czwartek, 3 maja 2012

SAVATAGE - Sirens (1983)


Wpływ i rola amerykańskiego SAVATAGE w muzyce heavy metalowej była znacząca i to nie podlega wątpliwości. A wszystko zaczęło się w 1982 r kiedy bracia Olivia założyli zespół AVATAR, który zmienił potem nazwę na SAVATAGE. Zanim bracia Olivia doszli do swojego stylu to byli pod dużym wpływem IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy też BLACK SABBATH. Świetnie to słychać na ich debiutanckim albumie „Sirens” z 1983 roku. Choć ten album przemyca sporo patentów z powyższych zespołów to jednak już na debiutanckim albumie można wskazać sporo autorskich pomysłów zespołu i bez większych problemów można tutaj wyczuć ten specyficzny styl SAVATAGE który opiera się na ciężkich, oryginalnie brzmiących riffach i solówkach Chrisa Olivy, który na zawsze wpisał się do grona najlepszych gitarzystów, a to przez swoją wizję do grania na tym instrumencie, przez wyczucie i pomysłowość, która przejawiała się w nieco połamanych melodiach i złożonych solówkach. Jest to charakterystyczne urozmaicenie i bawienie się motywami i różnymi smaczkami nie tylko w obrębie płyty, ale również w obrębie samych utworów. No i ten charakterystyczny wokal Jona Olivy, który również wpisał się do listy najbardziej specyficznych wokalistów heavy metalowych, który ma tą głębię, charyzmę, niezwykłą manierę, która buduje napięcie, zapewnia dreszczyk emocji, poza tym Jon jak mało kto się bawi swoim głosem, piszcząc nawet wtedy kiedy nie ma żadnej kwestii do śpiewania i mało kto tak współgrał swoim głosem z partiami gitarowymi. Tak więc śmiało można rzec że debiutancki album SAVATAGE to wszystko to do czego nas przyzwyczai zespół na kolejnych albumach.

Była słowo wstępu, słowa na temat zespołu i umiejętnościach muzyków, czas na kilka słów na temat zawartości debiutu. Jednym z hitów SAVATAGE jest jak dla mnie tytułowy „Sirens” i ten wyborny, epicki kawałek otwiera ów album. Choć jest to nie całe 4 minuty frajdy to jednak w tym krótkim czasie, dzieje się sporo, pojawiają się motywy balladowe, jest tez mocny, mroczny i naprawdę ciężki riff i prosty, zapadający w głowie refren i to jest to co najlepsze w SAVATAGE. Wspominałem na początku o urozmaiceniu i takim dobitnym przykładem jest choćby taki „Holocaust” który nie ma już takiego ciężaru i więcej tutaj w tym wszystkim dynamiki. Jeszcze co innego prezentuje z sobą „I Believe” gdzie mamy piękne balladowe otwarcie która ma niesamowity motyw i klimat. Jednak ten niebiański spokój nie trwa długo i kawałek szybko przeradza się w zadziorny utwór, gdzie jest zadziorny motyw gitarowy, choć i tak mimo wszystko kawałek ten przeszedł do historii jak perełka z wybornym solówką Chrisa Olivy, gdzie jest i dynamit, szaleństwo i finezja, coś niesamowitego takie cuda tylko w latach 80. Ma się wrażenie że tak jak w szybkim, dynamicznym stylu kończył się poprzedni utwór tak świetnie nawiązuje do tego momentu najbardziej dynamiczny utwór na płycie czyli „Rage” gdzie można było wyłapać pewne nawiązania do thrash metalu. To co w SAVATAGE mnie zachwyca to ich bawienie się motywami, pomysłowość jeśli chodzi o melodie i samą konstrukcją kompozycji i kolejnym tego dowodem jest znakomity, zadziorny „On The Run” gdzie jest jakby nieco prostszy motyw, jest więcej luzu, swobody, jednak wszystko oparte na oryginalnie brzmiącym motywie, intrygującej sekcji rytmicznej i rozbudowanych partiach Chrisa Olivy. Przebojowy „Twisted little sister” swoim klimatem i wydźwiękiem przypomina wczesną działalność BLACK SABBATH i znakomicie brzmi tutaj bas. Dobrym rozwiązaniem okazało się przeplatanie na tym albumie na przemian raz szybsze raz bardziej ponure, stonowane kompozycje. Tak więc kolejnym szybkim utworem na albumie jest dynamiczny „Living For The Night” gdzie SAVATAGE zbliża się ku konwencji speed/power metalowej i nie muszę chyba pisać, że i w takiej formule wymiatają bez większego wysiłku. W „Scream Murder” zachwyciła mnie lekkość, melodyjność i takie nawiązanie do hard'n heavy. Całość nie co psuje ballada „Out In The streets” które jakoś mi nie pasuje do reszty i na dodatek sam motyw i wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

„Sirens” to bez wątpienia jeden z najważniejszych debiutów heavy metalowych i jeden z najlepszych albumów SAVATAGE. Album pogodzi tych co cenią prostotę, takie przystępne granie jak i tych co lubią pokręcone motywy i nieco bardziej wyszukane melodie, czy motywy. Wydawnictwo oferuje muzykę na najwyższym poziomie, gdzie jest i znakomite brzmienie, które uwypukla to co najlepsze w muzyce SAVATAGE i podkreśla umiejętności braci Olivy. Materiał jest po prostu niszczący i tylko cały obraz psuje nijaka ballada. Która jest jedynym minusem tego wydawnictwa.

Ocena: 9.5/10

WITCHFYNDER GENERAL - Death Penalty (1982)


„Jedno z najwybitniejszych dzieł w okresie NWOBHM” z takimi opiniami można się spotkać w ramach debiutanckiego albumu angielskiej grupy WITCHFYNDER GENERAL. „Death Penalty” to dzieło które zawiera skrzyżowanie wczesnego BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST, oczywiście nawiązując do stylistyki NWOBHM pod względem sposobu realizacji, wykonania utworów, gdzie jest ta głośna sekcja rytmiczna, z naciskiem zwłaszcza na partie perkusyjne Steva Kinsilla. Co warto wiedzieć o samym zespole? Ich początki sięgają roku 1979 i nazwę wzięto Generalnego łowcy czarownic, którym był Mathew Hopkins. Po wydaniu mini albumu w 1982 przyszedł czas na debiutancki album który również ukazał się w tym samym roku i była to udana próba odświeżenia nieco zapomnianej w owym czasie formuły starego rocka przesiąkniętym okultystycznym, mrocznym klimatem, a także wczesną działalność BLACK SABBATH. Skojarzeń z tym kultowym zespołem jest znacznie więcej, a to w sferze tego specyficznego, nieco mrocznego brzmienia, a także pod względem umiejętności, gdzie Zeeb Perkes znakomicie imituje Ozziego Osbourne'a i został on obdarzony podobną manierą, zaś gitarzysta Phil Cobe nawiązuje do stylu Tonniego Iommiego i te charakterystyczne zacięcia lat 70 dają o sobie znać zarówno w posępnych riffach jak i emocjonalnych solówkach.

Na albumie trafiło tylko 7 utworów co zapewnia rozrywkę na jakie pół godziny i w sumie dobrze, bo nie wyobrażam sobie, żeby ten krążek trwał dłużej. Zawartość debiutu to właściwie zbiór bardzo udanych kompozycji, utrzymanych na podobnym poziomie, lecz w tym wszystkim brakuje mi większego urozmaicenia. Ciekawym zabiegiem było otwarcie albumu za sprawą „Invisible Hate” który jest najdłuższą kompozycją i najbardziej rozbudowano. No i oczywiście pojawiają się zróżnicowane motywy, tak jak choćby balladowe intro, potem nieco szybsze motywy, a rozbudowana i urozmaicona solówka to bez wątpienia największa atrakcja tego kawałka. Bardziej przemawiają do mnie dynamiczne utwory, który pod każdym względem przypominają najlepsze dzieła BLACK SABBATH w latach 70 i tutaj należy wymienić wyborny „Free Country” czy też zadziorny „Burning Sinner” który nawiązuje do kultowego „Sabbath Bloody Sabbath”. Choć mamy jasno określone granice owej stylistyki WITCHFYNDER GENERAL to jednak jest pewne urozmaicenie, tak jak to ma miejsce w przypadku tytułowego „Death Penalty” gdzie jest i mroczny klimat, stonowane, ponure tempo, gdzie mamy ciekawy kontrast między partiami gitarowymi, a mocnym basem, który budują tą całą mroczną, ponurą otoczkę i ten element odgrywa tutaj znaczącą rolę. Bas wypełnia pustkę, którą właściwie powoduje brak drugiej gitary i trzeba przyznać, że czasami te partie przyprawiają o gęsią skórkę tak jak choćby to w początkowej fazie „No stayer” który z pomysłowego kawałka, przeradza się w dalszej fazie w takim typowy kawałek nawiązujący nieco do JUDAS PRIEST lat 70. Identyczne skojarzenia mam przy „Witchfynder general” gdzie jest i ten ciężar i zadzior JUDAS PRIEST jak i ponury klimat i takie nieco przybrudzone partie gitarowe w stylu BLACK SABBATH. Te ostatnie oczywiście dominują w tym urozmaiconym i pokręconym kawałku. Całość zamyka psychodeliczny „R.I.P” który oczywiście świetnie oddaje to co się działa przez te 30 minut podczas słuchania tego albumu.

Choć album jest bardzo dobry i sporo tutaj porządnej muzyki, to jednak z czystym sumieniem trzeba wytknąć kapeli prymitywną i mało przekonująca perkusję, a także brak osiągnięcia takiego poziomu muzycznego co BLACK SABBATH, który posłużył im za wzór do swojego stylu grania. Mimo wtórnego charakteru, mimo że to wszystko już gdzieś było i mimo faktu niższego poziomu niż choćby kompozycje BLACK SABBATH, to jednak album może się podobać. Album wzbudził kontrowersje poprzez specyficzną okładkę, a także zainteresowanie poprzez dobrą muzykę.

Ocena: 8/10

środa, 2 maja 2012

FIST - Fleet Street (1981)


Jednym z ciekawszych kanadyjskich zespołów lat 80 był bez wątpienia FIST, który prezentował łagodniejszy heavy metal, który właściwie więcej miał wspólnego z hard rockiem. Zespół, który został założony 1979 roku z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Rona Cheniera szybko odniósł sukces i zdobył nie małą popularność po obu stronach Atlantyku, gdzie w USA konkurował z tzw stadionowym hard rockiem czy też heavy metalem. W europie kapela funkcjonowała właściwie pod nazwą MYOFIST a to dlatego żeby nie być pomylonym z brytyjskim FIST. Złotym okresem tej kapeli były bez wątpienia lata 80 kiedy to powstały największe hity zespołu. Jednym z bardzo udanych albumów jest bez wątpienia „Fleet Street” z 1981 r. I jest to bardzo melodyjne granie na pograniczu hard rocka i heavy metalu i sporo w tym nawiązań do muzyki DEEP PURPLE, ale nie tylko i każdy odnajdzie tutaj sporo ciekawych nawiązań do różnorakich zespołów które stawiają na lekkość, na przebojowość, na rytmiczny riff wspomagany partiami klawiszy w klimatach lat 70/80.

Dla takiej muzyki musi być wykreowane brzmienie tak też jest i w przypadku FIST i to jest takie nieco rasowe, nieco przybrudzone, takie wręcz winylowe brzmienie, które podkreśla zadziorność i rytmiczność materiału. Do tworzenia i grania takiej muzyki trzeba mieć odpowiednich muzyków, z odpowiednimi umiejętnościami, którzy stworzą nie tylko przeboje, które zapadają w pamięci, ale zagrają je z pasją, wyczuciem i z energią, która zaraża. Ron jako lider wywiązuje się ze swojej roli znakomicie. Wokal zadziorny, nieco zachrypnięty i taki dość głęboki, a jego popisy gitarowe i finezyjność gry sprawia że muzyka FIST brzmi zjawiskowo i na pewno jest to granie na wysokim poziomie. Materiał jest zróżnicowany i bez wątpienia przesiąknięty przebojowością, no i nie brakuje także atrakcyjnych melodii i elektryzujących solówek co świetnie odzwierciedla dynamiczny, chwytliwy „Double Or Nothing” . Ileż lekkości, ileż radości i ileż finezji w solówce wzorowanej na stylu Ritchiego Blackmore;a, to musi się podobać. Proste i chwytliwe motywy, przebojowy, porywający tłumy refreny to recepta FIST na ich podbijanie świata swoją muzyką i to się sprawdza, wystarczy posłuchać „Thunder In Rock” gdzie świetnie wykorzystano saksofon i ta solówka jest tutaj świeża i intrygująca. Nieco nowocześniejszy wydźwięk i ciekawie rozplanowana sekcja rytmiczna jest w radiowym „Leather N'Lace” czy też komercyjnym „On The Radio”. Na albumie aż się roi od przebojów i taki rytmiczny „ Better Way To Go” czy też bojowy, melodyjny „Evil Cold” . Zespół również radzi sobie z nieco dłuższymi kompozycjami czego niezbitym dowodem jest zamykający „Open The gates” .

Jaka konkluzja? Jeśli lubisz energiczny hard rock z elementami heavy metalu, jeśli cenisz sobie przeboje i chwytliwe melodie, jeżeli przywiązujesz uwagę do radosnego grania, solidnego wykonania to bez wątpienia możesz brać w ciemno to wydawnictwo. Jest i wyrównany, porywający materiał, który w połączeniu z umiejętnościami muzyków i starannie wykształtowanym brzmienie stanowi zgrany duet nie do przebicia.

Ocena: 9/10

MERCURY RISING - Upon Deaf ears (1994)


A co powiedzielibyście na mieszankę takich kapel jak TOXIC, DREAM THEATER, QUEENSRYCHE, czy też z bardziej współczesnych kapel typu SYMPHONY X? Brzmi nieco odstraszająco, ale właśnie taki styl reprezentuję wraz ze swoją muzyką amerykański band MERCURY RISING, który nie należy do tych zespołów znanych szerszej publiczności, a wszystko zrobiła fakt silniejszej konkurencji w owym czasie, a także brak odpowiedniej promocji owego zespołu, to też zespół długo nie zagościł na scenie muzycznej. Od momentu powstania tj 1991 r do momentu rozpadu tj. 1999 wydali dwa albumy. Ich debiutancki krążek „ Upon Deaf Ears” ukazał się w 1994 roku i szufladkuje się go do kategorii progressive heavy/power metal i to chyba najbardziej odpowiednia etykieta dla tego albumu.

Wyszlifowane, dopieszczone, aczkolwiek tajemnicze brzmienie w połączeniu z bardzo zróżnicowanym, momentami ubogacona różnymi smaczkami i pokręconymi melodiami. Cała sztuka i atrakcyjność materiału oparta została o umiejętności muzyków, którzy gwarantują odpowiedni poziom prezentowanej muzyki. Bo jest ta gwarancja solidności, precyzji aranżacji, pomysłowości co do samych kompozycji i ich struktur, a także gwarancja odpowiedniego zróżnicowania. Mieszanie thrashu, power metalu i progresywnego metalu słychać w sztandarowym „Upon Deaf Ears” w rozbudowanym trwającym ponad 9 minut kolosie „Where Fear Ends”, jak i zadziornym, urozmaiconym „Light To grow” gdzie dzieje się sporo i pojawiają się proste, szybkie, melodyjne motywy, jak i bardziej pokręcone, z połamanymi melodiami, czy tez marszowym, nieco rycerskim wydźwiękiem podczas refrenu, czy też „Minute Man” gdzie pojawiają się motywy spokojne, wręcz balladowe, pojawia się chwila ekspresji i przemyśleń. Oczywiście także i w tej kompozycji jest masa przeróżnych motywów i są zarówno te proste jak i te bardziej wymagające, sama struktura też cechuje się oryginalnością i zespół w odważny sposób miesza różne gatunki począwszy od progresywnego heavy metalu, power metalu kończąc na thrash metalu. Świetnie w takiej konwencji odnajduje się wokal Clarenca Osborne'a, który śpiewa czysto, bardzo technicznie, a do tego ma spory wachlarz umiejętności, gdzie jego znakiem rozpoznawczym są wysokie rejestry. Oprócz takich długich, rozbudowanych kompozycji znajdziemy też dynamiczny i dość zadziorny i nieco prostszy w strukturze „Halfway to Forever” czy też spokojną, klimatyczną balladę „Prayer” która pozwala poukładać myśli.

Upon Deaf Ears” to dość oryginalnie brzmiący album mało znanej amerykańskiej formacji, który odważnie pomieszała progresywny metal z power i thrash metalem. Owa mieszanka brzmi naprawdę intrygującą, a do tego nie brakuje naprawdę dobrych, nietypowych melodii, ciekawych motywów, różnych smaczków. Można popadać w zachwyt nad precyzją i wyszkoleniem technicznym muzyków, czy też dobrze przyrządzonym brzmieniem, który uwypukla tego różnego rodzaju ozdobniki, których sporo na tym albumie. Jest to wydawnictwo dla bardziej wymagających słuchaczy, którzy szukają czegoś więcej niż tylko przysłowiowy rozpierdol.

Ocena: 8.5/10

ATLAIN - G.O.E (1985)


Po wydaniu bardzo udanego debiutu „ Living In The dark” niemiecki ATLAIN nie zrażając się tym, że grono ich wiernych słuchaczy nie było wielkie i że sam album nie wzbudził większego zainteresowania rozpoczęli intensywne prace nad następnym album, który w dalszym ciągu miał być kolejnym kamieniem milowym niemieckiego speed metalu, który w owym czasie właściwie nabierał rozpędu i swoją rolę oczywiście odegrał ATLAIN, którego można określić mianem jednego z głównych prekursora owego pod gatunku heavy metalu w tamtym rejonie. Album” G.O.E” ukazał się w sklepach muzycznych w roku 1985 i był właściwie kontynuacją stylu z poprzedniego wydawnictwa, gdzie główną rolę odgrywa speed/ heavy metal, choć tym razem zespół przemyca kilka patentów power metalowych, czy też thrash metalowych. Co jest charakterystyczne dla tego albumu, to bez wątpienia bardziej rozwinięty aspekt przebojowości, większa precyzja zespołu w wykonaniu samych kompozycji. Co wyróżnia ten album na tle innych to oczywiście niezwykła dynamika zbudowana w oparciu o szybkie tempa, gdzie kluczową rolę odegrał perkusista Chris Efthimiadis, który stawia na moc ale też i różnorodność. No i brakującym elementem tej cały układanki są bez wątpienia znakomite, pomysłowe i zapadające melodie, które wygrywa para gitarzystów Büttner/Pryzarski i ich umiejętności, warsztat techniczny nie podlegają wątpliwości. Jak dla mnie jeden z ciekawszych niemieckich duetów lat 80.

ATLAIN bawi się melodiami, motywami, nie pozostawiając złudzeń co do dynami i ostrego wyrazu całego materiału. „Waste” to znakomity przykład tej zabawy, gdzie jest mocny, nieco speed/thrash metalowy riff, który jednocześnie jest strasznie melodyjne i słychać w tym wszystkim coś z wczesnego HELLOWEEN, SCANNER, ACCEPT, STTELER czy też GRAVESTONE i mimo tego rozpędzonego charakteru pojawiają się wolniejsze motywy i to akurat dobrze świadczy o muzykach i ich pomysłowości na rozegranie owego materiału. Tytułowy „Guardians of Eternity” to znakomity przykład gdzie zespół ociera się o thrash metal spod znaku takiego EXODUS. Prostota rozwiązań niektórych pomysłów też przesądziła w niektórych momentach o atrakcyjności krążka, choćby tak jak to ma miejsce w mroczny, drapieżnym „Break Down Your Neck” czasami zaś zespół urozmaica kawałek, stawiając na bardziej złożoną strukturę, bawiąc się przy tym w balladowe wstawki i romantyczny klimat tak jak to zostało świetnie wykorzystane dynamicznym „Brainstorm”. Takie właśnie rozwiązania sprawiają że słuchacz nie wzdycha z nudów, który mogłby wzbudzić wtórność i jednostajność materiału. Niezwykła rytmiczność, lekkość i przebojowy charakter ma taki nieco hard rockowy „Out In The Streets”. Nie kończą się pomysły na dobre melodie co dowodzi kolejny przebój czyli „Fast Attack” nie kończą się też killery i taki „Space & Time” to bez wątpienia najostrzejszy kawałek na płycie gdzie zostaje przekroczony limit szybkości sekcji rytmicznej, gdzie mamy równie ostry i dynamiczny riff, a wokalista Peter Muller wspina się na szczyt swoich możliwości i ten thrash metalowy wokal świetnie współkształtuje się z całym tym dzikim tłem. Z całej tej niezwykłej plejady szybkich i dynamicznych utworów, na szczególne wyróżnienie zasługuje urozmaicony „Demons Feast” gdzie w ciągu tych nie całych 4 minut dzieje się sporo i pojawia się średnie tempo, jak i nieco szybsze i tutaj zespół dobrze bawi się melodiami i różnymi motywami. Całość zamyka najdłuższy kawałek czyli „Break The Wall” gdzie górę nad melodyjnością bierze toporność, mroczny klimat i nieco amerykański wydźwięk. Kawałek w sumie spodoba się fanom ACCEPT.

Mamy wybornych muzyków którzy znają się na swojej robocie i właściwie dostarczają słuchaczowi sporo wrażeń. Mamy też świetnie wyważony materiał, który został zdominowany przez rozpędzone kompozycje utrzymane w stylizacji speed metalowej. Mamy też sporo atrakcyjnych melodii, opisów gitarowych, natomiast nie mamy wysoko budżetowego brzmienia, które mogłoby nieco wyostrzyć niektóre sekwencje gitarowe, który brzmią fenomenalnie na tym albumie i lekkie ich uwypuklenie do dałoby by albumowi pożądanej głębi. Mimo wszystko album zasługuje na najwyższe uznanie i uwagę każdego fana heavy/speed metalu lat 80 i nie tylko. Mimo jednak tak wysokiego poziomu owego albumu, w wyniku silnej konkurencji, nieodpowiedniej promocji, a raczej w wyniku jej braku ATLAIN się rozpadł większość muzyków zasilała inne zespoły tak choćby jak perkusista ATLAIN, który przeszedł do RAGE. Choć zespół rozwiązał się po tym albumie, to jednak ich wkład w heavy/ speed metal lat 80 na niemieckiej scenie był bardzo znaczący i śmiało można ich zaliczać do prekursorów tego pod gatunku.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

SWORD - Metalized (1986)


Jednym z tych zespołów które miał ogromny potencjał do bycia legendą kanadyjskiego heavy metalu na miarę ANVIL czy też nawet większego formatu był bez wątpienia SWORD. Warto jednak poprzedzić ową recenzję krótką genezą związaną z zespołem jak i debiutanckim albumem „Metalized”. Wszystko zaczęło się w roku 1980 kiedy to dwóch miłośników europejskiego grania, z naciskiem na scenę brytyjską i NWOBHM czyli wokalista Rick Hughes i gitarzysta Mike Plant powołali kapelę, która początkowo funkcjonowała pod nazwą SAINTS & SINNERS gdzie zajmowano się graniem coverów KISS. Po nagraniu w 1986 roku dema szybko wzrosło zainteresowanie nimi i tak szybko podpisali kontrakt płytowy z GWR RECORDS, pod której skrzydłem wydano debiutancki album „Metalized”. Sam album wzbudził nie małe zamieszanie i kontrowersje, gdyż pierwszy raz ktoś tak przeciwstawia się zasadom grania amerykańskiego heavy metalu i pierwszy raz tak wyraźnie amerykańska kapela stawia na styl europejski, z naciskiem na brytyjską scenę heavy metalową. To też ograniczono ich rodzime patenty do minimum, zwiększając tym samym zastosowanie elementów charakterystycznych dal takich formacji jak choćby JUDAS PRIEST, BLACK SABBATH, SAXON czy też GRIM REAPER. Słychać tez coś z ANVIL, czy też ARMORED SAINT. To co jest charakterystyczne w muzyce SWORD na tym albumie to niespożyta ilość energii, masa ostrych, zadziornych riffów nawiązujących do BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST. Ten styl opiera się także na znakomitym wokalu Ricka Hughesa przypominającego złudnie Tony Martina z BLACK SABBATH, a także na surowych, prostych i przemyślanych aranżacjach, gdzie bez warunkowym elementem tej układanki był polot i typowe zacięcie w typowym stylu lat 80, no i oczywiście do NWOBHM. Do tego wszystkiego znaczącą rolę na tym wydawnictwie odegrało samo brzmienie, takie wręcz typowe dla większości płyt metalowych lat 80, gdzie dało się wyczuć to nastawienie na płyty winylowe.

Ciężko się piszę o zawartości takich albumów jak ten. Killer goni killer, perfekcja charakteryzuje niemal każdy utwór, a wysoki poziom każdej kompozycji sprawia, że ciężko wytknąć błędy na tym albumie. Właściwie od samego początku do końca dostajemy porządny heavy metal w stylu europejskim. Zaczyna się od mocnego wejścia czyli od „ F.T.W” który imponuje przede wszystkim marszowym motywem i niezwykłą melodyjnością. Już sama pomysłowość która przejawia się głównym motywie, a także całej konstrukcji imponuje i zasługuje na słowa uznania, podobnie jak precyzja wykonania. Mroczny klimat i takie odesłanie do albumu „Heaven And Hell” BLACK SABBATH można wyczuć w dynamicznym i zwartym „Children Of Heaven”. „Stonned Again” to kawałek o ciekawej linii sekcji rytmicznej, natomiast „Dare To Spit” to eksplozja technicznego grania, jak i prezentacja ciężaru w wykonaniu SWORD. Amerykanom nie jest obca też formuła speed/power metalowy i jak dla mnie przebojowy „Outta Control” to najlepsza kompozycja z tego wydawnictwa. Rozpędzony, melodyjny riff w wykonaniu Mike'a Planta świetnie współgrają z ostrym, zadziornym wokalem Ricka, który popisuje się tutaj swoimi umiejętnościami. Podobną opinię mam o melodyjnym „Runaway” który również utrzymany jest w podobnym stylu co wyżej opisany utwór. „The End Of The Night” to z kolei najbardziej zróżnicowana kompozycja na albumie i całkiem sporo się dzieje w ciągu 3 minut. „Where To Hide” to miks takiego JUDAS PRIEST i MANOWAR i jest to 100 % czystego heavy metalu. Nieco więcej ciężaru, toporności można wyczuć w „Stuck In Rock”, zaś „Evil Spell” to najmroczniejszy kawałek na płycie i mamy tutaj stonowane, ponure tempo, mroczny riff i jest to kolejna perełka która przypomina nieco wczesny METAL CHURCH.

Jakość heavy metalu jaki serwuje SWORD na swoim debiutanckim albumie jest imponująca. Zachwyca zarówno sfera techniczna, jak i kompozytorska. Właściwie lista pochwał jest niekończąca się i trudno tutaj wszystko opisać w kilku słowach, to trzeba posłuchać. Prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu lat 80 i nie tylko. Jeden z najbardziej imponujących zespołów lat 80, w którym drzemał niezwykły potencjał.

Ocena: 9/10

HAWK - Hawk (1985)


Perkusista Scott Travis znany dzisiaj przede wszystkim znany jest z występów w JUDAS PRIEST, czy ANIMETAL USA. Warto zaznaczyć, że ten znakomity pałkarz zaczynał swoją karierę w latach 80 w nieco mniej znanym zespole HAWK, który również grał heavy metal, choć bardziej zmieszany hard rockiem tym samym zbliżając styl owej kapeli do gatunku określanego mianem hard'n heavy. HAWK nie jest na pewno drugim JUDAS PRIEST i w amerykańskim zespole więcej jest patentów charakterystycznych dla formacji DIO, czy też DOKKEN. Kapela została założona w roku 1984 roku z inicjatywy gitarzysty Douga Marksa. I nie muszę dodawać że jego wyczyny na debiutanckim albumie „Hawk” z 1985 r są co najmniej dobre. Nie jest jakimś wirtuozem gitary, ale gra z pasją, z oddaniem i jego warsztat techniczny budzi podziw. Sporo finezyjnych solówek się pojawia na wspomnianym wcześniej albumie i ten aspekt dostarcza sporo emocji słuchaczowi. Podobnie zresztą jak dość znanym w metalowym świecie David Defolt, który brzmi niczym Ronnie James Dio z wczesnego okresu swojego zespołu. Ma ten sam ogień, charyzmę i wyszkolenie technicznie i gdyby nie tego typu wokal, to materiał straciłby sporo na atrakcyjności.

Zgrany zespół o intrygujących umiejętnościach to połowa sukcesu jeśli chodzi o dobry album. Trzeba też umieć stworzyć hity, kawałki które ruszą słuchacza, trzeba stworzyć równy i w miarę ubarwiony różnymi motywami materiał, a wszystko po to żeby uchronić album przed zanudzaniem słuchacza, a to nie lada wyzwania, zwłaszcza kiedy się wkracza na ścieżkę wtórności, którą podążało w owym czasie masa zespołów. Trzeba przyznać, że HAWK wyszedł z tego wyzwania obroną ręką. Już otwierający „Tell The Truth” to kompozycja mocarna, z dudniącą sekcją rytmiczną, ostrym riffem utrzymanym w średnim tempie, który jest prowadzony wokalem w stylu DIO, nawet sama konstrukcja utwory i jej charakter nawiązuje z udanym skutkiem do twórczości DIO. W podobnej stylizacji utrzymany jest dynamiczny „Into The Sky”, mroczny „Rulers The Night” , czy też rozpędzony „Can't Fall In Love” . Ale nie ma mowy o graniu na jedno kopytu i już urozmaicenie zostaje stosowane przy drugim utworze czyli „Fades So Fast” który swoją innością, wyróżnia się na tle typowych, rasowych heavy metalowych kompozycjach w stylu DIO. Ten utwór ma w sobie hard rockową energię i szaleństwo, ową lekkość i świetnie odnalazły się tutaj magiczne, klimatyczne partie klawiszowe, kreujące niezwykłą przestrzeń i głębię. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie i właściwie taka próba bycia oryginalnym najlepiej wychodziła zespołowi. Również „Victims” mimo swojej heavy metalowej maniery, ma sporo hard rockowego szaleństwa i tutaj co jest motorem napędowym to pomysłowy motyw, lekka linia wokalna Davida i przebojowy charakter. „Witches Burnning” to z kolei utwór na stawiony na piękne, finezyjne partie gitarowe i jest to kolejna perełka. Mniej ognia, ciężaru, a więcej lekkości, więcej klimatycznych, intrygujących melodii i wszystko robi się nadzwyczaj atrakcyjne dla słuchacza. To samo można napisać o zróżnicowanym „Battle Zone” gdzie jest i dynamit i balladowe wstawki. No ileż w tym ekspresji, ileż piękna, to trzeba posłuchać żeby uwierzyć. Nie brakuje oczywiście i rasowych, lekkich, z dozą szaleństwa przebojów zakorzenionych w hard'n heavy czego najlepszym dowodem jest „The dream” czy bardziej stonowany „Perfect Day”.

Wszystko brzmi tak jak powinno, jest i pomysłowość jeśli chodzi o aspekt kompozytorski, jest staranność i precyzja w aranżacjach, a nie banalne umiejętności muzyków zapewniają nam odpowiedni poziom muzyki. Dopełnienie tego wszystkiego jest odpowiednie wyselekcjonowane brzmienie, które kiedy trzeba podkreśla zadziorność kompozycji, a jak trzeba to uwypukla lekkość i podkreśla poszczególne instrumenty, czy też wokal Davida. Mimo nagrania bardzo dobrego debiutu, kapela po jakimś czasie się rozpadła. I choć reaktywowała się to jednak poza wydaniem jeszcze jednego albumu nic więcej nie mieli do zaoferowania światu. Szkoda, że tylko tyle.

Ocena: 8/10

niedziela, 29 kwietnia 2012

BAD LIZARD - Power Of destruction (1985)


Jeśli chodzi heavy metal lat 80 to spore zaplecze dobrych i w dodatku mało popularnych kapel miała bez wątpienia scena belgijska. Kapel sporo było i większość z nich szybko znikła ze sceny. Jednym z takich zespołów który był jednym z wielu i szybko przepadł był BAD LIZARD. Historia tej kapeli zaczęła się w roku 1982 kiedy to owy zespół został powołany do życia za sprawą gitarzysty Franka Depresta początkowo pod nazwą GYPSY gdzie zajmowano się graniem coverów. Z czasem kapela zaczęła tworzyć własny materiał i pierwszą próbką własnych sił był mini album o tytule "Killer On The Loose", który przyniósł im pewien rozgłos to też nieuniknionym następstwem było wydanie debiutanckiego albumu „ Power Of Destruction” , który zawierał to wszystko co najlepsze było w owym czasie dla tej sceny, gdzie mamy takie podejście do grania heavy metalu gdzie pojawiają się wyraźny wpływy NWOBHM, hard'n heavy czy też power metalu w niektórych miejscach. Oczywiście sama muzyka była daleko od oryginalnej i był to kolejny zespół który grał bardzo dobrze, lecz gdzieś w tym wszystkim było sporo wtórności i nawiązywanie do już sprawdzonych patentów, do znanych zespołów. Tak więc ten kogo razi wtórność może mieć wątpliwości co do jakości owej muzyki, ale czy to jest minus? Uważam, że nie, zwłaszcza kiedy kładzie się większy nacisk na sam wydźwięk, na melodie, na ich przystępność, na aranżacje i ich dopracowanie. Każdy aspekt został dopracowany i nawet kiedy analizuje się na spokojnie umiejętności muzyków to też można odnieść wrażenie że jest to paczka dobrych muzyków, którzy znają się na swojej robocie. Duet Hollevoet / Deprest to zgrana para gitarzystów, którzy mają nie tylko do zaoferowania odpowiednie zaplecze techniczne, ale też dobre wyczucie, rytmiczność, a także lekkość w zróżnicowaniu, w przechodzeniu między różnymi motywami, a ten aspekt jest istotny na tym albumie. Sekcja rytmiczna zapewnia dynamikę i sporo mocy, zaś wokal Eddy'ego Termote'a jest zadziorny, pozbawiony jakiegoś zbytecznego piszczenia, a wszystko uzupełnia dość solidne, dopieszczone brzmienie, które podkreśla niezwykły warsztat muzyków.

