środa, 17 sierpnia 2011

KING DIAMOND - Fatal Portrait (1986)

Tam gdzie kończy się jedna legenda tam rodzi się następna. Podobnie było z Kingiem Diamondem i jego zespołem sygnowanym jego ksywą. Otóż legenda Mercyful Fate chyliła się ku rozsypce. Zmęczenie trasami, do tego różnice muzyczne dotyczące dalszej działalności zespołu. Po zagraniu koncertu w Kopenhadze King w 1985 r ogłasza reszcie że odchodzi. Jednak King miał pomysł na nowy zespół i do współpracy na mówił dwóch kolegów z MF, Denner i Hansen zgodzili się na udział w nowym bandzie Kinga. Kim Ruzz nie był zainteresowany owym projektem bo wolał się poświęcić żonie i ciepłu rodzinnemu. Hank Shermann miał zespół Fate, z którym nagrał 4 albumy. King dobrał sobie do zespołu Mikkeya Dee, Floyda Konstantina z zespołu Geisha. Jednak Floyd długo nie zagościł w zespole, gdyż King uznał, że potrzebny mu jest muzyk żyjący zgodnie z zasadą seks, narkotyki i rock'n roll, gdyż więcej szkodził niż pomagał zespołowi. Wyleciał z zespołu,a jego miejsce zajął Andy la Rocque, którego polecił perkusista Mikkey Dee. Pracę nad debiutanckim albumem odbywały się w Sound Track studio w 1985r. Najwięcej utworów zarejestrowanych było autorstwa Kinga, które miały pokazać się na nowym albumie MF. Produkcją nowego albumu zajął się sam King wraz z Rune Hoyerem. 3 kawałki są autorstwa Kinga/Dennera. Wytwórnia Roadrunner records początkowo zbytnio nie było chętne do współpracy, jednak gdy usłyszeli materiał to się zgodzili na solową działalność Kinga. Kontrakt zawarli na pięć albumów i oczywiście pierwsza fala sprzedaży debiutanckiego albumu „Fatal Portrait” sygnowane było napisem „Ex mercyful Fate”, żeby zwiększyć sprzedać albumu. Zanim album się pojawił, światło dzienne ujrzała epka w postaci „No presents For Christmas” w 1985 roku. Dopiero w 1986 roku zostaje wydany debiutancki album. Mamy tutaj kontrowersyjną okładkę, gdyż nie ma ani szatana ani nic z tych rzeczy, mamy twarz kobiety w ogniu. Autorem okładki jest Thomas Holm, znany z okładek Mercyful Fate. Zespół graje swoje i zarejestrowali to co im grało w duszy, gdyż kto mógł przewidzieć co zaprezentuje King na debiucie? Chyba Nikt. Powtórki z Mercyful fate chyba wielu oczekiwało, ale trzeba podkreślić że choć są podobieństwa do poprzedniego zespołu, to jednak muzyka na tym albumie jest bardziej dojrzała jest zrobiona z większym rozmachem i polotem, no i jest ta teatralność, gdzie Mercyful jest bardziej klasyczny, bardziej prostszy. W sumie płytę można nazwać kultową, bo w swoim czasie zrobiła zamieszanie, po tych kilkunastu latach wciąż dobrze się prezentuje „Fatal portrait”. Album wciąż zaliczany jest do tych najlepszych. Co ciekawe King w porównaniu do Mercyful fate przeszedł na wyższy poziom artystyczny jeśli chodzi o warstwę liryczną. Jest odejście od satanizmu na rzecz jakby mistycyzmu, klimatu grozy. Po raz pierwszy King stworzył nawet koncept, gdyż część utworów jest ze sobą powiązana. Tyle tytułem wstępu

Jaki byłby kolejny album MF, czy tak samo dobry jak debiut KD, a może cięższy? Wiem jedno na pewno, „The Candle” jako otwieracz sprawdził się genialnie. Ten mrok, klimat grozy i maestro Diamond, tutaj wyprawia sporo ze swoim wokalem, przed wszystkim budzi klimat, co słychać na wstępie. Oprócz teatralnego wydźwięku, mamy tutaj też heavy metal nieco zagrany w progresywnym stylu. Najdłuższa kompozycja na albumie i zarazem najlepsza. Sporo ciekawych motywów, średnie tempo i popisy gitarowe. Mamy tutaj naprawdę prawdziwą ucztą dla ucha, słychać że jest to nieco inne granie niż w przypadku Mercyful Fate, ale cała ta otoczka, brzmienie i nastrój momentami brzmi jak MF. Najlepiej wypadają tutaj oczywiście wokale, takie „łoo” czy „aah” w wykonaniu Kinga to zawsze klasa i styl nie do podrobienia. Groza i przerażenie towarzyszą kawałkowi „The Jonah” i kawałek też zaliczam do tych bardzo dobrych. Nieco wolniejsze tempo i tutaj nie ma już takiej agresji, nie ma takich porywających partii. Nastawiono wszystko na klimat oraz na wokale Kinga. Można jednak było się pokusić o nieco ciekawy główny motyw. No lekki nie dosyt pozostaje. Bardziej podoba mi się „Portrait”, który jest bardziej dopieszczony pod względem instrumentalnym, są mocniejsze partie gitarowe, nieco drapieżniejsze, jest mrok, skoczne tempo i takie wręcz już rozpoznawalne dla tego zespołu. Spore zmian temp, motywów i teatralny wokal to już wręcz znak rozpoznawalny Kinga i jego zespołu. Nieco krótszy i zarazem bardziej nastawiony na melodie i porywające partie, które mają bujać, a nie siać zniszczenie jest „Dressed in white”, który zaliczam do tych najlepszych na płycie. Mamy więcej solówek, więcej polotu i mniej tego stonowanego grania. Z kolei jakby wyjętym z ery Mercyful fate jest „Charon”, gdzie jest cięższa partia gitarowa, gdzie jest mrok i jest podobny wydźwięk. Co mnie porwało w tym utworze? Refren oraz same partie wokalne Kinga, bo partie gitarowe momentami zbyt toporne jak dla mnie. „Lurking in The Dark” to znów żywszy kawałek, znów bardziej melodyjny i takie utwory zawsze miło się słucha, gdyż nie ma jakiegoś silenia się. Choć muszę przyznać, że mimo dobrego poziomu, ja wciąż siedzę, wciąż nie ma totalnego zniszczenia i tutaj wadę widzę w samych utworach, gdzie są one tylko dobre, albo bardzo dobre. Bardzo dobrze się prezentuje „Halloween”, gdzie znów mamy nieco cięższe partie gitarowe, ale czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Ciekawie za to brzmi „Voices From The Past” pomimo że to najkrótszy utwór na płycie i do tego na gitarze gra tutaj sam king,to jednak kawałek kosi większość kompozycji na albumie, sam klimat roznosi słuchacza na strzępy. Na koniec mamy nieco nijaki „The Haunted” gdzie ani riff, ani refren nie przekonują mnie do końca i mogę opisać ten utwór jako najsłabszy na albumie. Nieco lepiej wypada „The Lake” ale znów tylko dobra kompozycja, a szkoda bo ma zadatki na coś więcej.

Kiedyś „Fatal Portrait” cenił sobie bardzo wysoko, ceniłem sobie klimat oraz kompozycje, jednak jak widać, nie wytrzymała ona u mnie próby czasu. Czar i zamiłowanie do tego krążka przeminął, słyszę teraz wyłącznie dobrą muzykę, słyszę mało atrakcyjne melodie, mniej porywające refreny, jednak klimat i wokal wciąż mnie zachwyca na tym albumie. Nie równy materiał to jest co wcześniej nie potrafiłem dostrzec. Najlepiej prezentuje się z tego wszystkiego otwieracz oraz dwa następne utwory, z którymi jest powiązany. Do tego doliczę „Dressed in white”, to jest chyba dowód że tylko pełne koncepty są znakomite jeśli chodzi o Kinga. Słychać jakieś nawiązania do MF,, lecz poziom nie ten, jeszcze nie ten. Nota: 6/10 Spadek po kilku latach.

POWERWOLF - Lopus Dei (2007)


 Wilki przyzywam was, niech krew będzie waszym pożywieniem, szatan waszym przewodnikiem, a wszyscy wokół będą się modlić do Chrystusa, Maryii. Waszym źródłem energii jest... heavy metal. Heavy i power metal. Waszym domem są Niemcy i Romunia. Wzywam was Powerwolf. Jeden z niewielu zespołów, który skupia w sobie wilki, teksty o szatanie, jednocześnie gloryfikuje Chrystusa, łączy klimat dość mistyczny, łączy heavy i power metal, łączy humor z powagą. Mało komu się to udaje i mało komu tak dobrze idzie przez tyle lat. Swoje pierwsze kroki Powerwolf stawiał w 2003 roku i dziś wyrósł na prawdziwą bestię. Dziś mamy rok 2011 i 4 album powerwolf na horyzoncie, jednak sukces i poruszenie wśród słuchaczy nastąpiło kilka tak wcześniej bo w 2007 miał premierę „Lopus Dei”. Tytuł jak i teksty zespołu są dość oryginalne, a mając Rumuńskiego lidera w postaci Atilli Dorna można osiągnąć niezwykle oryginalny wizerunek i styl zespołu. Nie jest to jakiś kolejny Bruce Dickinson, czy Rob halford, jego maniera i styl jest nie powtarzalna. Jego korzenie i znajomość starożytnego języka pozwala być unikatowym i za to go należy cenić. Nie można też zapomnieć o założycielach, który też sporo krwi zdobywają dla powerwolf i są jego sercem i płucami, mowa o braciach Greywolf, trzeba wspomnieć że tak miał się nazywać pierwotnie zespół. Oprócz tego na Lopus dei zagrał Stéfane Funèbre – perkusja, Falk Maria Schlegel – ograny. Jedno trzeba przyznać, zespół stara się grac oryginalnie nie patrząc na nikogo, ani to co jest modne, to co teraz jest na topie. Grają swoją i ze swoim pomysłem. Oryginalność i bycia sobą zaprowadziła ich do punktu w jakim są dzisiaj. Właściwie mamy do czynienia z koncept albumie, gdzie główną rolę gra oczywiście wilk, i zatraca on wiarę w Boga i powierza swoje życie złu, i żyje dla krwi jednak światło Boga cały czas zanim podąża i na koniec mamy nawrócenie Boga. Produkcją albumu zajął się Fredrik Nordrstróm.

