piątek, 17 maja 2019

RAMPAGE - Eagles Flight (2019)

Rampage to pospolita nazwa w heavy metalowym światku i można natknąć się na kilka kapel o takiej nazwie. Ostatnio na rynku pojawiła się nowa płyta bardziej doświadczonego Rampge, który gra mieszankę hard rocka i heavy metalu. Mowa o niemieckim Rampage, który działa od 1985r.i właśnie ta mało znana formacja powraca z nowym krążkiem. Co znajdziemy tutaj? Mieszankę melodyjnego rocka, hard rocka czy też AOR. Ogólnie najnowsze dzieło zatytułowane "Eaglies Flight" to lekkie i przyjemne granie.  Mamy tutaj podział partii wokalnych na dwie osoby i tak o to pojawia się nam Volker i Tanja, którzy urozmaicają nam zawartość na tej płycie. Muzycznie słychać w pływy Dokken, Whitesnake, Deep purple, czy magnum. Mocnym atutem jest soczyste, lekkie i stonowane brzmienie. Partie klawiszowe są nastrojowe i pełen progresywnego zacięcia. Dobrze to słychać w marszowym "Reverend Brown". Nie brakuje radiowych przebojów co potwierdza lekki "Chained".  Znakomita melodia imponuje w chwytliwym "Misty Morn". Gitarzyści Deppe i Genenger dobrze się dogadują i stawiają na finezje i lekkość. Dobrze to prezentuje "Hard Rock Cafe" z wyraźnymi wpływami Deep Purple. Całość zamyka komercyjny "Transforms". Płyta jest lekka i może bardziej popowa niż rockowa, ale ma kilka ciekawych momentów.  Można spędzić miło czas z muzyką Rampage, lecz nie jest to płyta która zwołuje świat i wyznaczy nowe trendy. Jeśli oczekujecie wysokiej klasy rocka to możecie sobie odpuścić. Jednak jeśli lubicie komercyjny i nieco popowy rock to z pewnością znajdziecie ukojenie w "Eagle's Flight".

Ocena: 5/10

wtorek, 14 maja 2019

STTEL PROPHET - The God Machine (2019)

Amerykański Steel Prophet potrzebował impulsu, by powrócić do grania na wysokim poziomie. Najnowsze dzieło zatytułowane "The God Machine" to najlepsze dzieło od dłuższego czasu i wszystko wskazuje na to, że zmiany które zaszły w Steel Prophet były konieczne.

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Do składu wrócił gitarzysta Jon Paget i perkusista John Tarascio. W dodatku udało się ściągnąć R.D Liapakisa  Mystic Prophecy aby pełnił rolę nowego wokalisty. Silny skład, powiew świeżości i pomysł jak odświeżyć swoją formułę sprawiły że zrodził się bardzo udany i poukładany album. Steel Prophet na "The God Machine" wypada lepiej niż na "Omniscient". Jest więcej agresji, więcej melodyjności i przebojowości. Amerykanie dołożyli starań aby kawałki były mocne i pełne werwy. Dzięki temu przypominają się najlepsze dzieła Steel Prophet, chociaż tym razem band stylistycznie nawiązuje do twórczości Mystic Prophecy.

Klimatyczna okładka i soczyste, mocne brzmienie wzorowane na ostatnich płytach Mystic Prophecy  to kolejne atuty tej płyty. Krążek jest dopracowany, a zawartość sama się broni. Na starcie atakuje nas mocny i agresywny "The God Machine". Świetna praca gitar i do tego mamy znakomitego Liapakisa, co daje nam znakomity kawałek. To dopiero początek. Rozpędzony "Crucify"  kusi swoją przebojowością i wyrafinowaniem. Słychać wpływy Metal Church czy też Accept i to mi się podoba.  Toporność i niemiecką szkołę heavy metalu mamy w rytmicznym "Thrashed Relentlessly" i band cały czas trzyma wysoki poziom. Band zwalnia w ponurym i stonowanym "Damnation Calling" który przemyca trochę elementów hard rocka. Murowany hit na koncertach? Bez wątpienia. Nie brakuje też elementów Judas Priest co słychać w chwytliwym "Soulhunter". Nicym nie zaskakuje słuchacza zadziorny "Lucifer/ The devil inside". To kolejna dawka solidnego heavy/power metalu w wykonaniu Steel Prophet. Całość zamyka rock;n rollowy "life=love= god machine", który idealnie podsumowuje całość, gdzie band stara się trzymać wysoki poziom.

Warto było czekać 5 lat na nowy Steel Prophet, bo jest to płyta dojrzała, przemyślana. Co z tego, że dużo tutaj z Mystic Prophecy, co z tego że mało w tym rasowego US power metalu. Ważne, że jest to muzyka na wysokim poziomie i marka Steel Prophet może znów kojarzyć się z porzadną muzyką.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 12 maja 2019

MIDNIGHT PRIEST - Aggressive Hauntings (2019)

Czas na porcję klasycznego heavy metalu. Zapomnijcie o udziwnieniach, o nowoczesnych aspektach, czy formach mieszania metalu z innymi gatunkami. Portugalski Midnight Priest po 5 latach przerwy wraca z nowym albumem zatytułowanym "Aggressive hauntings". To jest porządna dawka klasycznego heavy metalu w klimatach Judas Priest, Iron Maiden czy Mercyful Fate, która zaspokoi głód najbardziej wygłodniałego fana takiego grania.

Klasyczny heavy metal z lat 80 daje tutaj o sobie znać na każdym kroku.Wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, która na długo zostaje w pamięci.Jest groza rodem z płyt Kinga Diamonda, choć pierwsze moje skojarzenie to "Twilight zone" Iron maiden. Kolejny aspekt, który nawiązuje do lat 80 to oczywiście mocne, ostre i przybrudzone brzmienie. Świetnie to współgra przede wszystkim ze stylem tej młodej i utalentowanej formacji. Midnight Priest kontynuuje to co zaprezentował na poprzednich płytach, tak więc nie ma tutaj zaskoczenia. W składzie pojawił się nowy basista Speedfaias Axecrazy, który wpisał się idealnie do stylu grupy. Trzeba pamiętać, że portugalski band napędza przede wszystkim duet gitarowy Iron Fist i Tiago. Panowie imponuje zwinnością i pomysłowością w sferze partii gitarowych.. Nie  ma powodów do narzekania, bo dużo dzieje się w tej sferze. Midnight Priest nie był sobą gdyby nie charyzmatyczny wokalista Lex Thunder, który sprawdza w wysokich rejestrach. To jest spec od klasycznego heavy metalu.

Na wstępie mamy klimatyczne intro w postaci "The law", który przywołuje na myśl intra Kinga Diamonda. Szybko wkracza zadziorny "Funeral" i tutaj mamy dużo patentów wyjętych z twórczości Mercyful Fate czy Judas Priest. Mroczny klimat i ostry riff to atuty "Aggressive hauntings" .  Band pokazuje tutaj, że potrafi też nieco szybciej grać. Popisy wokalne Lec Thundera mamy w "Eye in the dark", który ma coś z pierwszych płyt Dio. Na płycie roi się od przebojów i jednym z nich jest "Holy Flesh" Mamy też hard rockowy "Sins of Satan", w którym nie brakuje elementów NWOBHM. Jednym z najszybszych kawałków na płycie jest energiczny "Iron  Heart". Całość zamyka stonowany "Black leather", który idealnie podsumowuje całość.

Midnight Priest nagrał album na miarę swojego talentu i doświadczenia. Efektem jest wysokiej klasy album heavy metalowy. Śmiem twierdzić, że to najlepszy album tej grupy i prawdziwa uczta dla fanów klasycznego heavy metalu. Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 9 maja 2019

MYRATH - Shehli (2019)


Moja przygoda z tunezyjskim Myrath rozpoczęła się przy okazji premiery "Tales of the Sand" w roku 2011. Od tamtego czasu wciąż jestem pełen podziw dla tej formacji. Jeden z nie wielu przykładów, gdzie ich regionalna muzyka folkowa znakomicie współgra z progresywnym metalem. Myrath to przykład, że można grać melodyjnie, a przy tym nowocześnie. Po 3 latach przerwy band powraca z 5 studyjnym albumem zatytułowanym "Shehili". Jest to jeden z ich najlepszych albumów, który pokazuje jak wyjątkowym zespołem jest Myrath.

Nie raz już zaskakiwał nas Myrath swoimi niezwykłymi pomysłami i ciekawymi rozwiązaniami. Na nowym dziele band pokazuje jak jest dojrzałym zespołem i jak świetnie bawią się szerokim wachlarzem motywów. Nie idą na łatwiznę i tworzą muzyką, którą nie da się podrobić. "Shehili"  zaskakuje świeżością i niezwykłym klimatem. Ta tajemniczość i mrok jest pochłaniająca. Brzmienie jest czyste, mocne i takie pełne chłodu. Zaher Zorgati po raz kolejny imponuje swoim wyjątkowym głosem i wyjątkową barwą. Czysta magia. Kawał dobrej roboty zrobił też gitarzysta Malek Ben Arbia. Mamy sporo intrygujących motywów gitarowych i finezyjnych solówek. Trzeba czasu, że odkryć te wszystkie smaczki. To kolejna zaleta tego wydawnictwa.

Płytę otwiera "Asl" i to otwarcie bardzo klimatyczne. Świat Myrath i Tunezji został zobrazowany za sprawą muzyki i ten świat stoi przed nami otworem. Coś pięknego.  Szybko wkracza melodyjny i stonowany "Born To survive" i to jest klimat, który kojarzy się z takimi zespołami jak Adagio, Orphaned Land czy Kamelot. Więcej agresji i nowoczesnego melodyjnego metalu mamy w intrygującym "You've lost Yourself". Bardzo przypadł mi do gustu przebojowy i pełen regionalnego folku mamy "Dance". Bardzo fajnie współgrają tutaj partie gitarowe i klawiszowe. Mamy też klimatyczny heavy metal w "Monster in my cloeset", który porywa swoim romantycznym klimatem i  chwytliwym refrenem. W "Lili Twil"  band pokazuje bardziej rockowe oblicze zespołu. Kolejnym przebojem na płycie jest "No holding back" czy bardziej agresywny "Darkness Rise". Całość zamyka lekki i przyjemny "Shehili", który idealnie podsumowuje cały krążek.

Znów to zrobili! To było do przewidzenia, że Myrath znów wykroczył poza wyobraźnie słuchacza i skonstruował album niezwykle tajemniczy, pełen ciekawych rozwiązań i wyjątkowych melodii. To coś więcej niż muzyka, to wizytówka ich kraju i ich kultury. Świetna robota!

Ocena: 9.5/10

wtorek, 7 maja 2019

ASOMVEL - World Shaker (2019)

"World Shaker" to już 3 album brytyjskiej formacji Asomvel. To specjaliści od mieszanki heavy metalu i speed metalu.Nie kryją swoich zamiłowań do Motorhead czy Speedwolf. Band działa od 1993r i pokazał nie raz że grać potrafią i to na całkiem dobrym poziomie.  Trzonem tej grupy jest Ralph, który odpowiada za partie basu i partie wokalne.  Jego głos jest bliźniaczo podobny do świętej pamięci Lemmiego i to jest główna atrakcja tej kapeli. To dzięki Ralphowi "World Shaker" jest pełen energii, zadziorności i brudu. Dużo tutaj starego Motorhead co od razu przedkłada się na jakość muzyki i jej atrakcyjność. Brzmienie jest mocne, przybrudzone i takie mocno wzorowane na płytach Motorhead. Na sam start mamy dwa szybkie kawałki czyli przebojowy "World shaker" i rytmiczny "True Believer".  Mamy też rock'n rollowy "Running the gauntlet" czy stonowany i bardziej hard rockowy "The law is the law". Band najlepiej wypada w nieco szybszym graniu jakie prezentuje w dynamicznym "Steamroller" czy "Railroded". Całość zamyka chwytliwy "The nightmare aint over", który idealnie podsumowuje ten poukładany album. Podsumowanie może być jedno. Bardzo poukładana płyta w klimatach Motorhead i w zasadzie wszystko tutaj zadziałało prawidłowo. Odpowiedni wokal, odpowiednie riffy i dynamika. To jest właśnie to. Płyta godna uwaga nie tylko dla fanów Motorhead.