Materiał jest zróżnicowany i bardzo jednolity pod względem poziomu artystycznego. Całość otwiera dość szybki kawałek czyli „Black hole” gdzie jest dynamiczna sekcja rytmiczna, rozpędzony riff i sporo nawiązań do speed/power metalu. Kawałek odzwierciedla styl kapeli a także heavy metal belgijski lat 80. Lepsze, bardziej krystaliczne brzmienie jakby zostało zarezerwowane na cięższe kawałki czyli dla „ No Peace After War”, czy tez „ Breaking Through” który oparte są na mrocznym, ciężkim i zadziornym riffie i te kompozycje się wyróżniają pod względem wydźwięku. Jednak poza takimi rasowymi kawałkami heavy metalowymi, mamy sporo kawałków przesiąkniętych NWOBHM i świetnie to słychać w lekkim, przebojowym „Out Of The City”. Rock'n rollowy riff, dynamit w sekcji rytmicznej i ostrych solówkach, czy motywie napędzającym utwór tak można określić „Come Back” czy też „Destroy The World”. Hard Rock i sporo owej lekkości, przebojowości można usłyszeć w radiowym „ Deeds Of Darkness”. Z kolei „Power Of Destruction” też jest mieszanką hard'n heavy i heavy metalu spod znaku Niemiec i jest to kolejny przebój, który świadczy o doskonałej pomysłowości zespołu. Z kolei „Optical Illusioin” to najatrakcyjniejszy kawałek pod względem partii gitarowych i sporo tutaj smaczków i finezji. No i mamy też balladę „Far away from Home”.

I choć album nie ma większych wad poza wtórnością i jakimś ciekawszymi motywami i ma charakter bardzo dobrego albumu, gdzie materiał jest równy i pełen urozmaiceń i choć słychać dopracowanie i sporo pracy jaką włożyli w ostateczny efekt i choć album może się podobać, to jednak nie wzbudził on większego zainteresowania i brak zrozumienia z wytwórnią płytową doprowadziły do tego że kapela się rozpadła, a został po nich tylko ślad w postaci tego jakże udanego albumu.

Ocena: 8/10

sobota, 28 kwietnia 2012

EMERALD - Down Town (1984)


Kolejnym starym i mało znanym zespołem heavy metalowym lat 80 o którym warto tutaj wspomnieć w kilku słowach na łamach bloga jest bez wątpienia holenderski EMERALD. Kapela właściwie została założona pod nazwą WARRIOR na początku lat 70 przez Berta Kivitsa i Allarda Ekkela. W 1976 wydali demo jeszcze pod tą nazwą, zaś w 1983 roku zmienili nazwę zespołu na EMERALD. W 1984 roku zespół wydał debiutancki album „Down Town”, który ukazał się tylko na płytach vinylowych. Zespół nie dostał żadnego nowego kontraktu i się rozpadli po wydaniu tego krążka. W latach 90 znów zaczęto mówić o tym zespole co przedłożyło się na wydanie owego albumu na cd, zmieniono okładkę frontową na bardziej okazalszą i zmieniono tytuł na „Iron On Iron” i w takiej wersji ukazał się ów album w roku 1999. To co grał w owym czasie EMERALD nie odbiegało od standardów innych zespołów i nie ma się czemu dziwić że w natłoku silniejszej konkurencji zespół przepadł bez wieści. Choć ich styl jest daleki od oryginalnego, choć sporo w tym wtórności, to jednak EMERALD ratuje się przebojowością, zróżnicowanym i solidnym materiałem, a także przyzwoitymi umiejętnościami. Bert Kivits może nie jest jakiś uzdolnionym technicznie śpiewakiem, ale swoim specyficzną manierą, piskami ubarwia muzykę EMERALD i świetnie ten aspekt komponuje się z zadziornymi, melodyjnymi partiami gitarowymi duetu Allard Ekkel / Paul Van Rsijwijk które dostarczają słuchaczowi sporo frajdy i gwarantują niezwykłą zabawę przy dużej dawce melodyjnych partiach i przebojowych kawałkach, które opierają się na prostych, przystępnych motywach, gdzie nie ma jakiegoś kombinowania, silenia się na coś bardziej wyszukanego.

Pomijając nieco kiepskie, momentami garażowe brzmienie, a także wtórność to trzeba pochwalić zespół za stworzenie naprawę przyjemnego materiału który od początku do końca serwuje muzykę gdzie słychać coś z JUDAS PRIEST, RIOT, ANGEL WITCH czy też IRON MAIDEN, a także wiele innych mniej lub bardziej znanych kapel. Co znajdziemy na albumie? Speed metalowe granie, opierające się na nieco szybszym, żwawszym motywie czyli "Johnny's On the Run" który ma coś z JUDAS PRIEST, czy też otwierający „Hell Racer”. Jest też sporo motywów nawiązujących do NWBOHM i to słychać w rozpędzonym „Iron On Iron”, który do bólu przypomina mi wczesny IRON MAIDEN. Takie same skojarzenia mam w przypadku dynamicznego „D Day”. „Shadow Almighty” to kolejny solidny kawałek, gdzie tym razem można poczuć lekkość w partiach gitarowych, bardziej stonowane tempo sekcji rytmicznej i taki nieco hard rockowy wydźwięk jeśli chodzi o przebojowość. „Down Town” to kolejny kawałek nawiązujący do twórczości IRON MAIDEN, a także innych kapel z kręgu NWOBHM. I jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie, gdzie mamy dużo rytmicznych melodii, zapadający motyw gitarowy i przebojowy refren, hit jak się patrzy. "Angels of the Red Light" to również kompozycja z podobnym klimatem, choć bardziej urozmaicona i bardziej zwarta. Więcej tutaj warstwy instrumentalnej niż samego wokalu co też robi dobrze utworowi. Na krążku znajdziemy też nieco mało atrakcyjną balladę „Suicide” oczywiście zakorzenioną w wczesnym IRON MAIDEN. Klimaty NWOBHM, a także odrobina hard rocka odnajdziemy w lekkim, przebojowym „Witch” z ciekawymi popisami wokalnymi Berta, który jeszcze więcej piszczy w górnych rejestrach. Znajdziemy też na albumie takie nieco bojowy, nieco true metalowy „Sirens”.

To co wydał EMERALD to taki album jakich pełno było w latach 80. Nie ma w tym nic oryginalnego, wieje wtórnością od początku do końca. Gdzieś tam można ponarzekać na mało dopracowane brzmienie, zbyt piszczące partie wokalne, czy też niezbyt atrakcyjne partie gitarowe, ale mimo tego wszystkiego całościowo jest to bardzo solidny album z porządną muzyką, która zapewnia rozrywkę na dobrym poziomie. Jest chwytliwe, nie brakuje przyjaznych dla ucha melodii, nie brakuje zróżnicowania jak i przebojów. Zdać sobie sprawę z tego, że jest to album który nie zachwyci każdego, gdyż takich albumów było pełno i czasami z ciekawszą zawartością.

Ocena: 7/10

SAVATAGE - Hall Of the Mountain King (1987)


Historia i dorobek amerykańskiego SAVATAGE, który został założony w 1982 roku. Zespół w dość szybko zyskał status kultowego. Dorobił się znaczącej ilości płyt, a ich pomysł na ich własny styl, na własną interpretację heavy metalu do dziś budzi podziw, zwłaszcza jeśli chodzi o mnie. Przez długi czas jakoś nie mogłem się wgryźć w ich dość specyficzny styl, który oczywiście do tradycyjnego metalu spod znaku BLACK SABBATH czy JUDAS PRIEST wtrącał motywy charakterystyczne dla muzyki poważnej, wtrącał motywy progresywny i ich ten dość oryginalny wydźwięk w połączeniu z dość mrocznym i jedynym w swoim rodzaju wokalem Jona Olivii sprawiły, że ich muzyka zawsze była dla mnie zakazanym owocem, czymś poza zasięgiem. Obecnie czuje się osobą nawróconą, bo w końcu znajomy ( Kornel 13 dziękuje za podesłanie właściwego albumu który mnie przekonał do tego zespołu) polecił album tej formacji, który przez wielu uważany jest za jedno z ich największych osiągnięć, przełomowy, album, który ukazuje zespół w szczytowej formie, album który zamyka pewien okres zespołu. Album który świetnie odzwierciedla owe zagłębienie się zespołu w tematyce muzyki poważnej i progresywnej. O jakim albumie mowa? „Hail Of The Mountain King”. Płyta o niezwykłym klimacie, z niezwykła głębią. Wydawnictwo które ukazuje to co najlepsze w tej formacji, pokazując ich fascynację zarówno tradycyjnym heavy metal jak i muzyką poważną, czy też progresywną. Jest to bez wątpienia dzieło nadzwyczajne, które intryguje swoimi pokręconymi, połamanymi melodiami, złożonymi motywami świętej pamięci Crissa Olivy który oczywiście stawia na ciężar, nieco pokręcone motywy ocierające się o progresywność, czy też popisy shredowe i ten aspekt jest tutaj imponujący, oryginalny, perfekcyjny, zresztą podobne odczucia co do wokalu Johna Olivy, który na tym albumie brzmi magicznie. On się po prostu dobrze bawi swoim wokalem i jest szeroki wachlarz w tym aspekcie. A to śpiewa do wolnych, klimatycznych utworów i nie szczędzi sobie pisków utrzymanych w wysokich rejestrach. Świetny przykład, jak można budować klimat w oparciu o intrygujący, specyficzny wokal. Do tego dopasowane, mocne, nieco przybrudzone brzmienie i mamy znakomity kąsek.

Co mnie powstrzymuje przed nazwaniem tego albumu arcydzieła, to bez wątpienia dość niezbyt łatwy odbiór muzyki SAVATAGE, ale zdaję sobie z tego sprawę, że taki ich jest styl i że nie grają oni prostego heavy metalu i to słychać że ambicja gra pierwsze skrzypce. To też w aspekcie materiału czuje pewien niedosyt, jednak nie mogę też tutaj narzekać, bo album brzmi naprawdę bardzo dobrze, czego dowodem są kompozycje umieszczone na krążku. Otwarcie „24 hrs Ago” jest strzałem w dziesiątkę. Stonowane, ponure tempo, ostry, dziki i toporny riff tworzą specyficzny klimat i odzwierciedlają ten oryginalny styl zespołu, który nie da się pomylić z innym. Świetny motyw gitarowy, zapadający refren i niezwykłe popisy wokalne i gitarowe. Czysta perfekcja. SAVATAGE jak mało kto potrafi urozmaicić swoją muzykę, materiał, kompozycję i świetnie tą cechę oddaje „Beyond The Doors Of The Dark” który znów jest mrocznym i ciężkim kawałkiem nasuwającym działalność METAL CHURCH. Ale samo wejście balladowe z klimatycznym riffem jest tutaj świetnym rozwiązaniem. Kolejny mocny punkt albumu gdzie znów jest intrygujący refren i te charakterystyczne piski wokalisty. Niedosyt czuję w nieco topornym „Legions” gdzie motyw nieco mało porywający jest i właściwie zostaje na otarcie łez, chwytliwy refren i melodyjne, rozbudowane solówki. Zespół świetnie sobie radzi w łagodniejszych, nieco hard rockowych klimatach co świetnie słychać w klimatycznym „Strange Wings”. Nawiązanie do muzyki poważnej oczywiście mamy w „Prelude To Madness” gdzie jest oczywiście odesłanie do „In The Hall Of The Mountain King” Edwarda Griega. Jest też użycie patentów symfonicznych i ten 3 minutowy instrumental to jeden z ciekawszych instrumentalnych kompozycji w dziejach heavy metalu, prawdziwy majstersztyk. Taka rozgrzewka oczywiście tylko przed jednym z najlepszych kawałków na płycie, czyli tytułowym „Hall In The Mountain King” i jest to jeden z najbardziej znaczących kawałków w historii metalu, który świetnie oddaje styl SAVATAGE i też jest świetnym przykładem co oznacza heavy metal. Ciężko to opisać w słowach, jakie wrażenie na mnie zrobił ten kawałek. Sam motyw, refren i opisy braci Olivy rzucają na kolana. Tego trzeba po prostu posłuchać. „Price You Pay” to jeszcze inny kaliber hita, gdzie jest lekkość, przebojowość, gdzie znów gdzieś tam w tle dobija się hard rock, ale jest to miłe ubarwienie owego albumu. Dobrze wypadło urozmaicenie kawałka poprzez wokale w niskich i wysokich rejestrach, a także nieco rockowy wydźwięk w partiach gitarowych. Kolejnym utworem, który odzwierciedla fakt urozmaicenia oraz to że SAVATAGE to jeden z tych najlepszych metalowych zespołów jest bez wątpienia speed/ power metalowy „White Witch” który prezentuje prostszy styl, mnie pokręcony, nieco radośniejszy i jest to bardziej przystępny SAVATAGE i jest to dobry kawałek na rozpoczęcie przygody z tym zespołem. Całość zamyka „Devastation” który również prezentuje łatwiejszy metal w wykonaniu SAVATAGE i nie ma tutaj aż takie urozmaicenia, a może to i dobrze?

„Hail Of The Mountain King” to jak dla mnie prawie perfekcyjny album, który otworzył mi oczy na twórczość tego zespołu. Album na pewno znaczący dla samego zespołu jak i muzyki heavy metalowej. Świetne umiejętności muzyków, które nie wymagają dłuższego rozpisywania, mocne, nieco brudne brzmienie, które również odgrywa znaczącą rolę w tworzeniu mrocznego klimatu. Do tego dochodzi równy, urozmaicony materiał, a także ubarwienie własnego stylu przez nawiązanie do muzyki poważnej czy też progresywnej. Ten album też dowodzi że tak jak grał SAVATAGE to nie grał nikt, wykreowali swój własny specyficzny styl, które świetnie pokazuje że heavy metal też może być bardzo ambitną muzyką.

Ocena: 9/10

czwartek, 26 kwietnia 2012

DAGGER - Not Afraid Of The Night (1985)


Fani glam metalu z lat 80 gdzie słychać wpływy KEEL, MOTLEY CRUE, czy też DOKKEN śmiało mogą zainteresować się kanadyjskim DAGGER, który został założony w 1982 roku. Warto zwrócić uwagę, że kapela początkowo występowała pod nazwą HELL'S DAGGER. Dopiero w 1985 r zmienili nazwę na DAGGER i w tym samym roku ich kompozycja znalazła się na składance „Moose Melten Metal”. Rok 1985 to również rok wydania ich jedynego debiutanckiego albumu, który nosi tytuł „Not Afraid Of The Night”. Zespół w swojej muzyce dużo przemyca hard rocka i właściwie można wyczuć dominację tego pod gatunku, gdzie heavy metal raczej jest tutaj w mniejszości. Ale jest ta zadziorność, jest ta surowość która da się połączyć z heavy metalem. Jednak lekkość, konstrukcja, wydźwięk , a także przebojowość ma sporo wspólnego z hard rockiem. Choć nie jest to granie na wysokim poziomie, choć czasami ociera się muzyka na tym albumie o kicz, to jednak trzeba przyznać, że słucha się nadzwyczaj dobrze i sporo w tym zasługa lekkości i chwytliwemu wydźwięku całego materiału.

Cały materiał charakteryzuje się równością i lekkością. Zespół odkrywa niemal wszystkie karty już przy otwieraczu „Do It Again” który ukazuje wiele, jak choćby przywiązanie zespołu do lekkości i przebojowości. Zrezygnowano z jakiś ostrych partii gitarowych i w tym aspekcie raczej jest łagodnie. Jest nacisk na chwytliwe melodie i prosty refren, który porwie tłumy. Wszystko pięknie, ale wykonanie i pomysłowość szybko nas sprowadzają na ziemie, wskazując że jest to raczej przeciętne lub co najwyżej dobre. „Not Afraid of the Night” to kontynuacja tego stylu z otwieracza, aczkolwiek riff bardziej do mnie trafia, bardziej przemyślany i jest na pewno bardziej zadziorny, również i refren bardziej zapadający w pamięci, szkoda że nie włożono w to wi9ęcej energii i szaleństwa. „It's Alright” to jeszcze ciekawsza kompozycja i na pewno swoje zrobiła lekkość, przebojowość i urozmaicenie kompozycji klawiszami. Jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. No i w końcu jakiś taki ambitny refren, który porywa swoją lekkością i rytmicznością. Również pojawiają się szybsze, bardziej rock'n rolowe kawałki jak choćby „Give 'em What They Want” i to również dobry przykład tego że płytę się miło słucha bez większego zażenowania. W takiej konwencji utrzymany jest też kolejny killer na albumie, czyli „Hungry For Power” który oprócz rock'n rolla przemyca nieco speed metalu. Więcej heavy metalu i tego mocnego kopa słychać w zadziornym „Raise the Titanic”, nieco true metalowy „Warland ” . Z kolei taki rockowy „Once Again We're Rocking” przy ozdobiony jest miłą solówką, które i tak nie ratuję tego średniego kawałka. Jedynym wolnym kawałkiem, który pretenduje do miana ballady jest „As the Heart Falls Down” i muszę przyznać bardzo emocjonalny utwór, który potrafi wzruszyć.

Nie jestem fanem glam metalu, ale to co gra ten zespół, to co zaprezentowali na tym jedynym albumie podoba mi się. Jest i różnorodność, równy poziom kompozycji, są solidne aranżację i dobrze prezentujący się muzycy. Można ponarzekać na wtórność i zbyt małej dawki energii i ostrości, ale liczne melodie i chwytliwe linie wokalne nadrabiają tą stratę czyniąc ten krążek dobrym wydawnictwem, przy którym miło się spędza czas. Po wydaniu tego albumu zespół się rozwiązał, najwidoczniej ich muzyka nie do wszystkich trafiła.

Ocena: 7/10

DAMIEN - Stop This war (1989)


Kiedy się mówi o gatunku hard/n heavy z pewnymi wpływami power lat 80 na ziemi amerykańskiej to nie można w żadnym wypadku pominąć dość znanego za sprawą częstych transmisji ich teledysków na kanale MTV zespołu o nazwie DAMIEN. Owa kapela została założona w roku 1982 r i zasłynęli właściwie z dwóch albumów, które utrzymany zostały właśnie w stylu hard'n heavy gdzie można bez problemu wskazać wyraźne inspiracje takimi kapelami jak JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, JAG PANZER, SWORD, MALICE czy tez MOTLEY CRUE. Choć zespół gra wtórną muzykę, która niczego nowego nie prezentuje i momentami ta wtórność jest wyraźnie eksponowana, to jednak trzeba przyznać, że oparcie swojego stylu o szczerość, solidność i siłę sprawiły że ich muzyka jest naprawdę miłym sposobem na odprężenie się. Po wydaniu w 1988 roku „Every Dog Has its Day” przyszedł czas na drugi album czyli „Stop This war” który się ukazał w 1989 r i w dobie komercji była to porządna propozycja z Ameryki. Dlaczego akurat ten album wybrałem jako przedmiot recenzji? A to z prostego powodu. Uważam że tutaj DAMIEN zaprezentował się najlepiej, zwiększając siłę uderzenia, kładąc jeszcze większy nacisk na zadziorność, czy też moc, eksponując w większy stopniu rodzimy US heavy metal. Oczywiście jest sporo rzeczy które mogą razić, jak choćby surowe, nieco toporne brzmienie czy też wtórność, która czasami ociera się o wykradanie cudzych riffów z innych zespołów tak jak to ma miejsce w „The Priest Are Coming” gdzie słychać riff „He's a woman, she's a man”.

Na szczęście te drobny minusy zakrywa dobra muzyka w wykonaniu zespołu, gdzie można pogratulować dobrego warsztatu technicznego i pomysłowości. Do tego dochodzą umiejętności muzyków, które gwarantują rytmiczne, melodyjne aranżację, które są jedną z głównych atrakcji jeśli chodzi o ten album. Ogólnie mówiąc materiał jest równy i bardzo dynamiczny. Nie ma nie potrzebnych dłużyzn i właściwa się zaczyna z grubej rury w postaci „Stop This War” który idealnie odzwierciedla styl DAMIEN, gdzie jest i ta zadziorność amerykańska i ta niezwykła lekkość i przebojowość. Randy Mikelson to znakomity wokalista i na tym albumie świetnie to podkreśla różnymi urozmaiconymi wyczynami i słychać że dysponują szerokim wachlarzem umiejętności. Tak samo na słowa uznania za sługuje duet gitarzystów, ale tak naprawdę ciężko doszukać się w tym aspekcie jakichkolwiek minusów. Czasami doskwiera muzyce DAMIEN toporność i takie niemieckie granie tak jak to słychać w takim zadziornym „Break Out”. Również pojawiają się elementy NWOBHM, które doskwierały debiutowi i świadczyć o tym może „Rising Dawn” czy też „Corpse Grinder”. DAMIEN znakomicie radzi sobie też w formule nawiązującej do power metalu o czego znakomitym dowodem jest melodyjny, rozpędzony „30 St. Clair”. Również nie jest im obcy gatunek hard rock, który wyraźnie daje osobie znać w takim „Always Is Lust”.

Jak przystało na zespół amerykański mamy solidny album z dużą dawką energii i mocnych partii gitarowych, które zachwycają swoją zadziornością i drapieżnością. Umiejętności muzyków plus ich pomysłowość, a także precyzja wykonania zagwarantowały dobry poziom owych kompozycji. Słuchając owego albumu można przymknąć oko na nieco kiepskie brzmienie i wtórność.


Ocena: 7/10

środa, 25 kwietnia 2012

X - CRETA - Petronizing The Heterodox (1986)


Brak informacji na temat pewnego zespołu z Belgii który się zwie X – CRETA nie powstrzymał mnie przed napisaniem recenzji na temat ich jednego albumu, jaki wydali na przełomie całej swoje kariery. Choć brakuje jakiś obszernych informacji na temat historii zespołu, to jednak wiadomo na pewno że kapela powstał w 1983 roku i początkowo wydała kilka dem, zaś w roku 1986 roku zanim jeszcze się rozwiązali wydali debiutancki album o tytule „ Petronizing The Heterodox”. Pewnie się zastanawiacie jaką muzykę prezentuje belgijski zespół? Główny gatunek jaki przemawia przez ich styl to bez wątpienia Thrash Metal, choć pojawiają się elementy speed metalu, black metalu, hardcoru, czy też czasami punku. Jeśli chodzi o wpływy i inspirację to należy tutaj wymienić takie zespoły jak : CARRION, HELLHAMMER,KREATOR, MORBID SAINT czy też VOIVOD. Pierwsze wrażenie jakie niesie ze sobą zapoznanie się z tym dziełem to przede wszystkim fakt, że zespół prezentuje podziemny heavy metal i słychać w słabej produkcji, która podkreśla surowość i złowieszczy charakter zespołu. Co ciekawe ten jakże rażący element świetnie pasuje do stylu w jakim zespół się obraca. No i w połączeniu z black metalowym wokalem Marca Mayesa, z dynamiczną, zakręconą sekcją rytmiczną tworzona przez basistę Petera Raynerta i perkusistę Erika Steppe jak i ostrymi, dzikimi wręcz, pełnymi diabelskiego klimatu i drapieżności partiami gitarowymi Erwina Vanmola owe brzmienie stanowi jednolitą całość, który stanowi duet nie do pokonania.