Tak jak na obecnym albumie, tak i na tym sprzed kilku lat, wszystko rozpoczyna się od intra w postaci „Lopus daminus” który też postawiony jest na klimat, na podniosłość i mroczną narrację. Tak właśnie brzmiał Powerwolf w owym czasie i jak można było usłyszeć w tym roku, zespół dalej tak brzmi. "We Take It From The Living" druga kompozycja najczęściej jest bardziej taka heavy metalowa utrzymana w średnim tempie, tak będzie na następnych albumach tak jest i tutaj. Mamy gotyckie chóry, mamy melodyjną sekcję rytmiczną, mamy mocne partie gitarowe, choć tutaj jakby bardziej surowe niż na kolejnych albumach. Wszystko brzmi wręcz teatralnie, ale wciąż słychać że to heavy/power metal. Oczywiście wszystko utrzymane w mrocznym klimacie, takim wyjętym z filmów o wilkołakach. Jak dla mnie jedna z najlepszych kompozycji na albumie i tak o to zaczyna się album przepełniony przebojami taki jak ten. To cecha charakterystyczna ostatnich albumów Powerwolf. Solówki tutaj nieco dłuższe niż te prezentowane na nowym albumie, ale z podobną pasją i polotem są grane i to też zaliczyć do ich cech charakterystycznych. Kiedy bestia o nazwie Powerwolf wyrusza na łowy, wszystkie potencjalne ofiary modlą się o swoje życie w ciemnościach. Nie inaczej „Prayer in The dark” i tutaj słychać coś w stylu naszego polskiego Monstrum, gdyż owy riff brzmi podobnie jak ten z albumu „Siódmy dzień tygodnia”. Oczywiście tym razem bardziej wyeksponowane są organy choćby z początku, jednak trzeba przyznać, że znów słychać surowość i więcej heavy metalu w partiach gitarowych. Jest to jedna z szybszych kompozycji na albumie, choć i podniosłości nie brakuje, mistycyzmu nie brakuje, no i jeszcze ten tekst również przykuwa uwagę. Poza zalotami pod Monstrum, słychać Sabaton, czy też nawet Iron maiden w końcówce, ale kto nie czerpał inspiracje od nikogo, niech rzuci pierwszy kamieniem w Powerwolf.
Zespół umiejętnie przechodzi od tekstów o wilkach do tekstów o szatanie jak choćby ten w „Saturday Satan” i jest to kolejny przebój i taki szybszy kawałek. Co ciekawe zaczyna się w dość typowy sposób tak jak większość kompozycji na następnych albumach. Tak więc wyeksponowanie organów, spokojne tempo, wyeksponowanie wokali Atilli, gdzie porywa swoją mroczną i taką epicką manierą. Klimat tutaj gra jedną z głównych ról. Potem nieco szybsze granie i znów gdzieś żelazna dziewica, gdzieś pancerny Sabaton, ale wszystko utrzymane w koncepcji Powerwolf. Znów chwytliwy refren, taki koncertowy, znów spora dawka melodii. Podziwiam zespół, że z taką łatwością tworzą przeboje i do tego na takim wysokim poziomie. No i ten tekst, zwłaszcza idealnie wypada motyw, kiedy cały zespół krzyczy: „Satan, satan”. Warto podkreślić, że i sama solówka jest taka jak być powinna w takim energicznym zespole. Jedną z takich krótszych kompozycji na albumie jest „In Blood We Trust” i tutaj znów zespół idealnie miesza heavy metal i power metal, choć dominuje w tej miksturze ten pierwszy składnik. Klimat identyczny co na poprzednich utworach, podobna koncepcja, tym razem dostajemy taki dość ciekawie zaśpiewany refren, prosty, ale jakże poruszający. No, ale największy rozpierdol robią te podniosłe chórki. Czy w końcówce też słyszycie Iron Maiden? Następna kompozycja tj „Behind The Leathermask” to istna petarda, bodajże taka jedna z tych najszybszych. Oczywiście nie brakuje podniosłego klimatu w refrenie i dużej dawki melodii, warto zwrócić większą uwagę na sekcję rytmiczną, która wszystko tutaj napędza. Kolejnym przebojem i typowym killerem jest „Vampires Dont' Die” i ten motyw z „łoo, łoo” brzmi znajomo. Tutaj oprócz Sabaton, słychać coś z Bloodbound. Kolejna jedna z najszybszych i najbardziej melodyjnych kompozycji na albumie. W innym klimacie utrzymany jest „When the Moon shinnes Red”, choć i tak styl i wykonanie to samo. Wyeksponowanie wokalu Atilli, podniosłość w refrenie i tym razem postawiono na wolne tempo, choć i tak jakie by nie dali, też brzmiało by to fantastycznie. Sporo fajnych motywów i najgroźniejszy klimat na całym albumie. Dalej już zespół nie zaskakuje, bo mamy kolejny przebój w postaci "Mother Mary is a Bird of Prey" i z podobnym polotem został zagrany i taki to typowy kawałek dla stylu Powerwolf. No i refren tutaj naprawdę pierwszej klasy jest, szybki,chwytliwy. Nieco słabszy motyw, nieco odstający refren ma "Tiger of Sabord", ale nie które chórki, tempo i sam wydźwięk bardzo dobry. Szkoda jednak że nie ma jakiegoś porywającego riffu. Atilla wyciąga kawałek na wyżyny, bo bez niego nie wiem czy byłoby tak genialnie. No oczywiście na koniec tytułowy kawałek „Lopus Dei” będący oczywiście bardziej epicki, bardziej podniosły i do tego odśpiewany w łacinie. Tam gdzie przeszkadzają mi inne języki niż ang, tak tutaj uważam to za geniusz. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby odegrali kiedyś cały album w tym języku. Tak jak i w następnych odsłonach tych końcowych, epickich utworach tak i tutaj słychać spore zmian temp, motywów, całość tutaj brzmi niczym symfonia samego Lucyfera. No kogo nie ruszy „ łoo,łoo” wyśpiewane przez Atille, to znaczy że się nie zna. Koniec typowy, a więc burza,skowyt wilka, wrzaski.

Czy jak napiszę, że słychać Sabaton, Iron Maiden miejscami to was zachęcę do zapoznania się z albumem? Czy jak napiszę, że to albumem pełen przebojowości, mistycyzmu i klimatu grozy to was zachęcę do zapoznania się z albumem? Czy może jak napiszę, że mamy jedną z najlepszych odkryć jeśli chodzi o zespoły grające heavy/power metal? A może po prostu że Powerwolf na tym albumie jest po prostu oryginalny, bo ma swój styl pomimo skojarzeń, ma własny pomysł na granie, własną otoczkę. Chcą być wilkami i są nimi po dzień dzisiejszy. Nie są małą bestią, ale wielką i sieją postrach wśród słuchaczy i każdy się z nimi liczy. Lopus dei to album wyrównany i przebojowy, energiczny i mroczny. Jednak nie ma jakiegoś poważnego gloryfikowania szatana czy coś tam, zespół ma dystans do tego co robi i dobrze, odrobina humoru przy takiej tematyce wręcz jest potrzebna. Nie ma smętów, nie ma upodabniania się do jakiś wielkich sław, zespół nie patrzy na nikogo i robi swoje. Lopus Dei to jest punkt zwrotny w ich karierze, to tutaj wszystko się zaczęło. Niesamowita muzyka, dla tych którzy cenią sobie klimat i energię, melodię i przebojowość. Ciekawe jest to że album jakby na fali ich genialności zyskał u mnie sporo, kiedyś był granicach 7-8 Nota: 9.5/10 Polecam, może ponowne odsłuchanie zmieni wasze nastawienie do tego albumu, tak jak to było w moim przypadku.

wtorek, 16 sierpnia 2011

BLACK TIDE - Post Mortem (2011)

Ich debiut miał miejsce 3 lata temu, ich rodzinny dom to Miami, ich wpływy to Iron Maiden, Metallica, Judas priest, ba nawet Bullet For my Vallentine co słychać na nowym albumie, który się zwie „Post mortem”, mają na swoim koncie 2 covery : „Prowler” oraz „Hit the Lights”. Już wiecie o jaki zespół chodzi? Nie, a nazwa Black Tide coś wam mówi? Album został nagrywany w roku 2010 i w tym roku zespół wyruszył na trasę z bullet For My vallentine i kiedyś bym powiedział, że to dwa nieco inne zespoły, jeden heavy metalowy, a drugi emocorowy/metalcorowy, jednak jak usłyszałem nowy wypiek Black Tide to słyszę w tym wszystkim dużo Bullet for my Vallentine, to w jaki sposób utwory brzmią jak są skonstruowane, to jak brzmi wokal Gabriel Garcia. Warto zaznaczyć, że zespół zasilił Austin Diaz, w miejsce starego gitarzysty Alexa Nuneza. Produkcją albumu zajął się Josh Wilbur. Wcześniej na debiucie było dużo heavy metalu, a tutaj zespół poszedł w rejony melodyjnego metalcoru, czy emocoru który gra obecnie Bullet For My vallentine.