Ocena: 7.5/10

AXEL RUDI PELL - XXX anniversary live (2019)

Nie tak dawno, bo w 2015r Axel Rudi Pell obchodził 25 lecie swojej działalności i zarejestrował specjalny koncertowy album. Teraz po 4 latach wydaje kolejny album na żywo. Axel Rudi Pell nie szczędzi swoim fanom różnorakich wydawnictw. Jak nie album, to koncertówka albo jakiś zbiór ballad, czyli cały czas się coś dzieje. "XXX anniversary live" to znakomita okazja, by posłuchać jak Axel promował swój najnowszy album czyli "Knights Call". Axel i Johnny Gioeli dają czadu i robią niezłe show. Jest zabawa i dobry kontakt z publicznością, co daje w efekcie miły w odsłuchu album. Przede wszystkim może podobać to jak Axel bawi się różnymi motywami i jak przy ozdabia swoje utwory ciekawymi riffami, czy zagrywkami gitarowymi. Na samym starcie mamy rozpędzony "The wild and the young", który dobrze rozgrzewa przed dalszym koncertem. Miło jest usłyszeć przebojowy "Fool, Fool", który zawsze sprawdza się na żywo. Szkoda tylko, że publika jest troszkę zagłuszona. Dalej mamy stonowany i klimatyczny "Oceans of time", który znakomicie buduje napięcie. Axel często na koncertach sięga po heavy metalowy hymn w postaci "Only the strong will survive". Po raz kolejny Axel przyozdabia utwór ciekawymi motywami i finezyjnymi solówkami. Z nowej płyty pojawia się też przebojowy "Long Live Rock", czy też pełen patentów Rainbow "Tower of Babylon", który jest wpleciony do "Game of sins". Band sięgnął też po takie klasyki jak "Warrior", finezyjny "Carousel", czy rozbudowany " The Masquerade ball".  Bardzo ciekawa setlista, świetny klimat koncertu i zaskakująca forma muzyków sprawiają, że to kolejny udany koncertówy album Axela Rudi Pella.

Ocena: 8.5/10

sobota, 4 maja 2019

SINS OF THE DAMNED - Striking the bell of death (2019)

Rok 2019 obdarowuje nas ciekawymi debiutami i muszę przyznać, że to miłe widzieć że rodzą się nowe kapele, które mają potencjał by zaistnieć na dłużej na rynku muzycznym. Pochodzący z Chile młody band o nazwie Sins of the damned właśnie wydał swój pierwszy album zatytułowany "Striking the bell of death" i jest to pozycja skierowana do fanów speed metalu rodem z lat 80. Band jasno daje do zrozumienia, że ich styl opiera się o patenty wypracowane przez Exciter, Razor czy też wczesny Kreator.

Sins of the damned działa od 2013 r i uwagę przyciąga fakt, że lider grupy jest Renzo Baeza, który udzielał się w speed metalowym Enforcer ( nie mylić z tym szwedzkim). Spełnia się w nowym bandzie i pokazuje, że idealnie radzi sobie w roli wokalisty i gitarzysty. To wszystko przedkłada się na jakość materiału i thrash metalowy feeling.  Okładka jest mroczna i kojarzy się bardziej z doom metalem czy może heavy metalem, a tutaj mamy niespodziankę. Band zadbał też o mroczne, ostre, zadziorne brzmienie, które idealnie podkreśla styl w jakim Sins of the damned się obraca. Płyta zawiera 7 kawałków dających 38 minut muzyki.

Na starcie mamy krótkie i klimatyczny "Striking the Bell of Death", który imponuje klimatem grozy i swoją konstrukcją. Dojrzałe i dopracowane intro, które zachęca by przejść do głównego dania. Heavy metalowe otwarcie "They fall and never rise again" szybko przeradza się w speed metalowej łojenie w thrash metalowej oprawie. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i mroczny wokal Razora sprawiają że kawałek robi spore wrażenie. Jeszcze więcej agresji band przemyca w dynamicznym "Take the weapons" czy też w bardziej urozmaiconym "The lion and the prey". Trzeba przyznać, że band bardzo dobrze radzi sobie z bardziej rozbudowaną formą, co pokazuje w energicznym "The outcast (sign of cain), który swoją motoryką przypomina mieszankę Kalmah i Running Wild. Czasy "Walls of Jericho" Helloween gdzieś słyszę w przebojowym "Victims of Hate". Prawdziwa perełka i znakomity przykład potencjału tej kapeli. Drugim długim kawałkiem na płycie jest "Death's all around You".

Sukces tej płyty tkwi po prostu w prostocie i formie podania tego speed metalu. Słychać starą szkołę grania speed metalu i band daje wyraźne sygnały na czym się wychowali. Czerpią garściami z zespołów, które kocham i szanuję i może dlatego nie jestem w pełni obiektywny. A może jednak to ich umiejętności i muzyka zawarta na płycie robią swoje i nie można się oprzeć jakości tej muzyki. Jak dla mnie jedna z ciekawszych tegorocznych propozycji. Przychodzi taki czas, że ma się ochotę na jakieś konkretne granie. Sins of the damned trafił do mnie w odpowiednim czasie i miejscu. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10


piątek, 3 maja 2019

FACING FEAR - Anna Jansen (2019)

Czyżby mamy do czynienia z bandem który idzie w ślady Kinga Diamonda? Tak sugeruje okładka debiutanckiego krążka brazylijskiego zespołu Facing Fear. Okładka "Anna Jansen" to znakomite nawiązanie do "Abigail" Kinga Diamonda. Kolorystyka jak i klimat jest świetny, ale na tym skojarzenia z Kingiem się kończą. Na wokalu jest Terry Painkiller z Steel Wolf i to jest już informacja, która zbliża nas do zamiłowania tej grupy. Tak band idzie bardziej w ślady Judas Priest, czy też właśnie Accept, a nawet Iron Maiden. Dużo tutaj klasycznego heavy metalu w najlepszym wydaniu i band nie kryje swojej miłości do klasycznych płyt z lat 80. Jedno jest pewne. "Anna Jansen"to płyta, której nie można pominąć w tym roku.

"Hell's Killer" to prawdziwy killer i co z tego, że początkowy riff nasuwa na myśl "2 minutes to midnight". Rasowy heavy metalowy kawałek, w którym dużo klasycznych patentów. Również Iron Maiden wybrzmiewa w "Tragedy/the lonely Soldier".  Z kolei dynamiczna formuła i riff w dalszej części to taki hołd dla Running Wild. Rzecz jasna bardzo udany. "Untill the End" wyróżnia się pomysłowym motywem i duchem starego Iron Maiden. Jest też rozpędzony "Run for my life", czy rozbudowany "War of lies", które urozmaicają ten album. Więcej agresji i zadziorności mamy w przebojowym "We are facing Fear" czy w złożonym "Anna Jansen".

Płyta jest przemyślana i na wyrównanym poziomie. Dużo klasycznego heavy metalu i dużo frajdy z odsłuchu. Dobrze, że jeszcze powstają takie kapele jak Facing Fear, które wiedzą jak grać heavy metal.  "Anna jensan" to pozycja obowiązkowa dla fanów klasycznego heavy metalu,

Ocena: 8.5/10



TANAGRA - Meridiem (2019)

Po 4 latach przerwy powrócił Tanagra ze swoim nowym albumem zatytułowanym "Meridiem".  Band pochodzi ze Stanów Zjednoczonych i działa sukcesywnie od 2010 r. Debiutancki krążek był mało wymagającym krążkiem, który uderzał w melodyjny power metal. Band rozwinął się i poszedł w stronę progresywnego power metalu i efektem jest właśnie "Meridem". Słychać jak band bawi się różnymi elementami i nie brakuje tutaj patentów wyjętych  z progresywnego rocka, symfonicznego metalu czy folk metalu. Klimat fantasy daje się we znaki od samego początku i band znakomicie urozmaica swoją muzykę i  buduje przy tym napięcie. Mamy 7 utworów, ale jest to nie lada przygoda, która wciąga i zaskakuje. Nie ma mowy o jednostajnym graniu, w którym nic się nie dzieje. Band stara się nas szokować i dostarczać nowych bodźców.  Szacunek dla wokalisty Toma Socia, który swoją manierą i łagodnym feelingiem potrafi nas zauroczyć.  Band się rozwinął i jakby dojrzał, co słychać w otwierającym "Meridem".  Spokojne, klimatyczne wejście, by potem zaskoczyć mocniejszym riffem i prawdziwym ładunkiem mocy. Przez te 11 minut dzieje się sporo o niektórzy mogą doszukać się pewnych wpływów Falconer, czy Blind Guardian. Gdzieś tam są pewne elementy, ale to już nieco inne granie. Jednym z najkrótszych utworów na płycie jest melodyjny i stricte power metalowy "Sydria". Spokojny klimat daje o sobie znać w progresywnym "Etheric Alchemy" i nie każdy będzie wstanie przebrnąć przez wachlarz różnych motywów, które band prezentuje w jednym utworze. Mnie osobiście podoba się energiczny "The Hidden Hand", w którym klawisze dodają niezłego tajemniczego klimatu.Całość zamyka epicki i majestatyczny "Witness", co jest prawdziwą huśtawką emocji i to przez 14 minut. Płyta nie zwykła i trzeba ją poznawać przez kolejne odsłuchu, bo nie wszystko idzie poznać przy pierwszych odsłuchach. Płyta nie banalna i ma kilka wymagających motywów i to jest spory plus. Dojrzała muzyka dla dojrzałego słuchacza.

Ocena: 8.5/10

RIOT CITY - Burn the Night (2019)

Jesteś fanem Judas Priest z okresu "Screaming For Vengeance" czy "Defenders of the Faith"? Wychowałeś się na heavy metalu z lat 80 i lubisz zapuścić czasem wczesny Iron Maiden, Helloween czy Riot? No to mam niespodziankę dla Ciebie drogi czytelniku. Na kanadyjskim rynku pojawił się młody gracz w tradycyjnym heavy metalu. Riot City to zawodnik, który wie czego chce i nie ma zamiaru zadowolić się ochłapami. Panowie mierzą wysoką i chcą być najlepszym bandem w swojej kategorii. Materiał zawarty na debiutanckim krążku "Burn the night" potwierdzają, że panowie mają potencjał by namieszać na heavy metalowym rynku.

Okładka tej płyty jest po prostu świetna. Klimat starego Judas Priest czy Primal Fear jest utrzymany  i w dodatku widać klimat lat 80.  Taka okładka może zwiastować prawdziwą petardą i tak jest.  Roldan i Cale to znakomity duet, który wie co ma robić i jak porwać słuchaczy. Jest energia, pazur i melodyjność, jest tutaj wszystko czego dusza zapragnie.  Uwagę skupia przede wszystkim wokal Cale'a, który brzmi jak mieszanka Rippera, Kinga Diamonda, no i Kaia Hansena. Brzmi to fenomenalnie i za każdym razem mam ciary na plecach. Jego atuty słychać w otwierającym "Warrior of Time". Znakomite otwarcie, a rozpędzony "Burn the night" tylko potwierdza talent tej młodej kapeli. Speed metalowa jazda bez trzymanki. Znakomicie band wprowadza elementy Iron Maiden i starego Accept w "In the Dark" i kolejny hit murowany. Dużo Judas Priest i Agent steel można uświadczyć w energicznym "Livin Fast". Band potrafi budować klimat i emocje, co pokazują w rozbudowanym "The hunter".  Dalej mamy takie petardy jak "329" czy "Steel Rider", a całość zamyka "Halloween at midnight", który brzmi jak hołd dla Running Wild. Zakończenie godne całej płyty.

To nie brzmi jak płyta świeżego bandu, który stawia pierwsze kroki na rynku muzycznym. Ta płyta jest perfekcyjna i to pod każdym względem. Każdy utwór to perełka i prawdziwa uczta dla maniaka heavy metalu lat 80. Gorąco polecam!

