środa, 16 lipca 2014

DI' ANNO - Di' Anno (1984)

Wychowałem się na głosie Paula Di Anno i jego wyczynach na pierwszych płytach Iron Maiden. Gdy po raz pierwszy usłyszałem jego głos, to urzekł mnie pazur i nieco punkowy styl jego śpiewania. W skrócie wokalista charyzmatyczny i jedyny w swoim rodzaju. „Killers” to ostatni album z Iron Maiden i potem przez cały czas Paul szukał swojego miejsca na rynku muzycznym tworząc różnego rodzaju zespoły, ale nigdzie nie został na dłużej i na zawsze pozostał więźniem dwóch pierwszych płyt Iron Maiden, jako jego największe osiągnięcie. Nic dziwnego, że dla wielu Paul jest kojarzony tylko z tym zespołem, bo dla wielu słuchaczy kolejne etapy jego twórczości są karygodne. No cóż chciałbym was zabrać na wycieczkę po jego twórczości. A pierwszym etapem jego kariery był zespół o nazwie Di' Anno. Kapela powstała w roku 1983 i nagrała w sumie dwa albumy studyjne. Każdy z nich jest inny, bowiem „Nomad” to bardziej heavy metalowy krążek, zaś debiutancki zatytułowany po prostu „Di Anno” jest bardziej hard rockowy. Nie jest to coś na miarę płyt żelaznej dziewicy, ale od tego zaczyna się kariera solowa jednego z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów metalowej.

Każdy fan Iron Maiden wyczekiwał pewnie albumu, który będzie kontynuacją stylu wypracowanego na płytach „Iron Maiden” czy „Killers”. Większość słuchaczy sięgnęła po ten album z nadzieją, że usłyszą mieszankę heavy metalu i NWOBHM, z nieco punkowym zacięciem za sprawą wokalu Paula. No cóż zespół Di'Anno to zupełnie inna bajka. Nie jest to klon Iron Maiden, ba jest to zespół grający zupełnie inny rodzaj muzyki. To co zdominowało styl Di' Anno to hard rock, pop -rock czy AOR. Gdzieś tam, w tym wszystkim jest nutka heavy metalu, jednak łagodne brzmienie, klimatyczne klawisze, które budują miły nastrój czy w końcu spokojne i ciepłe riffy dają nam jasno do zrozumienia, że jest to album stricte hard rockowy. Nie sądziłem, że Paul odnajdzie się w takim graniu, a jednak jego głos nie kolidują z warstwą instrumentalną. Na płycie słychać coś z Dokken, Def Leppard, czy Foreigner, a to tylko pierwsze lepsze skojarzenia, bowiem tutaj Di ' Anno nie poprzestał na jednej inspiracji. „Flaming Heart” brzmi jak utwór wzorowany na twórczości Demon. Nie jest to Iron Maiden, nie jest to heavy metal, ale wiecie co? Podoba mi się kierunek muzyczny jaki obrał były wokalista żelaznej dziewicy, choć wielu była temu przeciwna. Pokazał, że jest elastycznym i dojrzałym śpiewakiem, który odnajduje się w łagodniejszym graniu. Drugim hitem na płycie jest „Heart User” i to jest taka mieszanka Rainbow, Krokus i Foreigner. Każdy kto lubi takie lekkie, hard rockowe granie będzie w pełni zadowolony. Gitarzyści Slater i Ward nie udzielają się za wiele, momentami ma się wrażenie że są mniej ważni aniżeli klawiszowiec. Jak się już pojawiają, to starają się postawić na rytmiczność, lekki, ciepły klimat oraz finezyjność rodem z twórczości Ritchiego Blackmore'a. Takie odczucia mam jak słucham „The Runner” czy „The Razor Edge”. Odrobina Def Leppard wdziera się w „Lady Heartbreak”. Całość z kolei zamyka nieco szybszy „The Road Rat”. To wszystko tylko potwierdza, że materiał jest w miarę urozmaicony, ale nie ma to wpływu na jakość prezentowanej muzyki.

Pierwszy solowy album byłego wokalisty Iron Maiden, to może rozczarowanie dla fanów żelaznej dziewicy, NWOBHM czy heavy metalu, ale z pewnością miłe zaskoczenie dla fanów hard rocka czy AOR. Ciepły partie gitarowe, lekki klimat, a także dobre kompozycje czynią ten album solidnym i wartym uwagi. Dalekie to od geniuszu, ale z pewnością nie przynosi wstydu Paulowi Di Anno, całkiem dobrze zaczął swoją karierę. Jednak po tym albumie Di Anno znów zmienił zespół i znów musiał szukać swojego miejsca na rynku muzycznym.

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 14 lipca 2014

JUDAS PRIEST - Redeemer of Souls (2014)

"Nie ma Kk Downinga – nie ma Judas Priest". Takie komentarze często pojawiały się pod utworami, które udostępniał Judas Priest z „Redeemer of Souls”. Brytyjski dinozaur heavy metalu przechodził już zmiany personalne w swoich szeregach, wystarczy przytoczyć zmiany producentów, perkusisty, czy wreszcie czasy w których wokalistą był Tim Ripper Owens. Każda zmiana miała swój wpływ na muzykę Judas Priest, na jej wydźwięk i kształt. W roku 2011 odszedł Kk Downing i w jego miejsce pojawił się Ritchie Faulkner, który nie był znany metalowemu światku. Na koncertach radził sobie całkiem dobrze, więc można było nawet dopuścić myśl, że wniesie on nieco świeżości do zespołu. Długie prace i szlifowanie materiału i spory szum wokół samego „Redeemer of Souls” sprawił, że był to jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów roku 2014. Czy tym razem dogodzili muzycy swoim fanom, którzy mieli dość eksperymentów i chcieli klasyczny album judasów?


Z Judas Priest jest tak, że większość fanów chciała by albumu na miarę „Painkillera” albo „Angel of retribution”. Te ostre riffy, szybkie tempo sekcji rytmicznej, rozwinięte i z różnymi przejściami solówki, czy w końcu zadziorny wokal Roba. Któż z nas nie chciał by tego usłyszeć. Nie ma już K.K Downinga, a Rob też ma swoje lata. To jest ciężkie zadanie, poza tym pamiętajmy że Judas Priest to nie tylko „Painkiller” to również znakomite lata 80 i 70, kiedy Judas tak ostro jeszcze nie grał. Taka mała wskazówka do dalszej części recenzji. O samym albumie „Redeemer of Souls” było głośno na długo przed premierą, zespół włożył sporo energii w promocję i może nawet za dużo ujawnili przed premierą, bo zaskoczenia jako takiego zbytnio nie ma. Wiedzieliśmy co otrzymamy. Potwierdziły się obawy, które towarzyszyły mi podczas tego całego szumu przed premierą i mówię tutaj o fatalnym, nieco amatorskim brzmieniu płyty no i braku obecności K.K Downinga. Jasne Ritchie radzi sobie dobrze i słychać, że czuje się dobrze w Judas Priest. Jednak jest on innym gitarzystą i jego popisy z Glennem są inne, mniej złożone, mniej chwytliwe. To wszystko bardziej przypomina lata 70, ewentualnie „British Steel”. Jest właśnie ta prostota w tym aspekcie i to może nawet cieszyć. Na pewno gdyby dać tutaj brzmienie z dwóch poprzednich albumów to nowy album by sporo zyskał i kto wie jak wtedy wysoko by wylądował w zestawieniu płyt judasów. Jest to co jest i trzeba się cieszyć że udało się nagrać aż tyle utworów na płytę. 13 utworów w wersji podstawowej i 5 bonusowych kawałkach. Spora ilość, ale na ostatnim solowym albumie Halforda też było dużo kawałków. Właściwie „Redeemer of Souls” to taki album, który ma sporo wspólnego z tamtym wydawnictwem. Podobny feeling, konstrukcja i rozkład utworów. Mocną stroną jest bez wątpienia tutaj różnorodność, bowiem zespół zabiera nas do lat 70, do lat 80, czy też w końcu do czasów „Painkillera”. Porzucono długie kompozycje, elementy klawiszowe i tak jak obiecali nagrali klasyczny album Judas Priest. Są te znane riffy, przebojowe refreny i prosta konstrukcja przywołująca „British Steel”, czy Killing Machine”. Z pewnością to ucieszy fanów judasów z początku kariery, a nie zadowoli fanów „Painkillera”. Na szczęście udało się jakoś pogodzić fanów obu odsłon Judas Priest. Poza kiepskim brzmieniem, jesteś jeszcze parę innych wad. Jedną z nich jest gra Scotta Travisa. Gra nieco bez przekonania, jakby już miał dość Judas Priest i właściwie tylko w paru kawałkach daje popis swoich umiejętności. Glenn Tipton to człowiek który wziął największą odpowiedzialność, ale i on zagrał jakby na pół gwizdka. A szkoda bo mogło się tutaj znacznie więcej dziać. Największą wadą jest to że płyta ma sporo słabych, wręcz nudnych momentów, które niczego nie wnoszą do wydawnictwa, a tylko zaniżają notę. „Hell & Back” brzmi jak odrzut z solowego albumu Halforda. Ni to ballada, ni to metalowy utwór i to potwierdza jego nijakość. Echa Nostradamusa słychać, ale też i „British Steel”, ale to nie przedkłada się na jakość. Za mało jest też Judas Priest w stonowanym i nieco hard rockowym „Cold Blooded”. Ballada w postaci „Beginning of The End” brzmi jak kalka utworów Black Sabbath z Ozzym. To nie jest Judas Priest jaki lubię, na jakim się wychowałem i do jakiego lubię wracać. Co ciekawe płyta zaczyna się tak jak zawsze czyli z mocnym uderzeniem. „Dragonaut” to energiczny, ostry kawałek, który jest mieszanką nieco „Judas Rising”, „Rapid Fire” i czegoś z „Painkiller”. Zapewne takich utworów wyczekiwali fani Judasów. Pierwszy utworem promującym ten album był tytułowy „Redeemer of Souls”, który jednym z największych hitów na płycie. Prosty, w średnim tempie kawałek, który pokazał, że można nagrać udaną kopię „Hell Patrol”. Sam refren bardzo chwytliwy i nie wiem czy najbardziej nie wyróżnia się ze wszystkich jakie tutaj usłyszymy. Prawdziwą ucztą dla fanów Judasów będzie tutaj „Halls of Valhalla”. Kompozycja utrzymana w stylistyce „Hellrider” czy „ Night Crawler”. To już świadczy o klasie tego kawałka. Jest to najostrzejszy utwór na płycie, który pokazuje atuty tej kapeli. Rob Halford potrafi mimo swojego wieku zaśpiewać nie gorzej niż na „Painkillerze”, a Ritchie Faulkner potrafi godnie zastąpić K.K Downinga. Tutaj jego popisy z Glenem są zjawiskowe i na miarę tych z „Painkillera”. Nawet Scott Travis bardziej żywy jest w tym kawałku i więcej daje z siebie. Szkoda, że takich utworów na płycie nie ma za dużo. Trzeba przyznać, że początek płyty jest mocny i sugeruje że mamy do czynienia z bardzo mocnym albumem. Niestety tak nie jest. „Sword of Damocles” wyróżnia się ciekawą melodią, która przypomina mi „Till The Day I Die” z ostatniego solowego albumu Halforda. Jest to też jedyny utwór, który w pełni wykorzystuje umiejętności Scotta Travisa. Jest taki marszowy, rycerski klimat no i te bujający refren wyśpiewywany przez Halforda. Może się podobać, choć to też kawałek ukazuje jakby nieco inne oblicze Judas Priest. Kolejnym singlem z płyty jest „March of The damned” i ten utwór idealnie pasowałby do „British Steel”. Prosty riff, średnie tempo i taka stylistyka na miarę „United”. Bez wątpienia jest to kolejny mocny punkt płyty, który przemawia za tym, że faktycznie jest to klasyczny album Judas Priest. Dalej mamy „Down in Flames”, który ma ciekawe otwarcie i riff na miarę „British Steel”, ale stylistycznie brzmi jak zagubiony kawałek „Made of Metal”. Nie jest to zły utwór, ale też do grona najlepszych nie potrafię zaliczyć. Wraz z „Metalizer” wraca naprawdę ciężkie granie i tym razem zespół wkracza w rejon „Metal Meltdown” a może nawet „Blood Stained”. To jest ostry, szybki kawałek, który zadowoli fanów właśnie „Painkiller”. Rob też po raz kolejny pokazuje, że mimo swojego wieku śpiewa agresywnie i zadziornie jak za dawnych lat. Właśnie przez takie utwory czuje się niedosyt, ponieważ pokazuje że zespół stać na killery, na mocne granie. Tylko pojawia się kilka średniaków niskich lotów, które psują ten efekt. Szkoda, bo jak dla mnie to jest to zmarnowany potencjał tej płyty. Dać brzmienie z ostatnich płyt i wywalić 3- 4 utwory i byłoby git, a tak co? Niedosyt i lekkie rozczarowanie. Nie wiem jak potraktować też „Crossfire”. Jest to bardziej bluesowy utwór, który zabiera nas do la 70. Nieco hard rockowy, ale z pewnością warty uwagi i zapamiętania. Tylko mam wrażenie, że jakoś tutaj nie pasuje do pozostałej części. Należy pochwalić tutaj za pomysłowość, za chwytliwy refren i kolejny znakomity popis wokalny Roba. Tak jego wokal był pod znakiem zapytania jeśli chodzi o ten krążek. Wielu fanów spisało go na straty, ale chyba zbyt szybko to zrobili. Najlepszy klimat zespół uzyskał w „Secrets of The dead”. Przypomina się „Lochness” czy „Death”. Stonowane tempo i ciekawy refren, zaśpiewany w ciekawy sposób. Niestety jest to też utwór który też nie jest idealny i też można było bardziej to dopracować. Na koniec jest jeszcze „Battle Cry” czyli kolejny szybki, rozpędzony i dynamiczny utwór, który zadowoli fanów „Painkillera”. Gdyby było więcej takich utworów jak właśnie „Battle Cry” czy „Halls of Valhalla” to kto wie, może faktycznie mielibyśmy najlepszy album od czasów „Painkillera”. Niestety jest sporo średniaków i kilka nużących momentów, przez co płyta traci na wartości. W wersji deluxe dostajemy dodatkowo 5 utworów, które niestety niczym specjalnym się nie wyróżniają i dobrze że występują jako bonusy.