Na krążek 12 kompozycji, z czego 2 to bonusy i otwieracz „Ashes” jest dowodem, że zespół nie kryje się z moimi skojarzeniami do Bullet For my Vallentine. Dlaczego? Ano gościnnie udzielił tutaj swojego głosu lider owego zespołu. Nic dziwnego, skoro granie zbytnio nie odbiega od tego co gra jego własny zespół. W sumie brzmi to dość profesjonalnie, ciężka i agresywna gitara rytmiczna i prowadząca jako ta wygrywająca bardziej melodyjne partie. Garcia też nie ukrywa swoich inspiracji, jeśli chodzi o wokal. Mamy tutaj szybkie i melodyjne granie i porywający refren, który i u bulletów zagrzał by miejsce. No świetnie to brzmi, wreszcie ktoś dobrze gra pod bulletów i to z tego albumu, który się zwie „Scream aim Fire”. No i solówki też zostały zagrane energicznie. Jest dobrze póki co, a co dalej zespół prezentuje? Singiel „Bury Me”, który premierę miał w 2010 r. Tutaj też zespół łączy styl Bulletów z zespołami obracających się w heavy metalu, czy też w rocku. Jest melodyjna, jest momentami szybka, ale tym razem kompozycja tylko dobra. Melodie nieco mnie atrakcyjne, ale to wciąż bardzo dobry poziom, a refren taki łagodny i dość stonowany, może miał łapać za serce? „Let it Out” znów gdzieś echa Bulletów słychać, z tym że jednak oni grają szybszą nutę, tutaj zespół częściej serwuje nieco wolniejsze tempo, czyżby chcieli być bliżej heavy metalu? Cóż nawet to im nie pomaga, bo jakby tutaj nie grali szybko, czy szybciej to i tak skojarzenie mam jedno. Szkoda tylko, że w takim wydaniu jak ten utwór nie bardzo mnie to porywa. Może nieco szaleństwa mi brakuje? Ale i tak nawet, nawet to brzmi, przynajmniej pasuje do koncepcji albumu i do tego co prezentują. Oczywiście najbardziej zapadła mi w pamięci solówka, bo to póki co element, który mnie nie zawodzi. Końcówka utworu, nieco żywsza. Kawałek, który był znany tym, którzy zdobyli singiel jest również „The Honest eyes” i powiem bez ogródek, że to najlepsza kompozycja na albumie.100% bulletów i do tego jest energicznie, melodie są atrakcyjne, a kawałek zachwyca swoją sekcją rytmiczną. Nie zapomniano też o refrenie. Jako 3 singiel ukazał się „That Fire” nieco inna kompozycja, czemu? Dużo tutaj rocka i takie dziwnego grania, ale wiecie co tutaj dalej słyszę..buleltów. Riff i cały główny motyw no taki sobie, ni to grzeje ni to ziębi, a refren też co najwyżej dobry. Uważam, że na albumie są lepsze kawałki niż ten, ale już wiem dlaczego promował album bo jest jakby nieco lżejszy i taki bardziej komercyjny.
"Fight 'Til The Bitter End" dość nie typowo zaczyna się i brzmi radiowo. Nie ma za dużo heavy metalu, nie ma za dużo szaleństwa, agresji, i dość nie zbyt ciekawy jest to utwór. Za dużo radiowych elementów i ta elektronika w tle, źle mi się kojarzy. Choć echa Bulletów zostały przemycone to i tak jest to najsłabsza kompozycja na albumie. A może to ja się nie znam? Słaby okres na albumie? Najwyraźniej bo taki „Take it Easy” też z początku nie przekonuje, na szczęście tylko z początku,dalibyście wiarę, że to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie? Jest melodyjna, energiczna, i znów utrzymana w koncepcji Bullet For my vallentine. No mamy tutaj wszystko co trzeba i takiego grania potrzeba więcej. Najdłuższa kompozycja na albumie to "Lost in the Sound", ale to nie wpływa bo i tak mamy znów bardzo dobry kawałek. Szybki za zwrotek, wolniejszy za refrenu i całościowo dobrze to brzmi, bo sporo solówek wylatuje z głośników, a kawałek nie jest jakiś smętny i dlatego dobrze wypada na tle całego albumu. Drugi singiel, który prezentował album to „Walking Dead Man” i jest to kolejna bardzo dobra kompozycja, znów bardzo energiczna, gdzie sekcja rytmiczna przyciąga słuchacza, a nie od ciąga. Szkoda tylko, że te refreny zaczynają się zlewać w całość. No refreny nie są tej klasy co u Bulletów. Numer 10 to ballada w postaci „Into The sky” i najlepiej zrobię jeśli przemilczę ten utwór. Bonusy w postaci „Give Hope” będący wśród moich ulubieńców i „Alone” mogłyby zając miejsce kawałka z albumu, ale cóż jest jak jest.

No gdy płyta się kończy, to pamiętam parę melodii i tak naprawdę wszystko można podsumować: dobre granie pod Bullet For my Vallentine, dobre i tylko dobre. Nie doznałem takiego zniszczenia jak w przypadku „Scream Aim Fire” ale w sumie dobrze, że ktoś podąża za nimi, bo w sumie brakuje jakoś takich zespołów które granie metalcoru świetnie podporządkowuje pod heavy metalowe granie. Klasa może nie ta sama, ale skojarzenia są akurat trafne. Nie ma może takich killerów, może nie ma takich porywających refrenów, czy riffów, ale jest to dobre granie. To też nota: 7/10 No polecam fanom wiadomego zespołu.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

DC4- Electric Ministry (2011)

DC- 4 brzmi jak nazwa ładunku wybuchowego,ale nie tym razem. To nazwa zespołu z Los Angeles, który gra hard rock/ heavy metal. Lecz nie nazwa mnie przyciągnęła lecz, osoby które wchodzą w skład owego zespołu, a są nimi: ROWAN ROBERTSON – gitara, JEFF DUNCAN - gitara, wokal, MATT DUNCAN- bas oraz SHAWN DUNCAN – perkusja. Zespół gra nie od dziś i dorobił się już 2 płyt : Volume One, Explode. A w roku 2011 kolejny album zatytułowany „Electric Ministry” gdzie produkcją zajął się Bill Metoyer. A na krążku pojawili się także goście, żeby wesprzeć muzyków przy tym albumie. Mamy tutaj Dizzy Reed z Gun's Roses, Gonzo, z Armored Saints, Erin Duncan . Choć w moim odczuciu kto by ich nie wzmocnił to i tak by nic z tego lepszego by nie wyszło. Zespół gra hard rock dość przeciętny, wzorując się na latach 80 czy tez 90. Wszystko może brzmi i ciężko, momentami porywająco, ale z tego wszystkiego jak za mgły wyłania się rzemiosło i to dość przeciętne. Ten album to kolejny przykład, że nazwiska nie grają i nie gwarantują że będziemy mieć świetny album.

Nie powiem sam otwieracz „Wrecktory” może nie jest genialny, ale zły też nie jest. Jak to intro, ma tylko zrobić dobry grunt pod dalsze niszczenie. Co tu słychać? Hmm mnie to się skojarzyło w sumie z Metaliką i to z okresu późniejszego. Tytułowy „Electric Ministry” zaczyna się niczym Hell Bent For Leather Judasów. Jasne, że więcej tutaj Judasów i Heavy metalu niż owego hard rocka. Ale to wszystko jest nie najwyższych lotów. Średniej klasy melodie, partie gitarowe i do tego jakoś mało przekonujący refren i kto by pomyślał, że grają tu doświadczeni muzycy znani z Dio, czy Armored Saints. Humor można wyczuć w „Xxx” ale to nieudolne łączenie heavy metalu z hard rockiem po prostu nie przekonuje. Wokalista nawet nie śpiewa tylko coś tam sobie wypowiada. Nie ma zbytnio na czym zawiesić ucha, no chyba że chodzi o tekst o podłożu erotycznym. Z kolei „Rock God” ma ciekawy riff, taki nieco bardziej skoczny i bardziej zapadający w głowie. Może refren nie należy do tych genialnych, ale całościowo kompozycja się broni i wypada naprawdę znakomicie na tle poprzednich utworów. Jest nieco agresji, jest nieco melodyjnej i nie ma takiego silenia się, choć i tutaj nie obeszło się bez wpadki, którą tutaj jest spowolnienie tempa w pewnym momencie. Jednak na albumie dominuje średnie i nic nie niosące ze sobą granie tak jak w „Sociopath” i nie ma tutaj nic. Tam lecie sobie coś w tle i nic z tego nie wynika. Nie ma jakieś oryginalności, nie ma jakiegoś nadzwyczajnego stylu zespołu i wszystko praktycznie sprowadza się do średniactwa, którego słuchanie jest katorgą. Choć to wszystko to nic w porównaniu z 8 minutowym „Broken Soul”. Tutaj zespół popisał się swoim brakiem pomysłów, brakiem jakieś szaleństwa czy czegoś co by mnie przyciągnęło na dłużej. Zespół próbuje sił zmieniają tempa na wolniejsze, a raz na szybsze, ale i tak nic to nie pomaga. Średni riff utrzymany w średnim tempie, i niczym nie wyróżniający się refren to cechy tego kawałka. Jak oni zdołali to ciągnąć przez tyle minut? To co wcześniej słyszeliśmy daje staje się najgorszym koszmarem który się powtarza w średnim „People” gdzie w tym jest heavy metal, hard rock, ani to nie niszczy, ani nie buja. Czyżby gitary były wyznacznikiem heavy metalu? Zespół nie myśli chyba zbytnio o tym co gra i jak odbierze to słuchać, bo gdyby mieli to na uwadze to nie wiem czy by dali taki nijaki refren i zagrali by taki mało porywający riff. Ballada w wykonaniu tego zespołu? Że co? Niezły żart, ale niestety zespół serwuje na albumie pierwszą balladę i się zwie „The Ballad of Rock'n Roll” i też nic ciekawego nie prezentuje. Dobrą sekcją rytmiczną ma „Gitter girl” i jest nieco ciekawszy riff, jest jakaś melodia, ale dlaczego ja tego nie kupuje? No znów średniactwo i nic szczególnego, granie jakiego wiele dziś jest. „25 to life” miał być chyba nieco bardziej agresywny, bardziej skoczny, ale nie jest. Bo nic z tego zamysłu zespołowi nie wyszło. No leżącego się nie kopie, ale zespół tej reguły najwyżej nie zna i dobija nas najgorzej jak może tj za pośrednictwem drugiej słabej ballady „Dirty hands”.

