piątek, 21 grudnia 2012

CIVIL WAR - Civil War EP (2012)

Pewien rozdział szwedzkiego SABATON został zamknięty. Czasy kiedy w składzie byli gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius, perkusista Daniel Mullback i klawiszowiec Daniel Mÿhr są już przeszłością, teraz nadszedł czas kiedy mamy rozbicie owego składu na dwie grupy. Mamy SABATON wokalistę Brodena i basistę Sundstorma, zaś pozostali muzycy oryginalnego składu SABATON poszli w swoim kierunku zakładając nowy zespół o nazwie CIWIL WAR, którego skład zasilił wokalista Nils Patrika Johansson (ASTRAL DOORS) oraz basista Stefan Eriksson. Zespół wydał stosunkowo nie dawno swój pierwszy mini album o nazwie „Civil War”. Czy mamy do czynienia z klonem SABATON? Czy będzie rywalizacja między klonami?

Tu was zaskoczę, choć CIVIL WAR to właściwie muzycy SABATON to jednak nie ma mowy o klonie, nie ma mowy o kopiowaniu stylu SABATON i muzycy postanowili wykreować coś własnego, postawić na świeżość, czy też zaskoczenie. Można zauważyć pewne elementy, które CYVIL WAR przerysowuje w swojej muzyce prosto z SABATON i jest to z pewnością utrzymanie tematyki wojennej, aczkolwiek już bardziej luźniejszej i to nie będzie takim wyznacznikiem muzyki jak w przypadku SABATON, dobre aranżacje, niezwykła melodyjność oraz przebojowość. Choć mamy powiązania, to jednak jest to już nieco inny styl. Nie ma tej słodkości, więcej jest w tym wszystkim heavy metalu aniżeli power metalu, jest to nieco mroczniejsze granie, bardzie poważniejsze, jakby ostrzejsze. Nowa interpretacja pewnych schematów SABATON jest tutaj pełna świeżości i bardzo atrakcyjna i dojrzalsza. Nie ma słodkości, wysuniętych klawiszów, tej słodkości, czy elementów power metalu, a przynajmniej nie w takich ilościach co SABATON. CIVIL WAR może trafić do szerszej publiczności i na pewno właściwą osobą do tego zadania jest Patrik Johannson, który głos, maniera technika przypomina Dio i dzięki jego wyczynom muzyka jest mroczniejsza, bardziej metalowa i wniósł ze sobą gdzieś wpływy swoich macierzystych kapel typu LIONS SHARE czy ASTRAL DOORS. Dobrym tego przykładem takich skojarzeń jest dość mroczny, nieco epicki „Custers Last stand”, w którym gdzieś można wytknąć pewne elementy SABATON, jednak więcej tutaj z kapel Patrika. Stonowane tempo, urozmaicona sekcja rytmiczna i wpadający w ucho refren, to zalety tego kawałka. To, że duet Sunden/Montelius dobrze się spisuje to wiemy już z wydawnictw SABATON, jednak tutaj pokazują się z nieco innej strony. Nie ma takiej prostej formy, nie ma takiej dynamiki, tyle power metalu, więcej heavy metalu, mroku i ten nowy schemat, styl podoba mi się i pokazuje muzyków w nieco innej konwencji. Nie brakuje solidności, pazura, zadziorności i melodyjności, tak więc pod tym względem mini album nie zawodzi i dostarcza sporo emocji. Sama przebojowość i jej charakter też inny aniżeli w SABATON, tutaj jest ona taka dostojna, taka nie banalna i tego znakomitym dowodem jest „Rome Is Falling”, który bardziej przypomina przebojowość twórczości DIO, czy ASTRAL DOORS. Jest to kompozycja bardziej rozbudowana, dojrzała i przemyślana niż to do czego przyzwyczaił nas SABATON. Epicki charakter i mocny, ostry riff to cechy „Civil war” który ukazuje jak świetnie układa się praca gitarzystów i jak bez problemowo podają nam kolejny zajebisty przebój. Dla urozmaicenia mamy też tutaj cover popowej wokalistki NELLY FURTADO w postaci „Say it right” czy też ballada „Forevermore”.

CIVIL WAR uchronił się przed byciem klonem SABATON i nagrał bardzo udany mini album, który zwiększa apetyt na pełnometrażowy album, który ma się ukazać w przyszłym roku. Nie ma tandety, nie ma kiczu, słodkości, jest rasowy heavy metal z elementami epickości, czy też mroczności i kto lubi twórczość Patrika ten musi się zapoznać z tym wydawnictwem. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 8/10

czwartek, 20 grudnia 2012

WILD DAWN - Double Sided (2012)

Choć moje serce należy do metalu to jednak lubię czasami zapuścić jakiś hard rockowy album, gdzie słychać coś z AC/DC, GUNSES ROSES,MOTORHEAD czy też MOTLEY CRUE. Nie jestem na bieżąco z tym gatunkiem, co zresztą widać po ostatnich wpisach, tak więc dzisiaj dla odmiany nowość z kręgu hard rock/heavy metal i WILD DAWN jest zespołem francuskim, który został założony w 2008 roku. Kapela nagrała w 2009 r mini album "Old School Machine" , który był przedsmakiem debiutanckiego albumu „Double Sided”.

Okładka tego wydawnictwa przyciągnęła moją uwagę i szkoda tylko, że to co usłyszałem nie do końca mnie zadowoliło. Oczekiwałem albumu, w którym będzie dużo lekkości, zadziorności, gdzie przebój będzie gonił przebój, a wokal będzie tworzył odpowiedni klimat, niestety tak nie jest. Jest mocne brzmienie, rzekłbym, że bardziej metalowe aniżeli hard rockowe. Mamy dość solidny, wtórny materiał, który nawet się miło słucha, jednak brak ciekawych pomysłów, nieco komercyjny wokal Grega, który nie ma w sobie zadziorności, ognia i śpiewa tak bez mocy, przekonania, a to nie jest dobry znak. Może wokal Graga nie jest mocną stroną debiutanckiego albumu, może brakuje nieco zadziorności, może brakuje większej przebojowości, ale melodyjność, a także całkiem dobra gra gitarzystów Grega i Romaina, którzy potrafią zagrać dobry, rytmiczny, energiczny riff. Można rzec, że właśnie melodyjność i ciekawe partie gitarowe chronią ów krążek przed porażką. Stylistycznie usłyszymy tutaj miks hard rocka i heavy metalu, gdzie przypomina to momentami DEVILS TRAIN i słychać również inspiracje zespołami wcześniej wspomnianymi. Całość otwiera rytmiczny, energiczny „Now Or Never” który z lepszym wokalem prezentowałby się jeszcze lepiej.”One Louder” to kolejny szybki hard rockowy kawałek i znów trzeba pochwalić całkiem dobrą pracę gitar. Bardzo dobrze wypada też przesiąknięty AC/DC „Call Of The Wild”, czy rock'n rollowy „I've Got the Rock”, czy nieco bluesowy „Wild Dawn”. Oprócz hard rockowych kawałków mamy też tutaj bardziej metalowe utwory jak choćby dynamiczny, rozpędzony „Old School Machine” który jest bez wątpienia najlepszą kompozycją na płycie, gdzie dość mocno o sobie daje znać MOTORHEAD. „Beginning Of Your End” to z kolei najcięższy utwór i taki dość stonowany. Również dobrze wypada utrzymany w stylistyce JUDAS PRIEST „Pray For Me”.

Pomysł na granie może i był, ale nie został w pełni wykorzystany. Gdyby tak zmienić wokalistę, popracować nieco nad kompozycjami to nie byłoby to takie złe. Debiutancki album WILD DAWN może i ma kilka przebłysków, ale jest to raczej album przeciętny, który na długo nie zapada w pamięci. Fani hard rocka mogą zainteresować się tym krążkiem, reszta raczej będzie niezadowolona.

Ocena: 5/10

ALLTHENIKO - Back In 2066 (2012)

Jednym z tych zespołów, który dzielnie reprezentuje scenę speed metalu z elementami heavy i power metalu w obecnych czasach jest z pewnością zespół ALLTHENIKO. Choć w przypadku włoskiej sceny popularny jest symfoniczny metal to jednak ALLTHENIKO potrafił znaleźć swoje miejsce w szeregu, zdobyć nie małą popularność i wypracował swój własny styl, który opiera się na wymieszaniu patentów z lat 80, tego jak brzmią riffy, jaką konstrukcję mają, to ile melodyjności zostaje przemycone to od razu nasuwają się lata 80. Z mieszane z nowoczesnym brzmieniem, solidnością, zapleczem technicznym stanowi mocny i zgrany duet, który jest receptą zespołu na nagrywanie solidnych albumów. Takim z pewnością jest nowy krążek zatytułowany „Back in 2066 (Three Head Mutant Chronicless)”. Czy udało się dorównać poziomowi poprzedniego albumu „Millenium Re-burn”, który udowodnił wysoką pozycję zespołu oraz wysoką formę, a także to że trzeba się z tym zespołem liczyć w przypadku speed metalu?

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że zespół w dalszym ciągu gra to z czego jest znany, czyli mocnego,szybkiego, melodyjnego speed metalu z elementami power metalu i heavy metalu. Odniesień do lat 80 jest pełno i takowe dają o sobie znać w przypadku riffów, solówek, czy całej warstwy gitarowej. W tej roli dobrze się spisuje Joe Boneshaker, przy czym jego partie na tym albumie są mniej atrakcyjne i takie mniej wyraziste aniżeli na poprzednim albumie i to przyczynia się do tego, że wydawnictwo prezentuje się nieco gorzej, więcej tutaj średniej klasy riffów, które są może i solidne, dynamiczne, ale bez jakiegoś pomysłu i to się odbija na poziomie całości. Klimat lat 80 można usłyszeć w głosie wokalisty Dave'a, który stawia na wysokie rejestry i zadziorność przypominając manierą nieco Roba Halforda i jest to z pewnością plus tego wydawnictwa, że przynajmniej w tej kwestii nie ma spadku formy. Zastrzeżenia mam, ale nie tyle co do formy muzyków pod względem ich partii, co pod względem kompozytorstwa, które jest tutaj o kilka klas niżej. Dominują utwory szybkie, energiczne, ale nie każdy z nich to utwór wyśmienity i dopracowany. Pojawiają się perełki takie jak : „Back From The Other Side” z takim rasowym i typowym dla lat 80 motywem, gdzie jest speed i lekkie hard rockowe zacięcie, czy też jak „Bastard Rables”, który jest prawdziwą petardą, która pokazuje jak należy grać speed metal. Jest kilka przebojów jak choćby „Ticket For the Fireball”, w którym nacisk położony jest na melodie i te są tutaj wszędobylskie, zwłaszcza w momencie solówek. JUDAS PRIEST bardzo fajnie wybrzmiewa w „Dance Of Mutant Knight”. Z koeli taki „Horizon” wyróżnia się ciekawym motywem, a czy atrakcyjnym to już zostawię wam do oceny. Reszta utworów solidna, ale jakoś taka mało wyrazista i zbytnio nie wyróżniająca się ponad resztę. Oczywiście są to kompozycje, które mają ostry riff i sporo dynamiki, lecz nie zapadają jakoś w pamięci.