Obietnice zostały spełnione i został nagrany klasyczny album Judas Priest. Udało się tego dokonać bez KK Downinga. Dalej jest to Judas Priest i to słychać od pierwszych dźwięków, tak więc nie tylko Downing przesądzał o brzmieniu tej kapeli. Jednak brakuje jego talentu i wygrywania riffów. Ritchie radzi sobie naprawdę dobrze, tylko brzmienie płyty zaniżyło jakość płyty, a szkoda. Judas Priest już nic nie musi udowadniać, ale cieszy fakt, że pojawiły się nowe killery w historii zespołu. Mocną stroną nowego albumu jest to, że sporo zyskuje przy kolejnych odsłuchach. Wtedy dopiero możemy poznać jego prawdziwą naturę i piękno. Kto wie, może faktycznie jest to najlepszy album od czasów "Painkillera"?W porównaniu też z innymi wielkimi zespołami typu Iron Maiden czy Black Sabbath to właśnie Judasi nagrali najbardziej klasyczny album od lat, a to cieszy.

Ocena: 7.5/10

sobota, 12 lipca 2014

STEEL PROPHET - Omniscient (2014)

Pamięta ktoś jeszcze taki zespół jak Steel Prophet? Zespół który był dla wielu amerykańskim Gamma Ray, choć w ich muzyce można było usłyszeć coś z Attacker, coś z Judas Priest czy Iron Maiden. Mieli sporo udanych albumów i tym największym osiągnięciem był „Book of the dead”. Energiczny, melodyjny krążek, ukazujący to co najlepsze w amerykańskim power metalu. Niestety zespół po nagraniu kilku albumów przepadł bez wieści. Teraz po 10 latach powracają z nowym albumem zatytułowanym „Omniscient”.

Tyle lat zmarnowane, tyle lat oczekiwania, ale w sumie warto było czekać, bo zespół wciąż wie jak grać metal. Na pewno ucieszy was fakt, że skład zespołu jest bliski temu z „Book of the Dead”. Jest basista Dennis, gitarzysta Blakmoor i wokalista Mythiasin, czyli najważniejsi członkowie Steel Prophet. To już od samego początku napawało optymizmem. Zresztą już patrząc na okładkę z starym logiem zespołu widać, że Steel Prophet chce nawiązać do swoich korzeni. Zespół mimo swoich lat, mimo sporej przerwy od grania nie zatracił swojego charakteru, ani też nie zapomniał co to jest power metal. Cieszy właśnie, to że słychać od samego początku że to jest Steel Prophet. Może „Omniscient” jest bardziej progresywny, może bardziej specyficzny, bardziej zróżnicowany, ale to wciąż power metal, taki jaki prezentowali choćby na „Book of The Dead”. Wiele przemawia właśnie za tym, że jest to ich najlepszy album od czasów właśnie „Unseen” czy wspomnianego wcześniej „Book Of The Dead”. Płytę otwiera „Tricky of The Scourge”. Utwór progresywny, może nieco przekombinowany, ale utrzymany w stylu Steel Prophet. Najważniejsze, że został zachowany styl amerykańskiego power metalu. Cieszy tutaj zwłaszcza przyspieszenie w środkowej części. Stary, dobry, agresywny i melodyjny Steel Prophet wybrzmiewa w „When i Remake The World”.Słychać, że zespół jest w dobrej formie i nie zatracili swojego charakteru, swoje tożsamości, a przecież tak mogła potoczyć się ich historia. Schleyer to drugi gitarzysta i jest to nowy członek zespołu, który wniósł nieco świeżości, jednocześnie nie zaburzając to do czego zespół nas przyzwyczaił. Na „Book of The Dead” nie brakowało inspirowania się Iron maiden i tutaj też to słychać. Najbardziej w rozbudowanym i urozmaiconym „911”. Z każdym utworem płyta nabiera rumieńców i udowadnia że to najlepszy album od czasów „Book of The Dead”. Nie ustępują i z „Chariots of the Gods” dostajemy kolejny killer, który można też potraktować jak swoisty przebój. W tym utworze można dostrzec to wszystko co składa się na amerykański power metal. Fani Metal church czy właśnie „Giants of Canaan” Attacker będą zachwyceni. Przebojowość i tworzenie melodyjnych riffów to były kiedyś atuty tego zespołu. Ale kiedy to było? Kilkanaście lat temu. Jednak „The Tree of Knoledge” pokazuje, że wciąż mają muzycy to w sobie i wciąż potrafią tworzyć tego typu przeboje. Dalej mamy 6 minutowy „666 is Everywhere” i jest to ciekawy, pomysłowy utwór, który pokazuje że można grać lekko i przyjemnie, jednocześnie nie tracąc na metalowym charakterze. Troszkę słabszy się wydaje „Aliens, spaceships and Richard Nixon”, ale jest to utwór, który przede wszystkim podkreśla tematykę jaka zdominowała ten album. Progresywny „Through Time and Space” ma kilka dobrych momentów, jednak można było to pociągnąć w stronę szybkiego power metalu, aniżeli wyuzdanego progresywnego metalu. Kto lubi Judas Priest z okresu „Painkillera” ten powinien zachwycić się takim „Transformation Staircase”. Całość zamyka utwór „1984”, który brzmi jak zagubiony utwór Anthrax. Co ciekawe nawet Rick śpiewa tutaj jak sam Joe Belladona.

Jeden z ciekawszych albumów jeśli chodzi o amerykański power metal w tym roku. Płyta brzmi nieco jak „Giants of Canaan” Attacker. Jest tutaj podobna agresja, soczyste, przybrudzone brzmienie, popisy wokalne Ricka, czy w końcu identyczna konstrukcja utworów. Steel Prophet wraca do gry i zrobił to najlepiej jak mógł, nagrywając po prostu najlepszy album od czasów „Book Of the Dead”. To dobrze rokuje jeśli chodzi o przyszłość tej kapeli.

Ocena: 8/10

MAD AGONY - Chernobitch (2013)

Ponad 20 lat włoski Mad Agony przymierzał się do wydania swojego debiutanckiego albumu. W latach 90 się nie udało i zespół wtedy się rozpadł. Teraz jednak w roku 2013 dokonał nie możliwego i wydał w końcu pierwszy album zatytułowany „Chernobitch”.

Ten album został stworzony przez nieco innych muzyków, ale z oryginalnego składu pozostał szkielet Mad Agony, czyli wokalista Max Zanetti i gitarzysta Sameal Von Martin. To właśnie oni mieli wpływ na to, że materiał brzmi jak z lat 80/90 i to jest jeden z atutów płyty. Nawet brzmienie zrobiono na podobiznę tego z lat 80/90. Jest w tym nutka brudu i surowości. To z kolei przyczynia się, że riffy brzmią agresywnie, nawet momentami ocierają się o amerykański thrash metal. Najbardziej ten aspekt się rzuca w „Boundaries of Death”, który jest jednocześnie jednym z najciekawszych utworów na płycie. Jednak Mad Agony nie gra w żadnym wypadku thrash metalu, a ich styl można określić jako heavy metal. Andrea i Samael jako duet gitarowy wypada całkiem przyzwoicie. Brakuje może nieco świeżości i pomysłowości, ale gdy się na to przymknie oko to można stwierdzić że pod względem partii gitarowych nie jest tak źle. Przecież już na samym wstępie za sprawą „Chernobitch” Mad agony utwierdza nas w przekonaniu że grać metal potrafią i każdy kto lubi Metal Church, Accept, czy Grave Digger powinien szybko oswoić się z muzyką Mad Agony. Zespół nie kryje też swoich fascynacji Judas Priest i dobrze to zostało uchwycone w „Subconscious Fear”. Kolejnym wartym uwagi utworem jest „Back in Town”, który można nawet uznać, za jeden z ciekawszych hitów Mad agony. Max Zanetti może co niektórych irytować swoją manierą wokalną, ale z kolei ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na jego miejscu. Idealnie pasuje do tego co zespół gra.”Presence” to z kolei bardzo udany hołd dla Grave Digger. Reszta materiału już nie zrobiła takiego dobrego wrażenie, ale i tak płyta jest nawet solidna.

Co mi się nie podoba? To że brakuje tutaj właściwie utworów wybijających się ponad przeciętność, brakuje szybszych kompozycji, brakuje urozmaicenia. Nie podoba mi się też nie atrakcyjna w żaden sposób wtórność na tej płycie. Klimat lat 80 i dość solidny materiał ratuje ten album przed porażką.

