piątek, 13 listopada 2015

HORIZONS EDGE - Heavenly Realms (2015)

Stary dobry Dark Moor odszedł w zapomnienie, a bardzo lubię wracać to „Gates of Oblivion”. Brakuje obecnie takich ciekawych płyt z kręgu melodyjnego power metalu, w którym główną rolę odgrywa kobiecy wokal. Dużo pseudo operowych i symfonicznych kapel i właściwie oferta jeśli o taki rodzaj grania jest ograniczona. Naprzeciw pewnym oczekiwaniom wychodzi australijska formacja Horizons Edge. Ich najnowsze dzieło w postaci „Heavenly Realms” jest odpowiedzią na braki w tym zakresie i na pewno na długo zostanie w pamięci.

Jasne nie mówimy tutaj o czymś przełomowym czy też o płycie perfekcyjnej, która wstrząśnie gatunkiem. Jedno jest pewne. Brakowało takiej płyty w ostatnim czasie, gdzie dostaniemy tradycyjny europejski power metal w stylu nieśmiertelnego Helloween czy Gamma Ray. To co gra ta kapela jest do bólu przewidywalne i oklepane. Jednak mimo wszystko ma swój urok i przypomina nam te lata 90, kiedy wszystko było prostsze, bardziej pomysłowe i pełne zaangażowania. Jest prostota, ale jest przebojowość, energia i ta lekkość która emanowała z płyt wydanych w tamtym okresie. Mocnym atutem jest wokalistka, która unika jakiś symfonicznych wtrąceń, ani też nie przesadza z agresją. Mamy typowy power metalowy wokal, który nastawiony jest na wysokie rejestry. Właściwie są momenty, że można zwątpić czy to naprawdę kobiecy wokal, ale to jest akurat dobry kamuflaż. To czego brakuje ostatnio płytom power metalowym to lekkości, ciekawych melodii, które zapadają na długo w pamięci, a przede wszystkim atrakcyjnych solówek. Ten gatunek przecież z tego zawsze słynął, a ostatnio większość płyt brzmi jakby powstała z przymusu. Z Horizons Edge jest inaczej. Ta płyta wciąga i brzmi jakby powstała w połowie lat 90 i to dobrze o niej świadczy. Wystarczy spojrzeć na okładkę, wystarczy wsłuchać się w brzmienie które nasuwa takie zespoły jak Edguy, Helloween czy Gamma Ray. To wszystko działa na zmysły fanów power metalu. Z muzyką jest jeszcze lepiej. Na płycie mamy tylko 8 kompozycji, ale łącznie jest to ponad 40 min muzyki. „Vegabond” to taki otwieracz wymarzony dla tego typu płyty. Jest szybki, nasycony energicznymi solówkami i zapada w pamięci. Josh i Eddy dają czadu w sferze gitarowej i słychać ich zapał. Sporo ciekawych zagrywek i pojedynków na solówki, a co najlepsze jest pomysłowość w tym i szaleństwo. Dobrze to uchwycono w szybszym „Out of The Ashes” czy przebojowym „Heavenly Realms” które przypominają twórczość Gamma Ray czy Helloween z najlepszych lat. Zespół naprawdę świetnie wypada w typowych power metalowych petardach co tylko jeszcze bardziej potwierdza w chwytliwym „Ride The Stars” . To jest właśnie taki klasyczny europejski power metal do jakiego przywykliśmy w latach 90. Nieco bardziej stonowany jest w tym zestawieniu „Empire” czy klimatyczny „Life after Death”. Na koniec mamy również ciekawy hymn w postaci „Head Honcho”, który idealnie podsumowuje ten jakże świetny album.


To ci dopiero niespodzianka. Mało znany band z Australii nagrywa bardzo dobry album w swojej kategorii. Udało się odtworzyć lata 90 i nawiązać do czołówki gatunku. Spora ilość godnych zapamiętania melodii i motywów. Każdy utwór to hit i nowe doznania. Zespół zadbał żeby była jak największa frajda z ich albumu. Tak też jest. „Heavenly Realms” to wydawnictwo wymarzone dla fanów starego Dark Moor, Gamma Ray czy Helloween. Nic tylko brać i słuchać. Polecam.

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz