wtorek, 17 marca 2015

SCANDAL CIRCUS - In The Name of Rock'n Roll (2012)

Dobrego hard rocka nigdy za wiele. Szwedzi zawsze dostarczają solidnego hard rocka i to taka sprawdzona scena muzyczna, która pod tym względem nie zawodzi. Z tych młodszych formacji warty polecenia jest Scendal Circus. Działają już od 4 lat i już mogą się pochwalić całkiem udanym debiutem w postaci „In the Name of Rock'n Roll”. Znakomity przykład, że można połączyć nowoczesne brzmienie, melodyjny heavy metal i zadziorny hard rock zakorzeniony w latach 80. Można ich porównać do takiego Devil's Train i również cenią sobie energię, dobrą zabawę i dużą dawkę melodyjności. Atutem ich jest to, że potrafią zniszczyć swoimi ostrymi riffami, a jak to nie pomoże to zawsze zostaje zauroczenie przebojowością. Ta młoda kapela sypie hitami niczym asami z rękawa. Może i okładka jest odstraszająca i pokazuje nie dopracowanie. Nie dajcie się jednak zastraszyć i lepiej odpalić płytę. To co nas czeka to ciekawe popisy gitarowe Pelle Eliasson, który gra zadziornie, ale zarazem lekko i przyjemnie. Tak się gra hard rock na wysokim poziomie. Całość nabiera też innego wymiaru dzięki wokaliście. Johan Joven potrafi śpiewać klimatycznie i wręcz uroczo jak to robi w balladzie „Dreams”, ale kiedy trzeba to potrafi agresywnie co pokazuje w „Fat and Evil”. Płyta nas zaskakuje o dziwo zróżnicowanie i nie skończonym pokładem energii. „In The Name of Rock'n Roll” promował ten album i w sumie nie ma się czemu dziwić. W pełni odzwierciedla styl zespołu i jest to też jeden z cięższych utworów na płycie. Sporo heavy metalu uświadczmy w „In Your Mind” , ale i tak najbardziej zapadają w pamięci takie petardy jak „Loosing all control” , czy „The race”. Jest też mroczny klimat rodem z Black Sabbath, które daje o sobie znać w „Society of Evil”. Zamykający „Freakshow” dobrze odzwierciedla cały album i przebojowość, która charakteryzuje się „In the Name of Rock'n Roll”. Dobra robota i czekamy na kolejną dawkę hard rocka w wykonaniu szwedów.

Ocena: 7/10

niedziela, 15 marca 2015

SABBRABELLS - Sabbrabells (1983)

A co powiecie na mieszankę Accept, Kiss, Krokus i Mercyful Fate? Jeżeli lubicie też muzykę w której jest spora ilość NWOBHM to bez wątpienia pozycją dedykowaną dla was jest debiutancki album japońskiej formacji Sabbrabells. Kapela ta działała w latach 80 i nagrała w tamtym okresie w sumie 3 wydawnictwa. Debiut zatytułowany po prostu Sabbrabells może nie porwie was dopieszczoną produkcją, czymś nowym, czy energią. Ma za to jednak inne atuty. Przybrudzone riffy, okultystyczne teksty, mroczny klimat czy charyzmatyczny wokalista to tylko pierwsze z brzegu przykłady, że Sabbrabells nie jest taki zły jak mogłoby się wydawać. Zresztą już otwieracz wprawia w dobry nastrój. „Devil's Rondo” to taki klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka i NWOBHM. Prosty riff wyjęty z twórczości Accept czy Kiss od razu nakreśla styl i poziom prezentowanej muzyki. Niby takich utworów w tamtym okresie było sporo i wiele w lepszych aranżacjach. Jednak Japończycy poradzili sobie znakomicie i pokazali, że grać potrafią. Hard rockowy „Hell's Rider” to bardziej stonowany kawałek i tutaj zespół zabiera nas w rejony hard rocka spod znaku Krokus, ale nie tylko. Mamy znów nutkę Kiss, a nawet Black Sabbath. O płycie nie można byłoby mówić tak pozytywnie, gdyby nie wkład gitarzystów. To właśnie ich zagrywki, pomysłowe riffy i duża ekspresja tak jak to jest ujęte w „Hakai” to z pewnością album nie byłby tak udany i nie zapadł by w pamięci. Pod względem partii gitarowych jest to bardzo ciekawy krążek. Są mroczne, finezyjne riffy, lekkie i intrygujące solówki. Tak właśnie powinien brzmieć heavy metal o tematyce okultystycznej. Nie zabrakło też szybszego kawałka i tutaj „Wolf Man” sprawdza się w tej roli znakomicie. Może tutaj więcej Angel Witch i starego Iron Maiden, ale czy to w czymś przeszkadza? Na pewno nie. Lekki przyjemny rock z czasów Deep Purple uświadczymy w „Sokubaku” i to jest bardzo ciekawa kompozycja. Bardziej złożona, bardziej dojrzała i urzekająca swoją formą. Całość zamyka energiczny „Black Hill”, który jest mieszanką Iron Maiden i Mercyful Fate. Album jest bardzo treściwy i udało się zamknąć w 40 minutach, co również uznać należy za atut. Płyta nie męczy i słucha się jej bardzo przyjemnie. Każdy kto lubi stare czasy kiedy rządził NWOBHM, pierwsze płyty Accept, Mercyful fate czy Kiss ten będzie zadowolony z tego co osiągnął Sabbrabells na swoim pierwszym albumie. Polecam.

Ocena: 7/10

sobota, 14 marca 2015

DOLINA CIENI - Wzgórze Tysiąca Dusz (2015)

Pozwólcie że zabiorę was do Doliny Cieni. Krainy pełnej mroku, nie pewności i mistyczności. Do świata, który rządzi się innymi prawami niż nam te wszystkie znane spod znaku Crystal Viper, Made of Hate czy Turbo. Dolina Cieni to coś więcej niż kolejny młody zespół heavy metalowy, to powiew świeżości na naszym rodzimym rynku muzycznym. W końcu pojawił się ktoś odważny, który postanowił przełamać pewne ramy, pewne granice i nie ograniczać się tylko do hard rocka, heavy metalu czy death metalu, którego tak pełno na naszym rynku. Brakowało mi zespołów, które nie boją się uderzyć w pegan metal, w folk metal, a nawet black metal czy gothic metal. Co ciekawe Dolina Cieni to zespół, który nie odrywa się od tradycyjnego heavy/power metalu i usłyszymy pewne echa Judas Priest, Iron Maiden czy Running Wild. Jednak jeśli chodzi o wpływy to ten zespół woli wybierać Ensiferum, Burzum czy nawet Kalmah. Ta lista mogłaby stanowić właściwe recenzje, ale nie to jest przecież ważne. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że zespół czerpie z różnych stylów, zespołów i łączy wiele podgatunków, ale nie popadła w chaos i nie zatraciła swojego charakteru. To jest piękne, że brzmi to wszystko świeżo i jest to coś w tej muzyce. O samym zespole za wiele nie wiadomo i historia zespołu jest owiana tajemnicą. Strony internetowe w tym strona oficjalna zespołu nie nagłaśnia tego. Tak więc zapraszam do dalszej części recenzji gdzie poznamy trochę historii zespołu i to co niesie ze sobą ich debiutancki album „Wzgórze tysiąca Dusz”.

Przede wszystkim nazwa Dolina Cieni funkcjonuje stosunkowo nie dawno. Wcześniej zespół funkcjonował pod nazwą FameFatal i narodził się w Myślenicach. Kapela działa od 2002 roku i na przestrzeni 13 lat były tylko dwie zmiany personalne. W 2004 roku do kapeli dołączył perkusista Grzegorz Szczygieł, a w 2008 roku pojawił się gitarzysta Damian Łapa. Największą rolę w zespole odgrywa Marek Węgrzyn, który pisze teksty, który przesiąknięte są mrokiem i pesymizmem. Jednak idealnie one współgrają z całą tą mistyczną, ponurą otoczką i z wokale Marka. Kiedy śpiewa czysto, to na myśl przychodzi choćby taki Monstrum i wtedy można poczuć tą heavy metalową konwencję, a czasami nawet psychodeliczny rock w stylu Ghost. Prawdziwą atrakcją są jednak growle Marka, które zabierają nas w zupełnie nowe rejony. Black, pegan, folk metal czy nawet death. To wszystko znakomicie ze sobą współgra. Jednak sukces debiutanckiego albumu to zasługa nie tylko dobrego wokalisty. Pozwolę sobie wyróżnić gitarzystów. Duet Łapa/Górka potrafi zaskoczyć, potrafi porwać lekkością i ostrością. Nie brakuje im pomysłów na swoją grę i na popisy gitarowe. Nie łatwo jest dogodzić fanom różnych gatunków, ale myślę że tutaj ta sztuka wyszła. Nie ma monotonności, nie ma miejsca na nudę. To czyni „Wzgórza Tysiąca Dusz” prawdziwą ucztą dla fanów muzyki metalowej. Od strony technicznej album również wypada bardzo dobrze. Soczyste brzmienie, który podkreśla moc instrumentów i klimat tego wydawnictwa. Już otwieracz „Pradawny Gniew” przyprawia o ciarki. Dolina Cieni nie oszczędza się i nagrała dość długi materiał, który trwa godzinę czasu. 6 minutowy „W Sercu Doliny” to znakomity przykład, że zespół radzi sobie z dłuższymi kompozycjami i potrafi stworzyć prawdziwy hit. Utwór porusza słuchacza tekstem i aranżacjami. Więcej heavy metalu niż pegan metalu mamy w „Wkraczając w Pustkę” i tutaj fani Judas Priest powinni być zadowoleni. Zespół wie jak zagrać ostrzej i jeszcze mroczniej co pokazuje w takim „Na złość” czy „Otchłań czasu”. Pierwszym takim poważnym zaskoczeniem na płycie jest nieco folkowy „Więzy Krwi” z ciekawą melodią prowadzącą. To jest jeden z najlepszych momentów na płycie. Podoba mi się też „Strefa Mroku”, która już bardziej nastawiona jest na tradycyjny heavy metal, choć i tutaj momentami jest progresywnie. Miłym dodatkiem jest instrumentalny „Marsz Tytanów”, który podkreśla epickość i podniosłość wydawnictwa. Całość zamyka tytułowy „Wzgórze Tysiąca Dusz”, który ukazuje w pełni umiejętności zespołu i potencjał jaki w nich drzemie. To utwór, który znakomicie podsumowuje album i ukazuje to co zespół gra. Można rzec, że to Dolina Cieni w pigułce. Taki właśnie powinien być tytułowy kawałek, to ma być wizytówka albumu.

Jak zawsze przy tego typu płytach są obawy. Czy się spodoba, czy nie będzie zbyt chaotycznie i czy dana mieszanka gatunkowa w pełni odda charakter zespołu. Dolina Cieni wybrnęła z tego i to bez większego szwanku. Pokazali, że można zmieszać gothic, pegan, folk, heavy i death metal. Brzmi to wyjątkowo dobrze i jest w końcu powiew świeżości na polskim rynku muzycznym. Brakowało takiej kapeli, która odważnie podchodzi do tematu. Znakomicie pasuje do nich nasz ojczysty język, ten mroczny klimat i cała ta otoczka tajemniczości. Jasne są pewne nie dociągnięcia, czasami dany motyw nie do końca przekonuje, ale to jest ich pierwszy album więc jest to zrozumiałe. Czekam na kolejne uderzenie tego młodego zespołu z Myślenic. Polecam

Ocena: 8/10

piątek, 13 marca 2015

DRAKKAR - Run With The Wolf (2015)



W 2012 roku włoski Drakkar powrócił po dekadzie milczenia i twórczej nieaktywności. „When Lightning Strikes” to była bilet powrotny dla tej Włoskiej formacji.  Przekonali się o tym, że wciąż fani są głodni ich muzyki, że wciąż rajcuje ich heavy/Power metal z elementami symfonicznymi czy epickimi jaki prezentuje Drakkar. To było wydawnictwo przemyślane, ale zarazem zaskakujące. Zespół brzmiał świeżo i zarazem wyciągał znakomite pomysły niczym asy z rękawa. Wielu z nas wciąż wraca do tego albumu i zachwyca się tym wysokiej klasy materiałem.  No cóż czas leci do przodu i przyszedł w końcu czas na nowy krążek, który godnie będzie podtrzymywał wysoką formę zespołu. „Run With The Wolf” to w sumie dwu płytowy album, który robi jeszcze większe wrażenie niż poprzednik.  Z czego to wynika? To nie kwestia zmian stylistycznych czy personalnych, po prostu zespół jeszcze bardziej się rozwinął, poszedł naprzód jeśli chodzi o komponowanie i dobieranie aranżacji.  Przede wszystkim klawisze bywają podniosłe, a kiedy trzeba to brzmią bardziej progresywnie i w stylu takich kapel jak Deep Purple czy Uriah Heep. Wystarczy się w słuchać w epicki „Call of the Dargonlord” by się przekonać o czym mówię. Są momenty, że mają one wydźwięk bardziej symfoniczny i potwierdza to spokojniejszy „Galadriel’s Song”.  Na płycie panuje znakomity, nieco fantastyczny klimat o czym przekonuje nas już otwieracz „Rise of the dark lords”.  Krótkie intro, które buduje napięcie i to mi się podoba.  Nowy album to przede wszystkim masa znakomitych przebojów utrzymanych w konwencji heavy/Power metalowej. Właśnie takie petardy jak „Under The Banners of War” , czy „Run With The Wolf” z wpływami Deep Purple stanowią trzon tej płyty. To jest właśnie główna atrakcja tego wydawnictwa.  Zespół też potrafi zaskoczyć i urozmaicić swoją muzykę i tak w takim „Ride The Storm” zawiera wpływy folkowe . Fanom ostrzejszego grania polecam przede wszystkim „Gods of Thunder” czy „Burning” bowiem tutaj gitarzysta Dario daje z siebie wszystko. Jego gra może się podobać, bowiem nie bawi się i nie kombinuje. Gra z pomysłem i potrafi stworzyć ciekawy motyw czy melodię, a to zawsze jest w cenie. Druga płyta o dziwo równie jest udana.  To właśnie tam znajdziemy utrzymany w klimatach Judas Priest „Coming From the past” czy hard rockowy „Dragonheart”. Ten ostatni kawałek, to przykład w jak wielkiej formie jest zespół. Jeden z ich najlepszych kawałków, który na długo zostaje w głowie.  Płyta robi dobre wrażenie, nie tylko dzięki  równemu i energicznemu materiałowi, ale też dzięki soczystemu i dopieszczonemu brzmieniowi czy klimatycznej okładki. Zespół poczynił postępy i wystarczy skupić uwagę wyłącznie na wokaliście Dell’Orto czy właśnie gitarzyście. Razem wspólnymi siłami stworzyli album, który każdy fan heavy/Power metalu powinien znać i liczyć się z nim w tegorocznych rozliczeniach. Polecam.

Ocena: 8.5/10

MESSIAH'S KISS- Get Your Bulls Out (2014)

Pamięta ktoś jeszcze niemiecką formację Messiah's Kiss, którą wielu porównywało do Iron Fire, Nocturnal Rites czy Grave Digger? Troszkę lat minęło od czasów „Dragonheart”, który miał premierę w 2007 roku. Zespół przez długi czas milczał i nie było wiadomo co się dzieje w szeregach Messiah's Kiss, jednak to już przeszłość. Po latach niebytu wracają z nowym krążkiem i „Get Your Bulls Out” to album godny ich marki i tego do czego nas przyzwyczaili na poprzednich wydawnictwach. Może nie jest to ich największe osiągnięcie, może nie jest to album, który namiesza w zestawieniach na rok 2014, ale z pewności zadowoli fanów zespołu.

Messiah's Kiss mimo upływu czasu pozostał wierny swojemu stylowi, który można określić jako agresywny heavy/power metal przesiąknięty niemiecką topornością. Wciąż mocnym atutem zespołu są mocne, ostre riffy, które serwuje nam duet Jason/ Georg. To właśnie oni są odpowiedzialni za agresywność i dzikość na tej płycie. Nadali płycie odpowiedniego charakteru i z pewnością nie nad użyli brutalności czy ostrego brzmienie gitar. Wszystko zostało zrealizowanie z zachowaniem melodyjności i dawnego heavy/power metalowego stylu. Udało się zyskać trochę nowoczesności dzięki produkcji, która jest na miarę ostatnich płyt Accept, co bardzo cieszy. Wielkim wygranym bez wątpienia jest tutaj wokalista Mike Terelli. Jego wysokie rejestry i drapieżność są godne uwagi i odnotowania. Zresztą tutaj nie trzeba żadnych argumentów, by Was przekonać do tego jak udany jest to album. Wystarczy odpalić płytę i w słuchać się w ten jakże przemyślany materiał. Zaczyna się z wykopem bo od „Living in Paradise”, który przejawia cechy hard rocka. Dużo energii uświadczymy w „Immortal Memory” czy w bardziej power metalowym „Survivor”. Motoryka Motorhead pojawia się w rock'n rollowym „Time to Say Goodbey”, z koeli „Only Murders Kill Time” może was zaskoczyć pomysłowym riffem i hard rockowym pazurem. Fani starego heavy metalu spod znaku Dio powinni też docenić „Mission To Kill”, który kipi energią i agresją. To jeden z najjaśniejszych momentów tej płyty. Hit goni hit i „Nobody Knows Your Name” to kolejny przebój, który na długo zostaje w pamięci. Messiah Kiss stara się urozmaicić materiał i bardzo cieszy np. wtrącenie elementów bluesa w „Who's The First To Die”. Warty odnotowania są jeszcze dwie petardy, a mianowicie „Buried Alive” i „Whisper a Prayer”, który podkreślają w jakiej znakomitej formie jest niemiecka formacja.

Co tutaj więcej pisać? Znakomity powrót Messiah's Kiss po 7 latach nie bytu i oby zostali już na zawsze z nami. Ich muzyka mimo wtórności zachwyca i potrafi być rozrywką na wysokim poziomie. Solidny heavy/power metal w niemieckim wydaniu. Fani Messiah's Kiss będą w siódmym niebie.

Ocena: 8/10

środa, 11 marca 2015

RENEGADE - Thunder Knows No Mercy (2014)

Kapel o nazwie Renegade jest sporo i można natrafić na te które już nie funkcjonują, na te które grają death metal czy thrash metal, ale jednym z najważniejszych zespołów o nazwie Renegade jest ten włoski, założony w 2005 roku. Kapele od 10 lat trzyma wysoki poziom i może się pochwalić dość bogatą dyskografią, którą tworzy 5 wydawnictw. Każdy z nich ukazuje potęgę zespołu i to, że wiedzą jak grać heavy/power metal na wysokim poziomie. Nie boją się czerpać z takich legend jak Accept, Judas Priest czy Riot. Są jednym z tych zespołów, które sprawiają że lata 80 wciąż żyją. To dzięki temu najnowszy album „Thunder Knows No Mercy” to jeden z ciekawszych wydawnictw w swojej dziedzinie jeśli chodzi o rok 2014.

Czego można się spodziewać po włoskiej formacji? Na pewno nie symfonicznego power metalu z epickim klimatem. Tutaj zespół serwuje nam bardziej amerykański power metal z domieszką niemieckiego heavy metalu. Ma być przede wszystkim melodyjnie, drapieżnie i szczerze. To zdaje swój egzamin. Renagade nie odkrywa niczego nowego i wielu może im zarzucić powielanie pomysłów Ross The Boss czy Primal Fear. Ich muzyka nie jest nudna i monotonna, wręcz przeciwnie. Jest bardzo atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza i łatwo wpada w ucho. W czym tkwi sukces nowego albumu zatem? Pomysłowe riffy, które zachwycają energią, lekkością i chwytliwością. Tutaj Damian pokazał, że nie jest rzemieślniczym gitarzystą i potrafi ponieść się finezyjności. Każdy kto gustuje w urozmaiconych i złożonych popisach gitarowych będzie zachwycony tym co wyprawia Damian. Nowy album to też najciekawszy występ wokalisty Stefano, który jeszcze bardziej zadbał o aspekt techniczny oraz charyzmę. To czynniki sprawiają, że wykonanie kompozycji stoi na wysokim poziomie. Dopełnieniem wszystkiego jest prawdziwe amerykańskie brzmienie, które nadaje całości power metalowej mocy. Płyta jest treściwa i mamy tylko 45 minut muzyki. Otwieracz „Nobody Lives Forever” to kawał solidnego heavy metalu. Może brakuje nieco szybkości i więcej agresji, ale jest bardzo melodyjnie. Tak więc nie ma co narzekać, tylko wciągać się w dalszą część. Rozpędzony „The World is Dying” pokazuje, że zespół potrafi grać szybciej i nawiązać do power metalu. „Into The flame” z pewnością porwie was ciekawymi partiami solowymi w wykonaniu Damiana i melodyjnym charakterem. True metalowy „Awaiting the storm” to uczta dla fanów epickiego heavy metalu i maniaków Manowar. Zespół też zadbał o tych słuchaczy, którzy cenią sobie przebojowość i tutaj „The Endless Day” wyróżnia się. Niby prosty kawałek, z banalnym motywem gitarowym, ale szybko zapada w pamięci dzięki temu. Takie rozwiązania też potrafią zaskoczyć i spodobać się słuchaczom. To też brawo dla panów z Renegade. Na szczególną uwagę zasługuje kolos w postaci „Trail of Fears” i energiczny „Screaming on The Edge”, który jest najlepszym kawałkiem na płycie.

Podsumowując włoski Renegade jest w bardzo dobrej formie i nowy album „Thunder knows No Mercy” to tylko potwierdza. Płyta jest skierowana do fanów melodyjnej odmiany heavy/power metalu. Zwłaszcza tego wywodzącego się z niemieckiej ziemi czy też amerykańskiej. Nie można pominąć tego wydawnictwa, jeśli chodzi o rok 2014.

Ocena: 7.5/10

sobota, 7 marca 2015

LIQUID STEEL - Fire in the Sky (2014)

Liquid Steel to austriacka formacja heavy metalowa, której styl można porównać do ówczesnego Enforcer, Steelwing, czy Skull Fist. Tak więc jest to kapela, która chce nam przypomnieć czasy, kiedy to królowały takie zespoły jak Angel Witch, Blietzkrieg, Diamond Head. Nie brakuje też wyraźnych wpływów Iron Maiden czy Judas Priest. Grają od 2009 roku i w końcu przyszedł czas by pokazać światu debiutancki album „Fire In The Sky”. Płyta skierowana do konkretnych odbiorców, którzy mają gdzieś świeżość, wtórność i oczekują po prostu chwytliwego, prostego heavy metalu. Styl grupy nie jest skomplikowany i właściwie wszystko jest jasne i łatwe do odczytu. Mamy ten utarty schemat, czyli wokalista śpiewający w wysokich rejestrach, o specyficznej manierze, proste i oklepane motywy gitarowe, gdzie liczy się prostota i solidność, a wszystko utrzymane w średnim tempie. To wszystko już było, ale nie ma co narzekać, bo Liquid Steel radzi sobie w tej tematyce. Już w „Fire In The Sky” potwierdzają, że grać potrafią i robią to dobrze. Jest trochę NWOBHM w ich stylu co też można uznać, jak najbardziej za plus. Panowie szybciej też grać potrafią, co słychać w energicznym „Scream in The Night”. W tym utworze więcej z siebie dają Ferdl i Julle. Ich popisy są może i proste, bez większej kombinacji, ale są chwytliwe i zagrane z pasją. To sprawia, że słucha się tego bardzo przyjemnie. Jest też miejsce na szaleństwo i prawdziwy kop, co potwierdza „Riding High”. Melodie są naprawdę godne uwagi, zwłaszcza ta z „ Liquid Steel” i słychać szkołę Iron Maiden czy Helloween. Troszkę gorzej zespół wypada w bardziej rozbudowanych utworach i mam tutaj na myśli „Samurai”. Utwór może nie jest zły, ale można było zawrzeć to wszystko w 4 minutach, bez zbędnego wydłużania na siłę. „Oceans” zabiera nas z kolei w rejony starych płyt Iron Maiden. Bardzo udany instrumentalny kawałek. Na końcu mamy speed metalowy „Speed Demon” i klimatyczny „ King of Avalon” z wyraźnymi wpływami Blind Guardian czy Crystal Viper. Słabych kompozycji w sumie nie stwierdzono i album całościowo wypada całkiem dobrze i można go z czystym sercem polecić każdemu kto gustuje w heavy metalu z lat 80 i kapelach typu Enforcer czy Skull Fist. Dobra robota.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 5 marca 2015

GUNFIRE - Age Of Supremacy (2014)

Pora coś wyjaśnić. Włoski band o nazwie Gunfire nie gra speed/power metal jak podają różne źródła. W ich muzyce dominuje heavy metal , nutka progresywności, czy też hard rocka. Jest też oczywiście coś z power metalu, ale nie jest to ten gatunek, który jest przodującym. To właśnie taki rodzaj muzyki możemy się spodziewać po najnowszym dziele zatytułowanym „Age of Supremacy”. Nie jest to dzieło zespołu debiutującego, lecz kapeli, która powstała w latach 80. Debiutancki album ukazał się w 2004r, tak więc przyszło nam czekać 10 lat na nowy materiał. Czas upłynął, a Gunfire wciąż jest zespołem średniej klasy. Problem jest właściwie ten sam co od lat, czyli brak pomysłów na ciekawe kompozycje i wykonanie, które nie robi większego wrażenia. W zamian za naszą uwagę i poświęcenie godziny czasu, dostajemy właściwie materiał dość monotonny. Czy to można było wyczytać ze świetnej, klimatycznej okładki, która zabiera nas w rejony s-f? O tóż nie. Mimo pewnych niedociągnięć i braku hitów Gunfire potrafił stworzyć materiał, który da się słuchać i to bez większego zażenowania. Spora w tym zasługa duetu gitarowego, soczystej sekcji rytmicznej, który zachwyca techniką czy w końcu za sprawą wokalisty Borelli. Ten ostatni muzyk robi najwięcej, żeby muzyka Gunfire była drapieżna i z nutką toporności. To jak to jest z tym materiałem? Nie potrzebnie zespół wydłuża kompozycje, bo tracą one na atrakcyjności i potrafią być nużące. Tak to jest na przykład z ponurym „The City Of The Light”. Niby jest ciekawa melodia, odpowiednie tempo, ale i tak utwór nie porywa. Ten sam problem tyczy się energicznego „The Hammer of God”. Gunfire często zabiera nas w rejony progresywnego metalu i tutaj dobrym przykładem jest 11 minutowy „Voices from a Distant Sun”, który przypomina dokonania Dream theater czy Iron Maiden z ostatniej płyty. Na pewno ciekawszy jest treściwy „Superior Mind”, który wydaję się najbardziej składny i przemyślany w swojej treści. Pomówmy o najlepszych kompozycjach, które zdobią ten album. Jedną z nich jest bardziej power metalowy „Fire in the Sky”, który jest najszybszym kawałkiem na krążku. „War Extreme” to przykład, że można nagrać epicki, rasowy heavy metalowy utwór w średnim tempie. Ponad godzina materiału to trochę za dużo, zwłaszcza jeśli nie ma przebojów, a całość jest utrzymana w podobnym klimacie. Solidny album, ale nic ponadto, a szkoda bo mogło być znacznie lepiej.

Ocena: 6/10

środa, 4 marca 2015

CRIMSON WIND - Last Poetry Line (2015)



Wielu fanów symfonicznego Power metalu widzi w włoskim Crimson Wind drugi Vision Divine czy Symphony X. Kiedy się przyjrzymy stylistyce, to w jaki sposób te zespoły tworzą kompozycje i wypełniają ją aranżacją to faktycznie można dostrzec podobieństwa. W dodatku Crimson Wind reprezentuje włoską scenę, która jest znana z symfonicznego Power metalu.  Grają od 2008 roku  i dorobili się dwóch albumów. Ten najnowszy zatytułowany „Last Poetry Line” , który miał premierę 23 lutego tego roku. Jest to płyta, która faktycznie zabiera nas w rejony Vision Divine czy Symphony X. Dokładnie udało się przerysować symfoniczny  Power metal z elementami progresywnego heavy metalu czy hard rocka. W muzyce Włochów sporą rolę odgrywają klawisze Diego Galetiego. To właśnie one nadają kawałkom przestrzeni i lekkości. Jest w nich też sporo z progresji, tak więc fani Symphony X będą zachwyceni takim obrotem sprawy. Zwłaszcza fajnie wybrzmiewa ten element w Power metalowym „Still”. Można poczuć się jak w innej czasoprzestrzeni, jak w innym świecie.  Jest magia, jest nutka finezji i lekkości, a wszystko podane w dość słodkiej formie.  Gitarzysta Giuseppe  daje nam niezły popis umiejętności i można się delektować jak z lekkością przechodzi między poszczególnymi motywami.  W takim „Black Shelter” można wyczuć wpływy Ritchie Blackmore;’a i innych wielkich gitarzystów, a to cieszy.  Zespół potrafi też postawić na epickość co pokazuje w „Heirlloom”. Jest to utwór bardziej rozbudowany i zawiera sporo ciekawych motywów, które stanowią bogatą całość.  Płyta mi lekkiego i ciepłego brzmienia ma kilka mocnych momentów, w których zespół pokazuje pazurki i mam tutaj na myśli Power metalowe petardy. Tych tutaj nie brakuje i wystarczyć posłuchać „Death Dwell In Sight” czy „The Stom” by się o tym przekonać. W takich kawałkach zespół wypada bardzo dobrze i powinni się trzymać tego charakteru .  Może momentami jest zbyt słodko, może momentami wdziera się komercja, ale i mimo tego jest to kawał solidnego Power metalu w symfonicznej konwencji.  „Last Poetry Line” to miła i przyjemna dla ucha płyta, która spodoba się fanom szeroko pojętego melodyjnego Power metalu.

Ocena: 7/10

wtorek, 3 marca 2015

VANISH - Come To Whiter (2014)

Czy elementy nowoczesnego metalu i bardziej klasycznego zakorzenionego w latach 80 czy 90 mogą ze sobą współistnieć? Niemiecki band o nazwie Vanish jest żywym dowodem na to, że mogą i to z jaki skutkiem. Zespół działa już od ponad 14 lat, więc do zaoferowania mają dojrzałą muzykę, która ma zachwycać nie tylko nowoczesnym brzmieniem, syntezatorami, czy progresywnym charakterem kompozycji. Ma nas przede wszystkim porwać kreatywnością i pomysłowością. W tym akurat Vanish jest całkiem dobry. Nowy album „ Come To Whiter” to tylko potwierdza. Na płycie nie brakuje wpływów Queensryche czy Brainstorm, a to tylko świadczy jakim solidnym zespołem jest Vanish. Już uwagę słuchacza powinna przyciągnąć ciekawa okładka, a także fakt, że gościnnie występuje tutaj Ralf Sheepers. Z pewnością dzięki niemu zamykający „The grand Design” jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Porywa energią, mocnym riffem i zadziornością. To jest kawał porządnego heavy metalu z domieszką progresywności i power metalu. Równie udany jest „Great Collapse”, który pokazuje, że nowoczesny metal też może być atrakcyjny dla potencjalnego słuchacza, który gustuje w bardziej klasycznym graniu. Popis ciekawych partii klawiszowych uświadczymy w rozpędzonym „Bless The Buried Child”. Najdłuższy na płycie jest „Curtain Call” i tutaj można przekonać ile dla zespołu znaczy progresywny metal. Atutem zespołu jest bez wątpienia wokalista Bastian Rose, który ma charyzmę i niezwykłą moc, która niszczy wszelką przeszkodę. Jeśli mam na coś ponarzekać, to na współpracę gitarzystów, bowiem Phillip i Thomas grają troszkę oszczędnie. Stać ich na znacznie więcej co zresztą słychać w takim brutalnym „Silence” czy melodyjnym „Hope Shall Rise”. To wszystko przemawia tylko za tym, że mamy do czynienia z porządnym albumem, który nie był tworzony na kolanie. Wszystko zostało przemyślane, czego efektem jest solidny „Come To whiter”, który z czystym sercem można polecić fanom progresywnego power metalu czy właśnie nowoczesnego metalu.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 2 marca 2015

THE ANSWER - Raise a litlle Hell (2015)

W roku 2000 w północnej Irlandii zrodziła się kapela o nazwie The Answer. Zdobyli uznanie wśród fanów muzyki hard rockowej i potwierdzają to liczne nagrody i wyróżnienia, nie tylko w czasopismach o muzyce rockowej. Nagrali do tej pory 3 albumy i dali się poznać jako zespół, który czerpie garściami z Thin Lizzy czy Ac/Dc. Teraz The Answer prezentuje światu swój nowy album zatytułowany „Raise a little Hell”.

O tej płycie można wiele powiedzieć, ale z pewnością nie jest to płyta lekka i przyjemna, która łatwo zapada w pamięci. Gitarzysta Paul Mahon nie stawia na przebojowość czy melodyjność. Bardziej kładzie nacisk na progresywność, na bardziej wyszukane pomysły i niestety nie zawsze to oznacza atrakcyjność dla potencjalnego słuchacza, który chce się delektować przy muzyce hard rockowej. Cormac Neeson też się oszczędza i właściwie jego partie wokalne są momentami monotonne i bez ikry. Kiedy dorzucimy właśnie do tego wszystkiego niezbyt trafione pomysły to wyjdzie nieco słaby album, który na dłuższą metę potrafi znudzić swoją formuła. Pomówmy o plusach. Dobrze się prezentuje otwieracz „Long live The Renegades”, lekki, nieco bluesowy „The Other Side” czy utrzymany w klimatach Ac/Dc „I am What i Am”. Szkoda, ze zespół nie postanowił włożyć w ten materiał więcej energii, bo może wtedy album miał w sobie trochę mocy, która gdzieś jest zawarta w takim „Whisplash” czy nieco stonerowym „Red”. To byłoby na tyle jeśli chodzi o materiał.

Zespół ma pomysł na siebie i to wybrzmiewa na nowej płycie. Wiedzą jak grać hard rocka, jak nadać płycie odpowiedniego, soczystego brzmienia i pazura. Szkoda tylko, że znaczniej ciężej przyszło zespołowi stworzenie hitów i ciekawych melodii, co położyło tą płytę.

Ocena: 3/10

EVIL INVADERS - Pulses of Pleasure (2015)

W latach 80 to właśnie scena belgijska była głównym dostawcą jeśli chodzi o speed metal. Fani tego gatunku na pewno miło wspominają takie formacje jak Acid, Crossfire czy Explorer. Choć minęło sporo czasu od tamtych kapel i ciężko o coś na miarę tamtych zespołów, to jednak Belgia w końcu ma coś co może zadowolić fanów tamtych lat, speed metalu i wyżej wspomnianych kapel. Tą propozycją jest młody band o nazwie Evil Invaders. Grają od 2007 roku i dopiero teraz udało im się wystartować z pełnometrażowym debiutanckim albumem. „Pulses of Pleasure” to miła niespodzianka w kategorii speed/thrash metal i już śpieszę z wyjaśnieniem dlaczego.

Rzadko kiedy można dostać dobry techniczne speed metal, gdzie gitary brzmią ostro, ale też jest w nich zachowanie odpowiedniego poziomu technicznego. Zespół często zapomina o ciekawych melodiach, o szybkości i ostrych riffach. Dzisiaj już można trafić na kapele, które grają speed metal prosto z serca i robią to z miłości do lat 80. Enforcer czy Rocka Rollas to właśnie takie zespoły z potencjałem i z pasją. Evil Invaders właśnie taki jest. To zespół, który nie raz nam jeszcze pokaże jak się gra speed metal z domieszką wczesnego thrash metalu. Dla nich liczy się dobra zabawa i euforia fanów. Joe ma specyficzny wokal, może taki mało agresywny, ale idealnie pasuje do tego całej warstwy instrumentalnej. Nie tylko wokal przywołuje na myśl lata 80. Nieco surowe, agresywne brzmienie jest jakby wyjęte z płyt wydanych w latach 80. Grunt to dobry otwieracz, który od razu rzuci nas na kolana. Evil Invaders idzie na całość i zaczyna płytę od ostrego „Fast' loud'n Rude” . Niby nic odkrywczego nie dostajemy, a mimo tego takie kawałki jak „Pulse of Pleasure” czy „Eclipse of The mind”. Szybko i do przodu to jest technika która się tutaj sprawdza idealnie. Joe i Sam jako duet gitarowy też się sprawdzają w swoich rolach. Kto ceni sobie energię, ciekawe pojedynki i swobodę, ten będzie zachwycony z tego aspektu „Pulses of Pleasure”. Bardzo fajnie ten element wybrzmiewa w melodyjnym „Stairway to Insanity” czy „Shot To paradise”. Odrobina heavy metalowej stylistyki pojawia się w urozmaiconym „Venom”. Całość zamyka świetny „Master of Illusion” , który jest utrzymany w klimatach speed/power metalowych. Znakomite podsumowanie płyty, które sprawia, że na długo zostaje ta płyta w pamięci.

Belgia w końcu ma swoją gwiazdę, która może działać cuda w heavy/speed metalu z domieszką wczesnego thrash metalu. W kapeli jest potencjał i mam nadzieję, że nagrają nie jeden znakomity album w klimatach debiutu. Znów to właśnie młoda kapela robi niespodziankę i wydaje ciekawy krążek, który potrafi zaskoczyć i zapaść na długo w pamięci. Gorąco polecam.

Ocena: 8/10

niedziela, 1 marca 2015

MAXXXWELL CARLISLE - Visions of Speed and Thunder (2015)

Maxxwell Carlisle to amerykański gitarzysta, który lubi styl shredowy. Do tej pory nie był znany, ale udział w Hellion sprawił, że co raz więcej słuchaczy heavy metalu zaczęło się nim interesować. Warto wspomnieć, że już przed Hellion znakomicie sobie radził w ramach swojej kariery solowej. Jednak teraz dopiero wszystko nabrało rozpędu. Z jednoosobowego projektu Maxxxwell Carlisle przerodził się w zespół z krwi i kości, gdzie jest coś więcej niż tylko popisy gitarowe Maxxxwella. Jeżeli jest się fanem heavy metalu i takich zespołów jak Judas Priest, Accept, czy Dio to z pewnością nie można pominąć w tym roku „Visions of Speed and Thunder”.

Szczerze nie sądziłem, że ten zespół przerodzi się w maszynkę do tworzenia wysokiej klasy heavy/power metalu, w który usłyszę nawiązania do klasyki, zwłaszcza tej amerykańskiej. Może mocnym punktem nie jest wokalista tutaj, który swoją manierą nieco przypomina Blaze'a Bayleya, ale to już szczegół. Te pewne niedociągnięcia maskuje znakomity Maxxwella, który dwoi się i troi, by oczarować nas swoją grą. Jest pełno ciekawych popisów i melodii, tak więc tutaj na pewno nie można się nudzić. Wycieczkę do lat 80 fundują już nam riffy wyjęte jakby z płyt Jag Panzer, Judas Priest, czy Dio. Wystarczy posłuchać „Full Metal thunder”, który już się pojawił wcześniej na epce. Słychać od samego początku, że zespół rozwinął skrzydła od czasów mini albumu. Jest energia, niezwykła pomysłowość do kompozycji i aż się roi od przebojów. Zresztą jeden z nich otwiera album. „Visions of Speed and Thunder” to prawdziwy strzał między oczy i pokazanie że można stworzyć ciekawy melodyjny przebój w klimatach heavy/power metalu. Nic tylko zapętlić ten niesamowity killer. „Marching With Dragons” to bardziej toporny kawałek w stylizacji Accept i tutaj można poczuć ten mroczny klimat i riff rodem z „Balls to The Wall”. Kto lubi power metal i kobiecy wokal powinien zagłębić się w „Power Angel” . Bardzo ciekawym rozwiązaniem okazało się dobranie dwóch wokali. Dzięki temu jest urozmaicenie, jest zaskoczenie i nie ma tutaj miejsca na nudę. Echa Hellion można uświadczyć z kolei w melodyjnym „Visions of Victory”. Zespół też wykorzystuje już sprawdzone kompozycje z epek i tak o to się pojawia „Ramming Speed” , „Speed Force” czy przebojowy „Axxis accelator”. Wyszedł z tego ciekawy miks power/heavy metalu i shred metalu.

Śmiało można pominąć dotychczasowy dorobek Maxxwella i od razu przejść do dania głównego czyli „Visions of Speed and Thunder”. Są tutaj nowe pomysły, a także te, które pojawiły się już wcześniej na mini albumach. Co ciekawe nowy album jest bardziej spójny i równiejszy, przez co słucha się go jednym tchem. Maxxwell to jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów młodego pokolenia i ten album, tylko to potwierdza. Jedna z tych płyt, które trzeba znać, jeśli siedzi się w klimatach heavy/power metalu.

Ocena: 8/10

CORSAIR - One Eyed Horse (2015)

Ostatnio odkryłem taki dość ciekawy zespół o nazwie Corsair. Przyciągnęła mnie nazwa zespołu i oczywiście okładka nowego albumu „One eyed Horse”. Niezwykły klimat bij z tej okładki i już wiedziałem że sięgam coś z kręgu doom/stoner/heavy metalu. Miłym zaskoczeniem było to, że zespół nie boi się wykorzystać elementy progresywnego rocka. Co mnie jednak bardziej zaskoczyło, że ten młody zespół gra na takim poziomie. Istnieją od 2008 roku, mają na swoim koncie jeden album i dwie epki. Robi to wrażenie, a już z pewnością to, że zespół w swojej muzyce nawiązuje do Black Sabbath, Thin Lizzy, Uriah Heep, czy Iron Maiden. Nie jest to żaden klon, ale nowa jakość progresywnego rocka.

W zamian za poświecenie około 50 minut dostajemy mroczne, przybrudzone brzmienie rodem z produkcji doom metalowych czy też z kręgu stoner rocka. Mamy specyficzny klimat, ponury i taki nieco przygnębiający. Nawet momentami jest psychodeliczny i przytłaczający, ale to jest atut tego wydawnictwa. Przede wszystkim ciekawe pod względem partii gitarowych. Marie Landragin i Paul Sebring oczarują was lekkością, rytmiką i finezją. Jest w tym wszystkim magia i nutka melancholii. Wszystko tak wyważone, że ma się wrażenie, że to muzyka z innego wymiaru. Album otwiera progresywny, ale zarazem przyjemny „Shadows from Breath”. Tutaj już można odpłynąć do innego świata. Niezwykła mieszanka ostrego riffu rodem z Black Sabbath i lekkości wyjętej z Uriah heep. Dzieje się tutaj naprawdę sporo i trzeba oddać muzykom że stworzyli ambitny kawałek. W takim „Ghostlands” jest doom metal, jest stoner, ale też i heavy metal. Właśnie ten utwór ma w sobie coś z starego Iron Maiden. Tytułowy „One Eyed Horse” to kawałek z kolei bardziej melancholijny, bardziej emocjonalny i ukazuje piękno progresywnego rocka. Jeszcze większe emocje towarzysza przy „Royal Stride”, który mógłby trwać znacznie dłużej i ukołysać nas do snu. „Brothers” to pozycja wyjątkowa pod względem popisów gitarowych i agresji. Dobrze się słucha też rockowych kompozycji pokroju „Sparrows Cragg”, a całość zamyka niezwykle pomysłowy „Coriolis”.

Płyta jest miłą odskocznią od dotychczasowych power metalowych czy heavy metalowych tegorocznych propozycji. Coś dla tych co szukają czegoś ambitniejszego i mocno osadzone w klasyce gatunku. Młody zespół, ale jak słychać stać ich na wiele i z pewnością nie można zlekceważyć ich drugiego albumu. Fani Black Sabbath brać się zasłuchanie czym prędzej.

Ocena: 8.5/10

THE STORYTELLER - Sacred Fire (2015)

Stało się! Szwedzki The Storyteller porzucił klimaty Falconer i Blind Guardian. Już ich nie bawią bardowe motywy i niezwykłą atmosferę fantastyki. Teraz zespół postanowił udać się w rejony bardziej heavy metalowe z pewnymi elementami power metalu. Nowy album „Sacred Fire” to już 6 wydawnictwo w karierze szwedów i jest to album inny od znakomitego „Dark Legacy”, który był biletem powrotnym dla The Storyteller. Jak prezentuje się nowe dzieło?

Przede wszystkim zespół postanowił nieco odświeżyć konwencję, troszkę zmienić klimaty. Teraz każdy fan Hammerfall, Sinbreed, Seventh Avenue, Gamma Ray, Crystal Viper czy Stormwarrior powinien czuć się w siódmym niebie. The Storyteller pozostał w heavy/power metalu tylko porzucił to co gdzieś tam było dla nich charakterystyczne. Nie ma już klonu Blind Guardian, ale nie przedłożyło się to na jakość muzyki, bowiem zespół dalej gra na wysokim poziomie. Co ciekawe zmiana stylistyki nie odbiła się na przebojowości i właściwie zespół w dalszym ciągu zaskakuje intrygującymi pomysłami na melodie. The Storyteller zmienił się i to widać już po okładce, gdzie można poczuć klimat heavy/power metalu rodem z Hammerfall. Wokalista L.g Person też robi wiele, by zbliżyć się do maniery pana Cansa z wyżej wspomnianego zespołu. Choć niektórzy powinni tutaj usłyszeć również wpływy Paragon czy Stormwarrior. Brzmi to znakomicie i jakoś nie wyobrażam sobie tutaj innego wokalisty niż Persona. Właśnie takie wpływy można wyłapać w energicznym otwieraczu „As i Die”. Podniosłe chórki, rycerski refren sprawiają że na myśl przychodzi Hammerfall czy Paragon. Jeszcze ostrzej zespół przygrywa w „One last Stand”, który ma w sobie ducha Nightmare czy Gamma Ray. Gitarzyści Jacob i Marcus dają niezły popis umiejętności i każdy fan heavy/power metalu będzie zadowolony. Nie brakuje ostrych riffów, nie brakuje nawiązań do klasyki gatunku. Jest energia, pomysłowość i technika, a to się przedkłada na wyjątkową aranżację. Nieco Iron Maiden czy Crystal Viper uświadczyć można w tytułowym „Sacred Fire” i to jest kolejny killer. Powiew epickości, czy ducha starego Bloodbound słychać w „Ferryman”. Na tym nie koniec emocji. Zespół piąty bieg wbija w szybkim „Serpent Eyes”, który ma elementy Judas Priest z okresu „Painkillera” czy starą dobrą Gamma Ray. The Storyteller znakomicie balansuje między różnymi zespołami z kręgu heavy/power metalu i słychać, że są elastyczni. Wszystko jest spójne i nie ma mowy o chaosie czy nie zgraniu. „Sons of The North” swoim klimatem nasuwa Running Wild, zaś refren to jeden z ciekawszych refrenów w heavy/ power metalu jeśli chodzi póki co o rok 2015. Najsłabiej w sumie wypada ballada „Coming Home”, ale to też miłe zaskoczenie, że udało się zerwać z balladami w klimatach Blind Guardian. Jako wielki fan Running Wild z wypiekami na twarzy słuchałem „The Army of Souther Fell” i jest to jeden z najlepszych kawałków tej szwedzkiej machiny. Na uwagę również zasługuję power metalowa petarda w postaci „Let Your Spirit Fly”. Przypominają mi się lata 90 i najlepsze lata Gamma Ray.