Uff to już koniec i Bogu dzięki. Pytanie jakie się nasuwa: jak można było wypuścić taki krążek? Czy muzycy nie słyszeli co nagrali? Toż to gniot roku. Nie ma tutaj nic co by zaciekawiło słuchacza. Dc4 to tylko chwytliwa nazwa zespołu i nic więcej. Nie znajdziecie tutaj melodii, ciężaru, nowości, ciekawych pomysłów. Rada dla tych którzy nie słuchali: trzymać się z daleka. Nota : 2/10

niedziela, 14 sierpnia 2011

SINNER - Crash & Burn (2008)

Ostatnio pogada coś na wala w moich stronach to i człowieka wzięło na odświeżanie różnych płyt w tym również ostatnie dzieło Mata oraz jego kapeli Sinner - Crash & Burn .
Album kiedyś był u mnie w okolicach 7/10 choć na dzień dzisiejszy spadła mocno w dół.
Crash and Burn pojawił się dość szybko rok po „Mask of Senity” i jak dla mnie jest gorszy nawet od poprzednika. Uważam, że takie szybkie wydanie albumu nie wróżyło niczego dobrego,bo co można stworzyć w rok? Na pewno nie album na miarę „Nature of Evil” , a szkoda bo to jest najlepszy okres zespołu, najbardziej mi odpowiadający. To też gdy usłyszałem te hard rockowe zaloty ,które sa charakterystyczne dla wczesnego okresu zespołu, to nieco posmutniałem ,bo wiedziałem że jednak ten album ,w taki stylu nie rzuci mnie na kolana...

Może od razu przejdziemy do sedna sprawy?
Album zawiera 11 kompozycji , które tak naprawdę niczym się nie wyróżniały, ot co muza dobra do auta. Choć można by pomyśleć że otwieracz „Crash & Burn” ,który jest zarazem najlepszym utworem na płycie zapowiada całkiem przyzwoity album ,który będzie utrzymany w hard'n heavy nawet może heavy metalu,niestety ten utwór okazał się złym prorokiem. Co rzuca się przy pierwszym kontakcie to że brak tutaj ognia,ostrości wszystko jest tak łagodne że można tego słuchać w gronie panienek. Riff może i melodyjny jednak nie powala, co najwyżej dobry. Solówki są tutaj krótkie ale zagrane przyzwoicie. No i mamy przynajmniej chwytliwy refren.
Niestety im dalej tym coraz mniej interesująco ,i najlepszym tego dowodem jest „Break The Silence”- choć utwór miło się słucha , to jednak nie powala, ot co rzemiosło.
Nie wiele lepszą kompozycją jest „The Dog” - nawet ciężki, jednak nie jest to utwór na miarę tak zacnego zespołu. Riff prosty i niczym nie zaskakuje podobnie jest z resztą.
Solówki natomiast bardziej hard rockowe,szkoda bardziej lubiłem te ostre jak brzytwa solówy.
Fajnie zaczyna się „Heart of Darkness” - ale jest to kawałek co najwyżej dobry. Bo choć ciekawie się zaczyna to jednak podczas zwrotek jest nudnawo . Refren też jakiś taki rozlazły. Najmocniejszym punktem utworu jest riff i tylko to. Dobrego słowa nie mogę też powiedzieć o kiczowatym Revolution oraz średnim Unbreakable w którym jedynie Matt swoim głosem stara się nadrobić resztę. Jednym z mocniejszych utworów na albumie jest Fist to Face może nie jest to utwór na miarę Nature of Evil,ale utwór na tle całego albumu niszczy.
jest w miarę drapieżny,bardzo melodyjny a solówki tez robią wrażenie a to już coś.
Moje ciśnienie podskoczyło przy „Until It Hurts, little Head” - noż kurna co to ma być?
Takie utwory nadają się najwyżej do auta podczas trasy 2km, no bo utwory są takie beznadziejne że im dłużej im przywiązujesz uwagę tym bardziej chcesz wyłączyć ten album,coś paskudnego.
Dobrze prezentują się „Connection” ,który bardzo fajnie buja oraz rockowy „like A Rock”, który nieco nasuwa mi Ac/Dc. Ogółem utwór też średni, ale riff oraz refren są w normie przez co utwór słucha się z przyjemnością.

„Crash&Burn” to wg mnie bardzo słaby album, w którym ciężko o jakąś porządną kompozycję. Te dobre utwory można policzyć na palcach jednej ręki, sporo wypełniaczy i średnich kompozycji w których nie ma niczego co by przykuło uwagę słuchacza, a to trochę smuci,bo jednak od muzyków typu Matt Sinnera trzeba wymagać czegoś lepszego,bo jest ich na to stać. Szkoda że Matt wrócił do tego co prezentował na początku kariery. Bardziej do niego pasowało to co grał za czasów „Nature of Evil” czy też „Judgment Day”. Wokalnie Matt nie zawodzi, brzmienie albumu też jest dobre.
Ale same kompozycje proszą się o pomstę do nieba. Rozczarowują swoja nieudolnością i nudnymi niczym się nie wyróżniającymi się dźwiękami . Plusów jest na tym albumie o wiele mniej jak minusów. jeśli ktoś chce poznać Matta Sinnera u szczytu to radzę sięgnąć choćby po Nature of Evil,a ten album jest przeznaczony tylko dla zagorzałych fanów zespołu. U mnie na dzień dzisiejszy album dostaje 5/10

sobota, 13 sierpnia 2011

LION'S SHARE -Emotional Coma (2007)


Szwedzki Lions Share po wydaniu całkiem niezłego albumu „Entrance” wydanym w 2001 roku popada w śpiączkę. Śpiączka była dość długa i wytrwali z niej tylko najsilniejsi, a więc Lars Chriss, który był w zespole od początku i tylko on przetrwał ze składu „Entrance”. 6 lat zespół był nie aktywny i dopiero w 2007 roku światło dzienne miał ujrzeć nowy krążek o tytule „Emotional Coma”. Co ciekawe zespół zapowiadał najcięższy album w swoim dorobku, a skład który wypełniał Sampo Axelsson:  - bas i klawisze, Richard Evensand  - perkusja, jednak prawdziwą gwiazdą zespołu został  Nils Patrik Johansson i trzeba przyznać, że jest to muzyk dość zapracowany, bo udziela się bądź udzielał się w Space Odyssey, Wuthering Heights, czy też Astral Doors. Fakt każde band prezentuje nieco inny styl ale jedno je łączy, poziom prezentowanej muzyki zawsze był wysoki i to dawało nadzieję, że w końcu nowy Lions Share będzie czymś więcej niż rzemieślniczym graniem. Ten album wyznaczy nowy kierunek, rozpoczyna nowy rozdział a mianowicie odejście od progresywnego grania, na rzecz melodyjnego heavy metalu. Wciąż słychać inspirację Black Sabbath, czy też Mercyful Fate. Co ciekawe krążek miał być ukazany w 20 rocznicę zespołu, a zespól dopiero szykował 5 krążek swojej karierze. Całość wyprodukował lider Lars Chriss, zaś za okładkę do albumu jest odpowiedzialny Robert Sammelin. Co jeszcze może niektórych zainteresować do sięgnięcia po album? No goście, choć nie ma ich za wielu, ale są znani- Glen Drover (obecnie Megadeth) i Bruce Kulick (eks-Kiss).Czy zapowiedzi o najcięższym albumie w karierze zespołu były prawdziwe? No jak nie jak tak.


Zaczyna się od otwieracza tj 'Cult of Denial” i akustyczna przygrywka nasuwa nam Black Sabbath. Lecz to w jaki sposób brzmi, to jak brzmi riff, to że jest taki ponury i zarazem skoczny riff i do tego ten mrok, to akurat kojarzy mi się z King Diamond. Taki Lions Share nigdy nie był, nie był przebojowy i melodyjny i do tego ciężki. Zawsze dominowała progresywność i nijakość, gdzie wszystko psuło przeciętne kompozytorstwo. A tutaj Nils wyciąga zespół na wyżyny. Bo jest nie tylko świetnym wokalistą, ale też świetnym właśnie kompozytorem. Utwór może mógłby być prze aranżowany na Astral Doors, z tym że są to dwa inne zespoły, w ogóle jest to coś innego niż wcześniej wspomniany zespoły Nilsa. I to jest zaskakujące, bo tyle zespołów i każdy inny, to świadczy od wszechstronności i uniwersalności tego muzyka. Jest ciężki riff, jest mrok, jest melodyjność i chwytliwy refren. Ba można mówić o pierwszym przeboju. Choć otwieracz jest genialny, to ja jednak bardziej cenię sobie „The arsonist” gdzie coś z Astral Doors i tych szybszych utworów słychać.  Nawet refren jakoś taki zagrany na wzór AS. Jednak riff i owy mrok sugerują od razu z czym mamy do czynienia. Bardzo porywa mnie sekcja rytmiczna i maniera Nilsa w momencie zwrotek. Na plus zwolnione tempo podczas zwrotek i skąd my to znamy. Zespół nie bawi się w długie utwory, ale stawia na szybkie i przebojowe utwory i to jest zaleta tego albumu. Jednym z takich najcięższych utworów na albumie jest sam tytułowy „Emotional Coma” Choć mroczny, ciężki i utrzymany w wolnym tempie riff dominują, to jednak są tutaj też nieco wolniejsze klimaty. Najwięcej w tym utworze oczywiście Black Sabbath. Riff dość taki znajomy, a refren taki nastawiony na emocje. Dobry i tylko dobry, nie umywa się do tych wcześniejszych hymnowych refrenów, ale może taki był zamysł muzyków? Warto podkreślić, że tutaj wystąpił gościnnie gitarzysta Megadeth. Może jestem wybredny, a może to moja fascynacja, ale kocham takie szybkie petardy jak „Clones of Fate” w tym utworze mamy riffy i partie gitarowe, których by się nie powstydził Judas Priest na „Painkillerze”, mamy agresję i dynamikę w głosie Nilsa, której by się nie powstydził Dio w Black Sabbath. Ano właśnie mroczne brzmienie instrumentów czy też bas to kojarzyć mogą się ekipą Tonego. Jest to dla mnie jeden z najlepszych utworów na płycie i jedno z najlepszych dokonań zespołu. To w jaki sposób brzmi riff, to w jakiej tonacji jest utrzymane tempo i to jaki jest klimat „The Edge of the Razor „ można mówić  o doskonałym graniu pod mistrzów tj Black Sabbath. Wszystko pięknie, tylko czy nie można było się pokusić o jakąś ciekawszą melodię, o nieco bardziej wyrazisty refren? Hmm no i jeszcze ten Bruce Kucklick. Kompozycja co najwyżej bardzo dobra, ale mogło być coś więcej. Agresji z kolei nie można odmówić „Toxication Rave” i nic dziwnego, skoro sporo tutaj thrash metalu, nie tylko w sekcji rytmicznej. Nawet refren też zaśpiewany w klimacie takiego zespołu thrash metalowego. Bardzo dobra kompozycja, ale brakuje mi totalnego zniszczenia. Zaskoczenia nie ma w „Trafficking”, znów typowe granie do jakiego zespół  nas przyzwyczaił, ale tym razem mamy już refren i te chórki, które już będą charakterystyczne na następnym albumie. Taki właśnie jest Lions Share, ostry i drapieżny w gitarach, mroczny i przebojowy w refrenie. Ciekawie brzmi taki „Bloodstained Soil” - wolne tempo i znajomy riff oraz brzmienie gitar to istne apogeum Black Sabbath, a zespół czerpie to co najlepsze z tego zespołu i przerabia na swoje granie, na swój styl. Właśnie sekcja rytmiczna i partie gitarowe są największym atutem tego utworu. „Soultaker” to kolejna szybka petarda i tutaj znów skrzyżowanie Judas Priest i Black Sabbath, choć i coś z thrash metalu zespół przemycił. Kolejna jedna  z moich ulubionych kompozycji ido takich zaliczam też „Hatred's My Fuel”, który jest idealną zapowiedzią następnego albumu. Sam refren brzmi jak to co zespół zaprezentował na „Dark hours”. Mój numer. 1 i taki Lions Share kocham. To jest właśnie to po czym można poznać ich styl. Te refren wsparty chórkami, mroczne, ciężkie granie nie pozbawione atrakcyjnych melodii. Bo to nie jest progresywny metal lecz melodyjny i w takiej formie zespół prezentuje atrakcyjniejszą muzykę. Zespół jeszcze dał nam chwilę rozrywki w postaci coveru Angel Witch „Sorcerers „. Który utrzymany jest w koncepcji wcześniejszych utworów i zrobiono to tak, że nie wtajemniczona osoba nie pozna że to cover.

Zespół wyszedł z 6 lat śpiączki, powrócił silny jak nigdy przedtem. Prezentuje się w nieco innej formie, w nieco innym stylu, z nowym składem. Nie ma nijakiego grania, nie nudzenia, nie ma nie atrakcyjnych melodii. Lions Share obiecywał najcięższy album w swojej dyskografii i dotrzymał słowa. Co ciekawe, zespół nie odkrył ameryki, swoje fundamenty ma zakorzenione w Black Sabbath, czy też Mercyful Fate i zespół tego nie kryje. Ba chwali się tym, nawet wykorzystując następcę Dio – Nilsa. Lions Share pokazał, że można grac już obstukany melodyjny heavy metal do tego ciężki i melodyjnym za jednym razem. Można grać wtórnie, ale z pomysłem i z polotem. Można brać sprawdzone patenty, ale dodając coś od siebie. Tak o to Lions Share w takiej formule zdobył największe grono fanów i w roku 2009 podbił serca nie jednego słuchacza heavy metalu ,a  przecież nic nowego nie wnoszą. Jednak sztuczka polega na tym, żeby porwać słuchacza za wszelką cenę, wszelkimi środkami, nawet jeśli trzeba ich szukać u innych zespołów. W roku 2007 krążek zrobił swoje, a więc spodobał się słuchaczom i tak o to ma dziś mocną pozycję. Nota: 8.5/10 Gorąco polecam bo jest to pierwszy tak mocny krążek tego zespołu.

PLACE VENDOME - Place Vendome (2005)

Micheal Kiske znany i jedyny w swoim rodzaju wokalista, dodam że mój ulubieniec. Zaczynał w Ill prophecy, potem bardziej znany był w Helloween. Potem solowa kariera, zespół Supared i Place Vendome. Właśnie po Helloween zdecydował się na łagodniejszą muzykę to jest hard rock, aor, nawet pop rock. Rok po rozwiązaniu Supared Micheal dołączył do zespół którego celem było grać hard rock czy też Aor. Co ciekawe zespół praktycznie tworzyli członkowie zespoły Pink Cream 69, w którym to przecież pierwsze kroki stawiał Andi Deris, obecny wokalista Helloween. Czy tylko ja czuję ową aluzję? Debiut Place Vendome ukazał się w roku 2005 nakładem wytwórni Frontiers. Micheal kiske jest odpowiedzialny za wokal, nie przyłożył ręki do komponowania, po to zajęcie pozostawił sobie na kolejny własny solowy album. Oczywiście dobrze że się zbytnio nie mieszał w te sprawy, bo czuje że więcej było by pop rocku, jak na ostatniej płycie Kiske. Producentem jak i głową zespołu jest basista Dennis Ward, który odpowiedzialny jest za kompozytorstwo na tym albumie. Jest to jakby nie było jeden z lepszych krążków tego wokalisty jeśli chodzi o karierę po Helloween. Było świetne Instant Clarity, ale potem długo, długo nic. A Kiske pasuje zarówno do szybkiego power metalowego grania, do heavy jak i do hard rocka czy do Aor. O tym przekonuje właśnie ten album zatytułowany „place vendome”

Jasne że to nie Helloween, choćby chcieli tego najwięksi zapaleńcy, ale otwieracz „Cross The Line” to jakby nie było jeden z tych najbardziej dynamicznych utworów na płycie. Tylko dynamika nie znaczy w tym przypadku szybkie i porywające granie. Mamy nieco bardziej skoczny riff, dużo melodii, która wydobywa się nie tylko z gitar, ale też z klawiszy, które nie są jakoś zbytnio wysunięto, tutaj pierwsze skrzypce gra Kiske. Muzyka tj warstwa instrumentalna, riff i cały ten łagodny klimat idealnie jest skomponowany pod umiejętności i manierę Kiske. Mamy chwytliwy i taki dość ciepły refren i jak dla mnie jeden z najlepszych utworów na płycie, a także w karierze Micheala, nic dziwnego że gra go z nowym zespołem Unisonic. Spokojniejszy i jakby bardziej nastawiony jest na emocje taki „I will be waiting”. Tutaj mamy ciepły Aor który jest melodyjny i chwytliwy i to nie tylko w refrenie. Jest może nawet romantycznie w refrenie, bo „ będę czekał w każdy dzień, żeby w twoich ramionach” nie kojarzy się z tekstami Helloween. Właśnie łzy i emocje wylewają się same z tego utworu. Kolejna bardzo udana kompozycja. „Too late” ma ciekawy wstęp, taki nawet symfoniczny. Choć wszystko wskazuje na balladę, to jednak wdziera się także hard rocka. Koncepcja podobna co wcześniej, a więc Aor z wyeksponowanym wokalem Kiske. Mocniejszym utworem jest „I will be Gone” gdzie jest nieco mocniejszy riff, nieco więcej melodii, ale to wciąż to samo granie. Nie ma odejścia od sprawdzonej formuły. Niektóry solówki w tle nasuwają styl Queen. Podoba mi się ta kompozycja bo jest taka bardziej gitarowa, mniej smęcenia,a wiej porywającej muzyki. Typową balladą na płycie jest „The Setting Sun” i co by nie napisać, to wszystko się sprowadza do jednego, słaby punkt albumu. Już poprzednie utwory były dla mnie nieco spokojne i takie z klimatem ballady, to jednak typowa ballada w nieco wolniejszym tempie nie przykuła moje uwagi. Nie zbyt wyróżniający się główny motyw, a refren tez nie chwyta za serce, nie wzbudza emocji. Najmocniejszym utworem i takim moim prywatnym numer 1 jest tytułowy „Place Vendome” bo tutaj porzucono smęty, porzucono romantyzm i łzy, tutaj jest hard rockowe szaleństwo. Jest skoczny i bujający riff, który porywa anie prosi się o łzy. Jest gitarowo, a więc sekcja rytmiczna daje o sobie znać. I sam refren jest jakoś bardziej pogodny i bardziej energiczny. Nie podoba mi się również druga ballada na tym albumie czyli „Heavens Door”. Zbyt wolno, zbyt nijako. Ani Kiske nie przyciąga, ani sama kompozycja. Znów do tych ciekawszych kompozycji zaliczę „Right Here”, który został obdarzony niezłą melodyjnością i chwytliwym refrenem, a to sporo jak na ten album. Również nie wysokich lotów podobnie jak cała płyta jest „Magic Carpet” wciąż mówimy o dobrym poziomie, albo i przeciętnym. Nic nie wynika ani z ciepłych melodii, ani z łapiącego za serce refrenu. Czyżby magia polega na nazwiskach? Czy lepem na fanów miał być Kiske?, Chyba tak. Również dobrze wypada zamykający „Sign of Times” i tym razem mocny początek daje o sobie znać. Jest trochę symfoniki, nieco mocniejszych partii gitarowych i mamy dość ciekawy kawałek, choć daleko od totalnego zniszczenia. Czy tylko mi te chórki nasuwają Queen?

Place vendome to jedna z płyt, które nie są złe i są ukierunkowane do konkretnej rzeszy fanów: fanów Kiske, Pink cream 69 czy fanów szeroko pojętego Aor, Hard Rocka. Z tym, że zespół czerpie z starych wyjadaczy i w zamian nie daje. Nie ma jakiś pomysłów i jakieś zagranie tego z energią i z polotem, leci sobie bo leci. Słychać kiske, słychać łagodną nutę, momentami zbyt romantyczną, a przecież nie tego chcieliśmy? Ja osobiście chciałem czegoś na miarę Instant clarity, ale i tak album da się słuchać, bo jest kilka ciekawych motywów, melodii czy łagodnych i ciepłych refrenów, ale to wszystko. Całościowo album wypada średnio i bardziej ma się na myśli „dobrzy rzemieślnicy”. Tak jest tym razem. Nota: 5/10

czwartek, 11 sierpnia 2011

EDGUY - Tinnitus Sanctus (2008)

Na nowy krążek Edguy, nie przyszło nam czekać zbyt długo, bo tylko 2 lata. W 2008 roku oprócz Edguya Tobias wydał Avantasia „Scarecrow” którą cholernie lubię odświeżać, i w sumie prezentowała to czego można się spodziewać po nowym Edguy'u, gdyż w obu zespołach Tobias Sammet jest liderem, a nowa Avantasia brzmiała tak jak ostatnie dokonanie Edguy – Rokcet Ride. i właściwie nowa Avantasia nastawiała mnie pozytywnie na nowy krążek Eduya.
Właściwie nigdy nie byłem ich jakimś wielkim fanem,ale „Tinnitus Sanctus” zmienił nieco moje nastawienie do tego zespołu i teraz częściej słucham tego zespołu, ale dalej daleko mi do jakiegoś wielbienia i wciąż to Avantasia jest mi bardziej bliska. Jeśli chodzi o Edguy togdzieś tam pierwsze miejsce zajmuje Hellfire Club.. Ale wracając do nowego dzieła Tobiasa, to powiem wam ,że album zaskoczył mnie od razu od pierwszych sek, co mnie zdziwiło, bo jakoś nigdy tak łatwo album Edguya mi nie wchodził, potrzebowałem co najmniej 2 obrotów. Inaczej był z Tinnitus Sanctus, gdzie album łatwo wchodził,a to pewnie przez jego przebojowość i granie w stylu „Scarecrow” Avantasii. W sumie album postawiam obok takich wymiataczy jak savage poetry,mandrake czy hellfire club. Fakt nie jest to ten poziom i styl jaki zespół prezentował na początku swojej kariery, ale czy to źle? Dla jednych tak, a dla drugich dobrze bo ukazuje to że zespół nie stoi w miejscu, że próbuje czegoś nowego, stara się wplatać w swoją muzykę nowe patenty, a pomysłów Tobiasowi nie brakuje o czym świadczy album z 2008 roku. Album okazał się idealną porcją poweru z elementami hard rocka. Album ukazał się nakładem Nuclear blast i produkcją zajął się po raz kolejny Sascha Peath. A dość wymowną okładkę, która jest nieco kontrowersyjna narysował Thomas Ewehard.


Otwieracz „Ministry of Saints” jest to utwór który w sumie posłużył za promocję i to dzięki nie mu można było sobie wyobrazić z czym będziemy mieć do czynienia. Z czym? Heavy metalowe granie z elementami power metalu, czy hard rocka. Już od pierwszych sekund mamy ciężki riff który wpada w ucho bardzo szybko i zostaje w pamięci. Słychać podobieństwa do Avantasii i „Scarecrow”. Jest utrzymany w średnim tempie, zaś cała ta podniosłość i chwytliwość to typowy styl dla Tobiasa, ale słychać tutaj przede wszystkim strach na wróble. Bardzo fajny, rytmiczny i przebojowy kawałek, może nieco bardziej heavy niż power metalowy, ale to wciąż niezła muza, bo co by to nie było stworzył to Tobias Sammet, a kto jak kto, ale on potrafi stworzyć fajne hiciory. Krążek jest urozmaicony, mamy ciężkie kawałki jak otwieracz, ale są też takie jak „Sex, Fire, religion” utrzymane w nieco wolniejszym i cięższym tempie. Jest tutaj słyszalna inspiracja hard rockiem. Riff taki dość prosty, ale bardzo zapadający w głowie, zresztą jak sam śmieszny tytuł i podobnie jest z chwytliwym refrenem. Znów nieco łagodniejszy wydźwięk utworu i znów myśli się o strachu na wróble. Jak by nie było jest to jeden z najdłuższych kawałków na płycie. Co go tak wydłuża? Solówki, które są bardzo imponujące. Ale szału też nie ma, bardzo dobra robota i tyle.
Jak zagubiony track Avantasii brzmi również „The Pride of Creation”- pierwsze skojarzenie to oczywiście „Shalter From The Rain”. Sam kawałek można podzielić na dwa, pierwsza część szybka i nieco w stylu power metalowym. Potem druga cześć bardziej hard rockowa. Oczywiście pierwsza udana, a druga już mniej. Irytujący refren jeszcze do tego i tak mamy zmarnowany potencjał tego utworu. Co wybija ten utwór solówki, to one ratują kawałek przed totalną kompromitacją.
Również i „Nine lives” pasowałby do koncepcji Avantasii, bo coś z symfonicznego stylu projektu Tobiasa tutaj słychać. Główny motyw atrakcyjny i chwytliwy może jest. Szkoda tylko, że to kolejny bardziej hard rockowy kawałek niż power metalowy. Oprócz głównego motywu kawałek ma też dość chwytliwy refren,a le to wszystko. Jest co najwyżej dobrze, a od takiej arki jak Edguy należy wymagać czegoś więcej. Do jednych z najlepszych kawałków na płycie zaliczam choćby taki bardziej power metalowy choć z elementami heavy metalowymi „Wake Up Dreaming Black”. Kawałek ma bardzo skoczne tempo jak i riff. Jest nieco szybciej, jest nieco bardziej melodyjnie. A refren to jest wizytówka kunsztu Tobiasa, słychać tutaj zarówno Edguy, jak i Avantasia. Lubię kwestię: „Dying Angels, dying Angels...”. Choć najbardziej fanom przypadł do gustu „Dragonfly” gdzie główny riff nasuwa hard rock i to nawet wielkie Ac/Dc. Co tu dużo mówić, jeden z lepszych kawałków Edguya. Mamy tutaj jeden z najlepszych refrenów na tej płycie i w sumie jest to jedna z najlepszych kompozycji Edguya „Thorn without Rose”- to z kolei ballada utrzymana
w tonacji hard rockowej. Jest piękna melodia, wokal i refren i do tego łapie za serce, a tak powinna być ballada, czyż nie? „929”- nie wiem czemu ale tym razem niezbyt udana kompozycja, bardziej radiowa, bardziej komercyjna. Nie ma ani heavy ani power metalu, jest za to sporo hard rockowego grania. Kompozycja nie przekonała mnie ani przez główny motyw, ani przez refren. I numer 9 to mój nr.1 „Speedhoven” i przyznam, że jest to jedyny, który ma echa starego Edguya. Jest tutaj podniosłość, jest też coś z power metalu i jest styl do jakiego nas przyzwyczaił Tobias w Avantasii jak i w Edguy'u. Jest i melodyjny riff oraz nieśmiertelne refren, który jest bardzo podniosły i bardzo porywający. Bez wątpienia najlepsza i zarazem najdłuższa kompozycja na albumie. Z koeli „Dead or Rock”- kolejny mój faworyt, który naprawdę idealnie wyszedł zespołowi. Świetnie połączyli hard rock ze stylem Edguya. Znów gdzieś Avantasia daje o sobie znać.

Podsumowując: Nie spodziewałem się , że Edguya morze jeszcze nagrać tak miły w odsłuchu album. Album może prezentuje nieco inny styl zespołu, może nie jest na takim poziomie co niektóre wcześniejsze albumu, ale słucha się go tak przyjemnie co mandrake,hellfire club czy savage poetry. Zespół udowodnił, że mają jeszcze kilka asów w rękawie, że jeszcze mają chęć grać, nagrywać dobre albumy, i że nie odrywają kuponów od przeszłości. Zespół poszedł do przodu, i stara się przemierzać coraz to nowe horyzonty, chcą sie rozwijać i eksperymentować. Póki co wychodzi im to dobrze, a przy tym wciąż słychać że to radosny Edguy. Zespół ameryki nie odkrył,a sam album może nie jest genialny, ale dobry i to na tyle żeby do niego wracać. Nota: 7/10

DRAGONSFIRE - Metal Service (2010)

Niemcy to mój ulubiony kraj jeśli chodzi o heavy metal. To też z zaciekawieniem przymierzałem się do Niemieckiego zespołu Heavy metal/ Speed Metal o nazwie Dragonsfire Zespół w 2005 roku i założył go basista i zarazem wokalista Torsten Thassilo Herbert. Skład uzupełnili Matthias Bludau ( gitara), Thorsten Brand (gitara) oraz na perkusji Jan Muller. Zespół grał i grał koncerty, zdobywał słuchaczy i tak małymi krokami zbliżali się do debiutanckiego albumu, który ukazał się w 2008 roku i trzeba przyznać „Visions of Fire” było takim granie pod znane kapele i może nie było w tym ani trochę oryginalności, to album był nawet miły w odsłuchu. Rok 2010 i zespół wydaje drugi album, a mianowicie „Metal Service” i jest to album kierowany do fanów Grave Digger, Iron maiden, czy Lordi. Zespół stawia spory nacisk na melodie i chwytliwość, i do tego ten taki wokal pod wokalistę Grave Digger czy Lordi, a wszystko to składa się na naprawdę melodyjny album, w którym sporo ukłonów do klasycznych patentów, które kilka razy były już podane w innych zespołach. Ale taki właśnie jest Dragonsfire wtórny, no bo nie zależy im na odkrywaniu nowych rejonów, a jedynie granie pod stare i znane zespoły.

