Uwaga niemiecki Mynded
rusza by podbić niemiecką scenę metalową, a już z pewnością
ich celem jest namieszać w thrash metalu. Młoda, ambitna i nie
bojąca się niczego kapela działa od 4 lat, ale już wypracowali
swój styl, zyskali uznanie słuchaczy, a ich debiutancki album
„Dead End Paradise” to dzieło dopieszczone i kompletne. Nie
kombinują i starają się grać stary oldschoolowy thrash metal,
który przypomina stare czasy Testement, Exodus czy Antrax.
Jednak panowie nie mają zamiaru stawać się klonem którejś
z kapel i zależy im by mieć swój własny styl. Może nie
tworzą niczego odkrywczego, ale z pewnością mają swój
pomysł na ten gatunek. W ich muzyce są takie podstawowe aspekty
gatunku jak agresja czy zadziorność, ale jest też miejsce na
bawienie się motywami, na urozmaicenie i duże pokłady
melodyjności. To jest właśnie atut niemieckiej formacji, która
wie jak wykorzystać te cechy na swoją korzyść. Ich debiutancki
album już na samym wstępie przyciąga uwagę ciekawą i miłą dla
oka okładką. Plusem jest to, że nie od razu nam zdradza czego mamy
się spodziewać po zawartości. Liderem grupy jest Niko Lambrecht,
który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jako wokalista to
nie można mu nic zarzucić, bowiem śpiewa agresywnie i z taką
nutką punkowego feelingu. Z kolei jego popisy gitarowe z Alexandrem
Li są poukładane, pomysłowe i nastawione na melodyjność. Dzięki
temu album nie nudzi i dostarcza nam sporo emocji. Cały czas się
coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Zespół zadbał o każdy
detal, bowiem nawet brzmienie jest dopracowane i idealnie podkreśla
agresywność materiału. Na płycie znajdziemy 10 utworów,
które dają ponad 40 minut muzyki. „Kill or be killed”
to taki typowy otwieracz, który ma być pokazem mocy. Od razu
zespół atakuje nas ostrym riffem i tempo też jest
odpowiednio dopasowane. Brzmi to niezwykle obiecująco i chce się
zagłębiać jeszcze bardziej w ten album. Taki zadziorny i rytmiczny
„Devestation” zabiera nas w rejony Anthrax czy
Destruction. Słychać, że zespół wie jak tworzyć prawdziwy
hit i nikt by nie powiedział, że to ich pierwszy album. Mynded
potrafi też nieco kombinować i wtrącać progresywnego feelingu jak
w „Nuclear Downfall”. Nawet momentami tak ostro
chłopaki grają, że ocierają się o death metalu i tak jest
właśnie w przypadku energicznego „Driven into War”.
Najdłuższym i zarazem najbardziej pomysłowym utworem na płycie
wydaje się być „Humanity faded Away”. Zespół
bawi się tutaj tempem i motywami. Tak więc raz jest heavy metalowo,
a raz thrash metalowo. Idealna podróż do klasycznych albumów
thrash metalu. Dalej mamy przebojowy „No regrets”,
który ma sporo cech speed/power metalu, czy złowieszczy
„Upwaving Anger”, który pokazuje jaki
potencjał drzemie w zespole. Zaskakuje fakt, że zespół
znakomicie w wypada w kwestii komponowania utworów i właściwie
każdy utwór zachwyca. Nie ma słabych utworów i to
tylko pokazuje z jakim zespołem mamy do czynienia. Na sam koniec
płyty mamy melodyjny „T.L.A.S”
i tytułowy „Dead End Paradise”, który jest
kwintesencją thrash metalu. To wszystko tylko potwierdza jakość
debiutu Mynded. Płyta jest dopracowany i niemal bezbłędna. Jeszcze
troszkę popracować nad urozmaiceniem i elementem zaskoczenia i
będziemy mieć następnym razem perfekcyjny album. Póki co
debiut nastawia pozytywnie i z pewnością stawia band w dobrym
świetle, otwierając im furtkę do świata sławy. Mają potencjał,
grają na wysokim poziomie, więc wszystko przed nimi. Gorąco
polecam, nie tylko fanom thrash metalu. Jedna z najlepszych pozycji w
thrash metalu jeśli chodzi o rok 2015!
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz