świeżość i nowoczesność czego efektem jest „Pedal To The Metal” i żeby mieć kompletny efekt zaproszono do współpracy Curtisa Skeltona. I sam album jak i wokalista budzą kontrowersję. Curtis nie ma hard rockowego feelingu Grahama, nie ma też mocy i takiej skali jak Rob Rock. Za to wnosi nowoczesność, nieco inny styl śpiewania, nieco inny klimat, a przede wszystkim wnosi ciężar i mrok i owy album jest najcięższym albumem w historii Chrisa. Wystarczy odpalić „Crushing Haze”, w którym to mamy ostrą, ciężką partie gitarową i słychać coś z nu metalu, a przy takim podkładzie nowy wokalista sprawdza się idealnie. A to śpiewa czysto a to ryczy, a to poleci harshem kiedy trzeba. No i również znaczącą rolę odgrywa w tym aspekcie ostre niczym brzytwa brzmienie.W podobnym klimacie utrzymany jest również „Hurricane”, ale tutaj pokuszono się również o wolniejsze momenty, o bardziej nastrojowe wstawki i w tym aspekcie Skelton też się sprawdza. Jest to już inny zespół, pełen agresji, mroku i nowoczesności spod znaku nu metalu. Ale hej wciąż mamy elektryzujące, pełne energii popisy gitarowe Chrisa, a także nutkę neoklasycznego zacięcia i świetnie to oddaje jedna z najlepszych kompozycji Chrisa jakie słyszałem czyli „The Writings On The Wall”, zadziorny „Destruction”, w którym słychać nawiązania do ery Grahama Bonneta, a także w posępnym „Dance The Devil”, a także w zamykającym album „The Fall Of Titus”, gdzie słychać wyborną solówkę Chrisa. Jeszcze z takich wyrazistych utworów nie można pominąć „Punk” i to jest najbardziej kontrowersyjna kompozycja nie tylko w na albumie, ale z pewnością w historii Chrisa. Jest nu metal, humorzaste podejście i rapowanie. Nie wiem co, czy pasujący tutaj wokal Curtisa, czy ten zabawny wydźwięk, czy po prostu nowoczesny, bardziej komercyjny wydźwięk utworu, ale podoba mi się to. Dodam, że jest tu jeden z ciekawszych refrenów na albumie. Oczywiście nie obeszło się bez wpadek, jak ta choćby w „Judgment Day” gdzie nieco irytuje wstawka pianina, która nijak ma się do dynamicznej warstwy instrumentalnej. Fanatycy Chrisa i większość słuchaczy obwiesiła tyle psów na tym krążku, że można by założyć schronisko. Nie dziwię się, bo album prezentuje coś innego niż do tej pory można było usłyszeć na wydawnictwach IMPELLITERRI. Lekkość zastąpiono ciężarem, finezję agresją, ciepło mrokiem i jedynie tylko w kilku kwestiach słychać nawiązania do wcześniejszego stylu. Chris zaprezentował inny materiał, całkiem świeży i pokazał, że realne jest mieszanie różnych stylów, zachowując przy tym skład i ład. Płyta kierowana dla tych, którzy są otwarci na eksperymenty i na świeże podejście do heavy/ power metalu. Jednak najlepiej samemu przesłuchać, bo różne są opinie na temat tego albumu. Ja oczywiście polecam przesłuchać i nie kierować się niczyimi opiniami i po prostu zdać się na własny gust. Ocena: 7.5/10

ATLAIN - Living In The Dark (1984)

Gdyby nie reedycja niektórych podziemnych krążków heavy metalowych okrytych mrokiem i zapomnieniem to nigdy bym nie poznał niemieckiego power metalowego ATLAIN. Zespół działał w drugiej połowie lat 80 i dorobił się skromnego dorobku liczącego dwa albumy. Pierwszy album został zatytułowany „Living in the Dark” i ukazał się w 1984 roku. I choć jest to proste i może niczym się nie wyróżniające granie, to jednak z drugiej strony ciężko doszukać się też wad, czy powodów, żeby obciąć coś z ostatecznej oceny. Jest przecież wokalista Peter Müller, który może nie jest jakimś technicznie dobrym wokalistą, ale trzyma się niskich rejestrów, bez jakiegoś kombinowania, a jego specjalnością są wysokie rejestry i bez wątpienia oddaje to najlepsza kompozycja na albumie, a mianowicie „Sphinx”.To właśnie tutaj znalazł się najostrzejszy riff, to właśnie tutaj zespół przemycił najwięcej energii. Ale czy to oznacza, że reszta utworów jest nie wyraźna? Nic bardziej mylnego, bo szybkich, melodyjnych kawałków, pozbawionych typowej dla niemieckiej toporności jest pod dostatkiem. Świetnie to oddaje otwierający „ Hallowed By The Priest” czy też zadziorny „Living In The Dark” i właściwie w takiej formie, stylu album jest utrzymany do końca. Czyli, prosto, do przodu z prostymi, dość powszechnie brzmiącymi melodiami, które sprawiają że miło się tego słucha, bez wyczekiwania na koniec, bez zbędnych motywów. Bez wątpienia duży wpływ na fakt, że słuchaczowi się nie nudzi, a nie dłuży owy materiał ma to, że materiał jest zwarty, krótki bo liczący zaledwie 30 minut i jest do tego równy. Gdyby, któryś z tych powyższych czynników zostałby zachwiany, w żadnym wypadku nie byłoby co wspominać. Chris Efthimiadis to bez wątpienia gwiazda tego albumu, jak i zespołu. To właśnie jego partie perkusyjne nadają niezwykłej dynamiki i mocy debiutanckiemu krążkowi. Sławę on jednak zdobędzie jako członek RAGE czy koncertowy perkusista RUNNING WILD. Również nie gorzej spisuje się duet Büttner -Pyzalski , który jest zgrany, jest między nimi chemia i do tego stawiają oni na ostre partie gitarowe jak te w „Sinner” czy też w drapieżnym „Dig It”. Dla niektórych wadą będzie zapewne maniera wokalna Petera oraz wtórność, czy niczym nie wyróżniająca się warstwa instrumentalna. Jednak przyjemność z odsłuchu i dynamika pozwala przymknąć oko na te owe „wady” , bo przecież najważniejsze jest to żeby się zrelaksować przy muzyce i to właśnie ten album zapewnia. Ocena: 8/10

wtorek, 1 listopada 2011

FAITHFUL BREATH - Gold'n Glory (1984)

Ileż to zespołów przewinęło się w latach 80 i ileż z nich poszło w zapomnienie. Nie w sposób tego z liczyć. Ale nie mam zamiaru sporządzać żadnych statystyk czy też dokonywać pomiarów i analiz. Mam zamiar przypomnieć, jeden z tych niemieckich zespołów, które dorobiły się całkiem sporego dorobku i to funkcjonując pod dwoma nazwami. Na początku FAITHFUL BREATH, a potem zespół funkcjonował pod nazwą RISK. Niemiecki FAITHFUL BREATH został założony w 1967 roku, a więc można rzec że był jednym z tych zespołów, który przedzierał się przez muzykę z pogranicza rocka, czy też metalu. Warto zaznaczyć, że zespół podobnie jak choćby szwajcarski KROKUS zaczynał od grania progresywnego rocka wydając przy tym w 1974 roku debiutancki album z takową muzyką, a mianowicie „Fading Beauty”. Jednak to zespołowi sukcesu nie przyniosło i tak na początku lat 80 poszli w stronę heavy metalu. I najbardziej trafił do mnie album z 1984 roku czyli „Gold 'n Glory”.Jeśli chodzi o inspirację muzyczną FAITHFUL BREATH na tym albumie jak i w całym okresie grania heavy metalu to trzeba przyznać, że zespół daleko nie szukał i wzorował się na twórczości rodzimego ACCEPT i powiązań z owym zespołem jest całkiem sporo. A to wokalista i gitarzysta Heinz Mikus przypomina manierę wokalną Dirkchneidera, z tym że Heinz ma większy potencjał i o wiele lepsze umiejętności jako wokalista. Jako gitarzysta wygrywa partie gitarowe nieco toporne, nieco agresywne i melodyjne i to jest niemiecka szkoła heavy metalu. I oczywiście powiązań z stylem Wolfem Hoffmanem można się doszukać w niemal każdej kompozycji. Jednak o tym, że zespół gra pod ACCEPT najlepiej oddaje sama obecność Udo Dirkschneidera jako producenta owego albumu. Brzmienie może jest dalekie od ideału, ale przywołuje wspomnienia i oczywiście stare krążki ACCEPT. Natomiast materiał zawarty na albumie jest krótki, bo liczący 30 minut i położony został duży nacisk na prostotę, przebojowość i urozmaicenie, co jest ostatnią rzeczą jaką można się spodziewać po tym true heavy metalowym albumie. „Dont Feel Hate” jako otwieracz prezentuje się znakomicie i ma w sobie dynamit, przebojowość, a wyeksponowanie melodyjnego riffu okazało się najlepszym rozwiązaniem. Refren w „King Of Rock” nie pasuje mi do topornego niemieckiego metalu i można rzec, że wykracza poza pewne granice. Takich hymnowych kompozycji jest tu więcej, o czym świadczy stonowany, nieco hard rockowy „Gold'n Glory”. Jednak nie da się ukryć, że album został zdominowany przez szybkie kompozycje, takie jak „Jailbreak” w której to pierwszą rolę odgrywają solówki gitarowe, melodyjny „Play The Game”, czy tez najkrótszy na albumie „Don't Drive Me Mad”, który wyróżnia się ze względu na dynamiczny riff. Nie zabrakło też spokojniejszych kompozycji, w których to górę biorą emocje i nastrój. Tę grupę utworów reprezentuje piękna ballada „A Million Hearts” i nieco hard rockowy „Princess In Disguise”, który nie tylko pod względem tytułu nawiązuje do „Princess Of The Dark” ACCEPT. I żeby nie było tak różowo, zarzucić można temu albumowi to co praktycznie większości, a więc wtórność i granie pod czyjś styl. Akurat mnie tam to nie przeszkadza, bo ACCEPT nigdy za wiele. I uważam, że to pozycja obowiązkowa nie tylko dla maniaków ACCEPT, ale przede wszystkim dla fanatyków dobrego heavy metalu zakorzenionego w tradycji niemieckiej. Dobra alternatywa dla tych którzy nie przepadają za wokalem Udo. Ocena: 8.5/10