ALLTHENIKO nie utrzymał wysokiej formy z „Millenium Re-burn” i to słychać, przede wszystkim w kompozycjach, które są o klasę niższe przede wszystkim przez konstrukcję, pomysłowość czy też wykonanie. Album jednak ciężko nazwać gniotem, bo są też i dobre, warte uwagi kompozycje, solidne brzmienie i kilka ciekawych melodii. Jednak nie jest to najlepszy album włoskiej formacji i jeśli ktoś nie słyszał poprzedniego albumu to radzę to czym prędzej nadrobić.

Ocena: 6/10

środa, 19 grudnia 2012

PARADOX - Tales Of The Weird (2012)

Granica między współczesnym thrash metalem i power metalem zaciera się dość często i nasuwają się tutaj takie tegoroczne kapele jak KREATOR, 3 INCHES OF BLOOD czy też w końcu PARADOX, który właśnie wydał swój nowy album „Tales Of The Weird” będący 6 studyjnym krążkiem. To jest bardzo dobry przykład albumu, gdzie zespół stylistycznie balansuje na granicy thrash metalu i power metalu, przemycając elementy takich kapel jak DEATHROW, SCANNER, VENDETTA czy też DESTRUCTION. Czy zespół w odmienionym składzie jest wstanie nagrać dzieło, który wzbudzi pozytywne emocje?

PARADOX został założony w 1986 r i kapela w latach 80 nagrała dwa solidne albumy, jednak potem kapela się rozpadła i wrócili dopiero w 2000 roku i tak do dzisiaj zajmują ważne miejsce na rynku muzycznym jako kapela, która gra solidny heavy/power metal jednak dwa ostatnie albumy były tylko dobre i brakowało przede wszystkim ognia, czy też ciekawych pomysłów. Wokal był wymęczony, a partie gitarowe takie bez przekonania, bez mocy, bez wyrazu. Może i było to solidne i słuchalne, to jednak nie było to granie, które byłoby warte odświeżania i wracania do niego. Brakowało mi przebojowości, dynamiki, pazura, który jest charakterystyczny dla thrash metalu oraz melodyjności i przebojowości godnej power metalu. Dopiero nowy album w postaci „Tales Of the weird” dostarczył mi w pełni tego czego od dawna oczekiwałem od tego zespołu. Co takiego się stało, że zespół w końcu nagrał dopieszczony album pod względem wizualnym, technicznym, czy kompozytorskim? Duża w tym zasługa nieco zmienionego składu gdzie pojawił się nowy perkusista Daniel Budd i doświadczony w bojach gitarzysta Christian Munzer, który znany jest choćby z takich bandów jak MAJESTY czy CIVILIZATION ONE. To dzięki nim muzyka PARADOX nabrała świeżości, jakby więcej mocy, zadziorności i wszystko nabrało zupełnie innego wymiaru. Brzmienie mocne, takie dość nowoczesne, ale w zupełności oddające charakter kompozycji, czy też styl zespołu, co wcześniej było raczej nieudaną próbą wykreowania czegoś takiego. Lider zespołu Charly zalicza wzrost formy co zresztą słychać po tym jak śpiewa, jakie partie wygrywa w duecie z Christianem i ta współpraca między nimi układa się wyśmienicie. W końcu są jakieś przemyślane, dobrze rozplanowane motywy, w końcu wszystko trzyma się kupy i jest energiczne i przesiąknięte thrash metalem i co ciekawe wszystko jest bardziej przystępne, łatwiejsze w odbiorze. Te elementy wcześniej tak niebyły zadbane, nie trzymały takiego wysokiego poziomu jak tutaj na nowym albumie i słychać, że zespół się odrodził dorobił się własnego stylu i pewnej renomy.

Największe zmiany słychać oczywiście w samych kompozycjach, które w porównaniu z poprzednimi dziełami są o wiele ciekawsze dla potencjalnego słuchacza. Więcej ostrych, zadziornych riffów, więcej dynamiki, więcej thrash metalu, a także więcej przebojowości. Album jest w miarę zróżnicowanym, bo występują tutaj aż 3 bardziej rozbudowane utwory, które przekraczają czas 6 minut. W tej kategorii mamy otwierający album „Tales Of The Weird”, który jest pełen urozmaiceń zwolnień, czy przyspieszeń i dzieje się tutaj sporo i co ciekawe utwór nie przynudza, nie przytłacza swoją rozbudowaną formą, a długie, rozwinięte solówki są tutaj dużą atrakcją. „Fragile Allegiance” już nieco wolniejszy, bardziej stonowany i z pewnością nieco za bardzo przekombinowany, przez co traci na mocy i gdzieś tam zaliczam go do słabszych utworów. Trzecim kolosem jest melodyjny, zadziorny „Brainshwed” który jest petardą z prawdziwego zdarzenia, w dodatku rasowym przebojem. Nie brakuje oczywiście mocnych, energicznych kompozycji, gdzie króluje thrash metal i świetnie to odzwierciedla szybki „Day Of Judgment” , czy też melodyjny „Brutalized”. Bardzo przypadł mi do gustu żywiołowy, nieco złowieszczy „Escalation” z bardzo mocnym motywem, który łatwo wpada w ucho i nie wiem czy nie jest to mój ulubiony kawałek z tej płyty. Nie pasuje mi do całości instrumentalny „Zeitgeist”, który swoją formą i wykonaniem bardziej prezentuje się jako wypełniacz. Na koniec warto wspomnieć o „The Downward Spiral” , który jest najbrutalniejszym utworem na płycie oraz o coverze RAINBOW , a mianowicie „A Light In Black”, który wypadł naprawdę przyzwoicie.

Kto by się spodziewał, że kapela którą zapewne nie jeden słuchacz już dawno temu skreślił nagra album naprawdę solidny, energiczny, dopieszczony, żywiołowy a do tego z dominowany przez przeboje, które zapadają w pamięci. Wyższa forma muzyków, zmieniony skład dały efekt w postaci jednego z najlepszych albumów tej niemieckiej formacji. Album naprawdę godny przesłuchania i polecania znajomym. Dla fanów thrash metalu i power metalu pozycja obowiązkowa. Miłe zaskoczenie pod koniec roku 2012.

Ocena: 8.5/10

ATTIC - The Invocation (2012)

KING DIAMOND wrócił do zdrowia, do koncertowania, ale na nowy album przyjdzie nam zapewne jeszcze poczekać, a w międzyczasie zawsze można podjąć poszukiwania czegoś w podobnych klimatach. GHOST, IN SOLITUDE, PORTRAIT czy tez tegoroczny METALHEAD to tylko pierwsze lepsze przykłady tego, że można znaleźć coś w podobnych klimatach do KING DIAMOND czy też MERCYFUL FATE. Znając już wyżej wymieniony zespoły podjąłem się bardziej zaawansowanego szukania i owocem tego jest niemiecki zespół ATTIC i ich debiutancki album „The Invocation”.

Zaskoczenie, niedowierzanie, fascynacja, zauroczenie i uwielbienie od pierwszych dźwięków, takie uczucia mi towarzyszyły przy pierwszym kontakcie z muzyką tego zespołu. Kolejne odsłuchania utwierdziły mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z ekspertami w dziedzinie tworzenia muzyki inspirowanej twórczością KINGA DIAMONDA. Dowód na owe inspiracje jest pełno począwszy od warstwy lirycznej, która jest pełna tematyki o okultyzmie, satanizmu i grozy, idąc przez mroczny klimat owej produkcji, kończąc na wokaliście Maisterze Cagliostro, który oczywiście przypomina manierą i falsetem maestro Diamonda. Również pod względem wizualnym, to jak przebierają się i malują przypominają również zespoły Kinga Diamonda. Czy to mało punktów stycznych? Według mnie wystarczająco, żeby uważać ATTIC za niemiecką wersją MERCYFUL FATE, jednak trzeba pamiętać, że zespół ma nieco inny styl muzyczny. Nie jest to taki rasowy metal, bo można wyłapać pewne cechy power metalu, można wytknąć wpływy NWOBHM i pod tym jak skonstruowaną melodie można też wytknąć pewne elementy IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST. Co ciekawe album całościowo jest bardzo dynamiczny, nie ma tu ballady czy innych wypełniaczy, tylko 10 znakomicie zagranych kompozycji, które nie tylko piętnują talent wokalny Maistera, lecz również współpracę między dwoma gitarzystami, a mianowicie Robem i Kattem, którzy może nie tworzą niczego nowego, ale szczerość przekazu, energia jaka wydobywa się z utworów, ta lekkość, melodyjność, zadziorność, przebojowość, ta dynamika i przebojowość jest godna podziwu i stanowi kolejny motor napędowy muzyki ATTIC. Patrząc pod względem gitarowym, pod względem charakteru riffów, to jak brzmią solówki jest to jeden z najlepszych tegorocznych albumów i nie chodzi mi tutaj o samą technikę, lecz pomysłowość i żywiołowość.

Zagłębiając się w poszczególne kompozycje, w cały materiał można dojść do wniosku, że to bardzo ciekawa i dość świeża interpretacja twórczości KINGA DIAMONDA. Jest sporo elementów stycznych, jednak jest też tutaj sporo świeżych pomysłów. Choćby wprowadzenie organów kościelnych w niektórych utworach jak choćby „The Hidden grave”, czy mroczny, przyprawiający o gęsią skórkę „In The Chapel”. Trzeba też zauważyć, że ATTIC gra jakby nieco bardziej dynamiczniej, nieco bardziej melodyjniej ocierając się o IRON MAIDEN i NWOBHM w niemal każdej kompozycji, to granie mniej cięższe aniżeli MERCYFUL FATE, ale tak samo mroczne, klimatyczne i przebojowe. Pojawienie się elementów power metalu w energicznym „The Invocation” czy też w „Funeral In The Woods” jest ciekawym pomysłem i nie mam nic przeciwko takim mieszanką. Obie kompozycje są szybkie, energiczne, mroczne i zapadające w pamięci. Rytmiczność, duża porcja solówek i niezwykłą pomysłowość, jednocześnie bazując na latach 80 jest piętnowana niemal w każdym utworze, a zwłaszcza w takim „Join The Coven”. Nieco wolniejsze tempo, więcej mroku, większy nacisk na klimat i wokal słychać w „Edlyn” który w drugiej fazie nabiera zadziorności, dynamiki i ognia piekielnego. Zespół świetnie sobie radzi w kompozycjach bardziej rozbudowanych, bardziej rozwiniętych pod względem struktury, aranżacji i co ciekawe 6 minut to czas krótki w przypadku tej kapeli, bo zarówno melodyjny „Ghost of the Orphanage”, jak i zamykający płytę „Evil Inheritance” , który strukturę, główny motyw ma wręcz zapożyczony z utworu KINGA DIAMONDA dowodzą że można nagrać długie utwory, które nie nudzą, które wciągają i zaskakują melodyjnością i aranżacjami, które są tutaj perfekcyjne. Heavy metal najwyższych lotów słychać w „The Headless Horseman”, zaś ciężar, większa zadziorność i pewne zaloty pod JUDAS PRIEST można uświadczyć w rytmicznym „Stan's Bride” .