Ocena: 5/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

czwartek, 10 lipca 2014

LIGHTNING LORD - All Father death Stalkers EP (2013)

Lightning Lord to kolejna młoda formacja, która stara się w swojej muzycy uchwycić cechy NWOBHM, heavy metalu czy też speed metalu. Wszystko oczywiście wzorowane na latach 80. Amerykańska formacja nie grzeszy oryginalnością, ale grają prosto serca i wiedzą jak połączyć te części układanki w jedną sensowną całość. Póki co znany jest mini album „All Father Death stalkers”, który ukazał się w 2013.

Za wiele nie ma nad czym się rozczulać, bo znalazły się tam dwa utwory. Ale można przynajmniej ocenić styl i to co gra Lightning Lord. Jest sporo niedociągnięć na płycie, jak choćby brzmienie i nieco chaotyczny styl, ale z tego widać też zamazany obraz solidnej i pracowitej kapeli. Melodie są tutaj proste, ale zapadające w pamięci, co już dobrze rokuje na przyszłość. Tak, zespół garściami od innych kapel, zwłaszcza Iron Maiden co słychać w takim „Children of the night”, zwłaszcza w początkowej fazie. Gitarzysta Alex grać potrafi, choć brakuje mi tutaj więcej pazura, brakuje jakiś pojedynków na solówki. Technicznie też nie jest najlepiej, ale najważniejsze że jest zapał i że wie jak stworzyć dobry riff. Dobrze radzi sobie Gregory w roli wokalisty, choć nie jest on tam drugim Brucem Dickinsonem. Jest póki co charyzma i umiejętność śpiewania w wyższych rejestrach, ale trzeba jeszcze sporo poprawić. Dobrym utworem jest też „Hellas waiting Arms”, który utrzymany jest w podobnej konwencji.

Lightning Lord grać potrafi i zaprezentowali dwa bardzo udane kawałki, które trzymają się stylistyki heavy/speed metal i NWOBHM. Popracować teraz tylko nad brzmieniem, nad bardziej pomysłowymi motywami i dać więcej urozmaicenia i będzie dobrze.

Ocena: 5/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

wtorek, 8 lipca 2014

SKEPTOR - United We Stand Together We Fall (2014)

Jedno spojrzenie na okładkę debiutanckiego albumu Skeptor, który nosi tytuł „United We Stand Together we Fall” i już wiadomo, że może to być ciekawy album. Zespół założony został w 2011, jednak w tym roku pokarze całemu światu, że wciąż można nagrywać dobre płyty zawierające muzykę, którą można zdefiniować jako progresywny speed/thrash metal o zabarwieniu technicznym.

Skeptor to kolejny ciekawy zespół, który debiutuje w tym roku na rynku muzycznym i nie sądziłem, że będą wstanie konkurować z najlepszymi. Co ciekawe w tym roku konkurencja nie śpi i jest naprawdę w czym wybierać. Wystarczy spojrzeć na Hirax, Exodia czy Suicidal Angels, to takie pierwsze z brzegu przykłady i Skeptor śmiało można umieścić w czołówce jeśli chodzi o thrash metal roku 2014. Pewnie się zastanawiacie co tam taki młody zespół może wiedzieć o thrash metalu i o tym jak nagrać udany album. I tutaj się zdziwicie, bowiem Skeptor wzorował się na twórczości takich kapel jak Toxik, Watchtower, czy Anthrax. Amerykańska formacja w podobny sposób konstruuje utwory i również stawia na spore urozmaicenie i bawienie się motywami w obrębie danej kompozycji. Słychać to dobitnie w tytułowym „United we Stand Together we Fall”. Sporo się dzieje w tym utworze, ale co przykuwa od razu uwagę to naprawdę techniczne granie gitarzystów. Jeff i Daniel dbają, żeby ich riffy miały kopa, ale żeby też ukazywały ich zdolności i umiejętność technicznego grania. Panowie nie zapominają też o najważniejszych aspektach thrash metalu, czyli agresji i dynamice. „Key to Power” czy „Tyrant” to dobre przykłady tego, że zespół nie zapomina o tych cechach. Nawiązania do Toxik jest nie tylko w stylu, ale też jeśli chodzi o wokal Stevena Villa. Śpiewa technicznie, stara się śpiewać czysto i nie oszczędza się w górnych rejestrach i to jest kolejny powód, która sprawia że o Skeptor nie tak łatwo zapomnieć. Zespół nie zapomina o dobrych melodiach czy złożonych solówkach, a taki „Savage Metal” to tylko potwierdza. Materiał trwa nie całe 35 minut, co też można za atut, bo po co na siłę dłużyć dane motywy. Warto też wspomnieć o bardzo udanym zakończeniu płyty za sprawą „Sentenced To death”.

Podsumowując debiutancki album Skeptor to bardzo udana mieszanka progresywnego thrash metalu z speed metalem. Zespół znakomicie balansuje między agresją, dynamiką, a heavy metalową zadziornością i melodyjnością, co sprawia że wyróżniają się na tle innych. Ciężko wychwycić w tej solidnej pracy jakieś słabe punkty. Brawo Skeptor.

Ocena: 8/10

niedziela, 6 lipca 2014

DIAMOND LANE - Terrorizer (2014)

Uwaga amerykański Diamond Lane powraca z nowym albumem zatytułowanym „Terrorizer” i każdy fan melodyjnego heavy metalu i hard rocka nie powinien przegapić tego wydawnictwa.

Trzeba przyznać, że Diamond Lane tak silny i z mobilizowany jeszcze nie był. W końcu udało im się nagrać materiał dopracowany, a przede wszystkim solidny i pełen ciekawych melodii. Każdy kto wychował się na twórczości Pretty Maids, Ac/Dc, Aerosmith czy Ozziego Osbourna bez wątpienia zachwyci się tym co gra Diamond Lane. Jest to mieszanka heavy metalu i hard rocka bazująca na mocnym i charyzmatycznym wokalu Brandona, który ma coś z Ronniego Atkinsa. Otwieracz „The Enemy” dość wyraźnie nam to ukazuje. Jednak całym motorem napędowym jest Jarret i Frankie, którzy są odpowiedzialni za to, by album był mocny, urozmaicony i rytmiczny. To właśnie dzięki nim sporo się dzieje na płycie i nie można narzekać na brak atrakcji. Mamy tutaj wolniejsze kompozycje, które można by puścić w radiu i taki właśnie jest „Slow Destruction” czy popowy „Drift”. Jeżeli taka forma rocka was nie urzekła to zawsze zostaje ostrzejszy wymiar hard rocka, gdzie słychać mocniejszy riff i więcej energii. Taki „New Model” czy „Kiss The Ring” nie powinny was zawieść w tej kwestii. Warto odnotować też umiejętność tworzenia przebojów, o czym dowodzi „Life To Lose”.

Jasne, że Diamond Lane nie tworzy niczego oryginalnego, ani perfekcyjnego, jednak dobrze jest czasem się odprężyć przy hard rockowych dźwiękach. Dobrze jest czasem posłuchać rytmicznego, szalonego, młodzieżowego hard rocka, w którym słychać echa Aerosmith czy Pretty Maids. Płyta warta uwagi mimo pewnych wad, które oczywiście są.

Ocena: 6/10

sobota, 5 lipca 2014

SALVATICA - Evil Seeds (2014)

Specami od melodyjnego death metalu są oczywiście Finowie, ale to wcale nie oznacza, że pozostała część świata nie ma o tym gatunku pojęcia. Wystarczy troszkę się rozejrzeć i w dość szybki i łatwy sposób można trafić na takie zespoły jak choćby duński Salvatica. Działają od 2009 roku i choć mieli trochę trudności z składem, to jednak udało im się przetrwać ciężki okres i nagrać debiutancki album. „Evil Seeds” to album skierowany do maniaków melodyjnego death metalu. Jednak czy tylko ta grupa słuchaczy będzie czerpać radość z słuchania płyty Salvatica? Otóż nie.

Trik polega na tym, że stylistycznie Salvatica nie tak łatwo zaszufladkować do jednego gatunku, bowiem ich w muzyce pojawia się też sporo z folk metalu, momentami black metal czy thrash metalu. Nie brakuje też oczywistych elementów heavy metalu z nutką epickości czy power metalu. Taka konwencja pozwala elastycznie poruszać się między tymi strukturami, które są zróżnicowanie. Daje to w efekcie dość urozmaicony materiał, który nie zanudzi słuchacza jednostajnym charakterem. Urok tej młodej kapeli należy doszukiwać się nie tyle w tym co grają, tylko w sposobie grania owej muzyki. Nie liczy się dla nich tyle agresja, szybkość, co melodyjność, dbałość o aranżacje, o to by kompozycje były przyjemne w odsłuchu i zapadały w pamięci. W dobry nastrój już wprawia początek płyty i energiczny „Psychopatica”, który przypomina dokonania choćby Ensiferum czy Kalmah. Growl Jerdena jest dość brutalny, ale pod względem technicznym nie ma się do czego przyczepić. Wszelką agresją tutaj rozładowuje melodyjny charakter kompozycji i to co wygrywają gitarzyści. Duet Jarden/Richardt może nie wnosi niczego nowego do gatunku, ani też nie powala pomysłowością, ale nie można im odmówić zgrania i dobrych pomysłów. Dzięki właśnie ich pracy można się zachwycać mocnymi riffami jak te w „Winds of Decay” czy „The Ascension”, gdzie ukazane zostaje to że zespół potrafi mocno grać. Nutka black metalu pojawia się w bardzo szybkim, agresywnym „Evil Seeds”, ale właśnie w takiej konwencji zespół wypada najlepiej. Za przebój bez wątpienia robi tutaj „Hate Quest”, zaś w takim „Reanimated” można doszukać się thrash metalowego pazura. Całość zamyka bardziej folkowy „Sect of sleep”.

Nie tylko Finowie stać na bardzo dobry album z gatunku melodyjnego death metalu, czego dobrym przykładem jest debiutancki krążek Salvatica. Duńczycy jednak elastycznie poruszają się po różnych gatunkach, przez co płyta nie jest jednowymiarowa, nużąca i przewidywalna. Myślę, że jeszcze o nich usłyszymy i pewnie jeszcze nie raz będą słuchacze zachwycać się ich muzyką.

Ocena: 8/10

Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości Markusa Ecka i METALMESSAGE :D

piątek, 4 lipca 2014

GRAVE DIGGER - The Return of The Reaper (2014)

Panuje od lat taki mit wśród słuchaczy heavy metalu, że wielkie kapele nie potrafią, albo inaczej nie są wstanie już nagrać takich albumów jak w latach 80. Inne czasy, inny etap kariery, a może presja, która ciążyła wówczas na owych kapelach, wszystko odegrało sporą rolę. Dzisiaj już ciężko o albumy na miarę tych wielkich z lat 80. W końcu nie ma powodów by udowadniać, że jest się wielkim zespołem, nie ma powodów do rywalizacji, w końcu marka zrobi swoje. I tak o to zrodził się mit, że wielkie kapele nie są wstanie nagrać nić na miarę starych płyt. Fakt, ciężko znaleźć jeszcze takie zespoły, które mają w sobie jeszcze tą ikrę co w tamtych czasach i nie wiele zmienili swój styl czy poziom. Ale skoro Accept miał swój „Blood Of The nations”, który można postawić obok „Metal Heart” czy „Balls to the Wall”, Gamma Ray nagrała „Empire of The Undead” który może śmiało konkurować z najlepszymi dokonaniami, to inni mogą. Najlepszy w tej dziedzinie chyba wyróżnia się Grave Digger. Nawiązanie do swoich najlepszych albumów wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Dali radę powrócić do czasów „Tunes of War” za sprawą „The Clans will rise again” to czemu by tak nie wrócić do równie genialnego „The Reaper” który był największym osiągnięciem wczesnego Grave Digger. Tak też miało się stać o czym świadczyć miał tytul nowego albumu, a więc „Return of The Reaper”.

Wielkie nadzieje, ale w sumie były podstawy, że ta sztuka Niemcom wypali. Nie chodzi o klasę, doświadczenie czy to, że kapela kurczowo trzyma się swojego stylu. Po prostu ostatnio nagrywali bardzo dobre albumy. Wystarczy wspomnieć „The Clans will rise Again” czy „Ballad of a Hangman”. Pomijam nijaki „Clash of The Gods”, który dawał cień wątpliwości. Najpierw pojawiła się znakomita okładka, potem klip „Hell Funeral”. Najlepszy kawałek Grave Digger od lat i w dodatku taki klasyczny. Obstawiałem wszystko, zwłaszcza to że nagrają bardzo dobry album, ale nie liczyłem, że dostanę jeden z najlepszych albumów Grave Digger. Od lat zespół nie grał tak ostro, tak żywiołowo, z pomysłem. Tym razem przemawiają jeszcze inne atuty, które ostatnio ciężko było doszukać się na poprzednich krążkach. Przede wszystkim mroczny, z dreszczykiem klimat przypominający albumy Kinga Diamonda. Okładka w sumie też wygląda jak kalka „Abigail”, ale to jak dla mnie spory plus. Grave Digger silniejszy niż kiedykolwiek, a ich siła wybrzmiewa przede wszystkim w kompozycjach. Od początku do końca jest napięcie, jest energia, są emocje i spora dawka niemieckiego metalu. Nie zabrakło tej rodzimej toporności, ani też charakterystycznych riffów, które są połączeniem ciężaru, mocy i agresji. Jednak tym razem większy nacisk postawiono na prostotę, na szybkość, na przebojowość i to w większym stopniu niż „The Clans will rise Again” co zaowocowało jednym z najlepszych albumów. Styl nie uległ może drastycznej zmianie, ale słychać spore nawiązanie do innego niemieckiego zespołu i mam tutaj na myśli Paragon. Ta szybkość, przebojowość i płynność solówek to jakby przerysowanie stylu Paragon. Co ciekawe Grave Digger brzmi tutaj dość swobodnie, nie jest taki monotonny, ani nużący, wszystko brzmi tak jak powinno, a nawet lepiej. Wokal Chrisa jak zwykle jest ozdobą i tym co zawsze kojarzy się z Grave Digger, a najlepsze to że mimo tyle lat, wciąż zachwyca, a może nawet bardziej niż na pierwszych płytach. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Procentuje tutaj też to co miało miejsce w 2009 r, a mianowicie dołączenie Axela Ritta. Dzięki niemu Grave Digger przeżywa drugą młodość, odżył i stał silny jak przed laty i dlatego nie mają żadnych problemów z tworzeniem muzyki na miarę starych płyt. Nowy album jest pełen ciekawych zagrywek, które oddają to co najpiękniejsze w metalu. Pomysłowość bije z albumu od pierwszych sekund, kiedy wybrzmiewa znana melodia z „Return of The Reaper”. Pogrzebowy klimat, który przesiąknięty jest grozą i mrokiem. To od razu dobrze rokuje, zwłaszcza że dzisiaj ciężko o równie ciekawe intra. Zespół szybko przechodzi do ataku i robi to najlepiej jak potrafi bo od energicznego „Hell Funeral”, który słusznie promował album. Idealny przykład jak powinno się grać heavy metal w naszych czasach. Co ciekawe słychać tutaj sporo klasyki i piękne lata 80. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że i Judas Priest z czasów Painkillera pojawia się tutaj. Słychać to choćby w ostrzejszym „War Gods”. To jest o tyle ciekawy utwór, bo taki jakby mniej w stylu Grave Digger. Więcej Judas Priest, czy Paragon. Nie ważne co słyszymy, ważne że jest to jeden z najlepszych utworów tej kapeli, jeden z prawdziwych utworów ku chwale heavy i power metalu. Można? Można. Zostańmy jeszcze chwilę przy Judasach. „Turbo Lover” jest kontrowersyjny, ale tytułowy kawałek z tej płyty Judasów każdy zna i co ciekawe „Tattoed Rider” brzmi właśnie jak taka niemiecka wersja tego utworu. Wyszło to naprawdę znakomicie. Niemiecka toporność, szybkość godna speed/thrash metalowych kapel i stylistyka Paragon to cechy kolejnej petardy na płycie, a mianowicie „Resurection Day”. Od lat basista Jens Becker nie dawał ciekawych popisów. Pamiętamy te popisy w Running Wild czy X-Wild i po tylu latach jest „Seasons of The Witch”. Kawałek bardziej epicki, bardziej stonowany i taki bardziej w stylu Accept, ale ma to swój urok. Kwintesencja heavy metalu i dla takich utworów warto żyć. Szybko i do przodu to recepta na ten album i zdaje to swój egzamin. „Road Rage Killer” wyróżnia się się agresywnym riffem i motoryką Motorhead czy starego Running Wild. Był niemiecka wersja „Turbo Lover”, to teraz czas na niemiecki „Aces of Spades” i „Satans Host” to najlepsza interpretacja słynnego kawałka Motorhead. Płyta urozmaicona i od samego początku wypełniona przebojami i nie brakuje ich do końca płyty. Tym największym hitem jest jednak „Death Smiles at All of Us”. Tutaj znów przypomina się Paragon, ale nie tylko. Jest tutaj też zebranie tego co najlepsze w Grave Digger. Refren może taki bardziej w stylu Hammerfall czy U.D.O, ale czy to jest coś złego? Z pewnością nie.

Grave Digger obalił mit i nagrał album który dorównuje „The Reaper” czy „Tunes of War”. Odważne słowa, ale tutaj właściwie nic nie jest naciągane. Wysoka forma muzyków, podrasowane brzmienie, które wtóruje ostrym riffom, szybkiej sekcji rytmicznej i znakomitym kompozycjom, które zostają w pamięci. Grave Digger nagrał sporo znakomitych albumów, ale tutaj przeszli samych siebie. Tak powinien brzmieć heavy/power metal naszych czasów. Jedno z największych zaskoczeń roku 2014. Rozpruwacz powrócił i konkurencją bój się! To jest kandydat do płyty roku!

Ocena: 10/10

DEATHINITION - Art of Manipulation EP (2013)

Thraash metal to jeden z tych gatunków, który od lat dobrze się rozwijaj w naszym kraju. Na dzień dzisiejszy można się nawet pochwalić kilkoma dobrymi młodymi zespołami, które właściwie wyruszają na podbój całego świata. Jednym z nich, który ma spore szanse na sukces jest pochodzący z Bydgoszczy Deathinition.

Jeszcze nie dorobili się pełnego, debiutanckiego albumu, ale przynajmniej mogą pokazać na co ich stać za sprawą mini albumu zatytułowanego „Art of Manipulation”. Niby znajdziemy tutaj tylko 4 utwory, ale dzięki nim można usłyszeć jaki drzemie potencjał w tej kapeli. Może i czerpią garściami z Exodus, Overkill, Destruction czy Kreator, to jednak zespół nie wdaje się w bezczelne kopiowanie tych kapel. Deathinition stara się stworzyć własny styl, który wyróżnia się na pewno charyzmatycznym wokalem Adama Langowskiego. Dzięki niemu kompozycje brzmią dość oryginalnie i bardzo drapieżnie. Wystarczy posłuchać agresywny otwieracz „My personal Maniac Fear”. Forma podania melodii i całej konwencji thrash metalu brzmi znajomo, ale pomysłowość, solidność i dbałość o szczegóły sprawiła, że Deathinition wybija się spośród tłumu. Często bywa w thrash metalu tak, że zespoły przedobrzają z agresją przez co muzyka traci na chwytliwości i melodyjności. Deathinition znakomicie wyważał składniki w swoim stylu i nie brakuje w ich muzyce dobrych melodii. Dobrym tego przykładem jest„Art of Misunderstanding” . Co ciekawe najlepiej z całej płyty prezentuje się agresywny i rozpędzony „Kłamstwa dla mas”. Znakomicie utwór brzmi w naszym rodzimym języku i sam utwór bardzo zapada w pamięci.

Słyszałem sporo kapel młodego pokolenia, które chce grać thrash metal i przy tym konkurować z najlepszymi formacji. Nie które kapele nie mają siły przebicia, a czasami wydają się za bardzo wtórne. Kiedy usłyszałem Deathinition to wiedziałem, że jest w nich to coś, że jest potencjał, że mają szansę powalczyć z najlepszymi w dziedzinie thrash metalu. Bardzo udany debiut, teraz nic tylko poczekać na pełnometrażowy album.

Ocena: 8.5/10

P.s Podziękowanie dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie materiału

środa, 2 lipca 2014

CRYSTAL TEARS - Hellmade (2014)

Tradycji stało się zadość, bowiem po upływie czterech lat grecki Crystal Tears wydał swój nowy album zatytułowany „Hellmade”. Nie dość, że jest to trzeci album tej formacji, która regularnie wydaje swoje krążki co 4 lata, to jeszcze jest to trzeci kontrakt płytowy podpisany z trzecią już wytwórnią płytową. Również po raz trzeci Crystal Tears zmienił wokalistę i tym razem został nim Soren Adamsen, który śpiewał w Artillery. Sporo tych zmian, ale właśnie to nic nowego w przypadku Crystal Tears.

Sam album to właściwie nic nowego, bowiem tutaj zespół pozostaje wierny swojemu stylowi. Tak więc mamy mieszankę heavy/power metal czyli to co zespół już grał od 1997 roku. Tutaj nie uświadczymy żadnych zmian, ale to akurat chyba dobry znak. „Destination Zero” choć brzmi znajomo, ma swój urok. Ciężki riff, mroczniejszy klimat i przybrudzone brzmienie robią tutaj swoje. Już na samym wstępie dobrze wypada Soren, ale to żadna nowość. Jest to doświadczony i zdolny wokalista, który pasuje do takiego grania, do takiego tła. Poprzednie albumu nie grzeszyły ciekawymi kompozycjami, ale „Hellmade” ma już czym się pochwalić. Kostes i Mate stawiają na agresję, na mocny wydźwięk riffów, to też często ocierają się nawet i o thrash metal. Słychać to w „Skies Are Bleeding”. Nie brakuje też na albumie dobrych i godnych zapamiętania melodii, a jedną z nich słychać w „Out of Shadows” który brzmi jak mieszanka Iron Maiden i Helloween z okresu „Master of The Rings” czy „The Dark Ride”. Znalazło się też miejsce na hard rockowe elementy, które się pojawiają w „The Devil Inside”. Za najlepszy utwór można śmiało uznać rozpędzony „Violent New Me”, który jest udaną mieszanką mrocznego power metalu i thrash metalu. Fani nowych płyt Gamma Ray i Primal fear powinni szybko wchłonąć ten kawałek. Nawet cover w postaci „Beds are burning” dobrze wypadł Crystal tears.

Zmiany dobrze podziałały na Crystal tears i może to czas wszystko zachować i brnąć dalej do przodu i nie tracić już więcej czasu na zmiany personalne czy też szukanie nowej wytwórni. Może czas wziąć się w garść i iść za ciosem? Jest dobry, nowy start i teraz nic tylko szybko zacząć pracę nad kolejnym albumem. Może nie wszystko wyszło idealnie, może materiał nieco nierówny, może za mało hitów, ale i tak udany powrót greckiej formacji po 4 latach. Oby następny album pojawił się znacznie szybciej.

Ocena:: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 30 czerwca 2014

MOONCRY - A mirror's Diary (2013)

Gdy się mówi o niemieckim metalu to większość zaraz myśli o toporności, teutońskiej surowości, czy też solidności jakiej ze sobą prezentują kapele wywodzące się z tego kraju. Zgadzam się, że na tej scenie metalowej można polegać, bowiem sam się nigdy nie zawiodłem, dlatego z pewnym spokojem sięgałem po ostatni album Mooncry. Jest to bowiem niemiecka kapela, która gra mroczny heavy metal, w którym można doszukać się cech gotyckiego metalu, jak również symfonicznego czy też power metalu. To wszystko sprawia, że Mooncry to nie jest kolejny band udający Accept czy Helloween. Tutaj były ambicje na coś więcej i trzeba przyznać, że słuchając „A Mirror's Diary” można śmiało potwierdzić, że warto było.

Już otwierający „Burning Curtains” dobrze zapowiada cały album. Jest moc, jest mroczny klimat, ale jest też coś z melodyjnego metalu. Tak więc, fani również takich gatunków jak melodic metal czy power metal powinni być zadowoleni. W stylu Mooncry słychać wiele ciekawych smaczków. Używanie takich epitetów jak „epicki” czy „podniosły” jest tutaj jak najbardziej na miejscu. Wszystko potwierdza kolejny killer na płycie, a mianowicie „Puppet Crow”. Agresywny i bardzo energiczny utwór, który ukazuje że zespół inspirował się wieloma kapelami, ale mi bardzo to wszystko przypomina Thunderstone czy Masterplan. Czynnik progresywności i wyszukanych melodii odegrał w tym toku myślenia ważna rolę.„Defamed Prime” to taki utwór który przypomina mi twórczość Masterplan. Zwłaszcza styl gry Bertholda przypomina wyczyny Rolanda. Berthold stawia na agresję, urozmaicony, na wyszukane motywy, na mroczny klimat, ale też nie zapomina o technicznym aspekcie aranżacji. O kim warto jeszcze wspomnieć to bez wątpienia o wokaliście Sali Hasanie, który nadaje kompozycjom mrocznego charakteru i to właśnie za jego sprawą pojawia się drapieżność na płycie. Dobrym tego przykładem jest „Pictures of Thee”. Zespół przede wszystkim radzi sobie z dłuższymi kompozycjami, w których trzeba się wykazać pomysłowością i talentem do tworzenia ciekawych motywów. „A Mirror;s Diary” spełnia swoje oczekiwania i jest to bez wątpienia najbardziej ambitna kompozycja na płycie, która w pełni oddaje styl Mooncry.

Mooncry potwierdza regułę, że niemiecka scena metalowa dostarcza ciekawe zespoły. Tym razem mamy band grający mroczny, melodyjny metal w którym jest coś z gotyckiego i symfonicznego metalu. Jest solidny materiał, który potwierdza umiejętności zespołu. Jeśli cenisz sobie mocny, soczysty i klimatyczny heavy metal to jest to coś w sam raz dla ciebie. Emocje gwarantowane.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 29 czerwca 2014

RISING STORM - Tempest (2013)

Co raz modniejsze staje się poruszanie tematyki morza, piractwa, czy też wypraw morskich. Wystarczy spojrzeć na takie formacje jak Salvacion czy niemiecki Rising Storm. Choć tematyka nie należy do łatwych to zespoły te znakomicie odnajdują się w tej tematyce, nawet nie wdając się w podobieństwa do Running Wild. Taki Rising Storm, który został założony w 2007 roku ma bliżej do Symphony X, Persuader, Brainstorm i innym tym podobnych kapel aniżeli do Running Wild. To wszystko sprawia, że debiutancki album „Tempest” jest jednym z ciekawszych debiutów roku 2013.

Nie chodzi o ciekawą i dobrze dopasowaną do tematyki okładkę, czy też o to, że zespół inspirował się takimi zespołami jak Brainstorm czy Symphony X, lecz o to jak Rising Storm się zaprezentował na debiutanckim albumie „Tempest”. Płyta może nie przyczynia się do odnowienia konwencji heavy/power metalowej,ale pokazuje, że można wciąż tworzyć pomysłowy materiał, że wciąż można nagrywać solidne kompozycje, pomimo że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Takie granie jakie słyszymy w „Shine” czy „Of Starvin Eagles” brzmi znajomo. Mamy tutaj typowe rozwiązanie, czyli dynamiczna sekcja rytmiczna, ostry riff, zadziorny wokal, a wszystko w nieco nowoczesnej oprawie. Brzmi jak mieszanka Brainstorm, Persuader i Symphony X, ale ma to swój urok. Całej płyty przyjemnie się słucha, a wszystko za sprawą ciepłego i mocnego głosu Karla, który spełnia się w roli wokalisty. Nadaje się do mocnych i agresywnych kawałków, jak te wcześniej przytoczone, ale również w stonowanych i bardziej rockowych kompozycjach typu „Dreamwalker”. O dobrej pracy gitar i mocnych riffach świadczyć może nieco bardziej rozbudowany „The Tool” czy melodyjny „Conquer The sea” . Może Tony i Eric nie bawią się w finezyjność i bardziej emocjonalne granie na gitarze, ale trzeba przyznać, że wiedza jak zapewnić rozrywkę. Ciężko nudzić się przy takich dynamicznych, zróżnicowanych melodiach i czasami i ich partie są wręcz imponujące. Zwłaszcza kiedy darują sobie komercję i idą na całość jeśli chodzi o agresję i zadziorność. Może jakby było więcej takich utworów jak „Iron Faith” to może i płyta byłaby znacznie energiczna i przekonująca.

Mimo pewnych wad jakimi są zbyt długi materiał i parę zbędnych motywów można uznać ten debiut Rising Storm za udany. Można pochwalić zespół za mocny wydźwięk płyty, za ciekawą interpretacje heavy/power metalu i za kilka kompozycji. Solidny heavy/power metal, który warto posłuchać choćby dla morskiej tematyki, nowoczesnego wydźwięku i takich utworów jak „Iron Faith”.

Ocena: 6.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 27 czerwca 2014

HOLY SHIRE - Migdard (2014)

Mam czasami wrażenie, że im więcej muzyków tworzy dany zespół tym większy tłok i co niektórzy mają zbyt małe role, żeby w pełni się zaprezentować. W tym roku moją uwagę przykuł pod tym względem włoski Holy Shire. Formacja założona w 2009 roku, która inspirowała się wieloma ciekawymi kapelami i wystarczy tutaj przytoczyć Folkstone czy Phenomena, ale kapela wyróżnia się na tle innych. Jeżeli nie muzyką to z pewnością ilością osób tworzących skład tej formacji. W przypadku Holy shire jest to 8 osób. Sporo jak na zespół, który gra mieszankę symfonicznego power metalu i progresywnego rocka. Możliwości i umiejętności tego młodego zespołu można obecnie zweryfikować za sprawą debiutanckiego „Migdard”.

Warto zaznaczyć, że zespół na swoim debiutanckim albumie porusza tematykę związaną z światem fantasy, nawet książkami z tej dziedziny. Dowodem na to jest choćby „Winter is Coming”, który opiera się na „Grze o Tron”. Od strony muzycznej utwór ten ukazuje jedno z oblicz Holy Shire. Klimatyczne, progresywnie granie, który miesza nam światy Blind Guardian i Nightwish. Wychodzi to całkiem dobrze, zwłaszcza że udaje się odtworzyć klimat fantasy. Tutaj dobrze się spisuje wokalistka Erika Ferraris ( Aeon) która śpiewa wyraziście, z werwą i stara się budować odpowiedni klimat. W bardziej metalowym obliczu taki jaki słyszymy w „Bewitched” można nieco ponarzekać na to, że Erika nieco załagadza wydźwięk kawałka. Ciekawe jakby to brzmiało z bardziej drapieżnym wokalem? Holy Shire to zespół w którym całkiem dobrze radzą sobie gitarzyści. Może są nieco schowani w niektórych momentach, może nie mają większego pola do popisów, to jednak często słychać rytmiczne i zadziorne partie gitarowe, które są motorem napędowym poszczególnym utworów. Dobrze to ukazuje „Gift Of death” czy melodyjny „Overload of Fire”. Co też przyciąga uwagę w tym zespole to znacząca rola fletu, który znakomicie sprawdza się w takim graniu i to dzięki niemu kompozycje mają głębie i niesamowity klimat. Jednak często można odnieść wrażenie, że klimat jest ważniejszy niż cała reszta i takie myśli nasuwa „The revenge of the Shadow” czy spokojny „Beyond”. Najlepiej z całego materiału prezentuje się „Greenslaves”, który znalazł się na płycie jako bonus.

Ciekawym rozwiązaniem okazało się zatrudnienie flecisty, a także dodatkowego wokalisty. Płyta zyskała dzięki temu ciekawy, fantastyczny klimat. Teraz pozostaje zespołowi doszlifować styl, popracować nad kompozycjami, żeby miały więcej werwy i przebojowości. Wtedy będzie niemal idealnie. Póki wzbudzili zainteresowanie i zostawili spory niedosyt po debiutanckim „Migdard”, tak więc poczekamy na kolejny album i wtedy będziemy wszystko wiedzieć.

Ocena: 5.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 25 czerwca 2014

SUDDEN FLAMES - Under the Sign of The Alliance (2014)

Dziś power metal ma nas porywać ciężarem, bardziej wyrafinowanymi dźwiękami, co raz to bardziej złożona konstrukcją i mrocznym klimatem, a przecież w latach 90 nie tak prezentował się ten gatunek. Cechował go radosny wydźwięk, duża prostota, szybkość i melodyjność. Niektóre kapele jeszcze żyją tamtym okresem, co bardzo cieszy bo brakuje ostatnio właśnie takiego power metalu. Z odsieczą powraca tym razem Sudden Flames, który w 2009 nagrał udany debiut, który był skierowany do fanów Gamma Ray, Helloween, Stratovarius czy innych bardziej znanych kapel z których czerpie garściami kanadyjska formacja. W sumie 5 lat zeszło na tworzeniu „Under the sign of the Alliance” ale nie można uznać ten okres za zmarnowany.

Choć teraz zespół tworzą inni muzycy, to jednak nie przyczyniło się to do drastycznej zmiany stylu Sudden Flames, bo w końcu dalej zespół jest wierny power metalowi. Jednak jest kilka różnic, które można dostrzec. Większa dawka agresja, pewniejsza gra gitarzystów, w której można dostrzec zrozumienie i chemię, która ma pozytywny wpływ na całość. Do Latulippe dołączył Daves Couture, który nieco odmienił jakość muzyki Sudden Flames. Słychać większy nacisk na technikę,a także na to w jaki sposób są wygrywane poszczególne motywy. Jest dokładność i dbałość o szczegóły, co już dyskwalifikuje debiut w starciu z „Under the Sign of The Alliance”. Zmianą na lepsze jest również sekcja rytmiczna, która jest bardziej żywa i ma w sobie jakby więcej mocy. Brzmi to w końcu jak dzieło doświadczonego zespołu, który gra z miłości do power metalu i słychać w tym szczerość, a nie próbę zarobienia pieniędzy. Jean Letarte jako wokalista też zalicza ciekawszy występ. Tym razem postanowił urozmaicić swoje partii nadając kompozycjom bardziej różnorodnego charakteru i przez to materiał nie jest jednostajny i zagrany na jedno kopyto. Zaczyna się od „Vendetta” i tutaj w głowie zapada pomysłowa melodia. Może nie został w pełni wykorzystany potencjał tego utworu, ale jest to czego można było się spodziewać po Sudden Flames. Nawet nie przeszkadza nawiązanie do Iron maiden. Stonowane tempo i ostrzejszy riff rodem z Judas Priest to cechy rozbudowanego „Pilgrims of Steel”. Płyta nabiera rumieńców właściwie od 3 kompozycji. „Lost” to typowy, prosty, melodyjny power metalowy utwór, który tym razem nieco przypomina dokonania wczesnego Stratovarius. Lata 90 i złoty okres power metalu można uchwycić w rozpędzonym „Gabriel's Quest” który zaliczam do tych najciekawszych utworów z nowej płyty. Odrobina NWOBHM i wczesnego Iron maiden zostaje zawarta w „Warrior Of Hell”. Na debiucie nie brakowało wpływów Running Wild. Te odżywają tutaj w kolosie „Beyond”, który przypomina nieco „Battle of Waterloo”. Bardzo udana kompozycja, która pokazuje, że Kanadyjczycy potrafią się bez problemu odnaleźć w bardziej złożonym graniu. Zespół powstrzymuje się od kombinowania i podążania za tym co jest modne. Robią swoje i pozwalają nam wrócić razem z nimi do lat 90, do złotego okresu europejskiego power metalu i „Freedom” to taki miły kawałek przypominający Gaia Epicus. Całość zamyka tytułowy „Under the Sign of Alliance”. Kwintesencja Sudden Flames i jak można byłoby lepiej podsumować album i ich styl jak nie takim przebojowym utworem?

Debiut przejawiał sporo ciekawych momentów, pokazywał potencjał zespołu, jednak drugi album utwierdził w przekonaniu, że Sudden Flames gra melodyjny i miły dla ucha power metal i to ten europejski, mocno zakorzeniony w latach 90. Wybrzmiewa w ich muzyce Gamma Ray, Helloween czy Gaia Epicus. Czy to przeszkadza w odbiorze? Na pewno nie. Drugi album jest bardziej dopracowany i z pewnością lepiej brzmi. Dobra robota Sudden Flames i oby więcej takich płyt w przyszłości.

Ocena: 8/10

P.s podziękowanie dla Daves Couture za przesłanie płyty prosto z Kanady:D

EDGE OF THORNS - Insomnia (2014)

Edge Of Thorns, czy komuś coś ta nazwa mówi? Mi na początku nie wiele. Tylko o uszy mi się obija ta nazwa formacji, jednak nigdy nie miałem okazji posłuchać ich muzyki. Teraz nadarzyła się bardzo dobra okazja, bowiem ta niemiecka kapela wraca po 7 latach milczenia z nowym albumem. Wypatrujcie albumu „Insomnia”, zwłaszcza jeśli lubicie słuchać solidny heavy/power metal zakorzeniony w Bloodbound, Accept, Primal fear czy Brainstorm.

Tutaj nie ma miejsca na kombinowanie, na refleksje, czy ambitne granie, w którym muzycy szukają nowych perspektyw i patentów, które odmienią gatunek. Podążają ścieżką wydeptaną przez wiele zespołów i te wyżej wymienione to tylko część, które miały wpływ na Edge Of Thorns. Jednocześnie ciężko ich nazwać klonem np. Brainstorm. Zespół stara się grać dynamicznie, momentami tak jak w „The 7 Sins of Artur Mc Gregor” nieco nowocześnie, a czasami progresywnie. Takie rozwiązanie pojawia się choćby w „A Caress of Souls”. Na płycie przede wszystkim słychać mocny heavy/power metal, który na szczęście z dominował cały album. Już na początku zespół raczy nas dynamicznym kawałkiem w postaci „Dark Side Of Your Life”. Kiedy gitarzyści Jani i Dave zwiększają obroty i wkładają więcej serca w melodie to wtedy w łatwy sposób zyskujemy przeboje w postaci „Yearning has begun” czy „Walking Like a Ghost”.Z całej płyty najbardziej przypadł mi do gustu „Of hearts that Burn”. Materiał ogólnie wydaje się być solidny i równy, aczkolwiek od razu można spostrzec, że płyta ma kilka wad, a jedną z nich jest brak wyrazistych hitów godnych zapamiętania. Z kolei największym plusem jest wokalista, a mianowicie Dirk Schmitt, który brzmi jak Mark Tornillo z Accept.

W kategorii heavy/power metal płyta średnich lotów i co najwyżej można ją zaliczyć do dobrych wydawnictw. Brakuje „kropki nad i” czyli bardziej wyrazistych kompozycji i więcej dynamiki. Kto wie może w przyszłości zespół ulepszy swoją formułę?

Ocena: 5.5/10

poniedziałek, 23 czerwca 2014

MERKABAH - Ubiquity (2014)

Aż 7 lat przyszło czekać fanom kanadyjskiego Merkabah na następcę „The Realm of all Secrets”, który ukazał się w 2007 roku. Czas oczekiwania dobiegł końca i w końcu można posłuchać nowy krążek zespołu, zatytułowany „Ubiquity”.

Merkabah to formacja działająca na rynku od roku 2000 i przez ten czas udało im się wykreować dość ciekawy styl, który jest mieszanką progresywnego rocka i symfonicznego metalu. Wśród swoich inspiracji wymieniają King Crimson, Iron Maiden i Therion, co faktycznie gdzieś tam słychać na nowym albumie. Aczkolwiek można by tutaj jeszcze wymienić Nightwish czy Dream theater. Skojarzenia z symfonicznym metalem są, a wszystko za sprawą wokalistki Jacinthe. Styl i forma jej śpiewania przywołuje na myśl właśnie symfoniczny metal rodem z Therion i najlepiej ten charakter oddaje rozbudowany „Ubiquity”, który wieńczy płytę. Podobny charakter ma dość podniosły „Mythomania”, który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Już na samym początku można wyłapać wady. Jednym z nich jest wokal Jacinthe, który jest bez wyrazu, bez mocy. Gitarzyści starają się nam urozmaicić materiał, często udając się w rejony progresywnego rocka. Szkoda tylko, że jakość tych zagrywek jest niska. Gdzieś pominięto przy tworzeniu kompozycji aspektu przebojowości, dynamiki i czegoś co by kusiło słuchacza. Co z tego, że w „Red Letter Days” słychać inspiracje Mike Oldfieldem w zakresie partii gitarowych, jak nie ma tutaj odpowiedniego ładunku przebojowości i wszystko staje się nudne. Nawet kiedy zespół stara się postawić na klimat, na emocje to też nie wychodzi im to najlepiej, czego przykładem jest komercyjny „Agartha”. Reszta utworów nie wzbudza większych emocji i brakuje tutaj mocnego uderzania, brakuje więcej ciekawych zagrywek gitarowych i bardziej porywającego wokalu. Jasne jest coś z progresywnego rocka i z symfonicznego metalu i jest nawet pomysł jak to połączyć, tylko efekt nie musi każdego zachwycać.

Płyta skierowana do poszukiwaczy dziwnych i bardziej złożonych dźwięków, do zagorzałych fanów progresywnego rocka. Jeśli nie macie nic przeciwko średniej klasy materiałowi, to może znajdziecie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 21 czerwca 2014

FIREFORCE - Deathbringer (2014)

Jeszcze kilka lat temu belgijski band o nazwie Fireforce nie był nikomu znany. Zmienił to oczywiście bardzo udany debiut w postaci „March on”. Wiele osób doszukiwało się w tym wpływów Running Wild, Grave Digger, czy Mystic Prophecy i w sumie nie bez powodu, bo Fireforce zaprezentował energiczny miks heavy/power metalu, w którym dominowała niemiecka konwencja. Oczywiście ważnym składnikiem muzyki Fireforce są patenty wyjęte z lat 80, kiedy to belgijskie formacje rozwijały skrzydła pod wytwórnią mausoleum. Fireforce powstał na gruzach Double Diamond, który działał już dość intensywnie w latach 90 i stąd też bierze się to, że kapela brzmi jak z lat 80 czy 90. Po 3 latach przyszedł czas by potwierdzić swój status i umiejętności.

„Deathbringer” to drugi album Fireforce i z pewnością jest to album z którym każdy fan heavy/power metalu musi się liczyć i powinien go posłuchać. Zachwycamy się próbkami nowego albumu Judas Priest który ma się ukazać niebawem, a tutaj Fireforce przypomina nam stare, dobre czasy tej kapeli. Mocne, ostre i proste riffy, który są wypełniony podniosłym i wyrazistym wokalem Flype'a, który śpiewa momentami jak sam Rob Halford. Choć tutaj pod względem wokalu można porównać dokonania frontmana z wokalistami Bloodbound, Sevent Avenue czy Mystic Prophecy. Powiązania z tymi zespołami są o wiele bardziej złożone, bo i w muzyce można dość łatwo doszukać się podobnych rozwiązań i patentów. Wracając do Judas Priest, to otwieracz „Deathbringer” przypomina mi udany „Angel of Retribution”. Agresywny, bardziej heavy metalowy riff, rozpędzona sekcja rytmiczna i przebojowy charakter. Znakomite otwarcie albumy i jest to udana kontynuacja debiutu. Taka jest pierwsza myśl. Z czasem trzeba będzie ją zweryfikować, bowiem można odnieść wrażenie że album jest bardziej heavy metalowy aniżeli power metalowy. Już „Highland Charge” daje nam wyraźny sygnał, że ten album ma być cięższy i bardziej stonowany. Można się do tego przekonać, zwłaszcza że kapela dalej brzmi jak Fireforce i dalej potrafi grać na wysokim poziomie. Ta płyta z pewnością może się podobać, tym co lubią dużą ilość energicznych solówek, popisów gitarowych, bo tych tutaj nie brakuje i zarówno Erwin jak i Yves starają się nam umilić czas. Yves jako nowy nabytek radzi sobie całkiem dobrze, choć mam wrażenie że panowie jeszcze się nie ograli i jeszcze tej chemii między nimi nie ma, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Mimo pewnych niedociągnięć w tej kwestii to i tak album ma sporo udanych momentów i tutaj aż prosi się o wyróżnienie „Combat Metal”, który został zrobiony na wzór amerykańskich killerów z gatunku power metal. Fireforce zaopatrzył swój album w dość mocne, mrocznie i ciężkie brzmienie, które jeszcze bardziej podgrzewa temperaturę. „Thunder Will Roll” to utwór który podkreśla te atuty. W przypadku tej kompozycji można tutaj wyczuć inspirację Saxon. Nieco hard rockowe wcielenie które ukazał zespół w „To The Battle” nie przekonało mnie i raczej wolę szybkie, nieco nawet ocierające się o thrash metal granie takie jak to zaprezentowane w „Words Of Hatred”. Debiut miał to do siebie, że był bardzo przebojowy a tutaj płyta leci, jest połowa i dopiero „King of Lies” spełnia wszelkie kryteria by być największym przebojem z tej płyty. Nieco progresywny „Aons” też można potraktować jako ciekawa i urozmaicona kompozycja. Podoba mi się tutaj klimat Metal Church z ostatnich płyt. Zdarzają się też wypełniacze jak „Mn29”. Dobre wrażenie po płycie zostawia energiczny „Gangland”. Nie jest to cover Iron Maiden, ale z pewnością jest to jeden z najciekawszych utworów na płycie.

Nie udało się nagrać tak przebojowego i zapadającego w pamięci albumu jak „March On”. Dobrą wiadomością jest to, że Fireforce gra heavy/power metal na wysokim poziomie, robi to nawiązując do klasyki, chcą brzmieć jak z lat 80, a to zawsze cieszy. Mamy muzyków, którzy mają w sobie to coś i potrafią grać. „Deathbringer” to solidna porcja heavy/power metalu, jednak jest niedosyt i chciałoby się więcej. Kto wie może przy następnej okazji tak będzie? Póki co jest to jedna z najciekawszych kapel pochodzących z Belgii.

Ocena: 7/10

MORGANA - Lady Winter (1989)

Kto tam dzisiaj kojarzy włoski band o nazwie Morgana? Pewnie garstka ludzi. Zespół gra heavy metal i choć odrodzili się w roku 2005 za sprawą komplikacji. Dzisiaj dalej tworzą i wydają albumy, jednak tak naprawdę na uwagę zasługuje debiutancki krążek „Lady Winter”, który ukazał się w 1989r i jest to jedyny objaw działalności w latach 80. Płyta zawierała znamiona hard rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. I mogła znaleźć swoje grono zwolenników.

Przede wszystkim sporą rolę odegrała wokalistka Roberta Delaude, która nadała muzyce Morgana odpowiedniego wydźwięku i pozwoliło wyróżnić kapele na tle innych. Co warto też dodać, to że zespół starał się wykreować mroczny, ponury klimat, nieco podejść pod speed/thrash metal i wystarczy posłuchać takie petardy jak „Welcome in The dark” czy „Save Me”, który ukazują zupełnie inne oblicze zespołu. Słychać w tym coś z amerykańskiego power metalu, coś z speed/thrash metalu, a nawet power metalu w stylu Helloween z czasów „Walls of Jericho”. Brzmi to imponująco, zwłaszcza w połączeniu z przybrudzonym brzmieniem i wokalem Roberty, który w takich kompozycjach brzmi wybornie. Jest pazur, agresja i moc, czyli wszystko to co nam potrzeba. Niestety cały album jest utrzymany w nieco innej stylizacji. Lekki hard rockowy otwieracz w postaci „Make Me love” brzmi nieco jak Accept skrzyżowany z Steeler. Epicki „Lady Winter” ma coś z Iron Maiden, ale nie tylko. Można nawet się pokusić o amerykański epicki metal spod znaku Omen czy też Cirith Ungol. Jeszcze inne oblicze zespołu, które pokazuje jak elastyczny jest i jak potrafi urozmaicić nam materiał. Bardzo pożyteczna umiejętność. Ballada „Man” ma w sobie emocje i podniosłość, ale mogła być znacznie krótsza. Kto lubi Scorpions i ciepłe rockowe granie ten powinien posłuchać pięknego „Without You”. Heavy metalowy „Skin on Skin” to kolejny powód dla którego wyróżnić pracę gitarzysty Dino, który dwoi się i troi, żeby się sporo działo, żeby emocje nie opadły choć na chwilę. Jego zagrywki może i mało oryginalne, ale proste i trafiające w serce fanów prawdziwego rasowego heavy metalowego grania. Ja zostałem kupiony od razu. A co powiecie na stary dobry Accept z lat 70? Tutaj wszystko jest możliwe i posłuchajcie „No Time To Waste” i powiedźcie z czym wam się kojarzy ten utwór?

Nie dajcie się zwieść tej tandetnej okładce, dziwnej, może nawet komercyjnej nazwie zespołu i dajcie się skusić na ten album. Warto, bo płyta jest energiczna, urozmaicona, klimatyczna, a przede wszystkim utrzymana na równym poziomie. Dal fanów melodyjnego grania pozycja obowiązkowa. Szkoda że po tym krążku kapela się rozpadła. Może i dalej tworzą dzisiaj, ale już nigdy nie stworzą czegoś na miarę „Lady Winter”.

Ocena: 8/10

NIGHT MISTRESS - Into The Madness (2014)

Power metal nigdy jakoś nie był popularyzowany w naszym kraju. Choć sam gatunek ma swoich odbiorców to jednak mało kto się odważył zagrać ten rodzaj metalu. Exilbris, Pathfinder, Titanium czy w końcu Night mistress to formacje które przyczyniły się do rozkwitu power metalu w Polsce. Najważniejszy z tej ekskluzywnej grupy jest oczywiście Night mistress, który to wszystko zaczął. Doczekaliśmy się swojego power metalowego zespołu grającego na światowym poziomie, który może poszczycić się znakomitą muzyką i utalentowanym wokalistą w postaci Chrisa Sokołowskiego, który udziela się też w Exilbris. Debiut w postaci „The back of Beyond” to było jedno z najważniejszych odkryć muzycznych roku 2011. Jednak od razu rodziło się pytanie, czy zespół stać na kolejny tak energiczny i przemyślany album. Przyszedł czas na odpowiedź, a poszukałem jej na nowym albumie „Into The Madness”.

Może nie jest to album tak power metalowy jak poprzedni, może klimat nie jest już ten sam, a kapela nie kryje swoich zapędów stricte heavy metalowych. Może przebojów jest za mało by podbić świat i walczyć o tytuł płyty roku, ale to jest znak. Jaki? Power metal żyje w naszym kraju. Zwiększą odwagą bierzemy się za granie tego gatunku i to bez kompleksów mierząc się z najlepszymi. Night Mistress to fenomen i nie można o tym zapomnieć. Granie power metalu to jedna strona metalu, druga to oczywiście to w jaki sposób się to robi. Nasz rodzimy band nie ustępuje najlepszym, doświadczonym kapelą i choć momentami brzmi jak Dream Evil, Firewind czy Primal Fear, to jednak są do porównania na korzyść polskiej formacji. Soczyste brzmienie, wokalista śpiewający w stylu Bruce'a Dickinsona, Roba Halforda czy Chity Somapala, ostre riffy przesiąknięte mocnym heavy metalem i szybkie tempo to wszystko brzmi znajomo i to cieszy, zwłaszcza że jest to autorstwa polskiej formacji. Od strony wizualnej jak i technicznej Night Mistress prezentuje się wybornie i jest to ostra produkcja, która może, a nawet musi się podobać. Lekki niedosyt mam i wynika on z wysłuchania kompozycji. Mam wrażenie, że tutaj jest mniej power metalu niż na debiucie. Z kolei słychać bardziej dopracowane aranżacje i dojrzałość muzyków, a to też rzutuje na całość. Maidenowe otwarcie płyty w postaci „Untill The Day Will Dawn” jest tutaj dobrze trafione, pomimo że sam utwór do krótkich kompozycji nie należy. Więcej power metalu, więcej przebojowego charakteru i pazura uświadczyć można w „Hand of God”. Tutaj wokalista pokazuje swoje umiejętności. W górnych rejestrach brzmi jak Tim Ripper Owens. Duma rozpiera że taki uzdolniony wokalista śpiewa w polskiej kapeli. W tym utworze możemy znaleźć odpowiedzi na wiele pytań i można dość w łatwy przekonać się o potencjale Night Mistress. „The Place i belong” w swojej konstrukcji przypomina twórczość Primal Fear, Dream Evil czy Metal Church. Może wdziera się tutaj trochę komercji, ale z pewnością nie mówimy tutaj o kawałku przeznaczonym do stacji radiowej. Początek „Walking on Air” to już właśnie taki przyjemny, radosny heavy/power metal zagrany w nieco przystępny i łatwo przyswajalny sposób. Niezbyt trafionym pomysłem był wybór „Madman” na utwór promujący nowy album. Dlaczego? Za bardzo przekombinowany, nie oddający piękno Night Mistress i nie jest to najlepszy kawałek z tego wydawnictwa. Jako fan debiutu zachwycił mnie szybki „Longing for the Devil”, ostrzejszy „Hell Race” no i melodyjny „Sacred Dance”, który pełni tutaj rolę znakomitego przeboju, którym można się chwalić z dumą za granicą.

Brakuje mi tutaj jakiegoś kolosa na koniec płyty, jakiegoś zaskoczenia i większego urozmaicenia, ale na szczęście i bez tego płyta jest bardzo dobra. Standard europejski zachowany i słychać to dopracowanie i dbałość o szczegółów. Są przeboje, znakomite popisy gitarowe i pojedynki na sola, znakomity, power metalowy wokalista, który z pewnością siebie wkracza w wysokie rejestry, a wszystko zagrane z pomysłem i brakiem kompleksów. Muzyka utrzymana w tonacji Firewind czy Dream Evil i całość brzmi jak produkt zagranicznego zespołu, a nie naszego rodzimego zespołu. To miłe usłyszeć, że u nas też można stworzyć taki album i to z taką muzyką. „Into The Madness” nieco słabszy od debiutu, ale to wciąż znakomita muzyka na wysokim poziomie. Polak jednak potrafi.

Ocena: 8/10

czwartek, 19 czerwca 2014

LIEGE LORD - Master Control (1988)

Jest rok 1982r pewni młodzieńcy założyli cover band Judas Priest pod nazwą Deceiverr. Dwa lata później postanowili iść własną ścieżka. Nowy początek wiązał się z nową nazwą kapeli, z pewnymi wyrzeczeniami i pracowitością. Opłaciło się, bowiem wraz z pierwszym albumem kapela zaliczyła szybki awans do pierwszej ligi, jeśli chodzi o amerykański heavy/power metal. Choć w ich muzyce nie brakowało nawiązań do Judas Priest, czy też bardziej rodzimych kapel pokroju Omen, Jag Panzer, Attacker czy Metal Church, to jednak pierwsze dwie płyty to ukłon w stronę też Iron Maiden. W sumie nagrali 3 albumu i dla jednych są obiektem kultu, a zaś dla drugich przedmiotem lekceważenia. O kim mowa? Oczywiście o Liege Lord. „Freedom's Rise” i „Burn to my touch” to bardzo dobre wydawnictwa i niczego im nie brakuje. Ale zespół nie tracił swoje czasu, ani potencjału i na „Master Control” odblokował się w pełni, dając fanom coś nadzwyczajnego i ponadczasowego, a mianowicie prawdziwy majstersztyk. Tak „Master Control” to jedno z najważniejszych dzieł lat 80 i także dla amerykańskiego power metalu.

