sobota, 14 kwietnia 2012

RUNNING WILD - Shadowmaker (2012)


Czy warto jest postawić całą karierę, cały swój naprawdę udany dorobek płytowy, swój status dla reaktywacji, która nie zawsze przynosi oczekiwany rezultat? Te rozmyślenia dopadły mnie w ramach przeprowadzonej reaktywacji RUNNING WILD, który zakończył działalność w 2009 roku żegnając się jednocześnie ze swoimi fanami na koncercie Wacken 2009. Wiadomość o reaktywacji była szokująca chyba dla wielu fanów, słuchaczy heavy metalowych. Bo właściwie po dwóch latach Rock'n Rolf wskrzesza swój legendarny zespół. I tutaj zaczęły się pojawiać pytania? Dlaczego? W jakim celu? Czyżby dla pieniędzy? Czy może po 7 letniej przerwie od ostatniego wydawnictwa lider zespołu miał nowe, świeże pomysły, które w końcu by zadowoliło w 100 % fanów? Kolejne pytania wiązały się z tym czy produkcja albumu będzie lepsza niż „Rogues En Vogue” czy pojawią się prawdziwi muzycy? Czy będzie to album w stylu do jakiego nas przyzwyczaili, w stylu piracki, czy może coś zupełnie innego? Na odpowiedzi na te pytanie przyszło poczekać troszkę, bo do połowy kwietnia na kiedy to przewidziano premierę „Shadowmaker”. Informacje jakie były stopniowo wypuszczane do internetu budziły wręcz niezadowolenia fanów i już na starcie wróżyły, że zespół nie powróci w glorii i chwale. Pierwsze co totalnie mnie przeraziło i dawało podstawy że szykuje się bodajże najgorszy album grupy, to bez wątpienia okładka frontowa. Wiem, że nie ocenia się płyty okładce, ale pozwala ona czasami podpowiedzieć, co może być warte obczajenia a co nie. A okładka „Shadowmaker” jest wręcz amatorska i niczym nie przypomina wcześniejsze okładki, nie ma w niej nic z RUNNING WILD. Nieco inne logo, brak charakterystycznych elementów, jak choćby ich znak firmowy czyli Adrian. Jedna z najbrzydszych okładek jakie widziałem. I dlaczego taka okładka a nie inna? Czyżby brak pieniędzy na zatrudnienie jakiegoś znanego rysownika? Ta informacja wzburzyła niemal wszystkich. Kolejne aspekt to była lista utworów i ich nazwa. Patrząc na ten aspekt to widać, że album stawia na nieco mroczniejsze teksty i widać także że nie będzie to już taki piracki album jak choćby „Rogues En Vogue”, że nie wspomnę o starych albumach. Na jakieś próbki zespół kazał dość długo fanom czekać, a kiedy już coś się pojawiło, to znów pojawiło się zgrzytanie zębami. „Riding On the Tide” to właściwie pierwsza rzecz jaką usłyszałem z tego albumu i wzbudził ten kawałek u mnie mieszane uczucia. Brak starego RUNNING WILD, gdzieś słychać TOXIC TASTE, gdzieś coś z „Rogues En Vogue” a to nie napawało optymizmem. I tak z tymi negatywnymi uczuciami i strachem, że jeden z najlepszych zespołów heavy metalowych idzie na dno czekałem do premiery albumu. Odnośnie samego „Shadowmaker” ciężko jest zająć jednoznaczne stanowisko, przynajmniej w moim przypadku. Jako stary zagorzały fan RUNNING WILD mówię nie temu krążkowi. Jako stary fan muszę przyznać, że w „Shadowmaker” jest mało RUNNING WILD, gdzieś została zatracona ta pomysłowość, zabrakło jakiś ciekawych utworów, zabrakło killerów, zabrakło ciekawe rozplanowanych partii gitarowych, zabrakło ognia, zabrakło przebojowości, zabrakło tych charakterystycznych zacięć Rock'n Rolfa, zabrakło ognia i doświadczonych muzyków, stawiając na sztucznie brzmiącą perkusją, mało przekonujące brzmienie, na toporne solówki, które gdzieś obijają się o słuchacza, w ogóle do niego nie trafiając. Zamiast starego charakterystycznego zacięcia Rock'n Rolfa słychać nieco inny styl, gdzie momentami jest coś z JUDAS PRIEST, momentami z TOXIC TASTE, a czasami z RUNNING WILD. Brakuje też mi gitary prowadzącej, gdyż mało przekonujące jest takie riffowanie, bez wsparcia gitary prowadzącej. Razić starych fanów będzie również toporne i monotonne riffy, motywy gitarowy które nie zapadają zbytnio w pamięci, które są dalekie od tych nawet z „Rogues En Vogue” które miały więcej z RUNNING WILD, niż te na „Shadowmaker”. Co na pewno będzie razić to brak jakiś naprawdę świetnych kompozycji, które można by postawić o bok tych kultowych i pod tym względem jak i pod względem przebojowości jest gorzej niż na dwóch poprzednich albumach. Linie wokalne Rock'n Rolfa też takie sobie, bez ognia, bez przekonania, bez jakiegoś szaleństwa. I to jest największa bolączka tego albumu, za mało tutaj RUNNING WILD, nawet tego z „The Brotherhood” i „Rogues En Vogue” które w ostatecznym rozrachunku nie były takie złe i które brzmiały jak album RUNNING WILD. I to właściwie na starcie dyskwalifikuje ten album. Niestety ja zostałem rozbity między również drugim stanowiskiem, że trzeba podejść do albumu z czystym umysłem, podejść bez porównań, bez jakiś oczekiwań, podejść do albumu jako zwykły słuchacz, a nie fan. Taki tok myślenia pozwolił mi przebrnąć przez ten nowy materiał, jednocześnie wyciskając troszkę z niego więcej niż jako fan RUNNING WILD.