Debiut to w przypadku tego wydawnictwa spore nadużycie, bo wszystko wskazuje jakby to było dzieło dojrzałych muzyków, którzy grają już kilkanaście lat, a wcale tak nie jest. Kapela została założona w 2010 roku i teraz przedstawia swój pierwszy album, który jest perfekcyjną robotą młodych muzyków, którzy są pod wpływem lat 80 i twórczością KINGA DIAMONDA i to słychać. Wokalista śpiewa niczym King, do tego mroczna liryka, klimat, które dostarczają skojarzeń właśnie z tym muzykiem. ATTIC to kolejna niemiecka marka, którą czeka świetlana przyszłość i w końcu mamy zespół, który ma spore szanse zostać następcą MERCYFUL FATE, bo GHOST to więcej rocka, PORTRAIT bardziej heavy/power metalowy, ale mało w nim MERCYFUL FATE by mówić o następcy, a METALHEAD to póki co zespół początkujący z równym potencjałem, ale póki co nie tak wykorzystanym jak w przypadku ATTIC. Ta płyta wciąga, imponuje lekkością, przebojowością, techniką, dopracowaniem, klimatem i pomysłowością. Jeden z najlepszych albumów w tym roku i nie podlega to dyskusji. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów twórczości KINGA DIAMONDA, ale dla fanów mocnego, melodyjnego heavy metalu. Szukać i słuchać, słuchać, bo ta płyta się nie nudzi. Wow, taka niespodzianka w grudniu? To rzadkość.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 17 grudnia 2012

WASTELAND - Warriors Of Wasteland (2002)

Kiedy w składzie zespołu widać muzyków znanych z KASHMYR, PRIMAL FEAR, a więc kapel specjalizujących się w graniu heavy/power metalu to już można sobie mniej więcej kalkulować, że styl muzyki zespołu zapewne będzie przypominał właśnie TYRAN'S PACE, PRIMAL FEAR, czy UDO, że będzie to solidna porcja heavy/power metalu, gdzie nie brakuje wpływów JUDAS PRIEST i tak też jest z debiutanckim albumem niemieckiej kapeli WASTELAND, która została założona jeszcze w latach 90.

„Warriors Of Wasteland”, który po wielu komplikacjach ukazał się w 2002 to naprawdę album oddający to co najlepsze w niemieckim metalu, a więc mamy ostre gitary, który są pełne zadziorności, rytmiczności i każdy riff ma w sobie kop, każda solówka jest energiczna, melodyjna i taka rozegrane z dużym luzem i finezją. Pod tym względem słychać sporo nawiązań do JUDAS PRIEST, czy PRIMAL FEAR, ale nie ma się co dziwić, skoro duet gitarowy, który jest odpowiedzialny za całą warstwę gitarową tworzą Davoc Sertic, który występował również w TYRAN'S PACE oraz Stefan Leibing znany przede wszystkim z występów w PRIMAL FEAR. Mając takich gitarzystów w składzie można zdziałać dużo, można stworzyć prawdziwy heavy metalowy materiał z elementami power metalu, gdzie słychać wyraźne wpływy JUDAS PRIEST, które w połączeniu z specyficznym wokalem Rolanda Seidela, który przypomina mi manierę Kaia Hansena w niektórych fragmentach, a także Franka Knighta, ogólnie jest to taki rasowy niemiecki wokal, który pokazuje że specyfika czasami jest równie ważna co technika. Oba te dwa elementy współgrają sobie i ten układ sprawdza się co słychać najlepiej po samych kompozycjach, które mówiąc najprościej kopią tyłek aż miło. Nie ma próby udawania, próby tworzenia czegoś nowoczesnego, jest za to szczery heavy/power metal z ostrymi riffami, dynamiczną sekcją rytmiczną i specyficznym wokalem.

Jak ktoś lubi PRIMAL FEAR czy JUDAS PRIEST to z pewnością po lubi takie petardy jak choćby otwierający „X- Ray Eyes”, czy rytmiczny „Atomic Coffins”, które mają sporo nawiązań do wyżej wymienionych zespołów i wystarczy, że się posłucha warstwy instrumentalnej i wszystko już jest jasne. W tych utworach słychać też power metal, który jednak nie jest domeną zespołu, oni wolą postawić na bardziej heavy metalowy wydźwięk. Trochę ACCEPT, czy tez UDO słychać w true metalowym „Kill The Killer” gdzie świetnie został wyeksponowany bas Markusa Plattnera, no i do tego wszystkiego taki zalatujący pod MANOWAR refren. Z kolei w takim „Wasteland” słyszę nawiązania do utworu „Metal Church METAL CHURCH, zwłaszcza pod względem motywu, całej pracy gitar oraz pod względem mrocznego klimatu. Na albumie znajdziemy dwa bardziej rozbudowane kawałki, czyli „Dreams Of Heaven” z pewnymi elementami hard rocka, co słychać choćby w nieco cieplejszym refrenie oraz nieco cięższy, bardziej stonowany, mroczny „Warning”, który przypomina gatunek Doom Metal oraz muzykę BLACK SABBATH. Takim typowym kawałkiem nadającym się na płytę JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR jest tutaj z pewnością rytmiczny „Can't Wait”. Urozmaicenie i pewne miłe zaskoczenie zapewnia mocny instrumentalny kawałek "Bombastic chiefs" oraz klimatyczna ballada "Still The World Is Sad" . Warto wspomnieć, że prócz tych 9 utworów znajdziemy 4 bonusy, z czego warty uwagi jest rytmiczny "Calling Out your Name" z pewnymi elementami thrash metalu czy dynamiczny "Deceide your destiny"

Szukanie jakichkolwiek wad kończy się w przypadku tego wydawnictwa niepowodzeniem i choć album ma już 10 lat, to jednak nie stracił na swojej atrakcyjności i wciąż jest to mocna dawka heavy/power metalu, która zadowoli przede wszystkim fanów PRIMAL FEAR czy JUDAS PRIEST. "Warriors Of Wasteland" to dzieło dopracowane pod względem brzmieniowym i kompozycyjnym, a to się ceni. Jedyny album tej formacji, ale za to jaki.

Ocena: 9/10

KNIGHTMARE - In death's Shadow (2012)

Bokami wam wychodzą kolejne zespoły power metalowe, które zamiast stawiać na autentyczność, oryginalność, które zamiast stawiać na świeżość i pomysłowość wybierają wtórność? Czujecie przesyt kapel zapatrzonych w GAMMA RAY, HELLOWEEN? No to może wywodzący się z Australii power metalowy zespół KNIGHTMARE przykuje waszą uwagę? Zastanawiacie dlaczego w przypadku tego zespołu miałoby być inaczej? Dlaczego niby kapela, która debiutuje miała by nagrać coś w miarę ciekawego, pomysłowego i innego niż to co do tej pory się słyszało?

Cóż, nie powiem, że KNIGHTMARE, który został założony w 2005 roku nie kryje swoich inspiracji IRON MAIDEN, kapelami power metalowymi, jednak nie ma mowy o kopiowaniu i granie wtórnie i przewidywanie. To nie ten rodzaj kapeli i na debiutanckim albumie „In Death 's Shadow” to słychać wyraźnie. Nie znajdziemy tutaj słodkiego i takiego prostego power metalu, który stawia na słodkość, czy taki prosty rodzaj konstrukcji utworów. Słuchając muzyki tej kapeli na debiutanckim krążku można dojść do wniosku, że starają się grać klimatyczny power metal, który cechuje podniosłość, bogata paleta aranżacji, melodii, no i ten epicki charakter, który w połączeniu z progresywnym zacięciem tworzy ciekawy duet, który dał niezły owoc. Choć cały album złożony jest z 7 rozbudowanych utworów to jednak nie ma mowy o nudzie, wręcz przeciwnie jest sporo urozmaiceń, sporo się dzieje podczas tych 6 czy 7 minut. „Cazador De Hombres” to jeden z takich pierwszych lepszych przykładów tego, że styl zespołu jest dość ciekawy, urozmaicony i że sporo się dzieje przez 6 minut. Mamy mocny riff, dużo zakręconych melodii i sporo wysiłku wkładają gitarzyści Besley/Munro, którzy wygrywają sporo ciekawych motywów i ten w tym otwierającym utworze jest tego przykładem. Brakuje mi nieco chwytliwości, bardziej ułożonej struktury, większego kopa i przebojowości, której tutaj niestety brak. Zespół tworzy w ciekawy sposób miesza epickość z power metalem i to jest dość miła niespodzianka i w każdym utworze to usłyszymy. Czy „Granted death” czy rytmiczny „False Prophets” z dużą dawką ciekawych, melodyjnych solówek, to nie ma znaczenia, bo i tak wszędzie jest epickość, progresywny charakter, elementy nawet melodyjnego death metalu co słychać w harsh wokalu, który gdzieś tam w tle się przewija czy też w melodyjnym wydźwięku całości. Melodyjny „Knightmare” w znakomity sposób ukazuje bardzo ważny element układanki zespołu, który odgrywa znaczącą rolę na debiutanckim albumie, a mianowicie wokal Micka Simpsona. Co w nim takiego intrygującego? Technika, styl, energia, moc jaka w nim drzemie, to właśnie ten wokal wnosi sporo energii jak i kopa w przypadku tej kapeli i ich debiutanckiego albumu. Na szczególną uwagę zasługuje ponad 10 minutowy instrumentalny utwór o nazwie „Judgment” który zamyka album. Urozmaicenie i bogactwo aranżacji to cechy, które tutaj wyraźnie dają o sobie znać.

Nie lubię dłużyzn, nie jestem fanem też progresywnych patentów a mimo to zespół nie wzbudził u mnie negatywnych uczuć. Dlaczego? Bo nagrali solidny album, pokazując że można nagrać ciekawy album, urozmaicony, podniosły i taki przesiąknięty epickim charakterem, a wszystko dzięki swoim umiejętnościom, które słychać na każdym kroku. Czego jest tutaj najmniej to melodyjności, dynamiczności, czy też przebojowości, ale nie jest to powód do narzekania, bo mimo braku tych elementów album się broni. Na pewno jest to wydawnictwo godne uwagi.

Ocena: 7/10

sobota, 15 grudnia 2012

CARBID! - Breaking Walls (2012)

Niemiecka scena heavy metalowa słynie ze swojego specyficznego charakteru, który łączy solidność, surowość i pewien stopień toporności. Fascynuje się tą sceną metalową i w większości przypadków kontakt z niemiecką kapelą kończy się wielkim zaskoczeniem i pozytywną opinią. Słowem kluczem jest tutaj „większość przypadków” co oznacza, że zdarzają się wyjątki od tej sytuacji. Jednym z takowych jest zespół poznany dzięki uprzejmości wytwórni METALMESSAGE, która w ramach współpracy pozwoliła zapoznać się z debiutanckim albumem CARBID! . Czy w przypadku "Breaking Walls" można mówić o solidności, dopracowaniu i przebojowym charakterze, który często o sobie daje znać na płytach niemieckich kapel? Czy jest to album na który warto zwrócić uwagę?