Ocena: 10/10

BLAZON STONE - A live in the dark (2019)

Dzień w którym Ced Forsberg zabrał swój projekt muzyczny o nazwie Blazon Stone w trasę koncertową po paru festiwalach w Europie było dla wielu fanów jego talentu spełnieniem marzeń. Znakomity wirtuoz gitary, pomysłowy kompozytor i fan starego Running Wild jakim jest Ced to gratka dla fanów zobaczyć go w akcji na żywo. Nie każdy miał szansę zobaczyć Blazon Stone na żywo, ale Ced zadbał i o tych fanów. Zarejestrował koncert podczas festiwalu Headbangers open air i to jest nie lada gratka dla fanów Blazon Stone. " Live in the dark" to koncertówka z prawdziwego zdarzenia i taki hołd dla koncertowych albumów  z lat 80.

By ruszyć na wielkie wody Ced musiał zaprosić muzyków z doświadczeniem, którzy nie będą się bać dzielić  z nim sceny. Na wokalu pojawił się Philp Forsell z Anthem, na perkusji Daniel Sjorgen z Bloodbound, a także Jimmy Mattson z Planet Rain. Świetny skład to połowa sukcesu, tutaj mamy też znakomitą atmosferą i żywą publikę. Emocje gwarantowane i do tego ten klimat z koncertówek lat 80. Dużym plusem jest tutaj bez wątpienia znakomita setlista, która zawiera kawałki z "Down in the dark", ale też największe hity Blazon Stone. Na start mamy intro i tytułowy utwór  z "Down in the dark", czyli album który był promowany przede wszystkim na żywo.  Jest energia i piracki klimat, tak więc jest zabawa przednia. Słychać też że Philip ma świetny kontakt z publiką. Nie mogło zabraknąć przebojowego i melodyjnego "Soldier Blue", który jest prawdziwym killerem. Kocham "A traitor among us" bo to czysty running wild w starym wydaniu. Świetnie ten utwór brzmi na żywo, po prostu petarda. Spokojniejszy i bardziej stonowany "Hang drawn and quarted" pozwala złapać oddech przed kolejnym atakiem killerów.  Piracki hymn w postaci "Black dawn of the Crossbones" to jeden z moich ulubionych kawałków z "War of the roses" i cieszy jego obecność w setliście. Speed metalowa jazda to urok "Eagle Warriors", który na żywo ma w sobie jeszcze więcej energii.  Z "Return to port royal" zagrano tylko "Stand  Your line" i to chyba jedyny minus tego wydawnictwa. Pojawiają się jeszcze takie hity jak rozpędzony "Born to be wild" czy epicki i rozbudowany "War of the roses". Na koniec mamy jeden z moich ulubionych kawałków Blazon Stone czyli "Rock out".

Koncertówka marzeń i płyta która przypomina klimatem "Ready for boarding" Running Wild. Klimat lat 80 daje tutaj o sobie znać, a Ced z kumplami stworzył nie samowitą atmosferę. Najlepsze hity Blazon Stone na żywo to prawdziwa uczta i oby Blazon Stone  w końcu stał się prawdziwym bandem w najbliższej przyszłości. Marzy o tym nie tylko Ced, ale i jego fani.

Ocena: 10/10

wtorek, 30 kwietnia 2019

BLAZON STONE - Hymns of triumph and death (2019)

Mogłoby się wydawać, że tylko Rock'n Rolf i jego Running Wild ma swój własny styl, który nie da się podrobić. Na przestrzeni lat Rock'n Rolf pokazał jak znakomicie łączyć heavy/speed metal z tematyką piracką. Było kilka prób nawiązania do twórczości Running wild, ale ta sztuka w pełni udała się szwedzkiemu multi instrumentaliście Cedowi Forsbergowi. Jego projekt muzyczny pod szyldem Blazon Stone przyciągnął wiele fanów Running Wild i pokazał że ta formuła nie została w pełni wyczerpana i kryje jeszcze sporo wartościowej muzyki w sobie. Były już próby nawiązania do kultowych płyt Running Wild jak "Port Royal", "Blazon Stone" czy "Death or glory". Teraz Ced postanowił nawiązać za sprawą swoich pomysłów do "Black Hand Inn". Taki kierunek wskazuje przede wszystkim bliźniaczo podobna okładka najnowszego dzieła zatytułowanego "Hymns of Triumph and Death".

Ced jakimś czasem ogłosił, że zawiesza działalność Blazon Stone, bo męczące jest ciągnięcie projektu, który nie jest pełnoprawnym zespołem. Poszukiwania odpowiednich muzyków jest męczące, ale na szczęście Ced postanowił wydać nowy album. Za partie wokalne znów odpowiada Erik Forsberg, który nie raz pokazał, że pasuje do takiego grania idealnie. Na nowej płycie pokazuje jak świetnym wokalista jest. Jeśli chodzi o styl to Ced serwuje nam to co od pierwszych płyt, czyli stary dobry Running Wild. Na nowej płycie Ced mocno nawiązuje do "Black Hand Inn" i wszystko byłoby pięknie gdyby nie to że siła utworów na płycie nie jest tak mocna jak na poprzednich płytach. Mamy po prostu hity o nieco niższej klasie jakości, ale to wciąż świetna piracka przygoda, która odświeża znane i ukochane patenty Running wild.

Podoba mi się otwarcie w postaci "Triumph and death" który jest najciekawszym otwarciem w historii Blazon Stone. Duża dawka melodyjności i świetne nawiązanie do intra z "Black hand inn". Mocnym uderzeniem jest rozpędzony i przebojowy "Heart of Stone", który jest świetną wariacją na temat "Black Hand inn". To jest killer jaki się oczekuje od Blazon Stone. Dalej mamy równie szybki i żywiołowy "Dance of the dead", w którym Ced daje popis swoich imponujących umiejętności. Wciąż zachwyca swoją pomysłowością i techniką. Troszkę inaczej brzmi "Iron Fist of Rock", bowiem jest bardziej heavy metalowo, bardziej zadziornie. Ced pokazuje, że  potrafi stworzyć hit na miarę "The soulless".  Znakomicie wypada przebojowy i bardziej urozmaicony "Hellbound for the ocean", który znów odzwierciedla stare dobre czasy Running wild. Lekki, melodyjny "Blood of the fallen" to rasowy hit i nawiązuje do ostatnich płyt Rock;n rolfa. Mocny riff i duża dawka energii to atuty "Cheating the reaper". Ced nieco zaskakuje ostrzejszym riffem w "Slaves & masters",który również mocno nawiązuje do "Black Hand inn". Dalej mamy równie ciekawy i rozpędzony "Wavebreakers". Na sam koniec Ced prezentuje speed metalowy "Howells Victory", który znów nawiązuje do "Black Hand inn" i jeszcze "Wild Horde", który uderza w rejony "Blazon stone".

5 album pod szyldem Blazon Stone, a Ced wciąż trzyma wysoki poziomie. Nie ma może efektu zaskoczenia i takich emocji jak przy poprzednich płytach. Jednak Ced i jego geniusz sprawia, że płyta mimo słabszej siły przebojowości i tak zachwyca. Po prostu starego Running wild nigdy za wiele. Jestem niezmiernie wdzięczny, że są jeszcze takie młode i uzdolnione osoby jak Ced, który potrafią kontynuować spuściznę Running Wild. Moze jest to nieco słabszy album Blazon Stone, ale i tak jest to perełka godna uwagi.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

AXENSTAR - End of all hope (2019)

Wdarli się do świata melodyjnego metalu i power metalu świetnym coverem Helloween w postaci "Twilight of the gods", a później było z górki. Pierwsze ich albumy do dziś są znaczące w power metalowym światku. O kim mowa? Oczywiście, że o szwedzkim Axenstar, który od kilku lat stara się wrócić do swojej szczytowej formy. Od dłuższego czasu nie potrafią nagrać niczego atrakcyjnego, co jest godne tej marki. Czy najnowszy krążek "End of all hope" coś zmieni w tej kwestii?

Jest to na pewno pierwszy tak poważny krok tej kapeli w stronę tego co grali kiedyś. Jest to też pierwszy album od kilku lat, który trzyma dość wysoki poziom. Mroczny klimat z okładki udziela się podczas słuchania materiału. Cieszy na pewno fakt, że wokalista Magnus wciąż jest w dobrej formie. To właśnie on jest motorem napędowym Axenstar i ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na jego miejscu. Technika i znakomite warunki Magnusa imponują i to jest miłe po tylu latach.  Poprawie na pewno uległa gra gitarzystów czyli Jensa i Joakima. Słychać, że starają się wrócić do korzeni. Mamy dużo ciekawych i pomysłowych melodii. Wszystko zagrane z luzem i polotem. Band stara się być sobą i nie udawać kogoś kim nie są. To daje efekty. Wiadomo to jeszcze nie ta liga, co pierwsze płyty axenstar, ale jest to już zmiana na plus.

Płytę otwiera "Legions", czyli kawałek z mocnym riffem i elementami symfonicznymi. Brzmi to bardzo dobrze i chce się poznać resztę utworów. Imponuje lekkość i pomysłowość w przebojowym "King of Fools", który zaliczyć należy do najciekawszych utworów na płycie. Axenstar odrodził się i to jest wielkie zaskoczenie dla mnie. Nutka progresywności wdziera się w ponury "The unholy" i to dobrze, że band stara się urozmaicić swój materiał. Dużo power metalu mamy w podniosłym i przebojowym "Honor and victory" i na taki Axenstar warto było czekać. Troszkę blado wypada rozbudowany "A Moment in time". Dalej mamy słodszy "My kingdom come", który czerpie garściami z Stratovariusa czy Sonata arctica. W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny "The Dark Age" i to kolejna perełka na płycie. Podoba mi się, że band tak świetnie nawiązuje do swojej przeszłości i odświeża sprawdzone patenty. Troszkę nijaki okazuje się progresywny "Of Pain and misery". Świetny refren i znakomite partie klawiszowe to troszkę za mało.

Axenstar powraca w wielkim stylu i na taki album warto było czekać.  Przede wszystkim jest dużo power metalu i wiele ciekawych melodii, które wpadają w ucho. Słychać, że band stara się wrócić do swoich najlepszych lat. Pierwszy krok został wykonany. Czekam na kolejny krok.

Ocena: 8/10

ENFORCER - Zenith (2019)

Czasami wystarczyć zmienić jeden element w muzyce danej kapeli i można albo odmienić swój los i zyskać nowych fanów i tym samym rozwinąć swój wachlarz możliwości. Co się dzieje kiedy zmiana danego czynniku nie podoba się fanom? Można stracić wiele. Swoją tożsamość, swoich fanów, a także popaść w zapomnienie. Niestety szwedzki Enforcer, który był znany zgrania szybkiego i melodyjnego heavy/speed metalu osadzonego w latach 80 postanowił troszkę pozmieniać w swoim stylu. Postanowili nieco odejść o speed metalu w stylu Exciter by zbliżyć się do twórczości Motley Crue, Steel Panther czy Dokken. Band trzyma się lat 80 i przebojowego grania, lecz teraz to komercyjność i słuchacze odbiorników radiowych są ważniejszy. "Zenith" to żywy dowód tych zmian i kto by pomyślał, że 4 lata sprawią że band sie tak zmieni.

Już okładka jest nieco inna niż zawsze. Zbyt tajemnicza i za dużo tutaj mroku. Brzmienie nie uległo zmianie, choć jest jakby bardziej ugrzecznione. Na płycie mamy 10 kawałków i już otwierający "Die for the devil" jest łagodny i nie robi większego wrażenie. Zastanawiam się słucham płyty Enforccer czy Striker. "Zenith of the black sun" to utwór, który kusi rozbudowaną formą i mrocznym klimatem. Czegoś mi tutaj brakuje. Przede wszystkim energii, jakiegoś zrywu. Echa dawnego stylu mamy w rozpędzonym "Searching For You" i to jest speed metalowa petarda. Spokojny, rockowy, bardziej balladowy "Regrets" jako utwór sam w sobie jest miły dla ucha. Ciekawe nawiązanie do Def Leppard, ale patrząc w kategorii Enforcer to traci sporo. Tragedia następuje w "Sail on", bo tego nawet nie da się słuchać. Bardzo chaotyczny, rockowy kawałek, który jest ciężki w odbiorze. Band próbuje naprawić swoje błędy złowieszczym i speed metalowym "Thunder and Hell". To jest Enforcer na jaki czekałem i szkoda że tak mało klasycznego Enforcer na tej płycie. Całość zamyka mroczny i bardziej heavy metalowy "Oe to death", który pokazuje jak nijaki jest to album.

Nie tak miało być. Chciałem dostać od Enforcer to co zawsze, czyli speed metalowe miazgę. Dostałem rockową papkę, którą może i momentami da się słuchać, ale nie tego oczekuje od kapeli tego formatu i to z takim stażem. Szkoda, może jeszcze wrócą do tego w czym się sprawdzają. Póki co można posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5/10

NIGHT SCREAMER - Dead Of Night (2019)

Jeśli ktoś lubi mieszankę W.A.S.P, Judas Priest czy Dokken, ten z pewnością powinien obczaić debiutancki krążek brytyjskiej formacji Night Screamer. Można o nich powiedzieć, że to młoda kapela działająca od 2013 r. Nie grają niczego odkrywczego i można mówić tutaj o wtórności. Jednak band gra całkiem udaną mieszankę heavy metalu, NWOBHM, czy hard rocka. Band stawia przede wszystkim na proste motywy i klimat lat 80. "Dead of night" kupił mnie przede wszystkim klimatyczną i oldchoolową okładką. Uwielbiam takie okładki, które są przepełnione grozą. Night Screamer napędza wyrazisty wokalista Gadd Mcfly. To właśnie on nadaje całości zadziorności i takiego pazura całości. Sam materiał jest poukładany i przemyślany. Na start mamy mocny i toporniejszy "Sacrafice". Dalej mamy przebojowy "Night Screamer", który przemyca elementy hard rocka. Więcej NWOBHM można uświadczyć w "Hit'n Run", z kolei marszowy "March of the dead" przemyca patenty Judas Priest. Solidny też jest melodyjny "Rise Above". Całość zamyka zadziorny "Out of My mind", który pokazuje jak dobrze odnajduje się w heavy metalu lat 80. Nie ma tutaj nic nowego, a materiał może nie rzuca na kolana, jednak płyta jest warta uwagi. To przede wszystkim solidny album z równym materiałem i mamy tutaj pełno mocnych riffów. Nie ma się co nudzić przy muzyce Night Screamer, a kto wie może jeszcze się rozkręcą?

Ocena:6.5/10

niedziela, 28 kwietnia 2019

ASTRAL DOORS - Worship or die (2019)

Nikt tak nie odwzoruje twórczości Roniego James Dio tak jak szwedzki Astral Doors. Ten band to solidna machina, która o 2002 r zachwyca swoją formą i stylem. Mając na pokładzie głos zbliżony do Dio można zdziałać cuda. Nils Patrik Johansson mimo swoich lat nadal zachwyca swoją techniką i drapieżnością.  Od kiedy opuścił szeregi Civil War to może skupić się na swoich macierzystych kapelach i jest tego efekt. Poprzedni album "Black Eyed Children" był troszkę nijaki i taki bez ikry. Brakowało kopa i hitów, to nie był ich najlepszy album.  Teraz po dwóch latach Astral Doors wraca silniejszy i w odświeżonej formie co udowadnia na nowym krążku zatytułowanym "Worship or Die". Band wraca do swojego poziomu i stylu z "Requiem of time" co bardzo cieszy. Mamy mroczny klimat, mamy dużo mocny, zadziornych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Gitarzyści Mats Geser i Joachim Nordlund postawili na mocniejsze, agresywniejsze riffy i bardziej złożone solówki. Jest klasycznie, jest dużo nawiązań do Dio, a co za tym idzie do pierwszych płyt Astral Doors.  Ta płyta to też popis umiejętności klawiszowca Jocke Roberga. Mamy tutaj dużo wciągających melodii, znakomite budowanie klimatu.  Już sama okładka zwiastuje mroczny i ponury klimat. Tak też jest, a soczyste, mocne i ciężkie brzmienie jest świetnym uzupełnieniem. "The night of  the hunter" to takie miłe nawiązanie o "Requiem of Time". Mocny riff, mroczny klimat i ta przebojowość. Echa Civil War można uświadczyć w melodyjnym i zadziornym "This must be peradise". Z kolei więcej Dio czy właśnie Astral Doors mamy w ponurym, marszowym "Worship or Die". Przebój goni przebój, a kolejny mocny punkt tej płyty to bez wątpienia "Concrete heart". Przede wszystkim kawałek wyróżnia się chwytliwym motywem klawiszowym i pomysłowością. Nie brakuje tutaj też skojarzeń z Civil war. Mamy też bardziej rozbudowany "Marathon", który bardziej uderza w rejony DIO. Niezwykle dojrzały utwór o złożonej konstrukcji. Płyta trzyma wysoki poziom przez dłuższy czas i kolejny mocny kawałek na płycie to "Ride the clouds". Na wyróżnienie zasługuje "St petersburg", który imponuje marszowym klimatem i pomysłowym motywem.  Jest też epicki i true metalowy "let the fire burn" i klimatyczny "Forgive me father", który również zabiera nas do starych płyt Astral Doors.  Po tylu latach w końcu płyta na miarę tej kapeli i ich marki. Dużo wartościowej muzyki utrzymanej w klimatach Dio. Pozycja obowiązkowa!

Ocena: 9/10

TANK - Re- ignition (2019)

Jeśli wydawać jakąś składankę typu "best of" to najlepiej w jakimś zmienionym składzie, albo z jakimś nowym pomysłem na zagranie znanych i lubianych utworów danej formacji. Tak też zrobił brytyjski Tank. Mick Tucker i Cliff Evans czyli serce starego ducha Tanka powraca z nowym składem i nowym albumem. Ciężko tu mówić o nowym materiale, bowiem  band postanowił odświeżyć swoje klasyczne hity z pierwszych 4 płyt.  Randy van Elsen to nowy basista kapeli i trzeba przyznać, że spisuje się idealnie. Jednak to nie on tutaj jest gwiazdą, ale właśnie David Reedman, który został nowym wokalistą Tank. Zarówno Doggie White, jak i ZP Theart wnieśli powiew świeżości i pasowali do konwencji Tank.David to wokalista uzdolniony i pasuje zarówno do szybszego grania w stylu "Just like something from hell". Były wokalista Voodoo circle sprawdza się idealnie w hard rockowym graniu. To właśnie pokazuje otwierający "waalking barefoot over glass". Bardzo dobrze brzmi odświeżony "This means war" czy energiczny "Shellshock". Tank wybrał zacne kawałki i wszystko brzmi bardzo dobrze. Jest świeżość, jest pazur i czuć zarówno hołd dla oryginalnych wersji i jednocześnie próba nadania nowej jakości.  Kolejną perełką jest bez wątpienie "Blood, guts and bear" i to jest świetny przykład, że warto było zarejestrować ten materiał. Ciekawa składanka, która pokazuje że David Reedman to strzał w 10 jeśli chodzi o wybór nowego wokalisty. Czekam na nowy album, z nowym materiałem i oby David zagrzał troszkę dłużej w zespole Tank.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

FATAL CURSE - Breaking the trance (2019)

Patrząc na okładkę debiutanckiej płyty  amerykańskiego Fatal Curse to można dostrzec podobieństwa do Savage Master, czy też Mercyful Fate. Jednak ta młoda kapela, która działa od 2016 r. tak naprawdę uderza w rejony brytyjskiego heavy metalu, zwłaszcza NWOBHM. Band na swoim debiutanckim krążku w perfekcyjny sposób odtwarza ere NWOBHM i nie kryje swoich inspiracji Iron Maiden, Angel Witch czy też nawet Judas Priest. Dochodzi do tego przybrudzone i wyrafinowane brzmienie, które jest mocno inspirowane latami 80. Niezwykle mocnym atutem tej formacji jest głos Mike'a Bowena, który imponuje charyzmą, czy techniką. 3 osobowy skład zgotował materiał, który nie brzmi jak dzieło debiutantów. "Breaking the trance" to 7 utworów, którą tworzą zgraną i pomysłową całość. Płytę otwiera tytułowy "Breaking the trance" czyli szybki i treściwy utwór, który imponuje old schoolowy feelingiem i zadziornością. Dużo starej szkoły NWOBHM mamy w "Blade in the dark". Nieco punkowy "Gang Life" też znakomicie wpisuje się w konwencję jaką sobie wypracował Fatal Curse. Znów kawałek napędza prosty i chwytliwy motyw gitarowy. Nie zabrakło też szybszego kawałka i tutaj znakomicie sprawdza się "Can't stop the thunder". Dalej mamy niezwykle energiczny i przebojowy "Chains of Eternity". Bardzo ciekawy kawałek, w którym nie brakuje patentów Iron Maiden. Całość zamyka równie udany i rytmiczny "Eyes of the demon". Niby nic nowego tutaj nie mamy, a jednak ten materiał cieszy. Brakuje płyt, które oddają złoty okres NWOBHM i Fatal Curse nadciąga by to zmienić. Bardzo dobry start i czekam na więcej.

Ocena: 8/10

niedziela, 21 kwietnia 2019

KAT - Without looking Back (2019)

W tym roku doszło do starcia dwóch obozów Kata. Roman Kostrzewski zaskoczył swoim albumem i "Popiór" to płyta w starym stylu Kata i to taka wycieczka do przeszłości. Z kolei gitarzysta Piotr Luczyk przygotował "Without Looking back"po 14 latach od "Mind Cannibals". Tytuł sugeruje że zespół nie patrzy wstecz i patrzy w przyszłość i faktycznie tak jest. Band porzuca stary styl i grania pod Sodom czy Kreator i idzie w zupełnie nowym kierunku. Kat stara się grać heavy metal z domieszką power metalu. Teraz starają się brzmieć jak Rage czy Accept i ta sztuka nie najgorzej wychodzi. Jeśli nie będziemy patrzeć wstecz to jest szansa, że docenimy nowy materiał Kata.

Jest tylko jeden problem, a mianowicie wokal Qbeka Weigela. Niby przypomina Romana, ale brzmi nieco inaczej. Jest mroczny, jest intrygujący, tylko czasami potrafi tez irytować, to swoją specyfiką. Okładka jest tym razem old schoolowa i taka w starym stylu. Muzyka jest już zupełnie inna. Płytę otwiera "Black Night in my chair" i słychać takie nawiązanie nie tylko do Rage, ale też choćby Metal Church. Soczysty heavy metal z domieszką power metalu i to na dobrym poziomie. Nie ma efektu "wow", ale nie ma też powodów do narzekania. Nieco szybszy "Poker" to jeden z ciekawszych kawałków na płycie i ten amerykański styl w wykonaniu Kata brzmi ciekawie. Stonowany i mroczny "Medival Fire" to ukłon w stronę twórczości Accept i ta toporność jest tu urocza. Piotr Luczyk wygrywa tutaj mocny, ponury riff, który potrafi zauroczyć słuchacza. Nie zabrakło elementów hard rocka, które pojawiają się w przebojowym "The race for life". Płytę promował "Flying Fire", czyli  soczysty heavy metalowy kawałek w klimatach Accept. Troszkę rozczarowuje "Wild" czyli ponad 8 minutowy kolos, który na dłuższą metę przynudza. Kilka ciekawych motywów to troszkę za mało. Też średnio zadowala wolniejszy i nieco rockowy "Let there be fire". Całość zamyka "Promised Land", który ma troszkę mroku i patentów Metaliki. Jest dobrze, ale też za bardzo przekombinowano tutaj.

Miło, że ktoś w naszym kraju próbuje sił w klimatach Accept czy Metal Church, tylko czemu akurat kultowy Kat musi podejmować się takich eksperymentów? Mamy tutaj przebłyski,ale jako całość wypada to średnio. Jest kilka ciekawych kawałków, ale jest też sporo nietrafionych kawałków. Nie ma agresji, nie ma tego co było na poprzednich albumach. To już inny band.Trzeba posłuchać i wyrobić swoje zdanie. "Popiór" to jest dla mnie to jak powinien brzmieć Kat.

Ocena: 5.5/10

INVICTUS - Burst the Curse EP (2019)

Invictus to dość pospolita nazwa w metalowym światku. W roku 2017 na ziemi niemieckiej zrodził się band o nazwie Invictus. Młody band tworzy muzykę zgodnie z historią niemieckiego speed/power metalu, tak więc nie brakuje wpływów wczesnego Helloween czy Blin Guardian. Wiadomo kapela stawia pierwsze kroki i jeszcze nie wszystko zostało dopracowano. Póki co mamy próbę ich sił i mała prezentacja stylu w postaci mini lp zatytułowanego "Burst the curse", który ukazał się w tym roku. Okładka pomysłowa, może troszkę kiczowata, ale przyciąga uwagę. Brzmienie jest przybrudzone i może nieco trochę garażowe, ale znakomicie współgra z tym co band prezentuje. Jest to stara szkoła speed/ power metalu i to bardzo cieszy. Na płycie znajdziemy 3 kawałki i to kompozycje, która pokazują potencjał tej formacji. Nicolas Peter to taki nie oszlifowany diament i ma on coś z maniery Kaia Hansena i to cieszy.  Invictus to przede wszystkim znakomity duet gitarowy w postaci Fabio i Andreasa. Ci dwaj panowie idą na całość i grają z polotem. Nie patrzą na to, że to jest wtórne i oklepane, grają to co im w duszy gra i to jest urocze. Tytułowy "Burst the curse" to znakomity przykład tej poukładanej współpracy. Jest energia, pazur, jest power metal w starym stylu. Prawdziwa petarda. W podobnej konwencji utrzymany jest "Someone out there". Inaczej z kolei brzmi "Gaia", który jest spokojniejszy, bardziej nastawiony klimat i tutaj słychać wpływy Blind Guardian. Trzy dobre kawałki dają nadzieje na ciekawą przyszłość tej kapeli. Czekam na ich pierwszy prawomocny album i pierwsze mocne uderzenie. Póki co jest dobrze i oby tego stylu się trzymali!

Ocena: 7.5/10

wtorek, 16 kwietnia 2019

PULVER - Kings under the sand (2019)

Na niemieckiej scenie metalowej pojawił się nowy, młodziutki band, który chce również zdobyć swoje grono fanów i zostać na scenie troszkę dłużej.  Mowa o działającym od 2016r zespole o nazwie Pulver, który w tym roku wystartował ze swoim debiutanckim albumem zatytułowanym "Kings under the sand". Tytuł jak i okładka zwiastują ciekawe wydawnictwo z klimatem rodem z "Poverslave". Nie do końca tak jest, bowiem band troszkę ociera się NWOBHM, troszkę o Doom metal, a troszkę o stroner rock. Przede wszystkim słychać, że wzorowali się na latach 70 czy 80. Można doszukać się wpływów Motorhead, Black sabbath czy Judas Priest. Uroku tej płycie dodaje przybrudzone brzmienie i proste, łatwo wpadające w ucho motywy.  Atutem tej młodej formacji jest charyzmatyczny wokalista Dave Froklich, który mocno przypomina świętej pamięci Lemmy'ego z Motorhead. Płytę wypełnia 8 utworów, które potrafią poruszyć swoim mrocznym klimatem i aranżacją rodem z lat 70.  Na wstępie mamy znakomite intro "Rising". Znakomita mieszanka stylów wypracowanych przez Judas Priest i Black Sabbath. "Phanthom Hawk" to klasyka sama w sobie. Mocny, zadziorny i niezwykle banalny riff potrafi zauroczyć.  Gitarzyści Lukas i Alex czują klimat heavy metalu lat 70 i to słychać. To jest to. Skojarzenia z wczesnym Judas Priest jak najbardziej są na miejscu.  Stonowane tempo i mroczny klimat to cechy "Blacksmith Lament" i tutaj kłaniają się klimaty Black Sabbath. Dalej pojawia się kwintesencja stylu Pulver, czyli tytułowy "Kings under the sand". Znakomicie też brzmi marszowy, pełen mroku "Warrior Caste" i znów znakomicie wybrzmiewają lata 70. Fani Iron Maiden z pierwszego krążka mogą polubić niezwykle melodyjny i pomysłowy "Alpha omega", który pełni rolę instrumentalnego kawałka. Całość zamyka rozbudowany i epicki "Curse of the pharaoh". Trzeba przyznać, że Pulver wyróżnia się tym swoim specyficznym stylem. Zaskakują i imponują talentem. Płyta debiutancka jest dobra, nawet bardzo dobra. Nie za wiele jest płyt w klimat 70, zwłaszcza jeśli myślimy o graniu w stylu Black Sabbath, czy Judas Priest i za to panowie mają dużego plusa. Płytę oczywiście gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

AGE OF ARTEMIS - Monomyth (2019)

Było kwestią czasu kiedy brazylijski Age of Artemis powróci z nowym albumem. "The waking hour" z 2014 r był średniej klasy albumem, który niczym szczególnym nie porwał. Czas na drugie podejście i tym razem na warsztat wziąłem najnowsze dzieło tej grupy. "Monopyth" to swoista kontynuacja tego co mogliśmy usłyszeć na poprzedniku. Dalej jest to melodyjny power metal z dużą dawką progresywnego metalu. Brazylijska formacja nie kryje inspiracji Almah czy Angra. Bardzo dobrze wpisał  się w styl kapeli nowy wokalista, a mianowicie Pedro Campos. Przede wszystkim jest to wokalista uzdolniony i z charyzmą, Nadaje całości odpowiedniego charakteru i potrafi budować napięcie. Dzięki niemu materiał jest o wiele ciekawszy. Płyta podobnie jak i poprzednia jest naszpikowana progresywnymi patentami i to one dominują na płycie. Brzmienie jest tu mocne, soczyste i z takim prawdziwym power metalowym uderzeniem. Jeśli chodzi o materiał to z pewnością uwagę zwraca melodyjny "Tha Calling", który imponuje energią i melodyjnością. Progresywność daje o sobie znać w szybszym "helping Hand" i to jest dobry początek tego wydawnictwa. Nutka rocka, nutka finezji pojawia się w stonowanym "Unknown strength". Więcej power metalu uświadczymy w energicznym "Reborn". W takich kompozycja band wypada znakomicie. Jest szybkość, jest kop i prawdziwa miłość do melodyjnego grania. Cieszy też bardziej rozbudowany i bardziej progresywny "Where love grows". Pojawiają się tez słabsze momenty jak właśnie "A great day to live".  Płyta ma potencjał i to słychać, ale to jeszcze nie jest to na co czekam, Jest lepiej niż na poprzednim krążku i dzieje się sporo, ale niektóre rozwiązania w pełni mnie nie satysfakcjonują. Czekam na kolejne wydawnictwo i może wtedy będę zachwycony.

Ocena: 6/10

piątek, 12 kwietnia 2019

MAGISTARIUM - War for all and all for won (2019)

Są tu jacyś fani Therion, Rhapsody of Fire, czy Powerwolf? Jeśli tak to nowy album niemieckiej formacji Magisterium może okazać się prawdziwą ucztą. Ta kapela działa od 2005r i dorobiła się 3 płyt, z czego "War for all and all for won" to najnowsze wydawnictwo.  Piękna klimatyczna okładka, który jest miła dla oka to nie jedyny atut tej płyty.  Wokalista Oleg Rudych to kolejna mocna strona tej płyty. Jego głos przypomina poniekąd manierę Fabio Lione czy Atille z Powerwolf. Potrafi budować napięcie i kreować znakomity klimat fantasy. Band gra symfoniczny heavy metal z domieszką power metalu. Najlepsze jest to, że aspekt symfoniczny na tej płycie jest bardzo podniosły i ma filmowy wydźwięk. Na płycie jest 11 utworów, które łącznie tworzą znakomitą całość. Płytę otwiera mocny, agresywny "Rising from the Ashes". Podniosły refren i epickie motywy pokazują bogaty wachlarz możliwości zespołu. Brzmi to wszystko fantastycznie. Stonowany i bardziej marszowy "One against the world" również imponuje patosem i bogatą aranżacją. Mroczniejszy i nieco operowy "The game of life" , mocno nawiązuje do twórczości Therion.Melodyjny i przebojowy "Beyond the frontier" z kolei mocno nawiązuje do Rhapsody of fire. Tytułowy "War for all and all for won" to wizytówka tej płyty i kwintesencja stylu tej kapeli. 100 % symfonicznego metalu. Przebojowy "Another world" przemyca patenty Powerwolf i to kolejna perełka na płycie. Band znakomicie sprawdza się w spokojniejszych klimatach i potwierdza to "1000 years of rain". Na deser mamy rozpędzony i power metalowy "Follow your dream". Płyta jest wyjątkowa i ma w sobie to coś. Znakomita mieszanka symfonicznego metalu i filmowego charakteru. Dużo tutaj wysokiej klasy utworów. To jest to i czekam na więcej!

Ocena: 9.5/10

LEVERAGE - Determinus (2019)

10 lat czekania i w końcu pojawił się nowy krążek fińskiej formacji Leverage. Jest nowy skład, nowa jakość i zmieniony styl, jednak jest to już nieco inna muzyka. "Circus Colossus" to był płyta w której dominował melodyjny metal z domieszką power metalu w prawdziwym fińskim wydaniu. Było pełno nawiązań do Stratovarius, Sonata Arctica, excalion czy Celesty.  Ta płyta miła w odsłuchu i była jednym z ich największych osiągnięć. "Determinus" to płyta, która pokazuje band w nieco innym świetle. Jest to płyta, w której zespół próbuje nieco eksperymentować ze swoim stylem.  Mamy mieszankę progresywnego metalu, melodyjnego metalu czy heavy metalu. Brakuje elementów power metalu i brakuje kopa. Ta płyta jest nijaka. Band nie potrafi zdecydować się w którym kierunku chce pójść. Co z tego, że nowy wokalista Kimmo Blom sprawdza się w takim graniu i ma do tego talent, skoro zawodzi materiał. W zespole jest też nowy gitarzysta Mikko, który za wiele nie wnosi do zespołu. Okładka zwiastuje mroczny, wręcz doom metalowy album. Może i mrocznie jest na tym albumie, ale brakuje tutaj ciekawych melodii czy przebojowości. Echa starego stylu Leverage pojawiają się w otwierającym "Burn love burn", który jest niezwykłe melodyjny i pełen rożnych smaczków. Szokuje folkowy "Wind of Morrigan", choć tutaj jakby więcej rocka i nie byłoby to złe gdyby nie fakt, że oczekuje czegoś innego od tej formacji. Mocny riff w "Tiger" to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Progresywne elementy w "Mephisticrate" są nawet pomysłowe, ale całościowo wypada to średnio. Rockowy "Heavens no place for us" pokazuje jak band wykorzystuje całkiem udanie patenty Deep purple. W podobnym klimacie mamy mroczniejszy "Rollerball". Do udanych kompozycji można dodać rozpędzony "Troy". Troszkę za dużo chaosu i za mało tutaj konkretów. Brakuje przebojowości i tej mocy z poprzednich płyt. 10 lat czekania i dostałem w efekcie średniej klasy album, który nie ma szans zagościć na dłużej w moim sercu.

Ocena: 5/10

wtorek, 9 kwietnia 2019

TOMBSTONE - Shadows of Fear (2019)

Kojarzy ktoś zespół Tombstone?  Jest to fińska formacja, która działa o 2001 r i dała się  poznać jako solidna kapela, która gra heavy/power metal. Debiut "Madde in Metal" to był kawał porządnego grania, choć czegoś brakowało. Teraz po 9 latach formacja wraca o wiele silniejsza i jest już gotowa siać prawdziwe zniszczenie. Czego można się spodziewać po ich najnowszym krążku zatytułowanym "Shadows of Fear"?