Tak niezależne od stanowiska, należy przyznać, że brzmienie albumu jest słabe, nieco spłaszczone, nieco sztuczne, podobnie jak brzmienie perkusji, która nasuwa od razu automat perkusyjny. Również duet Rock'n Rolf i PJ też pozostawia sporo do życzenia, gdzie nie ma jakiś ciekawych solówek, nie ma jakiś zapadających melodii i to jest czysta prawda. Jednak sam materiał jest w miarę równy, różnorodny aczkolwiek wszystko zagrane na niższym poziomie niż na „The Brotherhood” czy „Rogues En Vogue” i to sprawia że album już staję się najsłabszym albumem w karierze zespołu. Otwarcie w postaci „Piece Of The Action” jest bardzo udane, aczkolwiek już tutaj słychać nieco inne podejście do tematu niż zawsze. Słychać to przede wszystkim to w jaki sposób śpiewa Rolf podczas zwrotki, gdzie jest praktycznie śpiewane to szeptem i to sprawia że jest faktycznie taki lekki powiew świeżości, aczkolwiek nie jest to czego by fan RUNNING WILD by oczekiwał. Najbardziej mnie ucieszył fakt, że utwór jest naprawdę heavy metalowy, co mnie ucieszyło. Bo obawiałem się jakiś hard rockowych zapędów wyjętych z TOXIC TASTE i tako jest właściwie bardzo mało. Na pewno jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, jest dynamit, jest rytmiczny riff, jest heavy metal i chwytliwy refren. Największe kontrowersje wzbudził „Riding on The Tide” który chyba przemyca właściwie najwięcej elementów RUNNING WILD. Jest to zacięcie gitarowe charakterystyczne dla Rolfa, jest ta linia wokalna znana z poprzednich albumów, jest słyszalna ta przebojowość w refrenie, jest też piracka tematyka, jest tutaj również bardzo ciekawa solówka. Utwór jednak może nieco razić hard rockowym wydźwiękiem kojarzącym się z TOXIC TASTE. Mimo wszystko, zaliczam ostatecznie ten utwór do najlepszych na płycie, bo słucha się tego o dziwo przyjemnie, najwidoczniej czas i liczba przesłuchań pozwoliła mi się oswoić z tym co jest i z tym czego nie ma. Nie wierzyłem że Rock'n Rolf jest wstanie jeszcze stworzyć taki dynamiczny utwór jak „I am Who I am” i tutaj doznałem zaskoczenia. Ten utwór jest szybki, ostry, melodyjny i również tutaj słychać RUNNING WILD, ale ten stary rozpędzony i przebojowy. Fakt może refren nieco banalny, może taki troszkę kiczowaty, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Również zadbano o ciekawie rozplanowanie solówek, które brzmią jak przystało na RUNNING WILD. Stary dobry RUNNING WILD w nowej formie i gdyby taki był album to fani by dostaliby ślinotoku, a ja na pewno. Dobra koniec bujania w obłokach, wracajmy do szarej rzeczywistości. Najsłabszym utworem na płycie jest bez wątpienia „Black Shadow” i tutaj spodziewałem się jakiegoś mrocznego i zadziornego kawałka, a dostałem jakiś ociężały, toporny utwór. Nie ma tutaj nic ciekawe i jest niedopracowanie pod każdym względem. Plus taki że brzmi to jak heavy metal, a nie jak jakiś rockowy kawałek. Niestety ten utwór dobitnie dowodzi że Rockn' Rolf nie ma już zbytnio pomysłów na swoją muzykę. Pamiętam jak czytałem jeszcze przed premierą jakąś recenzję i zobaczyłem porównanie „Locomotive” do „Raw Ride” i właściwie jest to nie bezpodstawne porównanie. Jest podobny mrok, ciężar, nieco toporność. Tak słychać tutaj sporo z RUNNING WILD z lat 80. Jest to jednocześnie najcięższy utwór na płycie i gdyby tak ozdobić tą lepszą perkusją i brzmieniem to też sporo ludzi byłoby wniebowziętych. Kolejny mocny punkt na albumie. Największe zaskoczenie sprawił mi „Me & The Boys”. Takich eksperymentów RUNNING WILD jeszcze nie robił i tutaj fani „Metal Gods” JUDAS PRIEST będą ucieszeni. Sam kawałek przypomina mi koncertowy „Prisoners Of Your Time” i tutaj też jest taki podniosły, koncertowy refren, który podgrzeje zapewne nie jedną publikę. Tak nieco tutaj kiczu, nieco wpływów TOXIC TASTE. Ale sam motyw gitarowy bardzo udany, melodyjny i gdzieś tam też można doszukać się tego charakterystycznego zacięcia i linii melodyjnej która jest wizytówką Rock'n Rolfa. Coś innego, ale coś przyjemnego i to kolejny ważny punkt tej płyty. Drugim szybkim, energicznym kawałkiem na płycie jest „Shadowmaker” i to również bardzo udana kompozycja. Jest tutaj melodyjny i zapadający motyw gitarowy, sporo tutaj „The Brotherhood” słychać. Podoba mi się że jest tutaj heavy metal pełną parą i że jest współczynnik przebojowości, jak i dość dobre zaaranżowane solówki. Troszkę RUNNING WILD usłyszymy w drugim pirackim kawałku czyli w „Sailing Fire” który poza chwytliwym refrenem i melodyjną solówką jest mało przekonującym utworem. Strasznie denerwująca jest tutaj sekcja rytmiczna. Średniej klasy jest taki „Into The Black” gdzie jest miks heavy metalu i hard rocka. Szkoda tylko ze motyw gitarowy taki nieco monotonny jest. Jeśli chodzi o refren to jest on całkiem przyjemny dla ucha. Znów można wyczuć motorykę i pomysłowość z „The brotherhood”.Całość zamyka najbardziej rozbudowana kompozycja czyli „Dracula”. Wstęp może niektórym kojarzyć się z POWERWOLF, bo też jest ten mroczny klimat. Sam utwór jest jednym z gorszych epickich kawałków jakie stworzył Rolf. Nie podoba mi się tutaj przede wszystkim motyw główny utwór. Mało chwytliwy, jakiś taki nijaki i myślę że można było to nieco ulepszyć. Ale podoba mi się tutaj rytmiczność, linia wokalna podczas zwrotek, podoba mi się mroczny klimat, również niczego sobie jest refren. Solówki również jedne z najlepszych na albumie. A sam utwór ma coś z „The ghost” z „The Brotherhood”. Choć motyw mało przekonujący to jednak jest to kolejna bardzo udana kompozycja, którą zaliczam do tych najlepszych z płyty.

Teraz rozumiecie dlaczego jestem taki nieco zmieszany. Album nie jest znowu aż taki zły. Jest kilka nawet dobrych kompozycji, ale niestety poziom jaki całość prezentuje, całe wykonanie, aranżacje, pomysły są o klasę niższe od tych z „Rogues En Vogue” czy tez „The Brotherhood”. I to jest największą bolączką, do tego dochodzi nieco mało RUNNING WILD w RUNNING WILD. Na nie korzyść tego albumu jest 7 lat przerwy od poprzednika, co właściwie jest sporym czasem żeby stworzyć coś godnego cierpliwości fanów. Również jako album dzięki któremu zespół wraca na rynek jest słaby i daleki od oczekiwań fanów i samego głośnego wydarzenia. „Shadomaker” nie jest to typowy album RUNNING WILD, jest to dzieło wyróżniające się na tle innych, nie jest to stary styl, gdyż słychać ewolucję. Mam wrażenie że reaktywacja zespołu została dokonana z pobudek finansowych szkoda tylko że cierpi na tym RUNNING WILD i fani. Pytanie jakie się nasuwa, czy lider zespołu pójdzie po rozum do głowy i nagra w końcu coś dla fanów, czy zatrudni muzyków doświadczonych? Czy będzie wstanie w ogóle jeszcze coś nagrać? Mam nadzieję że tak i mam nadzieję, że będzie to album o wiele ciekawszy od tego. Rozpatrując „Shadowmaker” pod względem dorobku RUNNING WILD jest to najsłabszy album, ale z drugiej strony nie jest to taki zły album i można go z nudów posłuchać. Ostatecznie można było sobie darować taki powrót i zostawić całkiem udany dorobek zespołu i status jednego z najlepszych zespołów heavy metalowych.