Mogłoby się wydawać, że pójście na przód, że przekwalifikowanie stylu odbije się na jakości, że nowa formuła nie przekona starych fanów, ani też recenzentów. Tutaj Liege Lord postanowił zrobić podobny zabieg jak Judas Priest za sprawą swojego „Painkillera”. Porzucano niedbałe wzorowanie się na Iron Maiden i przede wszystkim wybrano ponownie priorytety. W tej całej nowe formule nie znalazło się miejsce dla wokalisty Andiego Michauda, który przyczynił się do narodzin Liege Lord i formowania jego kształtu. Pewnie wielu nie mogło się pogodzić z jego stratą, zwłaszcza że był charyzmatycznym wokalistą, który idealnie pasował do muzyki Liege Lord. Wybrano na jego miejsce Joego Comeau, czyli specjalistę od wysokich rejestrów, a także od ostrego, drapieżnego śpiewania w niskich rejestrach. Jeden z najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który wniósł zespół na zupełnie inny poziom. Co ciekawe słychać w nim też coś z Bruce'a Dickinsona, co również można uznać za komplement. Choć reszta składu nie uległa zmianie, to jednak można odnieść wrażenie, że to nie ten sam zespół. Słychać już właściwie na samym wstępie za sprawą przebojowego „Fear Itself”, że muzycy podnieśli sobie poprzeczkę jeśli chodzi o poziom bardzo wysoko. Perfekcja to akurat dobre słowo, które opisuje sam kawałek jak i wyczyny muzyków. Sekcja rytmiczna nie robi na wycieczek do najlepszych lat Iron Maiden, a jak już to po najlepszych amerykańskich kapelach power/thrash metalowych. Ciężki, dynamiczny riff przypomina nieco twórczość Heathen, czy też Annihilator. Tony Trugilio i Paul Nelson tym razem kładą nacisk na ostrość, spontaniczność, dzikość, szaleństwo i ciężar. Nie brakuje odesłań do heavy/speed/ power metalu, ale największą niespodzianką jest ocieranie się o thrash metal w pewnych momentach. Odważne posunięcie ze strony muzyków, ale to dzięki takiemu zagraniu płyta zyskała na świeżości, na dynamice i zyskała więcej mocy. Dodatkowy atutem jest też agresja, która była tłumiona na poprzednich wydawnictwach. Techniczne podejście do aranżacji też tutaj występuje, co słychać w „Eye of The storm”. W tym utworze można też uświadczyć ile serca zespół wkłada w refren, w to żeby zapadał głęboko w głowie. Wizytówką opracowanego stylu na nowym albumie jest tytułowy „Master Control”. Definicja amerykańskiego power metalu w stylu Helstar czy Metal Church. Wszystko im wyszło nawet porwanie się na cover Rainbow w postaci „Kill The King”. Joe ma coś z Ronniego James Dio i tutaj można to wyłapać. Sam cover ukazuje też inne ważne atuty Liege Lord i mam tutaj na myśli gitarzystów. Wygrywać riffy Ritchiego z taką werwą, oddaniem, pomysłem i zapałem to coś co nie często można spotkać wśród muzyków, którzy nagrywają covery. Oni zresztą są tak uzdolnieni, że we własnych kompozycjach dają czadu, zabierając nas do świat riffów i solówek, do świata w którym gitara ma swój język, piękny język. Posłuchajcie choćby „Soldiers Fortune” czy „Feel The Blade” by pojąć talent gitarzystów. Rytmiczne i żywiołowe granie, stworzone dla fanów Judas Priest można uświadczyć w „Broken wasteland”. Zapomnijcie o zbędnych balladach i rozbudowanych kompozycjach, zespół stawia na żywiołowy i agresywny materiał. Jedynym nieco innym kawałkiem jest tutaj urozmaicony i klimatyczny „Fallout”, w którym udało się stworzyć epicki wydźwięk.

Błysk geniuszu, jedno z największych osiągnięć Liege Lord, biblia amerykańskiego power metalu, która definiuje ten styl w znakomity sposób. A mimo to kapela nie była w stanie dalej tworzyć i tak zakończył się żywot jednej z najlepszych kapel amerykańskich. Choć kapela obecnie zajmuje się koncertowanie, to jednak nie wiadomo czy będzie wstanie jeszcze coś kiedyś nagrać. Na pewno nigdy nie uda się odtworzyć tego klimatu, tego nieco thrash metalowego brzmienia, ani forma Joea nie będzie jak tutaj na „Master Control” i partie gitarowe nie będą tak świeże i magiczne. To jest nie możliwe. Klasyka amerykańskiego power metalu i jedna z najciekawszych płyt lat 80. Prawdziwy majstersztyk w swojej dziedzinie.

Ocena: 10/10

wtorek, 17 czerwca 2014

POSSESSOR - City Built With Skulls (2012)

Większość młodych formacji grających thrash metal nie stara się wykreować swój własny styl, bardziej woli stworzyć muzykę pokrewną do wielkich kapel. I tak często słuchając nowych kapel można odnieść wrażenie, że to nic innego jak naśladowanie, a może nawet złożenie hołdu takim formacjom jak Exodus, Exciter, Destruction czy też Razor. Do tego zestawu pasuje założony w 2009 r. amerykański band o nazwie Possessor. Póki co dali się poznać jako bardzo udany zespół, a wszystko za sprawą debiutanckiego krążka „City Built With Skulls”.

Na pierwszy rzut oka, uwagę przyciąga bardzo klimatyczna i taka old scholowa okładka, która ma coś z pierwszych okładek Iron Maiden. Jest to też sygnał, bowiem w muzyce Possessor nie brakuje zapożyczeń z heavy metalu i nawet NWOBHM. Wystarczy zapuścić sobie energiczny „Reaper of Death” w którym w sferze instrumentalnej można wyłapać pewne charakterystyczne cechy. Nie da się ukryć, że tutaj znakomicie się odnajdują obaj gitarzyści, zarówno Kevin jak i Mike. Jest agresja, dynamika, zadziorność i wszystko to co potrzeba by mówić o thrash metalu, z tym że panowie nie zapominają o dobrych melodiach i klimacie lat 80. Też bardziej heavy/speed metalowy wydźwięk ma „Taste The Blade”, zwłaszcza w początkowej fazie. Zespół dobrze maskuje fakt, że to ich pierwszy album. Nie popełniają żadnych drastycznych błędów i przez cały album dostarczają bardzo udanych kompozycji. Aranżacje są tutaj przemyślane i dobrze rozegrane, tak więc wszystko zostało dobrze przygotowane, nawet brzmienie. Ci co lubią agresywne granie powinni na pewno posłuchać „Fire From Hell”. Jest to dobry przykład, że wokalista Robbie ma w sobie to coś, ten zapał i pazur. Takich wokalistów nigdy za wiele. Nie brakuje szybkich petard i właściwie to tego typu kompozycje zdominowały album. Wystarczy wymienić tutaj „Heavy metal Underground” , mroczniejszy „Hammer and Nails” czy speed metalowy „Champions of Chaos”.

Co tutaj dużo pisać Possessor to jedna z tych ciekawszych kapel młodego pokolenia jeśli chodzi o thrash metal. Wiedzą jak nagrać interesujący, dynamiczny materiał, który nie został zapchany wypełniaczami, lecz prawdziwymi killerami. Dla fanów speed/thrash metalu lat 80 pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 16 czerwca 2014

CROSSWIND - Vicious Dominion (2014)

Trzeba być czujnym jeśli chodzi o power metal w tym roku. Chwila nie uwagi, bądź lekceważenia i można pominąć wiele ciekawych płyt, po które pierwotnie nie mieliśmy zamiaru sięgnąć. Ciekawe ile z Was czekało na debiut greckiego Crosswind? Pewnie nie wielu. Jedni stwierdzili, że po kolejny klon Helloween, czy Gamma Ray nie mają ochoty sięgać, a inii są tak nie nasyceni power metalem, że są na bieżąco z nowościami, nawet tymi mniej znanymi i wyczekiwanymi. Czekałem na ich wydawnictwo, bo już utrzymana w klimatach s-f okładka zachęcała do sięgnięcia po całość. Tak jest to power metal, choć nie brakuje odesłań do progresywnego power metalu co można usłyszeć w „Lord of Deceit”. W muzyce zespołu można wychwycić wiele znanych kapel, a przede wszystkim Helloween, Manowar, Iron Maiden czy Judas Priest. Podniosłe chórki w tym utworze nam przywołują na myśl Rhapsody. Im bardziej się zagłębiamy w album, tym bardziej docenimy soczyste, nieco amerykańskie brzmienie albumu, a także wokalistę. Vasillis Topalides to spec od wysokich rejestrów, od czystego, technicznego śpiewania i budowania klimatu. Fani takich wokalistów jak Fabio Lione czy Micheal Kiske będą zadowoleni. Jednak pozostali muzycy nie ustępują mu w niczym swoimi umiejętnościami. Pędzenie z szybkością światła to żadne wyzwanie dla tutejszej sekcji rytmicznej i dowodem tego jest „Eye of The Storm”. Crosswind nie jest tutaj kreatorem, nie tworzy niczego nowego i więcej mają wspólnego raczej z odtwarzaniem, ale robią to tak, że nie jest to karygodne. „The Order” mógłby trafić na płytę Gamma Ray czy Helloween, ale utwór ma też swój charakter, ten grecki temperament. Znajomo brzmi „Angel At War” i swoim wykonaniem i feelingiem przypomina nieco Sabaton. Widocznie klawiszowe wstawki robią swoje. Zamiłowanie do Manowar daje o sobie znać w wolniejszych kompozycjach co ma miejsce w „Legion Lost” czy „Grim Steeds”. Na szczególne wyróżnienie zasługuje przebojowy „Aeons”, który jest kwintesencją power metalu. Brakuje takiego podejścia do power metalu w ostatnich latach. W ten o to sposób Crosswind to kolejny debiut z którym trzeba się liczyć i jest to zespół w którym drzemie potencjał i z niecierpliwością czekam na kolejne uderzenie.

Ocena: 8/10

niedziela, 15 czerwca 2014

ODIN - Endless Journey (2014)

Zostałem ostatnio uwiedziony prze piękną okładką zespołu Odin. Od razu rozpoznałem, że to musi być power metal. Jednak nie pomyślałbym, że to japońska kapela. Ciekawe jest to, że jest to młoda kapela, która w tym roku debiutuje albumem „Endless Journey”. Słychać, że chcą być bardziej europejscy, to też często nawiązują do Helloween czy Gamma Ray. Przez to ich styl jest bardzo pospolity i czytelny. Nie ma niespodzianki, ale czy ktoś tego oczekiwał? Nie jest to też zespół na miarę Galnerus. Nie ma takiego kopa, ani takich pomysłów i Odin to raczej kapela reprezentująca średni pułap gatunku. Najlepiej wypada na tej płycie samo tło, to jak gra Ryusa i Yazin, to jak energicznie i żwawo grają, nie zapominając o technice, a także dynamiczną i mocną sekcję rytmiczną. Są to ważne atuty Odin i szkoda, że wokalista jest irytujący, a kawałki nie dopracowane. Jednak w niczym to nie przeszkadza, żeby czerpać radość z słuchania tej płyty. Dobrze nastraja słuchacza melodyjny i chwytliwy „Endless Providance” czy zrobiony w stylu Kaia Hansena „Wind”. Ciekawą mieszankę mamy w „Princess of Babylone” , bowiem tutaj momentami mamy charakter ballady, zaś potem kawałek przeradza się w petardę. Fajny riff dostajemy w chwytliwym „Awakening Again”. Choć różnie tutaj bywa z poziomem, to jednak na pewno pojawia się kilka fajnych momentów, a jednym z nich jest bez wątpienia zamykający „The Moment”, który w swojej progresywnej konwencji wypada całkiem dobrze. Spodziewałem się po tym wszystkim ciekawszego, a tak dostałem album właściwie o którym za jakiś czas nie będę pamiętał. Miło się tego słucha i właściwie nic więcej z tego nie wynika. Płyta skierowana do zagorzałych fanów power metalu.

Ocena: 6/10