Przede wszystkim ciekawych partii gitarowych i zgranych solówek Johana, Kennetha i Mettiasa. Ci  gitarzyści dają niezłe show i przypomina się stare kultowe duety gitarzystów, gdzie pojedynki były pełne emocji i finezji. Dzieje się sporo w tym aspekcie i nie można narzekać. Jak ktoś lubi wokal pokroju Roba Halforda, Erica Adamsa, czy Henninga Basse;a ten po kocha głos Kenntha Nylunda. To co wyprawia na tym krążku przyprawia o dreszcze. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach, gdzie zbliża się o poziomu Ralfa Sheepersa czy Roba Halforda. W niższych rejestrach brzmi niczym Eric Adams, tak więc jest co podziwiać. Może okładka nie wzbudza żadnych emocji, ale płyta nadrabia mocnym, ostrym brzmienie, który podkreśla zadziorność tego wydawnictwa.

Materiał to taka wycieczka po klasycznych płytach z kręgu heavy/power metalu. Band wykorzystuje znane nam motywy i dokłada sporo od siebie i dostajemy kawałki, który imponuje przebojowością i energią. Na start mamy "Can't kill metal" czyli prawdziwe uderzenie młota. Manowar się tutaj objawia nam od samego początku. Epicki refren  i chwała metalu. Marszowe tempo i sama aranżacja w pełni trafiona. Mieszanka Judas Priest i Manowar w "Toxic Avenger" jest po prostu świetna. Riff prosty, ale niezwykle melodyjny i nadaje kawałkowi przebojowego charakteru. Refren mocno chwytliwy i przypomina troszkę twórczość Stormwarrior. No prawdziwy hit! Nie zabrakło też miejsca na epicką balladę i tutaj "Blood Diamond" się sprawdza idealnie. Pierwszym prawdziwym przejawem power metalu spod znaku Majesty czy Wizard mamy w "The battle of kalasha". Kenneth daje niezły popis swoich umiejętności w bojowym "Win or Die". Znakomite wykorzystanie patentów Manowar. Pełen emocji jest spokojniejszy i bardziej rozbudowany "Shadows of fear". Więcej Judas Priest mamy w "Eye of The Storm". Słychać inspiracje "Painkiller" co bardzo cieszy. Mieszanka Manowar i Judas Priest wychodzi zespołowi najlepiej i znakomicie potwierdza to kolejny hit, czyli "Heavy metal poisoned". Co za świetny refren! Płytę promował "The Master", który znów świetnie oddaje klimat "Painkiller" Judas Priest. Całość zamyka "Written in Stone", który jest hołdem dla Manowar.

Każdy utwór przyprawia o szybsze bicie serca. Band odrobił swoje zadanie domowe i przygotował materiał, który zwala z nóg. Dopracowali partie wokalne, gitarowe, brzmienie i samą konwencję. Wszystko tutaj imponuje i jest to album, który pokazuje jak ma brzmieć klasyczny heavy/power metal. Fani Judas Priest i Manowar nie mogą przegapić tego wydawnictwa. Perełka!

Ocena: 9.5/10

piątek, 5 kwietnia 2019

SEAX - Fallout Rituals (2019)

Czasami łapię się na tym, że kieruję się ciekawą okładką przy wyborze płyty. "Fallout Rituals" zdobi świetna, klimatyczna, pełna mroku okładka frontowa. Przyciąga uwagę i zachęca do zapoznania się z zawartością. Jest to 4 płyta amerykańskiej formacji o nazwie Seax i jak dla mnie to jest ich największe osiągnięcie.  Band działa od 2009r i specjalizuje się w graniu odl schoolowego speed metalu. Co ciekawe jest to muzyka mocno inspirowana exciter, Agent Steel, czy Evil Invaders.Niby dużo tutaj wtórności, oklepanych motywów, ale to jest takie urocze.

Ta formacja ma dwa mocne ogniwa i są nimi wokalista Carmine Blades i gitarzysta Hel. Trzeba przyznać, że maniera i styl śpiewania Carmine'a jest charakterystyczny i wyjątkowy. To dzięki niemu ta płyta ma tyle energii i zadziorności. Jeśli chodzi o partie gitarowe to jest tutaj też sporo godnych uwagi riffów i solówek. Hel stawia na szybkość, na klasyczny wydźwięk, na melodyjność i zadziorność. Materiał jest tutaj samą wizytówką płyty i mamy prawdziwą jazdę bez trzymanki.

Płytę otwiera klimatyczny "Fallout" i po tym krótkim intrze wkracza rozpędzony "Rituals". To jest to! Speed metal o jakim można pomarzyć. Riff jest tutaj ostry jak brzytwa i rzuca na kolana. Piękne otwarcie, a to dopiero początek. Nutka thrash metalu  w speed metalowej otoczce mamy w złowieszczym "Killed by speed". Więcej heavy metalowego feelingu uświadczymy w przebojowym "Bring down the Beast", który pokazuje prawdziwy potencjał tej formacji oraz ich niezwykły talent. Mają w sobie to coś. W podobnym stylu utrzymany jest energiczny i niezwykle melodyjny "Interceptor", który imponuje złożonymi partiami gitarowymi. Pomysłowy riff przyozdabia agresywny "Legions Arise", który oddaje to co najlepsze w tym gatunku. Na sam koniec mamy rozpędzony, z nutką thrash metalu "Born to live fast".

Cała płyta kipi energią i tutaj jest prawdziwa jazda bez trzymanki. Non stop szybki, bez kompromisowy speed metal w starym stylu. Brakuje nieco urozmaicenia i jakiegoś spokojniejszego kawałka. Jednak pomijając te drobne osobiste widzi mi się to i tak jest płyta z górnej półki. Jedna z ciekawszych płyt tegorocznych jeśli chodzi o speed metal. Kto wie może w top 10 sie znajdzie?

Ocena: 9.5/10

czwartek, 4 kwietnia 2019

SILVER BULLET -Mooncult (2019)

Cofnijmy się trochę w czasie. Jest rok 2008 i na fińskiej scenie metalowej zrodził się power metalowy band o nazwie Silver Bullet.  Band młody i głodny sukcesu zdobył szturmem scenę po całkiem udanym debiucie. Młoda kapela pokazała swój potencjał i pomysł na power metal. Słychać że czerpią garściami z twórczości Olympos mons, Morgan Lafey, Rhapsody of Fire, Bloodbound, Powerwolf, czy nawet Blind Guardian. Minęły 3 lata od debiutanckiego "Screamworks" a band powraca z nowym krążkiem. "Mooncult" to coś więcej niż kolejny album w ich dyskografii, to coś więcej niż kolejny power metalowy album jaki pojawia się w tym roku. To płyta pełna magii, świeżych rozwiązań. To płyta z tajemniczym klimatem, z podniosłym charakterem i dużą dawką emocji, przebojowości i wyjątkowych doznań. Masz już dość klonów Helloween? Chcesz doznać szoku i przeżyć niesamowitą przygodę? Daj się porwać muzyce zawartej na "Mooncult".

Już okładka jest niezwykle miła dla oka. Pierwsze skojarzenia to Blazon Stone, Blind Guardian czy Dark Moor. Cieszy widok takich klimatów. Ta płyta ma też soczyste, mocne brzmienie, które podkreśla jakość zawortości. Silver Bullet to przede wszystkim wokalista Nils Nordling, który operuje wręcz operowym głosem. Znakomicie prowadzi utwory i nadaje im głębi. To on ma wpływ na symfoniczny wydźwięk całości. Sporym plusem jest tutaj to, że band bawi się różnymi motywami, patentami. Raz mamy szybkie tempo, raz nieco wolniejsze, raz jest podniośle, a raz mrocznie. Znakomity rollercoster. Wiele ciężkiej pracy włożyli gitarzyści Henri i Hannes, którzy dostarczają słuchaczowi sporo niezapomnianych doznań.

"1590 Edinburgh" to wejście iście filmowe. Jest klimat, jest podniośle, a chórki przyprawiają o dreszcze. Co za emocje, co za kunszt. Magia, a to dopiero początek. "She holdes the greatest Promise" to prawdziwa petarda. Tak właśnie ma brzmieć power metal. Jest szybko, jest melodyjnie i przebojowo. Nie ma banalnych aranżacji, a wszystko jest zagrane z polotem. Marszowy "Forever lost"to kolejny killer na płycie. Rycerski klimat i bardziej epicki wydźwięk to atut tego utworu. Iście teatralny, pełen wrażeń "Maiden,mother and crone" to kompozycja pełna ciekawych urozmaiceń i bogatych aranżacji. Echa Blind Guardian czy Orden Ogan dają o sobie znać. Nieco operowy, nieco rockowy "Light the latterns" to utwór, który imponuje rozbudowaną formą i ciekawymi przejściami. Perła, którą można cały czas na nowo odkrywać. Bardziej agresywny "The Witches Hammer" to power metal taki jaki kochamy i taki jaki zapoczątkował Gamma Ray. Jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Podniosły, nieco mroczniejszy "The chalice and the blade" to znów przykład rozbudowanego kawałka. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na nudę.  stonowany i zadziorny "Eternity in Hell" to przykład jak band bawi się stylistykami i różnymi formami. Całość zamyka melodyjny "Lady of lies".

Szok. Band, który dopiero co zaczął swoją karierę nagrał album perfekcyjny, który na długie lata może być wzorem dla wielu kapel. "Mooncult" to płyta niezwykle dojrzała, pełna pomysłowych rozwiązań i wysmakowanych dźwięków. Dzieje się tutaj sporo i band czerpie garściami z wielu kultowych bandów, stawiając na swój własny styl. Silver bullet to marka mało znana i raczej nie wszyscy kojarzą tą nazwę. Czas to zmienić i "Mooncult" to znakomity powód ku temu.

Ocena: 10/10

ROCKIN ENGINE - Midnight road rage (2019)

"Midnight road Rage" to debiutancki krążek młodej formacji prosto z Kanady.  To znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. Wszystko zostało stworzone na wzór płyt z lat 80. Dobrym tego przykładem już jest choćby klimatyczna okładka. Rockin Engine to  młoda kapela, która stać na ciekawy materiał. Słychać, że posiadają nieprzeciętnie umiejętności. Grają to co gra im w duszy i jest to muzyka prosto z ich serca.  Stylizacja tej formacji  opiera się o patenty wypracowane przez takie zespoły jak Motley Crue, Saxon, Dokken, czy Judas Priest. Mocnym atutem tej płyty jest bez wątpienia wokal Stev'a O Leff, który swoją manierą i zadziornością nadaje całości uroku lat 80.  Co do zawartości to mamy na krążku 8 kawałków utrzymanych w podobnym klimacie. Zadziorny "Shake that ass" imponuje mocnym wyrazistym riffem w klimatach JudasPriest. Nutka hard rocka dodaje tutaj przestrzeni. Duet gitarowy Steve o Leff i Stevy Leff dobrze się dogadują i w efekcie powstają całkiem udane i godne uwagi riffy. Dobrze to obrazuje dynamiczny "Lets roll the Dice". Więcej energii i mocy mamy w zadziornym "When Egnines collide". Kolejnym mocnym punktem płyty jest rozbudowany "The state of nature", w którym band pokazuje bardziej progresywne oblicze.
Całość zamyka rock'n rollowy "Road rage boogie". Bije z tego kawałka niezły klimat i taka luźna atmosfera.  Póki co to dobry początek młodej kapeli, która może jeszcze kiedyś nas zaskoczy pozytywnie. Debiutancki album jest solidny i zawiera solidny materiał, dlatego warto poświęcić chwilkę by zapoznać się co mają do zaoferowania. Pozycja skierowana do maniaków heavy metalu i hard rocka lat 80.