Ocena : 6/10

9 komentarzy:

  1. Płyta jest dobra ,ciekawa heavy metalowa i wszystko było by na swoim miejscu gdyby nie fakt że to Running Wild... Po tej nazwie oczekuje się czegoś więcej niż tylko dobrej Heavy Metalowej płyty. Jako nowa płyta 2012 9/10, jako Running Wild 5/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. Shadowmaker to cios poniżej pasa. Nad Rolfem wisi chyba komornik – jakoś ciężko mi uwierzyć, żeby facet, który nagrywał takie perełki jak: Under Jolly Roger, Death or Glory, Black Hand Inn... obniżył tak bardzo jakość produkcji... Wystarczyło zatrudnić ''prawdziwego'' perkusistę a mastering zostawić profesjonaliście. Na Rogues en Vogue piosenki, mimo słabej produkcji, miały to coś. A tu?Kiwając głową, niejeden pirat krzyknie – Arghhh!

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety też ciężko mi uwierzyć że koleś który cały czas tworzył tak świetny materiał, który nagrał tyle znakomitych albumów, który miał znakomitych muzyków tak obniżył poziom. Fakt album jest słabszy od dwóch poprzednich,
    mało w tym wszystkim tego typowego RW, ale album sam w sobie nie jest taki zły. Przesłuchałem od początku do końca, kilka utworów zapadło w pamięci i na pewno raz na jakiś czas będę wracał do tego albumu. Ciekawe czy Rolf pójdzie po rozum do głowy i nagra w końcu coś dobrego, coś dla fanów?:P

    OdpowiedzUsuń
  4. Słuchając "Shadowmaker" prawie się rozpłakałem. Będzie to ich jedyna płyta której nie będę miał na półce. 0/10

    OdpowiedzUsuń
  5. Wy naprawdę po "The Brotherhood" liczyliście na coś więcej? :P

    OdpowiedzUsuń
  6. brotherhood to dobry album:P Ale ma znamiona RW, tutaj nowy ma znacznie mniej takowych:P A z tamtego albumu przecież jest kilka zacnych utworów: Welcome To Hell, Soulstripper, tytułowy, pirate song, czy siberian winter albo ghost:P Tutaj jednak jest nieco gorzej:P Ale słucha się tego nawet przyjemnie:D

    OdpowiedzUsuń
  7. Był to jeden z pierwszych zespołów jakie zacząłem słuchać, niestety czasy takich albumów jak "Death or glory" czy "Port Royal" chyba już nie wrócą. Rolf chyba zapomniał już do czego służy gitara, solówki są beznadziejne i przewidywalne, lepiej już ich nie grać, albo zostawić to komuś kto zna się na rzemiośle. Kawałki podobne do tych z poprzednich płyt, aż muli jak się jest już w połowie słuchania, ta płyta to koszmar.
    Daje 1/10 za powrót, tylko w takim stylu to po co wogóle wracać???

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja po pierwszym przesłuchaniu byłem załamany, po kolejnych kilku byłem dalej zły na Rolfa jak cholera. Przyszedł jednak moment kiedy zdałem sobie sprawę, że ta płyta zaczyna do mnie przemawiać. Oczywiście nie ma mowy o zbytnim wychwalaniu krążka bo na to chyba nie zasłużył. Jednak po wielokrotnym przesłuchaniu i pogodzeniu się z tym, że czasy Death or Glory nigdy ni wrócą album może się spodobać. Taki rytmiczny, melodyjny heavy metal z drugiej ligi, ale jednak ciągle do strawienia. Wyczytałem gdzieś, że w tym roku będzie kolejny album RW. Na pewno będę na niego czekał :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam podobne odczucia. Płytę przyjąłem chłodnie, teraz z biegiem czasu, sporo zyskała u mnie. Nie jest to ich najlepszy album, ba wciąż uważam za najsłabszy album, ale miło się słucha. Ciekawe jakby to brzmiało z prawdziwymi muzykami, z prawdziwym zespołem. Tak w roku 2013 ma się pojawić nowy album, też czekam:D

    OdpowiedzUsuń