To co kryje się pod mało atrakcyjną okładką albumu to raczej zwarty, dynamiczny, ostry materiał, który większość określiłaby na jedno kopyto i to poniekąd daleko nie odbiega od prawdy, bo cały czas zespół serwuje kompozycje zbudowane na podobnej pomysłowości i cały czas jest ta sama filozofia. I poniekąd nieco to przeszkadza bo przydałoby się nieco urozmaicić materiał, wpleść nieco bardziej zapadający motyw, ciekawszą melodię, a tak jest ostra łupanina, która od początku do końca trzyma bardzo wysoki poziom, lecz bardzo jednostajny. Album właściwie wypełniają takie kompozycje właśnie jak otwierający „David Slayes Goliath” który idealnie obrazuje to z czym mamy do czynienia. „Exaggerated” robi wrażenie jeszcze szybszej kompozycji i dobrze sprawdza się tutaj urozmaicenie sekcji rytmicznej. Z kolei taki „Destructive Outfit” daje przykład, że zespół potrafi stworzyć dość dobrą melodię, potrafi wtrącić dość prosty motyw który zapada na dłużej. „Oblivion” to z kolei świetny przykład, jak zespół jest perfekcyjny jeśli chodzi o solówki, a te na całej płycie są wyborne. Jest dokładność, staranność, niezwykła precyzja, no i przede wszystkim szaleństwo które brakuje w dzisiejszym metalowym świecie. To że jest grupa znakomitych instrumentalistów, którzy się świetnie bawią i to słychać w dwóch instrumentalnych kawałkach czyli 'X-Creta Banzai Mosh „ czy też „The Heterodox” .

Ci którzy szukają naprawdę ostrego grania z pogranicza thrash metalu, black metalu czy też speed metalu to śmiało mogą brać w ciemno ten album. Fakt że zespół nie wysila się żeby urozmaicić album i słychać że jest granie na jedno kopyto. Dla jednych będzie to zaleta a dla innych wada. Trzeba przyznać, że ciężko jest sobie tutaj wyobrazić wolniejsze kawałki i w takiej szalonej formule wypadł znakomicie. Jednak podziemny charakter i brak odpowiedniej promocji sprawił, że zespół przepadł bez wieści po wydaniu tego albumu. Zespół jednej płyty, ale za to jakiej.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

WEST OF HELL - Spiral Empire (2012)


Młodzi gniewni z kanadyjskiego WEST OF HELL właśnie zaprezentowali szerszej publiczności swój tzw dziewiczy album, który się zwie „Spiral Empire”. Trzeba przyznać, że album był przygotowywany dość długo, zwłaszcza kiedy się spojrzy na to pod względem historycznym, gdyż zespół został założony w roku 2002 przez gitarzystę Ivana Vrdoljaka i perkusistę Andrea Hulme. W roku 2009 ukształtował się właściwy skład który dawał koncerty który rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem. Jednak w roku 2010 zwerbowano frontmana ZIMMERS HOLE czyli Chrisa Valagao i co jak co ale miło wspominam jego wyczyny na ostatnim albumie tej kapeli więc można było być spokojnym o efekt końcowy debiutanckiego wydawnictwa. Produkcją albumu zajął się też sprawdzony Rob Schallcross, który pracował choćby przy albumie wcześniej wspomnianego ZIMMERS HOLE. W roku 2010 wznowiono pracę nad materiałem, które właściwie były robione od nowa. Jak można określić styl muzyczny jaki prezentuje młody zespół na swoim pierwszym krążku? Oldscholowy heavy metal z mieszanką thrash metalu, gdzie słychać wpływy takich kapel jak LAMB OF GOD, METALLICA, SLAYER, MEGADETH, czy też ZIMMERS HOLE, ale słychać też inne mniej lub bardziej znane kapele heavy metalowe.


Cała zawartość zbudowana jest na bazie chwytliwych, ostrych riffów, które mają zadanie niszczyć wszelkie przeszkody, a więc jest niezwykły nacisk na moc, ale nie pominięto przy tym tradycyjnego przywiązania do melodii i to balansowanie im wychodzi znakomicie o czym już przekonuje nas otwieracz „Father of Lies” który opiera się na stonowanym nieco rycerskim tempie, a także na mrocznym klimacie i zadziorności znanej mi choćby z ostatnich albumów METAL CHURCH. W takim stonowanym mrocznym tempie utrzymany jest również nieco zróżnicowany „Demon Sent”, czy też dynamicznym „To War” który idealnie odzwierciedla styl kapeli i ich świetnie prezentuje jak znakomitymi muzykami są. Na pochwałę zasługuje cały zespół, a przede wszystkim Chris Valagao, który śpiewa na tym albumie bardziej technicznie, jakby bardziej emocjonalnie i to robi wrażenie. Drugim elementem bez wątpienia jest cała struktura gitarowa i ta warstwa zachowuje tendencję ostrej, mrocznej, dzikiej, a zarazem melodyjnej. Udało się połączyć te dwa światy w jeden, jakże harmonijny. Oczywiście nie brakuje na albumie petard i mamy w tej roli melodyjny „Water Of Sorcery” który jest moim ulubionym kawałkiem, nieco power metalowy „Faceless The Droids” który jest kolejnym moim prywatnym faworytem a to za sprawą niezwykłej linii wokalnej i zadziornego riffu, a także stanowczemu uwypukleniu niezwykłej melodyjności wydobywającej się z partii gitarowych. Ale właśnie takie dynamiczne utwory jak „Unworthy” , czy „Sinqularity” czy rozbudowany „Soul Taker” sprawiają że ten jest jest bardzo dynamiczny, mający niezwykle duże złoże energii.

Fani mocnego uderzenia będą zadowoleni, gdyż zespół dysponuje odpowiednim zasobem zarówno jeśli chodzi o umiejętności, gdzie każdy z muzyków zna się na swojej robocie i robi to z wielkim angażowaniem, również zasób kompozytorski jest dopracowany w każdym szczególe, są dobre pomysły i solidne aranżacje, które zachwycają dokładnością i płynnością., WEST OF HELL to grupa która wie jak dogodzić zarówno pod względem melodii jak i drapieżności, a mocne, soczyste, mięsiste brzmienie tylko podkreśla nam te atuty.

Ocena: 8/10

niedziela, 22 kwietnia 2012

CRYSTAL VIPER - Crimen Expecta (2012)


Jednym z ciekawszych naszych rodzimych zespołów heavy metalowych jest bez wątpienia CRYSTAL VIPER, który w krótkim czasie odniósł ogromny sukces za granicą i dziś zebrał ogromną rzeszę fanów. Również i ja dałem się ponieść ich muzyce. Niezwykła umiejętność odtworzenia heavy metalu lat 80, do tego charyzmatyczna wokalista Marta Gabriel, który jest obdarzona znakomitym głosem, który przebija skalą i ogniem nie jeden męski wokal. Choć zespół niczego nowego nie odkrył to jednak swoją misję metalizowania świata może uznać za wielki sukces. Debiut mający surowe brzmienie, mający pazur i niekonwencjonalny styl, potem jakże przebojowy, mający charakter już europejskich wielkich kapel „Metal Nation” to są znakomite albumy. Jednakże kiedy pojawił się „Legends” można było poczuć spadek formy, nawet wyczerpanie formuły, była stagnacja i podawanie w kółko tego samego. Co się robi w takiej sytuacji? Odświeża się formułę i to w taki sposób, że wtapia się nowe patenty do muzyki jednocześnie nie zmieniając filozofii CRYSTAL VIPER. Tak jak zapowiedzieli muzycy promując swój nowy album o jakże mrocznym tytule „Crimen Expecta” tak też się stało. To co było wręcz nie możliwe udało się i to z jakim skutkiem. Zespół stworzył dzieło, które może być przełomowe w ich karierze, ba na pewno będzie. Otrzymaliśmy album koncepcyjny dotyczący polowanie na czarownice i cih palenie i pierwszy raz zespół zagłębia się w taką nieco mroczniejszą lirykę. Oczywiście na samą myśl przychodzi album „The Eye” KINGA DIAMONDA i słusznie bo i muzycznie CRYSTAL VIPER sięga tym razem po działalność tego jakże znaczącego muzyka. Jest klimat grozy i mrok z płyt Kinga, jest też ciężar znany z MERCYFUL FATE. CRYSTAL VIPER pierwszy raz zrobił wycieczkę w ostrzejszy heavy metal, w który można doszukać się pewnych zapożyczeń z thrash metalu czy nawet death metalu i świetnym tego dowodem jest cover VADER czyli „Tyrani Piekieł” z gościnnym udziałem nikogo innego jak Peterem. Ten cover idealnie również interpretuje to co się dzieje na tym albumie, znakomicie wyraża nowe, cięższe, ostrzejsze, mroczniejsze oblicze zespołu. Tak więc wraz z nową konwencją pojawił się nie tylko mroczniejszy klimat, ale cięższe, zadziorniejsze, dynamiczne wręcz thrash metalowe riffy i jest diametralna zmiana w stosunku do wcześniejszych płyt. Co ciekawe najbardziej zaskakuje sama Marta Gabriel, która o dziwo jeszcze bardziej się rozwinęła jako wokalistka. Koniec wizerunku grzecznej wokalistki, tutaj Marta pokazuje pazurki i jest ogień jakiego jeszcze nie było. Śpiewanie przesiąknięte thrash metalem świetnie współgra z ostrym, dynamicznym tłem.

Pewnie nie którzy myślą, że jest drastyczna zmiana? Otóż nie. Już w ostrym, dynamicznym, ciężkim z mrocznym klimatem „ Witches Mark” słychać to co zespół prezentował do tej pory, czyli przebojowość, staranność wykonania, melodyjność i duże przywiązanie do nawiązywania do wielkich kapel i lat 80. Jednakże CRYSTAL VIPER odświeżył formułę, postawił tym razem na nieco cięższy riff, ostrzejszy wokal Marty co zaowocowało prawdziwym killerem, który jest jak dla mnie ich najlepszym utworem na przestrzeni całej działalności. Jednak fani zespołu mogę być spokojni, CRYSTAL VIPER nie gra thrash metalu, a w dalszym ciągu heavy metal pełną parą i to świetnie słychać w rycerskim „Child Of Flame” który charakteryzuje się takim marszowym tempem i słychać gdzieś w tym wszystkim nawet MANOWAR, jednak szczypta mroku, ostrzejszy wokal Marty sprawia że nie czuć wtórności, wyczerpania formuły. Nawet długie, rozbudowane solówki w tym kawałku zaspokoją niejednego smakosza pięknych urozmaiconych, zapadających w pamięci popisów gitarowych i pod tym względem album jest bogatszy od swojego poprzednika. Rasowy heavy metal z rodem lat 80? KING DIAMOND z okresu „The Eye”? Czemu nie? Tak można by opisać dynamiczny, melodyjny „It's Your Omen”. Ten kawałek też mimo pewnych sprawdzonych patentów jak choćby przebojowość i struktura czy też tempo które nawiązują już do innych utworów tej kapeli, to jednak wystarczyło wzbogacić konwencję poprzez klimatyczne organy, wystarczyło postawić na ostrzejszy riff, wystarczyło postawić na różnorodność i już to wszystko nabiera jakże innego, mrocznego wymiaru. KING DIAMOND gdyby to usłyszał byłby na pewno dumny. Tak jak na poprzednich płytach tak i tutaj nie obeszło się bez gości. Drugim specjalnym gościem obok lidera VADER jest David Bower z HELL, który pasuje do tego co zespół gra na tym albumie, a jego wyczynów można posłuchać w rozbudowanym, nieco stonowanym „ Crimen Expecta” który przemyca sporo ciekawych motywów, które porwą niejednego słuchacza. Mroczny, rycerski heavy metal można usłyszeć w „Medicus Animarum” z pewnymi nawiązaniami do MANOWAR. Jest też troszkę RUNNING WILD jak dobrze się w słuchacie w speed metalowy „The Spell Of Death” gdzie również w mieszano melodyjność znaną z IRON MAIDEN. Nawet i w tym kawałku można wyczuć ten mrok i ciężar, to czego poniekąd brakowało na poprzednich płytach. „Hope Is Gone, Here's New Law” to przykład takiego rasowego heavy metalowego kawałka który garściami czerpie z złotego okresu czyli lat 80. Jednak sama forma podania, sama konwencja godna szacunku i gdyby tak każdy zespół grał tak wtórnie jak CRYSTAL VIPER to byłbym w niebie. No i nie można zapomnieć o drugim rozbudowanym kawałku na płycie, a mianowicie monumentalnym „Fire Be My Gates” który zawiera wszystko, wolne, romantyczne tempo, zawiera organy budujące klimat grozy, jest niezwykła rytmiczność, zadziorność, no i przebojowy refren, a wolne takie nieco marszowe tempo dodaje tylko niezwykłego uroku kompozycji. Pojedynki solówkowe Marty z Andym Wavem są wyborne i tutaj można w sumie pochwalić za niezwykła dbałość i pomysłowość w tym aspekcie.