Ocena. 6,5/10

środa, 3 kwietnia 2019

FORKILL - The sound of the devils bell (2019)

Brazylijski Forkill powraca po 6 latach z nowym albumem zatytułowanym "The sound of the devil's bell". To znakomita kontynuacja tego co zaprezentował na debiucie. Muzykę jaką band prezentuje to soczysty heavy metal z domieszką thrash metalu.  W muzyce tej kapeli słychać sporo nawiązań do Artillery, Testament, czy Exodus.  Muzyka jest prosta, oparta o znane patenty i dużo wtórności, ale jest spora frajda z odsłuchu. Muzycy wiedzą co chcą grać i jak to robić na dobrym poziomie. Ostre brzmienie i wyrazisty wokal Joe Neto to atuty, który przesądzają o jakości tej płyty. Jest agresja, jest szybkość i kilka przebojów. Nie można narzekać na brak emocji i w zasadzie od samego początku band dostarcza sporo frajdy słuchaczowi. "Emperor of Pain" to taka stara szkoła thrash metalu i znakomicie tutaj oddano klimat lat 90. W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "Let there be thrash" , który imponuje mocnym riffem i ciekawą pracą gitar. Na płycie znajdziemy też rozbudowany "When Hell rises", który pokazuje band z nieco innego strony. "R.E.D" to już bardziej techniczny heavy/thrash metal i to na dobrym poziomie. Jeden z ciekawszych kawałków na płycie. Bardzo dobrze prezentuje się przebojowy "Killed at last" czy zadziorny "In your face". Co by tu nie pisać to "the sound of the devils bell" to kawał solidnego heavy/thrash metalu. Szkoda tylko, że nie ma tutaj elementu zaskoczenia, nie ma kopa i chwytliwych przebojów. To jest płyta średniej klasy, która nie ma szans namieszać w tym roku.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

SKANNERS - Temptation (2019)

Zbyt długo milczał włoski band o nazwie Skanners.8 lat czekania na nowy materiał to kawał czasu i wiele się mogło zadziać. "Temptation" to nowe dzieło i nie ma tutaj mowy o kopii "Factory of Steel". Tym razem band postanowił zaskoczyć swoich słuchaczy i zmienił swój styl. Radosny heavy/power metal z wyraźnymi wpływami Primal Fear zastąpiono nowoczesnym, mrocznym heavy/power metalem. Ta przemiana kojarzy mi się z Iron Fire i obecne wcielania tych dwóch kapel jest bardzo podobne. Wszystko pięknie, szkoda tylko że muzyka utraciła na jakości. Nie ma już takiej przebojowości i muzyka nie jest tak łatwa w odbiorze. Wciąż mocnym atutem zespołu jest wokalista Claudio Pisoni, który ma ciekawą barwę. Szkoda tylko, że nie ma już takiego pola do popisu. Brzmienie przybrudzone, takie bardziej nowoczesne i takie tłumiące wszystko. To wszystko jeszcze idzie jakoś przetrawić, ale zawartość mocno zawodzi.

Co z tego, że otwieracz "In flammen 666" jest ostry, agresywny i w klimatach Bloodbound, czy Nocturnal Rites, jak brzmi to troszkę słabo. Przesadzono z nowoczesnością i nie przekonuje mnie to. Nieco hard rockowy "Rays in darkness" nasuwa poprzednie płyty tej kapeli i to jest dobry kawałek. W podobnych klimatach mamy "Rolling in the fire". Spokojniejszy "Cut my heart" to kolejny przykład, że nowe wcielenie kapeli nie sprawdza się tak jakbyśmy tego chcieli. Z takich szybszych kawałków mamy rozpędzony "Demons of Tommorow" i jest tu moc. Jeden z ciekawszych kawałków na albumie. Na plus trzeba zaliczyć przebojowy "Lost in paradise" czy agresywny i mroczniejszy "Back to the past". Na deser mamy balladę "Always remember", który też nie robi większego wrażenia.

Bardzo czekałem na nowy krążek Skanners.Szkoda tylko, że moja oczekiwania nie zostały spełnione. Płyta ma kilka przebłysków, kilka dobrych momentów, ale całościowo wypada to średnio. Wolałbym usłyszeć powtórkę z "Factory of steel" niż ten pseudo nowoczesny heavy/power metal.

Ocena: 5.5/10

piątek, 29 marca 2019

RAVENOUS - Eat the fallen (2019)

Nie sądziłem, że coś w tym roku jeszcze mnie tak pozytywnie zaskoczy jak kanadyjski band o nazwie Ravenous, który właśnie wydał swój debiutancki album "Eat the Fallen". Już sama frontowa okładka jest kontrowersyjna i taka nieco doom metalowa. Jednak nie tyla okładka mnie zszokowała co zawartość i styl tej kapeli. Band łamie bariery muzyczne, zwłaszcza te znane mi w power metalowym światku. Dochodzi tutaj do krzyżowania patentów wypracowanych przez Falconer, Blind Guardian, Van Canto, Orden Ogan, Running Wild czy Powerwolf. Wydaja się to niemożliwe, ale band właśnie to robi. Wokalista brzmi jak Atilla i ma bardzo specyficzną manierą. Buduje klimat i nadaje całości taki nieco teatralny charakter. Folkowe zacięcie w jego głosie jest wyczuwalne. Znakomicie sprawdza się w podniosłych refrenach, które są główną atrakcją w muzyce tej młodej kapeli. Stać ich na wiele i drzemie ogromny potencjał. Skoro już na pierwszym krążku tworzą takie perełki, to co będzie za kilka lat? To jest pytanie!

Wycie wilków i wkracza "The hunger never dies". Co za szybkość, co za energia, co za świeżość. Valax jako gitarzysta daje czadu i już go uwielbiam. Riff brzmi jak mieszanka Blind Guardian, Running Wild i Powerwolf. Czad!  "Space and Time" jest przyozdobiony symfonicznymi patentami i jest to kolejny killer. Znów echa Running Wild i Orden Ogan są tutaj wyczuwalne. Miłym zaskoczeniem jest marszowy i bardziej epicki "Doom holds the Key", w którym słychać bardzo fajne nawiązanie do "Warriors of the World" Manowar. Wystarczy wsłuchać się w tekst i styl w jakim śpiewa wokalista.  Folkowe klimaty i nawiązanie do Falconer w "Adrift" to kolejne świetne urozmaicenie stylu kapeli.Band imponuje swoją energią i zapałem i takie petardy jak "Mercenary" są tutaj imponujące. Młoda kapela, a tak dojrzała i tak pomysłowa. Fanom starego Blind Guardian może się spodobać "Beyond the Ice". Ile w tym szczerości i miłości do power metalu. Nie brzmi to jak amerykański power metal, lecz właśnie jak typowy niemiecki power metal. "Strength of Warrior" to już bardziej rycerski heavy/power metal, ale znów słychać echa Powerwolf. Początek "A tale of good omens" taki w stylu Van Canto, choć sam kawałek taki bardziej marszowy i znów echa Running Wild czy Manowar są wyczuwalne. Wyszło to znakomicie. I na finał mamy cover Blind Guardian. "The bards Songs" w pełnym przyspieszaniu to coś nowego. Wyszło ciekawie i przede wszystkim słychać autentyczność Ravenous.

Uwaga na rynek power metalowy wypłynął nowy band głodny sukcesu i mają predyspozycje by zostać nową gwiazdą gatunku. Jesteś fanem Blind Guardian, Powerwolf, Running Wild czy Falconer? To jest to bez wątpienia album dla ciebie! "Eat The Fallen" to płyta którą ciężką rozpatrywać w kategorii debiutu. Jest tutaj wszystko i nie ma słabych punktów. Prawdziwa perełka o której będzie się pisać latami! Czekam na więcej ! Póki co pozostaje włączyć "repeat"!

Ocena: 10/10

PARAGON - Controlled Demolition (2019)

Niemiecki band o nazwie Paragon przeżywa drugą młodość niczym thrash metalowy Overkill. Te dwa różne zespoły ostatnio zaczyna łączyć jakby więcej. Overkill przełamał się od czasu "Ironbound" nagrywa kolejny płyty utrzymane w tym stylu. Paragon w roku 2012 wydał "Force of destruction", który jest ich najlepszym albumem i kolejne dzieła bazują w oparciu o schemat tamtego dzieła. "Hell Beyond hell" to kolejna perełka i potwierdzenie znakomitej formy kapeli, tak więc oczekiwania względem nowego wydawnictwa były ogromne. Czy mamy "Force of Destruction part 3:?

Stylistycznie band kontynuuje to co wypracował na "Force of destruction". Jest mieszanka topornego, niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept, Udo czy Grave Digger z niemieckim power metalem w stylu Gamma Ray czy Iron Savior. To jest coś co znamy w przypadku Paragon. Jednak tym razem band jakby nieco zaskakuje nas bowiem są momenty w których jest mrocznie, nawet doom metalowo. Jest klimat s-f, jest też sporo agresji i thrash metalowego łojenia w stylu właśnie Overkill. To jest największe zaskoczenie w przypadku "Controlled Demolition". Świetnym dopełnieniem całości jest mocne, zadziorne i ostre jak brzytwa brzmienie. Tutaj się popisał Piet Sielck z Iron Savior, który stworzył coś imponującego.  Skojarzenia z Iron Savior są jak najbardziej na miejscu.

Kiedy inny eksperymentują ze swoim stylem, kiedy inni idą w komercje, albo co gorsze podrabiania innych, to Paragon robi swoje i wydaje kolejną petardę. Podobała wam się dwa poprzednie krążki tej kapeli? To "Controlled Destruction" przypadnie wam do gustu.

Przyjrzyjmy się zawartości. Pisałem, że jest klimat s-f i owszem, a najlepszym tego dowodem jest pełen grozy tytułowy "Controlled Demolition", który jest tajemniczy i pełen nawiązań do ścieżek dźwiękowych Johna Carpantera. Pierwsze skojarzenie to kultowy "Coś". Znakomite wejście, a najlepsze jest to że czuć od razu ciężar i moc.  Osłupienia i szoku można doznać przy "Reborn". Niby typowy utwór tej kapeli, jednak tak ostro i brutalnie to jeszcze nie było. Słychać inspiracji Overkill. Co mamy dalej? Fani Iron Savior i Accept  pokochają nieco zadziorny "Abattoir", który utrzymany jest w średnim tempie. Gitarzyści Kruse i Bertram dają tutaj czadu i grają z pazurem. Każdy riff, każda solówka jest tutaj na wagę złota. Więcej klasycznego niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept czy Grave Digger mamy w chwytliwym "Mean Machine". Kolejny killer i znów przykład ile przebojowości jest na nowym krążku. Na "Force of destruction" był "Blood and Iron" tutaj jest za to "Deathlines". Mroczny kawałek o rozbudowanej formie, z dużą liczbą ciekawych motywów. Jest epicko, mrocznie i ciężko. Killer, który pokazuje siłę Paragon. "Musangwe (bKF) to cholernie szybki kawałek, w którym dominuje speed/power metal. Ostry riff, szybkie tempo i killer murowany. Tutaj band znakomicie nawiązuje do twórczości Gamma ray czy Iron Savior. W podobnych klimatach utrzymany jest przebojowy "Timeless Souls". Niezwykle pomysłowy główny motyw i duża dawka Iron Savior w brutalnej oprawie. Jak ktoś lubi ostatni album Overkill ten polubi thrash metalowy "Blackbell". Znów zachwyca lekkość i przebojowość w okolicach refrenu. Bushi to lider grupy i to on decyduje o charakterze tej kapeli. Na krążku jest w znakomitej formie i potwierdza to bez wątpienia brutalny "The enemy within". Zapędy iście w stylu "Painkiller" Judas Priest i to jest atut tej płyty bez wątpienia. Płytę promował z świetnym skutkiem mocny i melodyjny "Black Widow". Typowy Paragon jaki znamy, czyli dużo niemieckiego heavy/power metalu. Całość zamyka kolejny killer w postaci "of blood and gore". Znów mamy mieszankę moich ulubionych kapel. Brutalność i pazur na miarę Overkill czy Judas Priest. Jest też szybkość i moc w stylu Gamma ray czy Iron Savior. Znakomite zwieńczenie tego świetnego albumu.