Jeśli nie przeszkadza wam toporny, typowy niemiecki wokal pokroju Kaia Hansena, jeśli lubicie mocne, toporne, proste i mało urozmaicone riffy, które cechuje wtórność, jeśli lubicie ciężko strawne granie, które wynika bardziej z niezbyt rozwiniętych umiejętności muzyków to czemu nie, warto puścić, wysłuchać i zapomnieć. Jednak jeśli ktoś szuka ciekawych pomysłów, melodii, czegoś świeżego, jeśli ktoś myśli że znajdzie tu przeboje i łatwo wpadającą w ucho muzykę to się mocno zdziwi. To jest właśnie problem zespołu CARBID!, który wyraźnie daje o sobie znać podczas słuchania debiutu. Choć kapela została założona w 2000r, choć nagrała kilka dem i mini albumów, to jednak nie słychać, że mają jakiekolwiek doświadczenie. Brak pomysłów w sferze kompozycji, brak ciekawych pomysłów, brak ciekawych melodii i do tego 5 utworów z 13 to covery. Nudny i wtórny styl to kolejna kwestia, która męczy i doskwiera podczas słuchania. Dobitką jest tutaj niezbyt przekonująca praca gitary, która pozbawiona jest energii, chwytliwości. Nawet takie proste zadanie jak nagranie coveru jest dla zespołu ciężkim zadaniem co słychać po nagraniach DIO „Stand Up and shout” , BILLEGO IDOLA „Rebel Yell” czy AC/DC w postaci „Sin City”. Jeżeli ciężko nagrać dobry cover znanych i lubianych utworów, no to jak zachęcić do autorskich kompozycji, które są utrzymane w rasowym heavy metalowym stylu pokroju IRON MAIDEN czy JUDAS PRIEST. „Creatures Of Light” jest może i nawet dynamiczny, ale prosty i mało atrakcyjny co zresztą tyczy się pozostałych utworów, czyli zadziornego „Green Hill” czy szybkiego „Rock Forever”, który jest bodajże najjaśniejszym punktem na tej płycie. Ciężko pozytywnie napisać o którymkolwiek utworze, bo wszystkie są wtórne, nudne i niedopracowane, tylko tyle, że całość brzmi jak metalowy krążek.

Słyszałem wiele płyt wtórnych w tym roku, które emanowały energią, który potrafiły zauroczyć melodyjnością, łatwą formą i ciekawymi aranżacjami, pomimo tego że wszystko było oparte na patentach z lat 80. Dobrym tego przykładem jest nowy STRIKER, ale niemiecki CARBID! Nie przypomina na swoim debiutanckim albumie STRIKER i daleko im do nich, a powodów jest pełno i wszystko trzeba by dopracować począwszy od okładki, brzmienia, aż po pomysł na kompozycje. Dawno mnie niemiecka kapela tak nie zawiodła.





Ocena: 2/10

Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości:

SILVERCAST - Chaos Engines (2012)

A co powiecie na rosyjski odpowiednik WITHIN TEMPTATION? Co powiecie na zespół, który tworzy muzykę z pogranicza symfonicznego metalu i gotyk metalu? Jeśli nie macie nic przeciwko tym cechom to z pewnością zainteresujecie się rosyjskim SILVERCAST, który jest kolejnym młodym zespołem, który w tym roku debiutuje na rynku muzycznym. Jednak czy warto poświęcić swój czas i zainteresować się ich krążkiem o tytule „Chaos Engines”?

Dla fanów takich kapel jak WITHIN TEMPTATION, dla fanów takiego rodzaju metalu może to być pozycja ciekawa i może takowi fani więcej wyduszą z tego wydawnictwa, niestety ja muszę tym razem stwierdzić, że jest to album, który bardziej wywołuje negatywne emocje aniżeli pozytywne. Dominują wady i jest ich tutaj momentami zbyt dużo. Wokalistka Veronica ma więcej w sobie z komercyjnego wokalu aniżeli z metalowego i to na dłuższą metę nieco irytuje i denerwuje podobnie jak wykorzystanie ojczystego języka w niektórych kompozycjach. Brak ognia, brak ciekawej techniki, brak autentyczności. Również gitara jest tutaj bez wizji rozegrana, brak zadziorności, brak melodyjności, czy ciekawych melodii, które by przemówiły do słuchacza, jakoś by porwały. Co z tego, że pojawia się flet, klawisze, death metalowy wokal, że album został obdarzony dobrą produkcją, jak kompozycje są niskich lotów, bez pomysłu na główny motyw, na rozplanowanie melodii, na ciekawe aranżacje i ciężko tutaj o jakiś dobry utwór, aczkolwiek warty wysłuchania jest dość dynamiczny, rytmiczny „In Your Core”, czy też stonowany i nieco urozmaicony „The Name Of Chaos” i moim ulubionym kawałkiem jest rozpędzony „Chemical Heart” który zawiera dość ciekawy główny motyw i pewne rockowe zacięcie. Reszta niestety należy zbyć milczeniem, no bo co tutaj dużej mówić, wypełniacze, które są ciężko strawne. Pomysł na granie może i był, szkoda że kompozycje tego nie odzwierciedlają.

Krótko mówiąc jest to słaby, wtórny i monotonny album, gdzie więcej można się doszukać wad, aniżeli plusów, które przesądziłyby o solidności wydawnictwa. Nie ma na czym zawiesić słuch, bo kompozycje są bez pomysłu, bez zapadających w głowie melodii czy ostrych, porywających riffów, wszystko jest ciężko strawne i nudne. Wypełniacz goni wypełniacz, a muzycy niestety pogłębiają niezadowolenie i może fani tego rodzaju muzyki wycisną więcej? Ja nie dałem i raczej odradzam zapoznawania się z tym krążkiem, bo nie warto. Lepiej z tego gatunku i z tego kraju prezentuje się z pewnością nie dawno opisywany przeze mnie GHOSTHILL, który przedstawia rosyjską scenę w lepszym świecie aniżeli SILVERCAST.

Ocena: 1.5/10

piątek, 14 grudnia 2012

SKITZOTIK - Skitzotik (1995)

Jednym z tych zespołów, które wyróżniają się na tle innych formacji dziwną nazwą jest bez wątpienia SKITZOTIK. Pod taką nazwą występował pewien młody amerykański zespół, który działał w połowie lat 90. To właśnie ta dziwna nazwa, gdzieś mnie tam zintegrowała i dała powód dla którego warto było sięgnąć po ich jedyny album, a mianowicie debiutancki „Skitzotik” z 1995 r. Czy nazwa to jedyny dobry powód, który wyróżnia amerykański zespół i ich debiutancki album?

Otóż nie i na tym polega cały urok tego bandu, który został założony w 1992 roku początkowo pod nazwą SKITZO. Intrygująca nazwa w żaden sposób nie zapowiada, czegoś dobrego godnego uwagi, a więc można mówić w tym przypadku o zaskoczeniu, bo o to 4 młodych muzyków zaprezentowała na swoim debiutanckim albumie muzykę pomysłową, aczkolwiek pełną znanych chwytów. Zespół bawi się elementami progresywnymi, ale najlepiej im wychodzi miks heavy i power metalu, gdzie słychać wpływy JUDAS PRIEST, czy QUEENSRYCHE i trzeba przyznać, że muzyka tej formacji nie jest taka prostolinijna i wtórna jak mogło się wydawać i słychać tu pewne ciekawe, dość oryginalne pomysły co słychać choćby w takim rockowym z elementami bluesa „Miami Madness”. Choć jest to album metalowy, to nie brakuje hard rockowego zacięcia i duża w tym wszystkim zasługa producenta Bruce'a Kulicka, który również miał wpływ na niektóre kompozycje. Ten fakt potwierdza, że zespół ceni sobie urozmaicenie, które jest wyraźne podczas słuchania tego wydawnictwa, które jest naprawdę solidne. Mamy tutaj dobrze zrealizowaną produkcję, który ma pewien pazur, który zaostrza charakter materiału. Skąd wynika urozmaicenie? Przede wszystkim z tego, że występują na płycie utwory szybkie na pograniczu heavy/power metalu z rasowymi, mocnymi riffami, zadziornym wokalem napędzającym całość typu „The King Of The Sky”, czy „Take Away My eyes”. Nie brakuje rasowych heavy metalowych utworów typu „Give it All”, a także nieco progresywnych rockowych utworów typu : „Life Of Conclusion”, czy melodyjny „Rising Sun” i właściwie każdy utwór ma swój charakter. Jednak mimo ciekawej formy, mimo tego że słychać w nich dobrą pracę gitar, które nie stawiają na łatwiznę i wygrywanie w kółko jednego, na świeżość, choć słychać dobry, specyficzny wokal, to jednak brakuje nieco przebojowości, nieco bardziej atrakcyjnej, przystępnej formy, która bardziej by zapadła w pamięci i to jest chyba największa bolączka tego wydawnictwa.

Czy warto zainteresować się tym albumem? Jeżeli ceni się ciekawy styl, jeżeli lubi się starocie i w dodatku mało znane, to oczywiście że tak. Czy jest to album, który zapada w pamięci na długo? Z pewnością nie i nie jest to też album, który wypchany jest przebojami, jednak solidne przygotowanie i wykonanie chroni przed totalną porażką. Jeśli o mnie chodzi nie żałuje czasu, który poświęciłem krążkowi. Może i wy znajdziecie chwilę, żeby wysłuchać co gra stary i mało znany SKITZOTIK?

Ocena: 6/10

środa, 12 grudnia 2012

NIGHTCRAWLER - Soldier In Time (1989)

NIGHTCRAWLER to jeden z ulubionych moich kawałków JUDAS PRIEST, jednak nigdy nie spotkałem się z zespołem o takiej nazwie, aż do teraz kiedy mogę się zwami podzielić opinią na temat poznanego dość niedawno amerykańskiego zespołu o nazwie NIGHTCRAWLER. Nie jest to drugi JUDAS PRIEST, nie jest to zespół, który zdobył większą sławę, który jest znany szerszej publiczności, ale jest to zespół godny uwagi, zaraz wyjawię wam dlaczego.

Otóż amerykańska kapela NIGHTCRAWLER, która została założona w 1988 r nie działa zbyt długo bo do roku 1998 potem kapela przeżyła kryzys i śladem jaki po nich został to debiutancki album „Soldier In Time” z 1989r, który jest nie lada gratką dla fanów heavy/power metal, dla fanów heavy metalu lat 80/90 no i dla tych którym nie jest obca muzyka QUEENSRYCHE czy RIOT. Jak widać już mamy kilka dobrych dla których zespół jest wart naszej uwagi, jednak lista zalet nie kończy się na tym. Jeśli chodzi o klimat owej produkcji, czy poszczególnych kompozycji to można wyczuć pewien styl znany z BLACK SABBATH z ery Tony Martina, co należy uznać za kolejny plus. Mówiąc o BLACK SABBATH na pewno gdzieś tam w tym samym worku z taką etykietą znajdziemy kolejny plus, a mianowicie manierę wokalisty Jima Hamera, który techniką, klimatem, stylem w dużej mierze przypomina nikogo innego jak właśnie Tony'ego Martina i tego najlepszym dowodem jest najbardziej rozbudowany utwór na płycie „No Where To Run”, gdzie jest to wolne tempo, ten odpowiedni charakter, podobny posępny styl i duża melodyjność. Mówiąc o plusach jak i muzykach to warto wspomnieć, że dobrze spisuje się sekcja rytmiczna, która urozmaica album i pojawiają się tutaj szybkie, wolne jak i nieco rockowe kawałki. Nie ma mowy o stagnacji i męczenie w kółko jednego motywu. Dynamiczność i zadziorność sekcji zostaje osiągnięta w energicznym „Rock U Tonight”. Debiutancki album amerykanów jest melodyjny, zadziorny, energiczny i bardzo atrakcyjny dla potencjalnego słuchaczy i pewnie się zastanawiacie, gdzie tkwi źródło tej energii? Przede wszystkim w gitarzyście Michealu Landrisowi, który jest dobrze wyszkolonym instrumentalistą, z wizją, z pomysłem na riffy, na lekkość i finezje, nie zapominając o melodiach czy o łatwym odbierze i już w otwierającym „Nightcrawlera”, który jest tu jedynym instrumentalnym utworem. Jak wspomniałem wcześniej materiał jest zróżnicowany i co więcej bardzo równy. Do tego każdy z utworów jest potencjalnym przebojem no bo jak inaczej tutaj mówić o zadziornym „Soldier In Time” z pewnymi cechami NWOBHM, nieco cięższym bardziej stonowanym „Past Life” gdzie znów BLACK SABBATH daje o sobie znać, czy też o rasowym metalowym kawałku „The way You are”.

NIGHTCRAWLER nie nagrał niczego co można by nazwać pełnym albumem, niczego równie ciekawego co debiutancki album, który jest dziełem dopracowanym, melodyjnym, energicznym i klimatycznym, odzwierciedlającym to co najlepsze w metalu lat 80. Nie ma sztuczności, nie ma silenia się, jest za to szczera i wpadająca w ucho muzyka, która trzeba po prostu odpalić na swoim sprzęcie muzycznym, do czego też zachęcam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 10 grudnia 2012

T&N - Slave To The Empire (2012)

Mam dla fanów DOKKEN nie lada gratkę, o to wyszedł debiut amerykańskiego T&N, który został założony w 2011 przez 3 muzyków DOKKEN, czyli gitarzystę George'a Lynna, basistę Jeffa Pilsona i perkusistę Micka Browna. Czy można czegoś więcej by zachęcić fanów DOKKEN?

Mi wystarczyło, aczkolwiek wielkim fanem nigdy nie byłem, jednak kiedy zobaczyłem, że na debiutanckim albumie zatytułowanym „Slave To The Empire” jest całkiem ciekawa lista gości w postaci : Tim “Ripper” Owens, Doug Pinnick (Kings X), Sebastian Bach and Robert Mason (Warrant). Z pewnością to pomogło sięgnąć po ich debiutancki krążek bez większych problemów. Choć ciężko uznać to za debiut z prawdziwego zdarzenia bo jest kilka przeróbek klasyków DOKKEN i parę nowych kawałków. Warto wspomnieć o fakcie, że początkowo kapela funkcjonowała pod nazwą TOOTH AND NAIL, ale musieli nazwę zmienić bo już istniała kapela z taką nazwą. T&N można śmiało uznać za taki drugi DOKKEN, co zresztą nie jest wcale takie trudne zwłaszcza kiedy styl obu zespołów jest bardzo podobny. W obu przypadkach jest to miks hard rocka i heavy metalu, z dużą dawką melodyjności i zadziorności na tle gitarowym. Do tego dochodzi takie brzmienie przypominające lata 80, które były złotym okresem DOKKEN. „Slave To The Empire” jest albumem nawet solidnym, co słychać po tym co wyprawiają muzyce i jak starają się zbudować tutaj taki nieco koncertowy klimat. Sekcja rytmiczna jest tutaj nieco stonowana, ale mocna i dotrzymuje towarzystwa mocnym riffom, które mają wydźwięk zadziorny, lecz brakuje tutaj lekkości, jakiejś świeżości, ciekawych pomysłów, co zresztą słychać po samych kompozycjach. Dobrze oczywiście wypadają tutaj klasyki DOKKEN do których zaliczyć należy energiczny „Tooth And Nail” z gościnnym występem Douga, który pokazuje że szybkie tempo, dynamit i ostry, lekki riff nie są obce zespołowi i podobać się może nowe aranżacja tego utworu. „Its Not Love” to bardziej rockowy utwór z pewnymi cechami AC/DC i tutaj można czuć pewien niedosyt, bo czegoś brakuje, może ognia? Nawet gościnny występ Roberta Masona nie ratuje tego utworu. Bardziej rozbudowany i nieco jakby łagodniejszy wydźwięk „Into The Fire” też do końca nie przekonuje. Tutaj głównym wokalistą jest Jeff Pillson i choć nie ma tragedii, to jednak znów nie jestem do końca zadowolony z ostatecznego efektu. Rockowa ballada w postaci „Alone Again” z gościnnym występem Sebestiana Bacha też nie niszczy obiektów i tez nie rzuca na kolana. Oczywiście zabrakło w tym klimatu, jakiejś pomysłowości. Najlepiej z przeróbek wypada moim zdaniem mroczny, ciężki „Kiss Of Death” z zalotami do JUDAS PRIEST. Tak więc nikogo nie powinien dziwić tutaj głos Tima Riperra Owensa. Ciekawiej wypadają oryginalne utwory, które zostały nagrane na ten album. Już taki otwierający „Slave To The Empire” prezentuje się jak taki rasowy heavy metalowy kawałek z pewnym zacięciem hard rockowym i słychać sporo z DOKKEN, tylko w porównaniu do ostatniego dzieła DOKKEN to jest znacznie ciekawsze. Gitara tutaj dostarcza sporo fajnych melodii i nie brakuje w tym wszystkim dynamiki. Śmiało można uznać ten utwór za jeden z najlepszych przebojów, które tutaj mamy. Pozytywnie można też się wypowiedzieć o ciężkim „Mind Control”, o bluesowym „Jesus Train” czy też o rozbudowanym, mrocznym i energicznym „Access Denied”, który śmiało można uznać za kolejną taką perełkę i jest to utwór dla którego warto zapoznać się z tym albumem. Nie ukrywam, że skojarzyło mi się to nieco z PRETTY MAIDS.

Nie da się ukryć, że T&N nie sieje spustoszenia debiutanckim albumem, ale nikt tego się raczej nie spodziewał, a przynajmniej nie ja. Oczekiwałem solidnego heavy metalu z hard rockowym feelingiem w stylu DOKKEN i to też otrzymałem. Fani DOKKEN będą zadowoleni, bo odniesień do tego zespołu jest pełno czego dowodem jest styl czy brzmienie. Szkoda tylko, że album jest nieco nie równy i mało przebojowy, ale cóż to było do przewidzenia.

Ocena: 6/10

niedziela, 9 grudnia 2012

GHOSTHILL - Flying Through Imagination (2012)

Jestem otwarty na różne sceny metalowe jeżeli chodzi o power metal, to też nie widziałem powodów dla których miałbym nie zainteresować się rosyjskim zespołem o nazwie GHOSTHILL. Nie na co dzień słyszy się kapele z tamtego rejonu, zwłaszcza z gatunku power metal, gdzie pojawiają się elementy symfonicznego metalu i spora w tym zasługa klawiszowca oraz elementy heavy metalu czy też progresywnego metalu, gdyż pojawiają się pewne urozmaicenia w tym zakresie i jakieś bardziej połamane melodie. Czy warto było ryzykować swój cenny czas na nieznany mi wcześniej zespół? Czy warto było zapoznać się z twórczością rosyjskiego zespołu?

Wydany w tym roku drugi album formacji „Flying Through Imagination” z pewnością jest albumem atrakcyjnym, łatwym w odbiorze, melodyjnym, dopracowanym, nieco kontrowersyjnym, lecz z pewnością jest to album, na który fani power metalu, kobiecych wokali czy fani dobrych melodii i przebojowości powinni zwrócić uwagę. Zanim skupimy się na nowym albumie, warto też przedstawić krótki rys historyczny. Kapela została założona w 2009 r i w 2010 roku wydali swój debiutancki album “Embrace Of A Chasm”. Od tamtego momentu w zespole pojawiła się nowa wokalistka Margo, który ma dość kontrowersyjny wokal. Kojarzyć może się z różnymi kobiecy wokalami z symfonicznego metalu, jednak słychać też pewne takie popowe zacięcie, które może niektórych z razić, jednak mimo tego minusu pasuje do całej warstwy instrumentalnej, podkreślając jego lekkość i łatwość w sferze odbioru. Jeżeli ktoś chce poznać więcej jakiś wpadek czy minusów, to na pewno nie da się ukryć tutaj wtórnego charakteru kompozycji, stylu, czy też tego jak brzmią poszczególne partie gitarowe, ponieważ większość riffów czy też solówek nasuwa wiele znanych zespołów typu FREEDOM CALL, czy STRATOVARIUS. Jednak mimo wszystko duet gitarowy Val/Nick dają dobry popis swoich umiejętności, jest czad, energiczność, prosta i atrakcyjna forma i solidne wykonanie, które przedkłada się na to, że kompozycje nie są monotonne. Właściwie w trakcie słuchania nie doznałem większego zniesmaczenia, a mocne, soczyste brzmienie sprawiają, że słucha się tego z jeszcze większym zapałem.

Dzieje się całkiem sporo na tym krążku, choć otwierający „My Garden of Seasons” niczego nie zdradza i słychać tutaj melodyjny metal oraz power metal, a dobrze dopasowane klawisze, sprawiają, że utwór ma tajemniczy klimat i dużą melodyjność. Te cechy przewijają się niemal przez cały materiał i nie sposób tutaj wspomnieć o dynamicznym „In Cage”, gdzie słychać wpływy IRON MAIDEN, melodyjnym „Pandora” z nieco cięższym riffem w tle, rozpędzonym „Beneath the Sky”, który piętnuje energiczną sekcją rytmiczną, która podkreśla dynamikę i żywiołowość kapeli. Zespół radzi sobie także z bardziej rozbudowanym utworem typu „Flying Through Imagination” choć za dużo tutaj zwolnień i nie potrzebne wydłużenie w czasie. „It Can't Rain All the Time” wzbudza największe kontrowersje, przez nieco dyskotekowe brzmienie, jednak jest to bardzo energiczny i przebojowy kawałek.

Album jest solidny, energiczny, melodyjny, nawet przebojowy i choć jest wtórność, choć nie ma niczego odkrywczego, to jednak jest to ciekawy sposób na odprężenie, na spędzenie wolnego czasu. Słucha się tego przyjemnie i to jest powód wystarczający, żeby sięgnąć po ten album. GHOSTHILL nagrał solidny krążek, który zadowoli fanów gatunku.

Ocena: 6.5/10

sobota, 8 grudnia 2012

SOLISIA - Universeasons (2012)

Staram się być na bieżąco z nowościami jakie wychodzą w owym roku i tak patrząc na jego cały przekrój to muszę stwierdzić, że nie brakowało w tym roku płyt z kręgu symfonicznego metalu i pojawiło się sporo mocnych propozycji typu SUNSTORM, KERION, czy RHAPSODY. Do grona nowych propozycji z gatunku symfonicznego metalu należy zaliczyć kolejny włoski zespół, który się zwie SOLISIA.

Zastanawiacie się co ten zespół prezentuje? Jakim stylem się charakteryzuje? Czy też na jakim poziomie muzycznym utrzymane są kompozycje? SOLISIA to młody zespół, który został założony w 2006 roku z inicjatywy klawiszowca Wilsona Di Geso i perkusisty Marcantonio Quinto. W 2010 roku kapela wydała debiutancki krążek „Ordinary Fate” który uszedł mojej uwadze, a w tym roku wydali swój drugi album, który nosi tytuł „Universeasons” , który jest przedmiotem niniejszej recenzji. Co mnie zainteresowało w owym zespole, albumie, że zainteresowałem się? Nie było to opinia znajomego, czy też jakaś pochlebna recenzja albumu, lecz najzwyczajniej w świecie ciekawość uzasadnioną bardzo ciekawą klimatyczną okładką i intrygującym logiem kapeli. Czy znakomita i miła dla oka okładka odzwierciedla zawartość? Czy równie pochlebnie można się o niej wypowiedzieć? No właśnie tutaj sprawa jest bardziej kontrowersyjna, bo z jednej strony mamy tutaj charakterystyczne elementy symfonicznego metalu. Mamy tutaj kobiecy wokal, gdzie od bieżącego roku śpiewa w zespole Elie Syrelia, która na pewno przypadnie do gustu fanom wokalistek z takich kapel jak EPICA, czy WITHIN TEMPTATION. Mówiąc o stylu to poza wokalem mamy inne elementy z symfonicznego metalu, do których trzeba zaliczyć czyste, takie podniosłe, klarowne brzmienie, które podkreśla lekkość i melodyjność materiału, czy też w końcu orkiestracje i klawisze, które są wszechobecne podczas słuchania płyty. Poza symfonicznymi elementami mamy tutaj power metal, czy też progresywny metal, a wszystko stylowo i nawet gustownie wymieszane. Plusem jest tutaj również ciekawy klimat i warstwa liryczna, która odnosi się do ciała człowieka i tego jakie one jest kruche. Jednak nie wszystko jest tutaj takie dopracowane i godne uwagi. Już pierwszy zgrzyt zębów pojawia się jak wsłuchuje się uważnie w partie gitarowe Gianluca Quinto, który wygrywa melodyjne riffy, dużo melodii, jednak dużo z nich jest bez werwy, bez pomysłu i to troszkę szkodzi całości. Pod tym względem na wyróżnienie zasługuje dynamiczny, energiczny „Symbiosis”, które pokazuje w jakim kierunku zespół powinien iść, w bardziej metalowym kierunku, a nie komercyjnym. Jest to kawałek z kopem, energią, z mocą i choć jest to wtórne, to na pewno ciekawsze aniżeli komercja jaka wybrzmiewa ze spokojnych "I loose myself" czy też "Betrayed By faith", które mogły by lepiej brzmieć,gdyby nie owe zwolnienia i komercyjne wtrącenia. Do mocnych momentów zaliczyć można otwierający "Universeasons", który łączy nowoczesny wydźwięk metalu z elementami symfonicznymi, power metalem i symfonicznością. Dynamiczny "The Guns Fall Silent", zadziorny "Mind Killer", czy tez energiczny i rozpędzony" Dirty Feeling",to przykłady tego, że pojawiają się też i dobre momenty na tej płycie.

"Universeasons" to album skierowany do fanów symfonicznego metalu, fanów kobiecych wokali i płyt, które dalekie są od oryginalności, które nie zaskakują ani nie powalają na kolana. Od co kolejna płyta do krótkotrwałego słuchania, jednak nie jest to gniot, którego nie da się słuchać. Słabym punktem są tutaj same kompozycje, które przejawiają się tym że pod względem pomysłów i wykonania, zespół się nie popisał i podołał zadaniu. Płyta dla fanatyków gatunku.

Ocena: 5/10

piątek, 7 grudnia 2012

HOLY DRAGONS - Zerstörer (2012)

Miałem do czynienia z power metalem amerykańskim, ameryki łacińskiej, greckim, niemieckim, hiszpańskim i wieloma innymi, jednak pierwszy raz spotkałem się z power metalem z Kazachstanu. Oczywiście natrafiłem na kapelę, która jest nieco zasłużona w bojach i ma doświadczenie w nagrywaniu porządnego albumu, na kapelę, która regularnie wydaję od 1997 swoje albumy. O jakiej kapeli mowa?

Tym zespołem jest HOLY DRAGONS, który właśnie wydał swój kolejny album „Zerstroer”, który jest jakby tym co było album wydany w 2010 r, z tym że teraz mamy oficjalne wydanie i nieco ulepszone aranżacje . Kapela oraz jej historia nie jest do końca znana, sama kapela nawet nie utrudnia dostęp do swoich dzieł i w sumie nic dziwnego, dzisiaj internet jest silną bronią i dobrym sposobem, żeby przekonać do siebie potencjalnych odbiorców. Ja przypadkowo natrafiłem na ów zespół, spodobała mi się okładka nowego wydawnictwa oraz nazwa zespołu. Jednak zespół nie był mi bliżej znany, to też postanowiłem to nadrobić. Muszę zdradzić, że zespół nie gra niczego odkrywczego i można usłyszeć w tym wszystkim wpływy PRIMAL FEAR, czy SKANNERS i jest to nawet podobne granie co dowodzi wokal Iana Breega, który brzmi niczym Ralf Scheepers, zwłaszcza kiedy wkracza w wysokie rejestry, do tego mamy całą warstwę gitarową, która pod względem zadziorności, rytmiczności, dynamiki i umiejętności wygrywania atrakcyjnych melodii, które również nasuwają wcześniej wspomniany PRIMAL FEAR. Może brakuje nieco im pomysłowości, nieco ciekawszych urozmaiceń, ale nie można się przyczepić do solidności wykonania czy melodyjności, którą się cechują. Od strony czysto technicznej album prezentuje się okazale, brzmienie tutaj nie zawodzi słuchacza, wyostrza poszczególne instrumenty, podkreśla dynamikę i świetnie uzupełnia się z równym i solidnym materiałem.

Oczywiście zaczyna się od mało znaczącego intra w postaci „Voices Of Lie” , dopiero po upływie 30 sekund można się delektować mocnym, energicznym, lekkim riffem i motoryką heavy/power metal i dźwiękami przypominającymi PRIMAL FEAR, które słychać w „Doomsday Angels”. Równie ciekawym i energicznym utworem jest tutaj „The Man Who Saved the World / Crush Of Chrome Dome”, który jest nieco bardziej rozbudowany i wzbogacony o pewne zwolnienia i dłuższe, bardziej urozmaicone. Za mocne rasowe kawałki, które są przesiąknięte JUDAS PRIEST czy PRIMAL FEAR należy uznać: „Project A119” , czy też„M.A.D. Mutual Assured Destruction / AN602 – Wind Of Hate”. Podobna forma przewija się w zadziornym, nieco cięższym „Cuban Crisis / Insomnia”, czy w rozpędzonym „NORAD Alert” . Można zarzucić, że zamykający utwór „DEFCON 1 / Zerstörer”, który jest zbyt długi i przekombinowany, czy też spokojny „The Day After”, który bardziej zapycha płytę niż ją urozmaica.

Mimo jawnych i słyszalnych wad HOLY DRAGONS nagrał solidny album, który słucha się całkiem przyjemnie i nie ma większego powodu do narzekania. Ci którzy lubią zadziorne riffy, dużo melodyjności, mocny i energiczny wokal to z pewnością polubią i ten tutaj opisywany krążek. Szału nie ma to fakt, ale o gniocie też nie ma mowy, tak więc można zainteresować się ów albumem i posłuchać, żeby wyrobić własną opinię, do czego też gorąco zachęcam.

Ocena: 6/10

czwartek, 6 grudnia 2012

MYSTIK - The Plot Sickens (1992)

W latach 90 pewna kapela amerykańska wydała dwa albumy z kręgu power/thrash metal i potem się rozpadła i choć nie działa zbyt długo, choć trzymała wysoki poziom, to nie należało do grona znanych i w sumie dalej mało kto słyszał o tej kapeli. O jakim zespole mowa? Dlaczego warto nadrobić zaległości, jeśli się ich nie zna?

Mowa o amerykańskim MYSTIK, który został założony w 1988 r i zespół dorobił się dwóch albumów, z czego pierwszym zniszczeniem muzycznym był debiutancki album z 1992 r czyli „The Plot Slickens”. To właśnie na tym albumie zespół ukształtował swój styl,który można określić jako miks power i thrash metalu, a który opiera się na wokalu Patricka Hughesa, który stylem śpiewania, techniką, czy manierą przypomina wokal Belladony z ANTHRAX, a także na szybkich, ostrych, energicznych i bez kompromisowych partiach gitarowych Roya Gorstenberga, który na debiutanckim albumie nie żałuje dynamicznych, zadziornych motywów, riffów i atrakcyjnych melodii, które sprawiają że krążka słucha się z wielkim zafascynowaniem, a przy tym nieźle się bawiąc. No jak tu nie kiwać głowa, nie ruszać nogą, kiedy każdy utwór kipi energią, kiedy każdy utwór to prawdziwa petarda?

Niby debiutancki album, a jednak nie daje po sobie tego poznać, co widać po znakomitej okładce, która potrafi zauroczyć potencjalnego nabywcę, co słychać po dobrym, takim thrash metalowym brzmieniu. Również kompozycje są zagrane wysokim poziomie, z przemyślaną aranżacja i właściwie każdy utwór dostarcza sporo emocji. Czy to rozpędzony „Reflection Of Dying”, czy rytmiczny „Psychosis” wypadają znakomicie, choć może brakować nieco przebojowości. Melodyjność i lekkie urozmaicenie, zwolnienie dają o sobie znać w „Commandment”. Poza rasowymi petardami mamy tez nieco dłuższe kompozycje jak „The Plot Sickens” czy „Method To Madness” które pokazują, że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem rozbudowanej kompozycji, gdzie można posłuchać też w większej ilości popisów muzyków, co należy uznać za plus. Nie ma tutaj wypełniaczy i każdy utwór potrafi zauroczyć swoją dynamiką, agresją, melodyjnością.

Na próżno szukać jakiś większych wad, bo takowych nie ma. Można by wytknąć nieco oklepaną formułę, czy barak przebojowości w znacznie większej ilości, jednak te problemy są niczym w porównaniu z umiejętnościami muzyków, z materiałem, który sprawia, że album jest bardzo energiczny i godny uwagi. Mimo, upłynęło kilkanaście lat od premiery wydawnictwa, choć zespół nie zdobył sławy i się rozpadł, to jednak zasługuje na uwagę, bo takie płyty z taką muzyką, na takim poziomie to prawdziwy skarb.

Ocena: 8.5/10

środa, 5 grudnia 2012

OLYMPOS MONS - Medievil (2007)

Jednym z tych zespołów power metalowych, który na długo nie zagościł na rynku muzycznym, a mimo to wpisał się do listy tych zespołów z górnej półki jest fiński OLYMPOS MONS. Zespół, który potrafił stworzyć ciekawe melodie, nawiązując do klasyki typu HELLOWEEN – Keeper Of The seven Keys czy GAMMA RAY – Land Of The Free, a jednocześnie wymieszać power metal radosny i energiczny, prosty i melodyjny, z epickim charakterem i podniosłością, z mrocznym klimatem, które wypełniały teksty dotyczące historii czy mitologii.

Fiński band, który został założony w 2002 roku z inicjatywy gitarzysty Jari Sundströma i wokalisty Ian E. Highhill. Ich celem było połączenie melodyjności, połączenia kilka patentów nasuwających symphonic metal, epic metal czy w końcu progresywny, a wszystko zdominowane przez energiczny, dynamiczny power metal. To wszystko można usłyszeć zarówno na debiutanckim albumie jak i na drugim krążku o tytule „Medievil” który ukazał się w roku 2007. Na drugim wydawnictwie pojawia się nowy basista, a mianowicie Krister Lundell jednak nie zmienia to drastycznie stylu formacji. „Medievil” to dzieło skończone, to wydawnictwo o którym można dyskutować przy herbacie, dzieło którym można się zachwycać mimo upływu 5 lat, to album który wciąż brzmi świeżo, który wciąż porywa i zaskakuje. Fiński zespół nie odkrywa ameryki i nie robi niczego nowego, jednak potrafił mimo owej wtórności wykreować swój własny styl, ukształtować ciekawe, melodyjne, energiczne kompozycje, które przesiąknięte są epickim charakterem. Tak też zespół się prezentował na swoich dwóch albumach, a „Medievil” to ich ostatni krążek i ostatni przejaw działalności. Szkoda, bo zespół znakomicie radził sobie z kompozytorstwem, z stworzeniem energicznego, zróżnicowanego, melodyjnego, a przede wszystkim równego materiału, który brzmiał atrakcyjnie w dużej mierze dzięki wyczynom muzyków. Ian to wokalista, który nasuwa takie nazwiska jak Kotipelto czy Kiske. To wokalista, który śpiewa czysto, podniośle, ukazując na każdym kroku swój warsztat techniczny i emocje jakie niesie śpiewając. Również rozpędzona i dynamiczna sekcja rytmiczna napawa optymizmem, ale i tak to wszystko jest niczym w porównaniu z ostrymi, zadziornymi, szybkimi riffami Jariego, który stawia na szybkość, melodyjność i energiczność, które dostarcza słuchaczowi pewnych emocji. Świetnie on współpracuje z klawiszowcem Villi Oillia, który jest muzykiem tylko sesyjnym. Oboje muzycy tworzą ciekawą wieź, uzupełniają się, tworzą klimat, przestrzeń i taką lekkość, a przez co melodyjność jest przeniesiona na jeszcze wyższy wymiar.

Dopracowanie daje o sobie znać na każdym kroku. Piękna, taka typowa dla gatunku okładka autorstwa Jean Pascal Fournier czy mocne, soczyste brzmienie, to tylko część tego. Słuchając materiału można tylko się utwierdzić w tym przekonaniu, że nie ma mowy o wpadce i kiepskim, nudnym i męczącym power metalu. Każda z 10 zawartych kompozycji to rasowy przebój co słychać po otwierającym „One Word” który przypomina HELLOWEEN - „Keeper Of The Seven Keys” czy GAMMA RAY - „Land Of The Free” i to wymieszanie z epickim charakterem i klawiszami jest bardzo ciekawym rozwiązaniem, który sprawia, że kapela wpisuje się do czołówki gatunku. Podobna konwencja przewija się w zadziornym „Frozen”, w bojowym „The Emperors Return” gdzie daje się wyłapać nieco epickiego heavy metalu, czy w melodyjnym „The Price” odzwierciedlający to co najlepsze w gatunki, czyli melodyjny motyw, zadziorna sekcja rytmiczna, czy przebojowy refren. Mrok i ciężar to cechy „Wolves” zaś spokój i romantyczny wydźwięk to cechy ballady „Fire And Ice”. Oprócz szybkich petard typu „Kingdom Of Winter” na albumie pojawia się epicki kawałek w postaci „Locked In Chains”.

„Medievil” to przykład jak grać power metal na wysokim poziomie, to przykład że można stworzyć własny styl mimo zapożyczenia kilku sprawdzonych patentów, to przykład że można nagrać wyśmienity album na patentach odkrytych kilka lat wcześniej. Szkoda, że zespół się rozpadł niedługo po wydaniu, bo drzemał w nich ogromny potencjał. Pozycja obowiązkowa dla prawdziwych fanów power metalu.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 4 grudnia 2012

FATAL IMPACT - Eosteria (2012)


To że kapela gra heavy/power metal wcale nie musi oznaczać, że jest to gwarancja mocnego grania i to na jakimś satysfakcjonującym poziomie. Nie zawsze ciekawa okładka i kilka dobry opinii może oznaczać, że płyta jest solidna i miła w odsłuchu. Czyżbym trafił na album, który zdobi ciekawa okładka, który mógłby być ciekawe, ale jest albumem raczej ciężkostrawnym?

Tak i tym albumem jest „Eosteria” norweskiego zespołu FATAL IMPACT, który został założony w 2005 roku. Jest to drugi album tej młodej formacji i choć jest to stylistyka, która mnie zawsze interesuje czyli heavy/power metal, choć mamy mocny i zadziorny wokal w wykonaniu Jorn Oyhus, melodyjne, ciężkie partie gitarowe, będące na pograniczu nowoczesnego brzmienia oraz grania tradycyjnego, mroczny klimat to jednak to wszystko jest niezbyt strawne. Ciężko przebrnąć, przez materiał, który brzmi jak nagrany na siłę, który niczym nie zaskakuje, a każdy utwór tylko piętnuje braki zespoły i to jakim kiepskimi są kompozytorami i muzykami. Można czasami usłyszeć ciekawą melodię jak tą choćby w „The Final Solace”, gdzie słychać wyraźne wpływy IRON MAIDEN, czy w „ A view No Hell” gdzie słychać pewne elementy muzyki PRIMAL FEAR i te dwa utwory wypadają najlepiej z całej zawartości liczącej 12 kompozycji i trwającej ponad godzinę. Progresywne zacięcie, czy wymuszone ciężar nie służą kompozycjom, co słychać po nijakim „A New Era” czy stonowanym „Where Тhe Alders Grow”. O ile wokal jakoś przedziera się przez warstwę niedopracowania i nudy, o tyle gitarzyści Olsen/Oyhus nie radzą sobie z tym i niemal każda partia, każdy motyw, czy melodia są niewyraźne, jakieś takie nudne i bez emocji. Nie ma w nich werwy, energii, zaangażowania, wszystko zagrane jakby od niechcenia. To jest metal, więc się pytam gdzie jest pazur? Gdzie jest moc?

Nie ma tutaj nic z tych elementów, nie ma jednego wartego uwagi utworu, nie ma ciekawych melodii, brak zaangażowania muzyków, brakuje pomysłowości, ciekawych aranżacji, czegokolwiek za co można by pochwalić i co by skłoniło do polecenia tego albumu. Jeden z tych najgorszych albumów jakie usłyszałem w tym roku.

Ocena: 2/10

KERION - CloudRiders Part 1: Road to Skycity (2012)

Macie wrażenie, że power metal przeżywa stagnacje i stoi w miejscu, zwłaszcza ten określany mianem symfonicznego. NIGHTWISH idzie ku filmowemu wydźwiękowi, THERION stara się wybadać coraz to inne tereny, jednak to jest raczej muzyka dla słuchaczy ceniących sobie piękno, RHAPSODY stawia na podniosłość i melodyjność. Wciąż wychodzą nowe płyty z tego gatunku i wciąż ma się wrażenie, że mało jest takich płyt które by się wyróżniały, brzmiały by świeżo i zdumiewająco od strony aranżacyjnej, nie zapominając o podstawowych elementach tego gatunku.

Może i mało, ale to nie oznacza, że takich nie ma. Jedną z takich płyt jest z pewnością „CloudRiders Part I : Road to Skycity francuskiego KERION. Zespołu, który w roku 1997 zaczynał jako progresywny band pod nazwą KIRLIAN. Nazwa uległa zmianie wraz ewolucją zespołu i jego stylu grania w symfoniczny power metal. Z tym okresem wiąże się też zmiana składu, kiedy to zespół zasila wokalistka Flora, która nasuwa wszelkie różne zespoły typu EPICA czy NIGHTWISH. Śpiewa łagodnie, klimatycznie, pokazując na każdym kroku swoje wyszkolenie techniczne. Może wokal mało drapieżny, może mało ognisty, bardziej łagodny i melodyjny, ale potrafiący dostarczyć nie małych emocji, co zresztą słychać na nowym albumie zespołu, który jest ich 3 wydawnictwem. Pewnie jesteście ciekawi co takiego jest w tym zespole, że tak się nim zachwycam? Pominę takie banalne kwestie jak krystalicznie czyste, soczyste brzmienie, czy miła dla oka okładkę i przejdę do czynników kluczowych, które zadecydowały o tym, że „CloudRiders Part I : Road to Skycity to jeden z tych najciekawszych albumów z gatunku symfoniczny power metal, album który brzmi bardzo świeżo i pomysłowo.

Styl kapeli to jeden z tych czynników, który mi od pierwszych dźwięków zaimponował. Mamy tutaj wszystko co trzeba w symfonicznym power metalu, a więc podniosłe chórki, dużo orkiestracji, urozmaiceń, dynamiczności i podniosłego charakteru z elementami epickości. Jednak tutaj jest coś ponadto, bo pojawiają się wtrącenia odsyłających do folk metalu, progresywnego metalu czy innych takich urozmaiceń, które sprawiają że styl grupy jest dość pomysłowy i dość świeżo. Pozytywne emocje zapewniają ponadto sami muzycy i każdy z nich spełnia się w swojej roli. Poza Florą warto tutaj wspomnieć o duecie gitarowym Remi/Selvain, dzięki któremu album jest bardzo melodyjny, energiczny, pełen zwrotów i bogatych motywów. Do tego w każdym utworze jest odpowiedni klimat i niezwykłe budowanie napięcia za pomocą riffów, melodii. Lekkość, płynność i radość z grania jest słyszana od początku do końca. Najważniejszym czynnikiem jednak pozostaje oczywiście zawartość, które jest zróżnicowana, utrzymany na równym, wysokim poziomie, bez zbędnych wypełniaczy i nie raz potrafi zaskoczyć. Folk, power metal i symfoniczny metal zostają w ciekawy sposób zmieszany w „The Map”, rozpędzona sekcja rytmiczna, dynamiczność, melodyjność godna RHAPSODY czy HELLOWEEN to cechy „Everlasting Flight”, zaś w „Bounty hunter” kapela pokazuje swoje wczesne progresywne zacięcie. „The Sky Is My Ocean” brzmi może nieco komercyjnie, może jest nieco kiczowate, ale spokojne i mające swój romantyczny klimat. Mocnym punktem jest tutaj bez wątpienia petarda power metalowa w postaci „Fireblast” z nieco wirtuozerskimi popisami gitarowymi i równie energiczny „Never More”, będący kolejnym rasowym przebojem. Kto lubi epickość, klimat, rozbudowanie i urozmaicenie ten z pewnością po lubi takie kolosy jak „Tribel Vibes”, nieco mroczny „Ghost Society” czy też zamykający całość „The Fall of Skycity Pt. 2”. Cała zawartość jest spleciona klamrą w postaci intra i outra.

Francuski KERION wykorzystuje wiele znanych patentów i to słychać, jednak dodaje sporo od siebie, podaje to wszystko w ciekawej formie, gdzie bije świeżość i pomysłowość. Ich nowy album jest zaskakujący w pewnych momentach, a ponadto bardzo melodyjny. Każdy element został tutaj dopracowany i jedynie to czego mi brak to może męskiego wokalu i może kilku rasowych przebojów, a tak nie mam zastrzeżeń. Album długo czekał na odsłuchanie, zbyt długo. Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 3 grudnia 2012

ARKHAM WITCH - Legions Of The Deep (2012)

Dla tych osób, które pokochały mrok i połączenie NWOBHM z lekkim doom metalowym zacięciem w amerykańskim NATUR mogę z czystym polecić coś w podobnych rytmach, lecz z większym zacięciem doom metalowym, z dużo większym mrokiem. A kolejnym jakże istotnym czynnikiem, który powinien przekonać niezdecydowanych lub tych nie lubiących doom metal jest fakt, że kapela jest pod ogromnym wpływem twórczości pisarza H.P Lovecrafta. O jakiej kapeli mowa?

Oczywiście ARKHAM WITCH, która reprezentuje scenę Wielkiej Brytanii nie należy do grona kapel która może się pochwalić bogatą dyskografią, jednak młoda kapela, która została założona w 2008 r przez Simon Iffa i Emila Ningauble dorobiła się już dwóch krążków, z czego „Legions Of The Deep” ukazał się w tym roku. Nie sposób nie zapoznać się z tym krążkiem, nawet ja można rzec taki skromny anty fan doom metalu dałem się skusić na ów materiał i przekonać się na własnej skórze jak brzmi połączenie stylu grania będący miksem doom metalu z NWOBHM i nieco epickim heavy metalem, gdzie słychać wpływy PENTAGRAM, czy MANILLA ROAD z warstwą liryczną nawiązującą do opowiadań H.P Lovecrafta, którego uważam za mistrza klimatu i grozy. „Legions Of The Deep” to drugi krążek tej młodej brytyjskiej formacji i na pewno zapada w pamięci jeżeli chodzi o tegoroczne wydawnictwa, głównie za sprawą stylu i ciekawego połączenia. Może nie jest to album, który spełnia w pełni moje marzenia jeśli chodzi o wykorzystanie twórczości H.P Lovecrafta w heavy metalu, ale pod względem charakteru, stylu zapada w pamięci, bo gdzie można znaleźć drugi taki album? To co przyciąga uwagę słuchacza jeszcze przed słuchaniem to oczywiście piękna okładka Jowity Kamińskiej, która oddaje klimat opowiadań Lovecrafta i nawet pokuszono się o umieszczenie owego Cuthulu czyli przedwiecznych, co sprawia że nie trzeba więcej do zachęty.

Odpalając płytę można stwierdzić, że brzmienie jest nieco przybrudzone i takie nieco przytłaczające, ale może taki był zamiar? Nie wnikam w to, choć nie przemawia do mnie to. Kolejną rzeczą, która gdzieś tam od razu zostaje wyłapana to dość mroczny klimat i w połączeniu z nawiązaniem do Lovecrafta robi niezłe wrażenie. Kompozycje to już bardziej kontrowersyjna sprawa, bo z jednej strony mają ciekawą konwencję, nie brakuje im dopracowania, jednak z drugiej strony brakuje mi atrakcyjnych i energicznych melodii, czy też przebojowości. Jednak styl i sposób prezentowanej muzyki, a także specyficzny wokal Simona, który nie ma jakiegoś większego wyszkolenia i nadrabia w sumie ciekawym stylem i manierą, czy też całe instrumentarium, zwłaszcza sfera gitarowa sprawiają, że jednak dominuje pozytywne odczucie podczas słuchania poszczególnych kompozycji. Są rozbudowane kompozycje jak „David Lund”, mające pewne hard rockowe zacięcie i nieco melodyjność godną IRON MAIDEN co słychać w „At The Mountain Of Madness” w którym mamy ciekawe zaaranżowane solówki, bojowy i ciężki „Infernal Machine” czy zadziorny „The Clown Sea”. Takim rasowym i zapadającym w głowie przebojem jest tutaj bez wątpienia „Kult Of Kutulu” czy energiczny „Legions Of The Deep” który bardziej idzie w kierunku NWOBHM aniżeli doom metalu.

Ciekawy pomysł, styl grania, klimat sprawiają, że „Legions Of The Deep” to bardzo specyficzny krążek, który zachwyca formą i ciekawymi rozwiązaniami. Może nie ma prostych i energicznych melodii czy rasowych przebojów, ale jest ciekawa koncepcja, mrok i klimat godny Lovecrafta. Dla fanów pisarza i doom metalu pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

niedziela, 2 grudnia 2012

NIGHTFEAR - Inception (2012)

Rok 2012 to rok premiery młodego hiszpańskiego zespołu o nazwie NIGHTFEAR, który obraca się w stylu, który można określić mianem heavy/power metal. Jak brzmi debiutancki album owej formacji, który został zatytułowany „Inception”? Czy jest to album, na który warto zwrócić uwagę? Czy debiut równa się kiepski, nie dopracowany materiał?

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że tak jest, że jest to album które można sobie darować, zaoszczędzając przy tym swój cenny czas. Można by stwierdzić, że jest to album młodej kapeli, która stawia swoje pierwsze kroki na scenie muzycznej i że to może być przyczyną, że album może być słaby. Cóż z pewnością debiutancki album NIGHTFEAR nie jest dziełem odkrywczym, oryginalnym w swojej konwencji, czy też stylu. Nie jest to może świetne i bezbłędne dzieło, gdzie wszystko zostało dopieszczone. Jednak dla fanów takich kapel jak IRON MAIDEN, BLACK SABBATH, HELLOWEEN, czy GAMMA RAY może to być krążek, który dostarczy kilka ciekawych doznań. Jak się lubi energiczne, mocne granie zbudowane na ostrych riffach, głośnym, zadziornym wokalu i oklepanych motywach, ten może polubić ten album. Oczywiście jest to album, które ma zalety jak soczyste brzmienie, które zapewnia ciężki wydźwięk kompozycji, miła dla oka okładka i solidne aranżacje, jednak minusem tego wszystkiego jest najzwyczajniej w świecie niezbyt trafione pomysły na utwory, które pozbawione są ciekawych rozwiązań, czy też takich melodii, które zapadły w głowie na dłużej. To też NIGHTFEAR, który został założony w 2008 roku nagrał album, który jest średni w swojej kategorii.

Przyczyny tego końcowego efektu jak wspomniałem należy doszukiwać w nieco nierównym materiale, który oczywiście posiada wiele ciekawych i dobrych momentów. Do takich można zaliczyć ciężki, energiczny „A new Beginning”, gdzie zostaje wyeksponowany bas Manuelo Moreno, który oczywiście nasuwa kapele IRON MAIDEN i Steve'a Harrisa, a także power metalowy „Immortal” , rozbudowany „Nightmare” z dużą dawką partii gitarowych, mocnych, urozmaiconych riffów, albo melodyjny „Pride”. Z kolei fani rasowego heavy metalu, takiego ciężkiego i nieco zadziornego mogą polubić „Storm watcher „ czy też „Steel warrior”. Reszta nie jest jakoś warta większej wzmianki tutaj w recenzji. Średniej klasy kompozycje, które mają na celu raczej zapełnienie wolnego miejsca.

„Inception” to album, która ma kilka przebłysków, parę atrakcyjnych melodii, solidne brzmienie, muzycy potrafią grać (zapada właśnie śpiew Lorenzo) i wykonanie, jednak pomysły nie do końca przemawiają do mnie. Jest to jeden z tych albumów, które przesłuchało się parę razy i się ma dość i nie ma już ochoty się wracać. Tak więc jest to album głównie kierowany do fanatyków gatunku power metal. Reszta osób może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

sobota, 1 grudnia 2012

GALDERIA - The Universality (2012)

Francja pod względem power metalu, głównie kojarzy mi się z HEAVENLY, a więc power metalowym zespołem, który jest postrzegany jako klon GAMMA RAY. Jeżeli szukacie czegoś w podobnym stylu, jeśli szukacie kapeli, która również jest klonem takich kapel jak FREEDOM CALL, HELLOWEEN, POWER QUEST czy INSANIA. To z pewnością warto zwrócić uwagę na kapelę o nazwie GALDERIA.


Nie ma mowy tutaj o kapeli z takim stażem jak te wyżej wymienione, ale GALDERIA może się pochwalić tym, że w tym roku mija 6 rok działalności i choć miewali ciężki okres związany z chwilowym zawieszeniem działalności, to jednak dorobili się trzech wydawnictw, z czego „The universality” jest ich ostatnim dziełem. Już właściwie patrząc na okładkę można stwierdzić, że jest to standardowy power metal, mało oryginalny, wtórny, przesiąknięty wpływami FREEDOM CALL, HELLOWEEN, czy INSANIA. Zagłębiając się w nowy album francuskiej formacji, można tylko się utwierdzić w tym przekonaniu, że o to słuchamy płyty kolejnego klona znanych kapel. Z jednej strony jest powód, żeby narzekać, a z drugiej powód do radości, bo choć zespół wykorzystuje oklepane motywy, które znane są z innych kapel to jednak robi to w niezwykle ciekawy sposób. Młoda kapela stawia w swoim dość wtórnym graniu na szczery przekaz, solidne i przemyślane aranżacje, które cechują się ogromną melodyjnością, przebojowością, a każda melodia na tym albumie jest prosta i taka atrakcyjna dla ucha. Cały materiał jest właściwie przyjemny i łatwo zapadający w pamięci. Choć wszystko brzmi znajomo, choć popisy gitarowe duetu Seb/Tom przypominają wiele innych znanych duetów, choć i popisy brzmią bardzo znajomo i choć wokal Seba przypomina Chrisa Bya i wiele innych takich znanych wokalistów power metalowych to jednak emocje i rozrywka jakie dostarcza ten zespół na swoim nowym krążku

Czego należy się spodziewać po tym krążku? Przede wszystkim mocnego, soczystego brzmienia , dobrego zgrania muzyków i przemyślanego i energicznego materiału, które wypełniają szybkie, melodyjne i oddające to co najlepsze w power metalu kompozycje. Otwarcie „Universal Glory” mogłoby sugerować symfoniczny power metal, jednak tak nie jest. Choć jest to podniosłe wejście, to jednak już w „Children Of The Earth” słychać rasowy power metal, będący mieszanką GAMMA RAY, HELLOWEEN i FREEDOM CALL. Utwór trwa prawie 8 minut i co ciekawe w ogóle nie przynudza, intryguje rozbudowaną formą, licznymi przeplataniami i urozmaiceniami. Dzieje się sporo w tym utworze i nie sposób to ubrać w słowa. I właśnie taka rasowa power metalowa formuła dominuje co słychać po energicznym „Universality” który swoją strukturą, zadziornością i lekkością przypomina dokonania GAMMA RAY, czy też w szybkim „Raise The world” który pokazuje, że zespół nie ma większych problemów z stworzeniem prawdziwego przeboju, wystarczy posłuchać tego rycerskiego refrenu, który rozrywa na strzępy. Mocnymi kawałki są również rozpędzony „Farspace”, chwytliwy „Call To The World” z nieco epickim zacięciem, czy też rytmiczny „Rising Soul”. Nie brakuje tutaj również ballady w postaci „Galderians” i bardziej epickich, rozbudowanych kawałków jak „Ocean Of Light” gdzie jest podniosłość i nawiązanie do symfonicznego metalu.

Fantastyczny album odzwierciedlający to co najlepsze w power metalu! Może momentami nieco słodki, ale czy takie zespoły jak FREEDOM CALL, czy HELLOWEEN nie przemycały owej słodkości w niektórych momentach? Dla fanów gatunku jest to pozycja obowiązkowa. Dopracowanie na najwyższym poziomie i wtórny charakter jest tutaj jak najbardziej dużym plusem. Nic tylko słuchać.

Ocena: 9/10