Zespół podobnie jak choćby Lordi ma dystans do tego co robi i stara się grać radosny Heavy metal, a do tego dołączona zostaje dość śmieszna, ale utrzymana w klimacie lat 80 okładka. Ach, ten kicz. Również kiczem zalatuje intro- „Welcome”, ale ile w tym humoru, ile w tym klimatu lat 80. taki też jest „My Mashed Insane Brain” gdzie nie tyle liczy się warstwa liryczna, nie liczy się przekaz jaki ma nieść ze sobą muzyka. Liczy się dobra zabawa i liczą się melodie i porywający refren. A takie rzeczy tutaj występują. Są właśnie partie gitarowe, który są mieszanką melodyjnego heavy metalu i nieco hard rockowego czy tez rock'n rollowego szaleństwa typu Motorhead, ale i Lordi gdzieś tutaj się wmieszuje. Jest to porywające i rytmiczne, a to już coś. Nie jest to jakieś ambitne granie, ale słuchalne i radosne. Dragonsfire jak przyciągnąć i zainteresować słuchacza, o czym świadczy „Raging Fire” gdzie początkowe partie gitarowe nasuwają Iron Maiden, ale w dalszej części nawet można usłyszeć nieco cięższe partie gitarowe grane w stylu thrash metalowych kapel. Jest to skoczny kawałek zarówno podczas zwrotek jak i podczas refrenu, który może nasunąć Lordi, i spełnia swoje zadanie, ponieważ jest prosty i chwytliwy. Banalne jest to bólu, ale jakże miłe w odsłuchu. Nie zawsze miły krążek musi być oryginalny, nie muszą być fajerwerki, wystarczy nieco pomysłu, nieco inspiracji i trochę chęci, a także serca do grania i wtedy można wiele osiągnąć. No i mamy kolejny przebojowy kawałek, który zaliczam do tych najlepszych. Ostro i bardzo energicznie zaczyna się „Call of The heart” i trzeba przyznać kolejny przebojowy kawałek. Znów gdzieś szczypta Iron maiden, motorhead, znów gdzieś Lordi, ale nawet gdzieś zespól przemyca w tym wszystkim power metal. Bardzo fajnie buja kawałek, zwłaszcza podczas refrenu. Brzmi znajomo, ale jakoś nie zwraca się na to szczególnej uwagi, gdy tak fantastycznie to brzmi. Nawet słychać inspirację zespołu Iced Earth, bo to właśnie słyszę w”The devil” ale początek i to całe wejście ma także zaloty pod Manowar. Wolne tempo jakby dominuje, ale nie ma mowy o balladzie, są zmiany i urozmaicenia, a ciężkie i agresywne partie gitarowe, a także refren nasuwają Iced earth. Jeden z tych cięższych utworów na płycie, to nie podlega dyskusji. Wciąż zespół nie nudzi i potrafi zainteresować słuchacza, pomimo tego że połowa albumu prawie za nami. Bardzo taki true i bardzo waleczny jest „Blood For Blood” ileż w tym klasycznego grania, ileź w tym melodyjności. Bez wątpienia jeden z najlepszych utworów na płycie. Znajomo brzmi główny motyw, znajomo brzmi i refren, znów gdzieś daje o sobie znać Manowar, ale tutaj tym razem słychać echa power metalu. No no, płyta się rozkręca na dobre. „King without crown” to miks jakby Sabaton, szybkiego i walecznego w refrenie oraz Manowar, nieco wolniejszego i bardziej epickiego w zwrotce. Choć na moje uszy to nieco słabszy utwór na płycie, odstaje od reszty, lecz to chyba już kwestia gustu. O początek do „Time of Twilight” brzmi jak dobra kopia Iron Maiden i w takiej stylistyce też utrzymany jest kawałek. Mniej agresywnie, a bardziej skocznie i melodyjnie. No cóż jest to jak dla mnie też tylko dobry kawałek, najbardziej podoba mi się sekcja rytmiczna i to całe granie pod żelazną dziewicę. Wysoki poziom wraca wraz z „Visions Of fire” ostry, szybki, ale też skoczny i tutaj można mówić o najszybszej petardzie na albumie. Jest coś z power metalu, jest coś więc Iced earth, ale i Stormwarrior w riffie jest słyszalny, jest też Manowar w refrenie, taki podniosły i recerski. No i taki Dragonsfire powinien zadowolić każdego fana heavy metalu, bo jest to jedna z najlepszych kompozycji na albumie. „Ghosts” też bardziej stonowany,utrzymany w średnim tempie, zmniejszono agresje, a także przebojowość, co przełożyło się na to że kawałek średni. Choć tragedii też nie ma. Iron Maiden daje o sobie znać w „To Hell and Back” i znów nieco żywsza kompozycja, znów więcej energii i przebojowości. Sekcja rytmiczna tutaj jest bardzo imponująca. Zaś w ostatnim 7 minutowym utworze „Lost melody” słychać najwięcej Manowar, nie tylko prze wolne tempo i rycerski riff, ale też przez chórki i cały klimat w utworze.

Na „Metal service” nie znalazło się miejsca na smęty i bawienie się w ballady, no bo i po co? Zespół jest powołany do grania heavy metalu tego melodyjnego i radosnego. Nie stawia na oryginalność, a raczej na wtórność poprzez granie pod wiele znanych kapel, ale wszystko jest pod kontrolą i plagiatów nie ma. Dragonsfire skupia się na melodiach, na przebojowości i robi to bardzo dobrze. Album zawiera 12 utworów i jakoś nie nudziło się przy tak obszernym materiale, nie było jakiś większych wpadek. Dobra produkcja i rozpoznawalny wokal przedłożyło się na to że otrzymaliśmy konkretną pozycję niemieckiego zespołu. Uważam, że warto sięgać po takie krążki, bo takiego grania jak prezentuje Dragonsfire nigdy za wiele. Mocne 7/10

LION'S SHARE - Lion's Share (1995)

Znany nam wszystkim Szwedzki zespół Lion;s Share nie zawsze był genialny i nie zawsze śpiewał w nim Nils Patrik Johanson. Nie zawsze też grał w stylu jaki dziś znamy. Zespół rozpoczął karierę w 1987 roku i skupiał się na koncertach i wydawał singiel i demo. Dopiero w 1993 roku zaczęło się coś dziać jeśli chodzi o wydawnictwa zespołu. Zespół wypełniły osoby, który potem rozpoczęły pracę nad debiutanckim albumem. Pojawił się grający w zespole do dziś Lars Chriss pojawił się Kay Backlund jako klawiszowiec, a także perkusista Johan Koleberg, zaś wokalistą został Andy Engberg (ex-Sorcerer) a gitarę basową objął Andy Loos . Lion's Share z takim składem dogadała się z Japan's Zero Corporation Records oraz Germany's Long Island Records. W roku 1994 zespół udzielał się na koncertach grając muzykę ukierunkowaną na progresywny heavy metal z elementami power metalu. Między koncertami nagrywali kawałki na ich pierwszy album. I właściwie w tym roku krążek ukazał się w Japonii. Zaś w 1995 r wydany zostaje na inne kraje, a tytuł owego krążka nosi po prostu „Lions Share”. Słychać tutaj przede wszystkim progresywnych kapel takich jak Dream Theater, ,ale także takie klasyczne bandy jak black Sabbath, czy Rainbow.
Po zarejestrowani odszedł basista z powodu świeżego zawarcia małżeństwa i właściwie płyta dokończona została z Pontusem Engbergiem i to jego nazwisko widnieje na okładce. Okładkę, która nic nie przedstawia narysował Per Christmasson, a produkcją zajął się Lars Chriss.

8 kawałków trafiło na płytę i wszystko otwiera „Sins of Father” i co tutaj słychać progresywny heavy metal i do tego średniej klasy. Słychać to w jaki sposób śpiewa Enderberg i to w jaki sposób brzmi utwór w zwrotkach, że nasłuchali się albumu JP „Sin After Sin” bo tam właśnie był kawałek z podobnym pomysłem na zwrotkę, potem także Gamma Ray w „Hand of Fate” zrobiła podobnie w zwrotce. Wokalista jest najjaśniejszym punktem tego zespołu. Ma coś z Tonego Martina i gdzieś Black Sabbath się czai, ale tutaj raczej więcej jest tego progresywnego grania. Nie przekonał mnie ani riff ani cała sekcja rytmiczna. Nawet refren, choć prosty też do udanych nie można zaliczyć. Na plus jedynie zaliczę chyba klimat, taki nieco ponury taki w stylu Black Sabbath. Ciekawiej wypada „Scarecrow” gdzie tym razem jakby więcej tego Black Sabbath i pod tym względem jest to jakiś pomost między tym progresywnymi pierwszymi albumami a tymi dwoma ostatnimi gdzie mamy melodyjny heavy metal. Refren i chórki to z koeli jakby naśladowanie Def Leppard. No właśnie rock czy hard rock, tez gdzieniegdzie na tym albumie daje się we znaki. Wokalista stara się jak może, ale jak ma uratować kawałek skoro położone zostało komponowanie. Utwór tylko dobry, a szkoda bo mogło coś więcej wyniknąć z tych ciężkich i posępnych partii gitarowych. Hard rockowo zaczyna się „Arabia” i znów posępne, wolne tempo i ten mroczny klimat, znów słyszalne inspirację Black Sabbath i Tonym Martinem. Riff nie tej samej klasy i refren też jakiś taki nijaki. Znów mamy średni utwór. Pomysł dobry, inspiracje też właściwe, ale utwory same w sobie są jakieś średnie i mniej atrakcyjne od tych prezentowanych na dwóch ostatnich albumach. Klawisze momentami nieco gryzą się z partiami gitarowymi, bo są jakieś takie bardziej hard rockowe takie jakie niegdyś prezentował Europe. Bardziej hard rockowy niż heavy metalowy jest „Play by the Rules” i znów przeciętniactwo, choć hard rockowy refren jest tutaj dość okazały. Tym razem partie gitarowe zawodzą, mniej atrakcyjne i jakieś takie bez polotu. Wokalista prezentuje się z jak najlepszej strony i nie dziwię się że występował w Therion, bo ma głos jak dzwon i to on jest atrakcją tego albumu. Lubisz hard rock i progresywne zacięcie? To może to jest kawałek właśnie dla ciebie. Niczym specjalnym się nie wyróżnia „Judgment Day” i w tym momencie przestaje się to różnić od poprzednich utworów, znów średnie na jeże granie. Niby ciężkie i ponure partie gitarowe, ale bez jakieś recepty jak to powinno brzmieć, ot co granie dla grania. I pomyśleć, że zespół po takim albumie się nie rozpadł. Coś z Mercyful Fate, czy Kinga Diamonda słychać w 'Haunted” nieco posępny aczkolwiek zapadający w głowie riff. Tutaj jest mniej irytujących klawiszy, jest dobra sekcja rytmiczna i tym razem mam zastrzeżenia, że zespół nie dał jakiegoś porywającego refrenu. Znów kończy się tylko średnim graniu. Coś z Deep Purple ma „Just in Time to Be late” i jest to najweselszy kawałek na płycie i jedyny zagrany od początku do końca. Co zostaje w głowie? Wieśniackie partie klawiszowe. I nic nie zmienia się w 6 minutowym „Searching For Answers”, który jest praktycznie tym czym zespół raczył nas przez cały album, średnim progresywnym kawałkiem z zalotami pod Black Sabbath czy Tonym Martinem. To jest jedyne jako takie ogniwo łączące te dwa różne okresy zespołu.