DEMON - Night Of The Demon (1981)

Ciekawe czy gdyby nie fala NWOBHM i gdyby nie odrodzenie owej Brytyjskiej sceny heavy metalowej/ hard rockowej to czy byśmy usłyszeli kiedykolwiek o zespole DEMON? Za pewne nie, bo to okres w którym to masowo wychodziły z podziemnych kręgów zespoły wcześniej mniej znane pokazując się szerszej publiczności. DEMON został założony w 1979 roku z inicjatywy wokalisty Dave'a Hilla oraz gitarzysty Mala Spooner'a. Skład kapeli uzupełnili w owym czasie gitarzysta Les Hunt, basista Chris Ellis i perkusista John Wright, którego kariera nabierze rumieńców w kolejnych latach. Jak można zauważyć droga od kapeli grającej w klubach, do zespołu, który nagrywa albumy i zdobywa szerokie grono słuchaczy nie musi być wcale taka długa i trzeba przyznać, że zespół znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie. A taki debiutancki „Night Of The Demon” jest tego najlepszym dowodem. Muzyka zawarta na tym albumie to przede wszystkim hard rock i melodic metal przesiąkniętym energią charakterystyczną dla NWOBHM. Jak przystało na taką muzykę musi być ciepłe, nastrojowe brzmienie, musi być przebojowo i to słychać. Zarówno w otwierającym „Night Of The Demon” gdzie można uświadczyć biegłość muzyków w wygrywaniu atrakcyjnych melodii i chwytliwych refrenów, a wszystko spięte perfekcyjnym wykonaniem. Są kompozycje jak „Into The Nightmare” w których to słychać zadziorną sekcję rytmiczną i łobuziarski klimat, ale są też bardziej rozpędzone utwory jak „One Helluva Night” w którym to wyróżnia się znakomita solówka gitarowa. Niektóre kompozycje jak choćby „ Big Love” czy „Decisions” podkreślają z kolei wpływ AC/DC na muzykę Brytyjczyków. Tak więc na brak przebojów czy zróżnicowania nie można narzekać. Tak jak mocny fundamentem owego debiutu są kompozycje tak również znaczącą rolę odegrał Dave Hill, który jako wokalista się sprawdził, bo śpiewać potrafił i pod względem charyzmy też wyróżniał się na tle innych. W kategoriach technicznych, czyli produkcja, brzmienie czy też wykonanie również nie budzi większych zastrzeżeń. „Night Of The Demon” to przykład muzyki, który ani nie jest odkrywcza, ani wyjątkowa, ale ze względu na energię, luźne podejście do tematyki NWOBHM które przejawia się w dużej dawce melodii i przebojowości potrafi zachwycić, porwać i zapaść w pamięci, co świadczy u poziomie tego krążka. Ocena: 8/10