To już nieco inny The Storyteller. Uważam, że dobrze im zrobiła ta zmiana, bowiem odświeżono styl, nie popadając w eksperymentowanie i zatracenie swojej tożsamości. To wciąż ten sam przebojowy, energiczny The Storyteller, który gra heavy/power metal, tylko obrał sobie inne zespoły, z których można czerpać. Nagrali nieco inny album, ale jest to z pewnością jeden z ich najlepszych dzieł. Nic tylko słuchać.

Ocena: 9.5/10

LEAH - Kings and Queens (2014)

Jestem uczulony na pseudo metalowe zespoły, które bardziej stawiają na komercję, na granie w celu zarobkowym, aniżeli w celu zaspokojenia tego czego chcą fani. Takich bandów, które chcą trafić przede wszystkim do młodzieży jest pełno. Jednym z takich zespołów jest kanadyjski Leah, który w 2012 r wydał debiut w postaci „Of Earth and Engels”. Ta płyta została dość ciepło przyjęta i nic dziwnego że w tym roku kapela wydała swój drugi album. „Kings and Queens” to właściwie kontynuacja tego co słyszeliśmy na debiucie, tak więc nie zdziwi was duża dawka symfonicznego rocka, czy progresywności. Również znakiem rozpoznawczym Leah jest wykorzystywanie licznych motywów muzyki celtyckiej. To sprawia, że styl tej formacji jest dość ciekawy i może się spodobać. Jeżeli nam zależy na klimacie, czy muzyce pokroju After Forever, Lucuna Coil czy Within Temptation, ten się odnajdzie w tym co zespół prezentuje na nowym krążku. Jeśli ktoś szuka ciekawych melodii, czy żywiołowego grania, z naciskiem na ostre partie gitarowe ten niczego ciekawego tutaj nie znajdzie. Leah zadbał i tym razem o ciekawą okładkę, czy dopieszczone brzmienie, lecz to nie wystarcza, żeby nadrobić braki, które są w materiale. Utwory są może i klimatyczne, ale pozbawione ikry i mocy. Już „Arcadia” daje do myślenia. To jest utwór rozlazły, nie potrzebnie wydłużony i w dodatku mało metalowy. Dalej mamy „Save The world” czyli bardziej metalowy utwór, ale ma w sobie więcej progresji, co też nie działa korzystnie. Za dużo tutaj wypełniaczy i takie utwory jak „Hourglass” są nudne i obdarte z mocy. Zespół mógł na płycie umieścić więcej agresywniejszych kompozycji typu „Alpha et Omega”. Nawet taki „Heart of Poison” można potraktować jak przebój, ale też można było to bardziej dopracować. Słuchając takiego „There is No farewell” można poczuć wpływy nawet Enya, zwłaszcza że wokalistka dysponuje podobną manierą wokalną. Wszystko pięknie, ale sama muzyka jest tutaj zatrważająca. Ciężko w sumie tą płytę rozpatrywać w kategorii płyty metalowej, bo więcej tutaj rocka. Jednak bez względu na dziedzinę muzyka i tak wciąż pozostaje nudna.

Ocena: 4/10

ENFORCER - From Beyond (2015)

11 lat i4 albumy wystarczyło szwedzkiemu Enforcer by stać się sławnym i umocnić swoją pozycję. W końcu to właśnie oni stanowią podstawę NWOTHM. Nowa fala tradycjnego heavy metalu rośnie w siłę i takich kapel co raz więcej, ale jakby nie patrzeć to właśnie Enforcer to jeden z tych zespołów, który dał temu wszystkiemu początek. To właśnie dzięki nim znów przeżywamy heavy metal lat 80, czasy Iron Maiden, Angel Witch czy Exciter. W 2013 r wydali znakomity „Death By Fire”, który porwał fanów heavy/speed metalu, a jak jest z nowym wydawnictwem zatytułowanym „From Beyond”?

Nie dziwi mnie, że zespół twardo trzyma się swojego stylu, że korzysta z tych samych patentów, nie jest dla mnie niespodzianką, że jest kontynuacja płyty „Death by Fire”. Jednak dziwi mnie to, że mimo przerysowania pewnych schematów nowa płyta nie zachwyca już tak jak poprzedni krążek. Nie wiem czy to kwestia tego, że melodie i riffy brzmią podobnie, czy może sam fakt że brakuje takich udanych przebojów jak na „Death By Fire”. Mamy więc znów mroczną okładkę, nieco surowe brzmienie, zakorzenione w latach 80 i znów 40 minut heavy/speed metalu. Płytę otwierają dwa kawałki, które promowały album, więc „Destroyer” i „Undying Evil”, które są poniekąd namiastką świetnego „Death By Fire”. Jest w nich nie tylko energia, ale i pomysłowe melodie, jest nutka chwytliwości. Nie wiele gorzej wypada nieco wolniejszy „From Beyond”, który przez swój prosty refren na długo zostaję w pamięci. „One With Fire” wyróżnia się riffem na miarę Dio i Wikstrand z Thollem dają całkiem niezły popis gitarowych umiejętności. Jest może i spadek formy, ale to wciąż solidny heavy speed metal, który trafi do fanów Enforcer. Na płycie mamy dwa dłuższe kawałki czyli „Below The Slumber” i „Mask of Red Death”. Wnoszą one coś nowego, bo jest ciekawy klimat, jest jakieś urozmaicenie. Zespół tutaj próbuje zaskoczyć, co bardzo cieszy. Olaf wokalnie tutaj też jakby ma więcej do powiedzenia i jego wokal jest bardziej rozwinięty, co bardzo cieszy. Mamy też ukłon w stronę Iron Maiden w instrumentalnym „Hungry They Will Come”. Do grona najlepszych kawałków zaliczyć też należy energiczny „Farewell „ czy przesiąknięty hard rockiem „Hell will Follow”.

Nie ma powodów do narzekania bo Enforcer jest teraz na fali i nagrywa solidne albumy. Znów mamy heavy/speed metal wysokich lotów. Może nie jest tak perfekcyjne jak na „Death By Fire” i są pewnie nie dociągnięcia, to jednak „From Beyond” się broni. Typowy album Enforcer z tym wszystkim za co ich kochamy. Warto znać to wydawnictwo.

Ocena: 8/10