To było do przewidzenia. Paragon od kilku lat jest w świetnej formie i mimo że "Controlled Demoliton" to 12 album to jest to bez wątpienia jeden z ich najlepszych albumów. Mamy świetne nawiązanie do "Force of Destrucion", ale jest brutalniej i band ociera się momentami o thrash metal. Nie ma słabych kawałków, nie ma stosowania półśrodków i Paragon nie bierze tutaj jeńców. Ta płyta jest perfekcyjna i może namieszać w tym roku. Widzę ich w moim top 10. Brać w ciemno!

Ocena: 10/10

czwartek, 28 marca 2019

HELL FIRE - Mania (2019)

"Mania" to trzeci album amerykańskiej formacji Hell Fire. Band kontynuuje styl, który wypracował na dwóch poprzednich wydawnictwach. Nie ma tutaj miejsca na eksperymenty, bowiem band stawia na klasyczny heavy/speed metal. Ta prosta i sprawdzona muzyka zdaje egzamin, bo panowie grają to co im w duszy gra. Jet to muzyka prosto z serca i grana z pasją. Fani Diamond head, iron maiden czy angel witch będą w siódmym niebie. "Mania" to album osadzony w latach 80, pełen energii i ciekawych rozwiązań. Śmiało można mówić o klasycznym heavy/speed metalowym albumem i zyska sporo grono fanów. Mocne, przybrudzone brzmienie i tajemnicza okładka, to tylko część atutów nowego dzieła amerykanów. 

Hell Fire to przede wszystkim utalentowany gitarzysta Tony Campos, który stawia na ostre, zadziorne riffy i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Fani klasycznych heavy metalowych albumów docenią jego pracę na "Mania". Ciężko sobie wyobrazić jakby brzmiał Hell Fire bez wokalisty Jake Nunn. To jego wokal jest tutaj sporą atrakcją. Nadaje całości bez wątpienia agresji i klasycznego wydźwięku.

Materiał tutaj jest po prostu od początku do końca zagrany z polotem i bez jakiegoś udziwnienia. Otwierający album "Warpath" to prawdziwa speed metalowa petarda. Mamy tutaj mieszankę Angel Witch, Motorhead czy Agent Steel. Dalej mamy bardziej rozbudowany "Mania" gdzie band przemyca patenty wyjęte z twórczości Black Sabbath, czy Judas Priest. Band bardzo fajnie wplata elementy NWOBHM, co potwierdza przebojowy "On the loose". Znakomite nawiązanie do twórczości Iron Maiden. Jednym z ostrzejszych kawałków na płycie jest "Born to Burn", w którym band ociera się o speed/thrash metal. Mamy jeszcze rozbudowany, klimatyczny "Transcending Evil". Wiele energii znajdziemy w "Lashing Out", który jeszcze raz ociera się o Iron Maiden. Nie brakuje też miłych nawiązań do Black Sabbath co potwierdza nieco mroczniejszy "The Dreamer" czy "Knights of the holly" to przykłady idealnego odwzorowania  stylistyki NWOBHM.

Niby nic nowego, niby słyszało się podobne albumy, to jednak muzyka zawarta na tym albumie dostarcza sporo frajdy. Heavy/Speed metal w klimatach lat 80 i wszystko jasne. Można brać w ciemno.

Ocena:9/10

poniedziałek, 25 marca 2019

BATTLE BEAST - No more hollywood endings (2019)

W tym roku doszło do starcia Beast in black oraz Battle beast.Anton Kabanen to dawny gitarzysta Battle Beast i kiedy odszedł z zespołu w 2015 r to założył Beast in Black. Ta kapela to znakomita alternatywna wersja Battle Beast i grają melodyjny, nieco dyskotekowy power metal. W sumie to od czego zaczyna Battle Beast. Co do właśnie Battle beast to band ostatnio pokazywał, że jest w formie i nagrywał bardzo udane albumy. "No more Hollywood endings" to coś nowego w dyskografii zespołu, to próba zaskoczenia słuchacza. Czy dobra? O to jest pytanie.

Battle beast postawił na słodkość, na bardziej komercyjne patenty i w efekcie dostajemy album bardziej rockowy, bardziej popowy. Miło słyszeć, że kapela próbuje urozmaicić swój styl, szkoda tylko że pominęli tutaj główny składnik czyli power metal. Mało metalu, mało agresji, troszkę mało ciekawych melodii. Jest za to przebojowo i kiczowato. Juuso i Joona nie mają za dużo do roboty i mało tutaj godnych uwagi partii gitarowych. Wszystko zdominowało komercyjne patenty i partie klawiszowe. Pod tym względem Battle Beast wypada naprawdę blado i nie mają startu do nowego krążka Beast in black.

Niby dobrze rokuje otwieracz "Unbroken", który przecież brzmi jeszcze jak typowy Battle Beast, który znamy. Prosty, chwytliwy kawałek z wyrazistym motywem klawiszowym. W kategorii przebojowości tytułowy "No more hollywood endings" wypada bardzo dobrze. Trochę w tym Nightwish, ale brakuje kopa i power metalu. To, że jest coś nie tak z zespołem na tej płycie sygnalizuje bez wątpienia rockowy "Unfairy tales". Cierpliwość i wszelka wyrozumiałość zostaje wyczerpana przy popowym "Endless Summer". Nie wiem co tutaj się zadziało, ale to nie jest Battle Beast jaki znam i jaki lubię. Band za bardzo przekombinował swój styl. Echa starego Battle beast mamy w mocniejszym "The Hero" i tutaj znów troszkę skojarzeń z Nightwish i trochę z Sabaton. Spokojniejszy i balladowy "I wish" to kolejny przejaw popowego wydźwięku płyty. Płyta powinna być w klimatach rozpędzonego "The Golden Horde" i to jest Battle Beast na jaki fani czekają. Trochę dziwne, że cała płyta ślimaczy się i dopiero w 10 kawałku mamy prawdziwy power metal. To jest przerażające. W podobnym klimacie jest "World on Fire" czy zamykający "My last dream".

To tegoroczne starcie Battle Beast przegrał z Beast in Black. Battle beast rozczarował na całej linii. Pogubili się w swoim stylu. Porzucili gdzieś melodyjny power metal na rzecz rockowy, czy nawet popowych rozwiązań. Szkoda, że band tak marnuje swój potencjał. Jedno z największych rozczarowań tego roku.

Ocena: 4.5/10

piątek, 22 marca 2019

ELVENPATH - The path of the dark king (2019)

Po 4 latach przerwy niemiecki Elvenpath powraca z nowym krążkiem. "The path of the dark king" to  5 wydawnictwo tej formacji. Jest to dzieło, które stylistycznie nawiązuje do "Pieces of fate" i nie ma tutaj żadnego elementu zaskoczenie. Mamy sprawdzony styl i band po prostu kontynuuje granie mieszanki heavy/power metalu. W ich muzyce mamy sporo elementów wyjętych z twórczości Majesty, Udo czy Judas Priest. Nowe dzieło wypełniony jest zarówno rozpędzonymi killerami utrzymanymi w klimatach Primal Fear, ale nie brakuje też złożonych i bardziej epickich kawałków. Tak więc nie ma powodów do nudy, bo band dostarcza słuchaczowi sporo frajdy. Warto mieć jednak na uwadze fakt, że band odgrzewa znane patenty i gra w oklepanej stylistyce.  Specyficzny głos wokalista Dragutina też jednym może się podobać, a innych może drażnić. Na pewno band potrafi grać i wie jak to robić, szkoda tylko że nie mogą przebić pewnego określonego poziomu. Brakuje "kropki nad i" i takiego lepszego dopracowania całości. Na pochwałę zasługują bez wątpienia gitarzyści, bowiem Oliver i Till dają czadu. Sporo tutaj ostrych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Dzieje się sporo w tej kwestii. Płytę otwiera nieco chaotyczny "Combat zone Europe", który jest mocno wzorowany na twórczości Cage. Nawet wokal Dragutina brzmi tutaj niczym wokal Sean Pecka. Dalej mamy epicki i bardziej złożony "One strong Voice", ale to dopiero "targaryen Fire" imponuje stylistyką i agresywnością. Wpływy Primal Fear i Cage są tutaj słyszalne. Fanom Manowar może przypaść do gustu rozbudowany i epicki kolos w postaci "The sword of gideon". W takiej samej tonacji utrzymany jest podniosły i rycerski "Devils game and Gods Masquerade". Kolejną power metalową petardą na płycie jest energiczny "Black Wings". Prawdziwą perełką jest tutaj 15 minutowy "The Mountain Course", w którym dochodzi do krzyżowania stylistyki Manowar, Blind Guardian czy Iron Maiden. Niezwykle dojrzały i wciągający utwór. Elvenpath zrobił to co do nich należało, czyli nagrali znów dobry album, który zawiera zarówno killery jak i bardziej rozbudowane kompozycje. Wszystko ładnie i pięknie, szkoda tylko że jest to dobry album, który niczym nie zaskakuje i nie wybija się ponad przeciętność.

Ocena: 6/10

środa, 20 marca 2019

A NEW REVENGE - Enemies & Lovers (2019)

Do trzech razy sztuka. Tim Ripper Owens to utalentowany wokalista, który śpiewać potrafić i ma w sobie to coś. Jednak w tym roku coś nie umie porwać słuchaczy swoimi płytami. The three Tremors był chaotyczny i ciężko strawny, a Spirits of Fire mimo świetnego składu nie prezentował nic ciekawego. Teraz czas na trzeci tegoroczny album z Timem na pokładzie. Mowa o kapeli A new Revenge, która 29 marca wyda swój debiutancki krążek zatytułowany "Enemies & Lovers".

Tim Ripper, który znany jest z Iced Earth czy Judas Priest to nie jedyna gwiazda w tej kapeli. Jest też gitarzysta Keri Kelli, który znany jest z występów obok Slasha i Alice Coopera. Mamy też perkusistę Jamesa Kottaka znanego z Scorpions czy Warrant. Na pokładzie A New Revenge jest jeszcze basista Rudy Sarzo, który dał się poznać w zespołach Ronniego James Dio czy Ozziego Osbourne'a. Takie nazwiska gwarantują wielkie wydarzenie muzyczne i płytę wartą uwagi. Czy rzeczywiście tak jest?

Tym razem Tim Ripper zaskakuje bowiem to co kapela prezentuje to mieszanka klasycznego heavy metalu i hard rocka. Nie ma jakiś nie potrzebnych eksperymentów, czy silenia się na agresywne granie. Mamy takie proste chwytliwe granie, które jest nastawione na chwytliwe melodie, wpadające w ucho refreny. Ta muzyka ma po prostu być łatwa w odbiorze i łatwa do zapamiętania. Tak też jest, a miłym atutem jest to że band dobrze się czuje w takich klimatach. Znakomicie zostało dopasowane tutaj soczyste i drapieżne brzmienie. Przypomina to trochę sound ostatnich płyt Scorpions.

Mocne otwarcie w postaci "The Distance Between" dobrze wróży. Prosty riff, old scholowy klimat i chwytliwy refren czynią ten otwieracz prawdziwym killerem. Płytę z bardzo dobrym skutkiem promował "The Way". Kawałek jest niezwykle melodyjny i przesiąknięty hard rockiem. W podobnym klimacie utrzymany jest rytmiczny "Never let You go". Przebój goni przebój, a "Glorious" to jeden z takich najbardziej wyrazistych. Mamy echa Scorpions, czy Judas Priest i to jest dobra mieszanka. Nieco nowocześniejszy "The fallen" też dobrze wypada i imponuje pomysłowym motywem.  Na płycie pojawia się też ballada w postaci "Only The pretty ones" i w takim wydaniu Tim i spółka też błyszczą. Moim faworytem jest energiczny "Heres to Us" i to jest prawdziwy killer. Nie wiele gorszy jest melodyjny "scars".

Tak jak dwa inne projekty z Timem na wokalu zawiodły, tak A new Revenge jest wart uwagi. Mamy dużo klasycznych patentów, mamy nawiązanie do twórczości Scorpions, Judas Priest czy Dokken. Słucha się tego jednym tchem i każdy utwór jest tutaj na wagę złota. Mam nadzieję, że panowie będą dalej kontynuować swoją działalność, bo prawdziwego old scholego hard'n heavy nigdy dość.

Ocena: 8/10