Nie mam zastrzeżeń do nowego albumu CRYSTAL VIPER i jestem mile zaskoczony że mnie zaskoczyli i nagrali naprawdę świeży album, z nieco przemeblowaną filozofią. Muzycy na czele z Martą zaliczyli jak dla mnie wzrost formy i to słychać na tym albumie. „Crimen Expecta” to bez wątpienia najbardziej dojrzały album naszej rodzimej formacji, to album który ma do zaoferowania poza przebojami, killerami, również niezwykły mroczny klimat i opowieść. Całość zgrabna dopracowania nie tylko pod względem wizualnym, ale i brzmieniowym. Czy ta wysoko forma jak i na nowo zdefiniowany styl CRYSTAL VIPER utrzyma się na kolejnych płytach? Mam na dzieję że tak.

Ocena: 9.5/10

GAIA EPICUS - Dark Secrets (2012)


Jednym z tych zespołów który nie kryje swoich inspiracji pionierami power metalu czyli GAMMA RAY i HELLOWEEN jest bez wątpienia norweski GAIA EPICUS, który właściwie ani nie myśli zerwać z wtórnością i odgrzewaniem już oklepanych motywów gitarowych, sprawdzonych melodii. GAIA EPICUS ironicznie również jest prowadzenie przez muzyka o nazwisku Hansen, ironicznie również on jest mózgiem zespołu, bawiąc się zarówno w kompozytora jak i wokalistę grającego jednocześnie na gitarze. Norweski zespół opiera swój styl na podobnych patentach jak wcześniej wspomniane kapele. Jest tutaj dynamika, różnorodność i struktura kompozycji podobna do GAMMA RAY, jest też melodyjność, radość i przebojowość w stylu HELLOWEEN. GAIA EPICUS choć wtórna, choć niczego odkrywczego nie wymyśliła, to jednak dość szybko zyskała sporo fanów i szybko znalazła się wśród tych bardziej rozpoznawalnych kapel power metalowych. Początkowo zespół trzymał dobry poziom, a nawet sięgnęli perfekcji na „Victory”. Jednak po tym albumie zespół popadł w kryzys. Posypał się skład i na placu boju właściwie pozostał sam Thomas Chr Hansen. Choć na „Damnation” wyraźnie było słychać obniżenie poziomu i pewny spadek formy. Długie oczekiwanie i kilkakrotne przekładanie premiery albumu z 2009 r dotknęły również i jego następce czyli „Dark Secrets”. Obawy co do tego wydawnictwa były, a to z kilku powodów. Największe z nich to przede wszystkim brak zespołu z prawdziwego zdarzenia, gdzie każdy potrafi wnieść coś od siebie do kompozycji, a drugim czynnikiem był słabszy już album „Damnation” z konfrontacji choćby z takim „Victory”. 3 lata oczekiwania i bawienia się w kotka i myszkę z fanami, ale w końcu się ukazał. Wydawnictwo zdobi bez wątpienia jedna z ładniejszych okładek na rynku i choć oko zostało zaspokojone, to jednak moja dusza nie.

Muzycznie nie ma rewolucji jest to dalej ta sama filozofia. I album wypełnia masa utworów rozegranych w stylu do jakiego nas zespół przyzwyczaił. Mamy kompozycję jak „Beyond The Universe” które pod względem struktury, melodyki jak i klimatu zabierają słuchacza do okresu pierwszych płyt, z naciskiem na debiut. Wtórność bije z tego kawałka na kilometr i sporo tutaj zapożyczonych motywów. Sam kawałek jest bardzo dobry, melodyjny, radosny z ciekawymi nieco urozmaiconymi riffami. Choć ten album jest o kilka klas niżej w stosunku do dwóch poprzednich albumów zarówno pod względem aranżacyjnym jak i kompozytorskim to jednak można trafić na udane kompozycje jak choćby taki „Hellfire”, który moim skromnym zdaniem jest najlepszym utworem na płycie. Utworem który idealnie wpisuje się konwencję dwóch poprzednich albumów, zwłaszcza takiego „Victory”. Podoba mi się ta różnorodność, ta niezwykła pomysłowość i melodyjność, przebój jak się patrzy. To że forma GAIA EPICUS nie należy do wysokich świadczy nie potrzebnie przekombinowany „Lost Forever”. Nie trafione zostały kwestie mówione przez Hansena, który śpiewa jeszcze słabiej niż na poprzednim albumie. Próba zawarcia mrocznego klimatu również chybiona, na pociechę zostaje niezwykła melodyjność w refrenie i chwytliwa solówka spod znaku GAMMA RAY czy HELLOWEEN. Zespół dobrze radzi sobie z nieco ostrzejszym graniem gdzie słychać wpływy późniejszego okresu promienistych i świetnie to odzwierciedla dynamiczny i zadziorny „ Mirror Of Truth”, ostry i przebojowy „Failing Into The Abyss” , melodyjny „Behind The Walls” gdzie dominuje niestety chaos i brak jakiejkolwiek wizji co do tego albumu i już lepiej w tej promienistej konwencji wypada taki „The raven”. Album jest bardzo nie równy i sporo tutaj zamieszania robią eksperymenty, a to z rycerskim heavy metalem w „Bounded By Blood” , folkiem w „Ode To The Past” który chyba pokazuje że najlepszym ogniwem i takim motorem tego nowego albumu są bardzo dobre solówki gitarowe, czy też mrocznym heavy metalem z stonowanym tempem i tajemniczym klimatem jak w tytułowym „Dark Secrets”. Miejsce nie potrzebnie na płycie zajmują słabe dwie ballady na czele z „Farawell” który tylko uwypuklają wszystkie minusy tego albumu oraz formy zespołu.

Thomas Chr Hansen jest dobrym gitarzystą i ten album jest kolejnym tego dowodem i tylko w tym aspekcie można poczuć jakieś zadowolenia. Niestety spadek formy i brak jakichkolwiek pomysłów dotknął sferę aranżacji i kompozytorstwa. Nie dość że sporo tutaj wtórność i oklepanych motywów, to są jeszcze one podane w niechlubnej formie, która na dłuższą męta odtrąca słuchacza i psuje cały odsłuch. Niby jest to GAIA EPICUS w tej swojej konwencji, ale brakuje pomysłów, brakuje killerów, zapadających kompozycji, brakuje tego solidnego wykonania. Album właściwie kierowany do zagorzałych fanów zespołu. „Dark Secrets” sprawił że zaczynam się zastanawiać, czy to już nie koniec tej kapeli będącej kopią HELLOWEEN / GAMMA RAY.


Ocena: 5/10

czwartek, 19 kwietnia 2012

RAILWAY - Climax (1987)


W roku 2006 odrodził się niemiecki RAILWAY. Kapela ta była dość znana w latach 80, kiedy to tworzyli oni trzon niemieckiej sceny heavy metalowej. Fakt kapela może nigdy nie osiągnęła takiego wielkiego sukcesu co pionierzy i znane marki z tamtego rejonu. Ale fani niemieckiej sceny metalowej, a zwłaszcza fani takich kapel jak ACCEPT, WARLOCK, czy też MAD MAX powinni się zainteresować na poważnie tym zespołem. Jakby nie patrzeć RAILWAY rozpoczął działalnośc w 1977 roku, a więc tworzył trzon owego heavy metalu w tamtym rejonie. Jednak pierwszy ich album ukazał się w roku 1984, a ostatni w okresie lat 80 ukazał się w 1987 roku. Co można napisać o „Climax”? Przede wszystkim, że jest to album zawierający muzykę odegraną na poziomie dobrym, bez elementu zaskoczenia, o którym nie może być mowa przy tej nieco wtórnej, oklepanej muzyce RAILWAY, który nie odróżniała się od stylu innych kapel heavy metalowych. Jednak umiejętność stworzenia prostych, melodyjnych, wręcz przebojowych utworów pozwoliła stworzyć całkiem przyjazny dla ucha album, który dostarcza sporo zabawy słuchaczowi.


Brak oryginalności, wtórność na każdym kroku i mogło się wydawać że taki album jest skazany na porażkę. Jednak pomysłowość, wykonanie i dbałość w aranżacjach, a także o melodie sprawia że album jest dobry i bardzo miły dla ucha. Można mieć pretensję że partie i solówki duetu Allgayer/ Haslinger są nieco oklepane, mało porywające, czasami monotonne co świetnie słychać w sumie w otwierającym „Breakout” gdzie jest tylko dobra praca gitar i mało w tym wszystkim przekonania brakuje ognia. Na szczęście całość ratuje dobrze spisująca się na tym albumie sekcja rytmiczna oraz nowy nabytek zespołu czyli wokalista Armin Schuler, który jest lepszym śpiewakiem aniżeli jego poprzednik. Więcej w tym pasji, miłości do śpiewania, więcej ekspresji i same wyszkolenie technicznie jest bardziej atrakcyjne, podwyższając tym samym standard RAILWAY. To że jest to kapela z Niemiec to właściwie słychać już od pierwszych minut albumu, a świetnie to podkreślone jest w takim ostrym, nieco ociężałym „Take The Chance” gdzie słychać tą niemiecką surowość, toporność nawiązującą do WARLOCK czy też ACCEPT. Bardzo istotną cechą tego albumu, która sprawia że słucha się tego przyjemnie to bez wątpienia jego różnorodność. Bo obok takich rasowych heavy metalowych kawałków utrzymanych w niemieckiej kulturze mamy też speed/ power metalowe petardy jak „First Shot” z znakomitą solówką przypominającą dzieło HELLOWEEN „Walls Of Jerycho” czy też rozpędzony „Don't Try to Mess Around With Me” , ale mamy też bardziej spokojne kompozycje, gdzie zespół daje upust rockowej, hard rockowej naturze i świetnie to słychać choćby w takim ciepłym, przebojowym „Rockets” czy też hard rockowy „Boys Gets Drunk” który jest ukłonem w stronę AC/DC. Oprócz takich hard rockowych kompozycji mamy tez taką bardziej rock'n rollową, gdzie zespół stawia na radosny wydźwięk i tak też jest w „Missy Lilly”. Jednak moim skromnym zdaniem największą atrakcją tego albumu są true metalowe kawałki, które utrzymane są w średnim tempie, gdzie jest bojowy refren, gdzie jest chwytliwy, wręcz przebojowy refren, który zostaje z słuchaczem na nieco dłużej niż tylko podczas słuchania albumu. I właściwie taki „Heavy & Loud” , „Ready To rock” czy też zadziorny „Come On” to bodajże jedne z najlepszych kompozycji na albumie i kompozycje które kipią energią i oddają to co najważniejsze w muzyce RAILWAY.

Może RAILWAY nie stworzyło wielkiego dzieła, może zabrakło oryginalności i jakiś genialnych pomysłów, ale to nie skreśla ich albumu, który pod względem muzyki zawartej jest dobry. Zarówno wykonanie jak i cała produkcja jest adekwatna do umiejętności muzyków. „Climax” to album który zadowoli fanów niemieckiego heavy metalu, a także tych którzy nie przewiązują aż takiej wielkiej wagi do oryginalności, a także tych co lubią posłuchać porządny, solidny heavy metal z wpływami hard rocka, gdzie znaczącą rolę odgrywa melodyjność i przebojowość.

Ocena: 7/10

CARRION - Evil Is There (1986)


Jednym z takich nieco zapomnianych diamentów muzyki trash metalowej z lat 80 jest bez wątpienia szwajcarski CARRION. Zbyt dużo o samym zespole nie wiadomo i nie wiele informacji przetrwały do dnia dzisiejszego. Co wiadomo na ich temat to że został założony w 1983 roku , jak również to że nagrali w 1985 roku dwa dema, i nagrali pod tą nazwą właściwie jeden album, by potem tworzyć pod nazwą POLTERGEIST. Ich debiutancki album zatytułowany „Evil Is There” który ukazał się w 1986 roku to właściwie dzieło, które przetrwało próbę czasu i do dziś zachwyca jak mało który album z gatunku speed/thrash metal. Fani takich kapel jak SLAYER, KREATOR czy też poniekąd MORBID SAINT na pewno przypadnie do gustu to co gra ten zespół. Gdybym miał opisać w kilku słowach ów album, to bym na pewno bym wykorzystał takie epitety jak agresja, przebojowość, dynamiczność, melodyjność, czy też mroczny wydźwięk. Co wyróżnia też ten album to to przede wszystkim dobrze przyrządzona produkcja albumu, gdzie jest nacisk na surowość i mroczny klimat.

Jednak czy można byłoby mówić o perfekcyjnym albumie gdyby nie duże przywiązanie do poziomu poszczególnych utworów? Czy owe wydawnictwo byłoby tak zachwycające gdyby nie fakt wykreowania równego materiału, który właściwie jest oparty na jednym motywie, na jednym pomyśle. Dla jednych fakt jednostajności może być udręką, a dla drugich prawdziwą ucztą. Album wypełnia 9 utworów trwających łącznie 35 minut, co sprawia że krążek nie męczy i łatwo zapada w pamięci. Nie trzeba zagłębiać się w muzykę CARRION, żeby stwierdzić kto odgrywa najważniejszą rolę w zespole. Już od pierwszych nut „Shark Attack” słychać, że najwięcej roboty ma nie kto inny jak Vo Pulver, który podzielił funkcję wokalisty jak i gitarzysty. Co ciekawe w obu rolach się sprawdził znakomicie. Wokal nieco taki surowe, nieco mroczny, pełen agresji i słychać tutaj wpływy Mile Petrozzy z KREATOR, zaś jako gitarzysta stawia na melodyjność, agresję i dynamikę. Nie jest w żadnym wypadku chaotyczne, czy pozbawione harmonii. Takich kompozycji jak otwieracz jest znacznie więcej. Taki też jest złowieszczy „Antichrist” który prezentuje jak świetna na tym albumie jest sekcja rytmiczna, która jest i dynamiczna i nadająca albumowi niezwykłej mocy. CARRION to zespół który świetnie ukazuje dość nie typowe zjawisko w thrash metalu, a mianowicie przebojowość godną takich gatunków jak speed/heavy metal i świetnie to odzwierciedla utwór „Games of Evil” przy którym aż nie możliwe jest powstrzymanie się od headbanganingu. Tutaj bardzo ciekawie wyeksponowaną taki nieco przesiąknięty NWOBHM bas, nieco power metalowe wysokie rejestry wokalne Pulvera, a także niezwykłą melodyjność w partiach gitarowych. Oczywiście zespół też potrafi nieco urozmaicić kawałki, potrafi nieco bawić się różnymi motywami, melodiami i to słychać choćby w takim „Restless”. Coś w stylu „Games Of Evil” jest taki przebojowy „Demons Child” który oprócz ocierania się o speed/thrash metal można wyłapać pewne ślady power metalu. Zwłaszcza to można wyłapać w melodyjnych partiach gitarowych, czy też w takim chwytliwym refrenie, który przypomina mi choćby wczesny METAL CHURCH. Zupełnie inaczej zaczyna się z koeli taki „Avenger” gdzie zespół stawia na heavy metalową melodię, na spokojne tempo i można byłoby z tego zrobić całkiem przyjemną balladę, jednak czy pasowałoby to do reszty? Pewnie nie, dlatego szybko utwór przeradza się bodajże w najszybszą kompozycją na albumie. I takiej dynamiki, wyszkolenia instrumentalnego można tylko zespołowi pozazdrościć. Thomas Steiner odgrywa na tym albumie bardzo znaczącą rolę, bo właściwie w każdym utworze można poczuć ten mocny, budujący mroczny klimat bas i to słychać świetnie w takim „Evil Is there” gdzie znów oprócz typowego speed/thrash metalu, słychać patenty heavy metalowe jak i power metalowe. Kawałek dość zróżnicowany i nawet prosty refren spełnia się tutaj, gdyż bardzo łatwo zapada w pamięci, zresztą nie tylko ten aspekt szybko trafia do słuchacza. „Marschall Law” to kolejny killer na płycie, aczkolwiek co wyróżnia ten kawałek, to wyborne solówki, jak i bardzo urozmaicające utwór zwolnienia pasujące do takiego rasowego heavy metalowego kawałka. Oczywiście zaskoczenia nie ma w zamykającym „Torero” który jest w dalszym ciągu szybkim, agresywnym graniem które zespół prezentował od samego początku.

„Evil Is There” to album dopracowany pod każdym albumem, to dzieło skończone, które definiuje w zupełności gatunek speed/thrash metal, który uwypukla najważniejsze składniki tego rodzaju muzyki. A takie cechy jak równy, dynamiczny materiał, gdzie od początku wypełniają przeboje, mroczny klimat, czy też umiejętności muzyków, które śmiało można określić jako klasę światową. Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

AXEL RUDI PELL - Black Moon Pyramid (1996)


Kiedy AXEL RUDI PELL wskoczył na tron melodyjnego metalu za sprawą genialnego „Between The Walls” w 1994 roku właściwie wyczekiwano na kolejny album króla melodyjnego metalu, na kolejne wydawnictwo które potwierdzi wielkość Axela, które potwierdzi że nie na darmo jest on królem melodyjnego metalu, że wysoka forma muzyczna to jego drugie imię. Na następne wydawnictwo przyszło poczekać 2 lata a w tym czasie Axel poświęcił wolny czas na wydanie pierwszego albumu koncertowego „Live In Germany”. W 1996 roku światło dzienne ujrzał kolejny świetny krążek w bogatej dyskografii Axela, a mianowicie „Black Moon Pyramid”. Tym razem obeszło się bez jakichkolwiek zmian personalnych, obyło się również bez zmian w sferze muzycznej. W dalszym ciągu jest ta sama filozofia która opiera się na zagrywkach Axela, który wygrywa dość skomplikowane partie, dość ciepłe melodie, przebojowe riffy i jest na tym albumie masa ciekawych motywów i rozbudowanych, zróżnicowanych solówek. Pod tym względem jest to jeden z moich ulubionych albumów Axela. Jest to w dalszym ciągu styl który zbudowany jest w oparciu o ciepły, tajemniczy klimat i emocjonalne, intrygujące partie wokalne Jeffa Scotta Sotto, który jest jak dla mnie jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych, jeden z tych który stworzył z Axelem świetny duet, który przeszedł na dobre do historii melodyjnego metalu. Jak przystało na płytę Axela Rudiego Pella mamy to charakterystyczne rozłożenie utworów, tą różnorodność. Niestety mimo tych licznych argumentów przemawiających za kolejnych arcydziełem, trzeba także świadomie przytoczyć kontrargumenty czyli kilka nie potrzebnych prób eksperymentowania, nie potrzebna wręcz nie pasująca do reszty i właśnie wciskanie słabszych kompozycji do jakże mocnego materiału okazało się powodem tego że otrzymaliśmy album nieco słabszy od poprzednika, ale kiedy odpala się płytę, ciężko to właściwie odczuć.

Nikogo nie zaskoczy otwarcie kawałkiem „Return of the Pharaoh (Intro)” który buduje odpowiedni tajemniczy, nieco mroczny klimat, który będzie wyczuwalny przez cały materiał. Tak jak przewidywalny jest otwieracz w postaci intra, tak samo łatwo można odczytać, że drugie miejsce zajmie jakiś rozpędzony, wręcz speed metalowy kawałek. Tak też się stało i „Gettin Dangerous” to jedna z najlepszych kompozycji o dynamicznej charakterystyce. Jest oczywiście rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry riff, melodyjny refren i sporo nawiązań do RUNNING WILD. Za co kocham ten album? Przede wszystkim za jego różnorodność i przebojowość, która zawsze ma różne symptomy, a tym razem dostajemy właściwe pełen zestaw, z różnymi smakami. Oczywiście jedną z najlepszych kompozycji w dorobku Axela jest jak dla mnie taki lekki, nieco hard rockowy „Fool, Fool” gdzie Axel nawiązuje oczywiście do działalności RAINBOW i nawet podobny charakter można wyczuć w ramach budowania refrenu i przebojowości. Do tego wszystkiego jeden z najbardziej pomysłowych motywów gitarowych Axela zdobi ten kawałek. Niby prosty, niby taki obstukany, a mimo to zachwyca. Świetnie tutaj budowanie jest również napięcie, gdzie sporo zależy od partii klawiszowych. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu można wyłapać jakby więcej dynamicznych utworów i mamy w tej konwencji utrzymane następujące utwory: zadziorny „Hole In The Sky”, instrumentalny „Sphinx' Revenge” który większy nacisk kładzie na melodie, niż na emocje, ale i tak dla mnie to jest jeden z najlepszych instrumentalnych utworów Axela, który świetnie nawiązuje do stylu Ritchiego Blackmore'a. Gdy mowa jest o szybkich, energicznych kompozycjach to należy tutaj przytoczyć również przebojowy „You And I” z jednym z najlepszych refrenów jakie stworzył Axel, a także rytmiczny „Vision In The Night”. O zróżnicowanym materiale decydują przede wszystkim 3 utwory jakże o różnych klimatach i strukturach utwory. Mam tu na myśli piękną balladę „Silent Angel” który po raz kolejny zdobi ciekawa linia melodyjna i porywający, zapadający w głowie refren. Górą biorą emocję, zwłaszcza kiedy słucha się ciepłego, ekspresyjnego wokalu Soto i magicznej solówki Axela. Jeszcze inny klimat, inny styl niesie ze sobą ekspresyjny, magiczny „Touch The Rainbow” który jest jedną z najpiękniejszych kompozycji stworzonych przez Axela. Troszkę tutaj LED ZEPPELIN, troszkę RAINBOW, troszkę bluesowego klimatu i jakże oryginalnie brzmiący refren. Bardzo pomysłowe rozegrane partie gitarowe. Jeśli miałbym wskazać jeden z moich ulubionych epickich, rozbudowanych kawałków Axela, bez wątpienia wskazałbym na „Black Moon Pyramid”. Utwór właściwie jest bliźniaczo podobny do „Stargazer” RAINBOW i to zarówno w budowanie napięcia, w konstrukcji, w liniach melodyjnych czy też w samym motywie przewodnim, w refrenie, czy też w fazie końcowej. Wykonanie wokalne można porównać do DIO i tutaj śpiewa różnorodnie i z dużą energią o czym może świadczyć choćby refren. Zaś maestro Pell brzmi jak Ritchie Blackmore'a i to jest najlepsza rekomendacja tego utworu. Płytę niestety psują i zaniżają poziom dwie zupełnie niepasujące stylistyczne utwory, a mianowicie instrumentalny „Aqua Solution” i też wiejski „Aquarius Dance” gdzie mamy więcej progresywnego rocka i muzyki country.

Mimo dwóch słabszych utworów bardzo cenię sobie ten album zwłaszcza za jego przebojowość różnorodność, wykonanie, pomysłowość i dostarczenie kolejnej porcji melodyjnego metalu z najwyższej półki. Po raz kolejny zachwyca soczyste, ciepłe brzmienie, po raz kolejny zachwyca wysoka forma muzyków i jak tutaj być negatywnie nastawionym na ten album? Jak dla mnie jeden z tych najlepszych albumów Axela.

Ocena : 9.5/10