„Lion's Share” to album nijaki, niby jest progresywne granie, niby heavy metal, ale tego zbytnio nie da się słuchać. Album wlatuje jednym uchem i wylatuje drugim. Płyta dla szperaczy i poszukiwaczy mało dostępnych rzeczy, a także dla zainteresowanych fanów Nowego Lions Share, którzy chcą posłuchać ich stare wcielenie. Szczerze? Można sobie odpuścić. Jasne słychać ten mrok i ciężkie gitary, ale nie ma w tym za grosz atrakcyjności. Nie ma ciekawych melodii, nie ma porywających melodii. Wszystko się wlecz i w dodatku się zlewa w jedną kompozycję. Posłuchać i zapomnieć to jedyne co mi się kojarzy z debiutem Lions Share. Pomimo narzekań i marnej oceny tj. 4/10 zespół dalej nagrywał, nie rozpadł się jak wiele innych, lepszych zespołów. Nagrywał i miał swoje grono fanów, ale nie był tak znany jak dziś.

środa, 10 sierpnia 2011

RAVAGE - Spectral Rider (2005)

Nie raz zdarza mi się poznać ostatni album danego zespołu, a dopiero potem gdy zespół mnie zaciekawi sięgam po wcześniejsze krążki owe zespołu. Tak było w przypadku amerykańskiego Ravage. Zespół znany mi był przez pewien czas za sprawą „The End of Tommorow” z 2009r. Ale to nie był ich pierwszy album. Zespół który powstał w 1995 przez dłuższy czas wydawał epki i koncertowe albumy. Jednak w roku 2005 nadszedł na czas na debiut za sprawą „Spectral Rider”. Krążek wydany został pod skrzydłem wytwórni Karthago Records . Zespół właściwie łączy heavy metal z power metalem i słychać sporo inspiracji poczynając od amerykańskiego power metalu, kończąc na europejskim power metalu i heavy metalu. Nawet coś z NWOBHM słychać, nawet brzmienie z lat 80, takie nieco surowe i nie dopracowane nam w tym pomaga. Koncepcja na obu albumach niby ta sama, niby wciąż to samo ostre granie, z tym że wszystko jakby o klasę niżej niż na następnym albumie. Spectral Rider jest nieco przewidywalny i momentami nie dopracowany.

Mamy 12 kompozycji, a zaczyna się od „Turn The screw” i początek utworu utrzymany w posępnym i wolnym klimacie. Nudny początek przeradza się w prawdziwy killer. Mamy dynamiczny riff, mamy skoczne tempo i wokal El Ravage jest taki jaki być powinien, a mianowicie irytujący, ale z drugiej strony koleś pasuje do takiego grania i do tego zespołu. W całej tej manierze gitarowej i sekcji rytmicznej słychać Iron Maiden z pierwszych płyt, czy też Judas Priest. Mamy dobre i tylko dobre solówki, jest nawet chwytliwy refren, ale brzmienie nieco psuje całkowity wydźwięk utworu. Sam utwór należy zaliczyć do tych najlepszych na albumie. „Spectral Rider” to kolejny dynamiczny utwór i zarazem chwytliwy. Nie brakuje prostych i atrakcyjnych melodii. Choć jak na mój gust, nieco to toporne jest momentami, co też nie zachwyca tak jak w przypadku „The End of Tommorow”. Na plus oczywiście refren, taki w stylu zespołu do jakiego nas przyzwyczaił. To co jest takim fundamentem albumu to właśnie refren i solówki. Również coś z Helloween słychać w „The Wicked Way” i jest tutaj i power i heavy metal. Od razu można rozpoznać, ze to jeden z najlepszych utworów na płycie. Jest tutaj spora zmian melodii i motywów. Jest i drapieżność, surowość, ale wszystko jest podporządkowane melodyjnym partiom gitarowym. Bardzo podoba mi się także refren, taki do bólu klasyczny i oklepany, ale jakże przyjemny w odsłuchu. Zupełnie inaczej zaczyna się taki „Masque of Black Death” i tutaj z kolei słychać inspirację Running Wild, zwłaszcza w początkowej fazie. Ale można doszukać się też innych inspiracji. Riff typowy i taki znajomo brzmiący, ale tak właśnie gra Ravage. Wszystko zagrane z zachowaniem melodyjności. Znów trzeba przyznać, że to partie gitarowe są atrakcją w utworze. Refren zostawia sporo do życzenia. Solówki tutaj są najjaśniejszym punktem, gdzie słychać Iron Maiden, czy też Helloween. Natomiast „Ravage part 1: Damage” ma ślady Accept i „Fast as Shark” i tak ogólnie mówiąc jest to jeden z ostrzejszych kawałków na płycie. Słychać tutaj też motorykę thrash metalową. Kawałek oczywiście znów do bólu prosty, ale tym razem ma nieco więc pazura i ognia, niż poprzednie kompozycje. Czy was też tak zachwycają te jakże melodyjne solówki? „Wyvern” I tutaj riff nieco skojarzył mi się z „2 minutes to midnight” Ironów. Kawałek jest nieco posępny i toporny, jak dla mnie jedna z najsłabszych kompozycji na albumie. Taki Incantation Of The Necromancer” brzmi jak jeden z przerywników Kinga Diamonda. Klimat grozy od razu słyszalny.Wake The dead” też coś z thrash metalowych kapel czerpie. Najwięcej tutaj jednak speed metalowej jazdy. Znów prosty i bardzo chwytliwy kawałek. Najbardziej wpada w ucho refren taki nieco oldscholowy. Szkoda tylko, że riff choć ciężki i drapieżny jest taki nieco mało melodyjny. Też jakoś nie specjalnie mi podchodzi „The Wastland”. Ani wolny motyw na początku mnie nie zachwyca, ani tym bardziej nieco żywsze granie w dalszej części. Najlepiej wypadają partie gitarowe. Ale jakieś to toporne i niezbyt porywające. Choć są zmiany temp i motywów, choć jest próba zmiękczenie słuchacza to i tak mówię stanowcze nie. Średnie to jest i do tego trwa 5 minut. O najlepiej zespół prezentuje się w takim „Bring Down The Hellhammer” który zaliczam do najlepszych utworów na płycie. Słychać coś z Ironów , a także z Judasów. Kawałek jest prosty, ale potrafi zachwycić partiami gitarowymi I chwytliwymi melodiami, tutaj nawet kiepskie brzmienie nie przeszkadza. Mój prywatny numer 1. Ten kawałek jest takim wyznacznikiem tego co będzie można usłyszeć na następnym albumie. Całość zamyka bonus “Curse of Heaven” I znów słychać sporo inspiracji oczywiście najwięcej ze sceny brytyjskiej. Kawałek ma ciekawą sekcję rytmiczną oraz taki nieco łagodny refren, ale wszystko jest przyjemne w odsłuchu. Nie nudzi I to jest najważniejsze. Znów trzeba podkreślić, że to partie gitarowe są górą, reszta schodzi na boczny tor.

Spectral Rider może jest to miłe granie w stylu lat 80, może jest to melodyjne i momentami porywające. Niestety to jest tylko dobry krążek, gdzie można trafić na kilka killerów, ale są też słabsze momenty. Brzmienie momentami nieco psuje efekt tego agresywnego grania. Nie raz wywołuje marudzenie, bo przecież mamy rok 2005 a tutaj ma się wrażenie, że panowie trzymają się z daleka od technologii. Na albumie znajdziemy przede wszystkimi utrzymane na bardzo wysokim poziomie partie gitarowe i to one napędzają owy album, to one ciągną go na wyższy poziom i sprawiają że słucha się tego przyjemnie. Wokalista El Ravage jest nie typowy, bo momentami irytuje, ale jak nie on to kto by pasował do tego zespołu? Póki co sprawdza się i zobaczymy jak długo. Album jest słabszy od następnego albumu, bo nie ma takiej dawki speed metalowego z elementami power metalu muzyki. Nie ma też tyle killerów, tyle chwytliwych refrenów i tyle atrakcyjnych melodii co na następnym albumie. Jednakże z drugiej strony nie jest tak źle, gdyż takiego grania w stylu latach 80 i na takim poziomie wciąż brakuje. Ravage robi to w sposób bardzo dobry i za to im dziękuje. Czy mamy genialny album ? Czy jest to jakiś album, który wyznacza nowy trend? Też nie. Jest to album wspominkowy i miły do słuchania i do niczego więcej. Nota : 7.5/10

RUNNING WILD - Masqverade (1995)

Running Wild jest wielki i przez kilka lat wydawał albumy, które dzisiaj są już klasykami. Jednak jednego nie mogę pojąć dlaczego album „Masqverade”, następca Black hand Inn wydany 1995 nie jest najlepiej postrzeganym albumem? Dlaczego jest pomijany do wymieniania wśród najlepszych krążków? Czyżby fakt, że zespół znów poniekąd wrócił do tekstów o szatanie? No bez przesady mamy tutaj wymieszanie pirackiej przygody z demonami i satanizmem. Co więcej bardzo udane i nie odbiegające od tego do czego nas przyzwyczaił zespół. Zespół nagrał krązek w takim samym składzie i produkcją również zajął się lider zespołu Rock'n Rolf. Jeśli o mnie chodzi uważam ten album za ich jeden z najszybszych, najpotężniejszych i najmocniejszych albumów w historii. Brzmienie albumu jest znakomite, gitarki niczym z albumu painkillera, a perkusista Jórg Michael odwalił tutaj kawał dobrej roboty, właśnie za ten album go lubię. Krążek ten na pewno rożni się od wszystkich dotychczasowych albumów, ponieważ do tej pory żaden album nie brzmiał tak potężnie, żaden też nie cechował się taką szybkością, jaką tutaj prezentuje zespół. Wyobraźcie sobie album, gdzie mamy praktycznie same szybkie kawałki typu Riding The Storm. Oj tak, tego tutaj jest pełno. Po prostu nie chce się wieżyc , że to wciąż ten sam zespół. Słychać to odmienność na samym początku, a zwłaszcza jeśli puścimy ten album po jakimś starym albumie tego zespołu np. po Port Royal, czy choćby Blazon Stone. Jest to album różnicy się, ale nie traci on tym na swojej mocy, wręcz przeciwnie -zyskuje. Tutaj lider zespołu stworzył perfekcyjne brzmienie, o jakim wiele zespołów mogło pomarzyć w owym czasie. Oprawą graficzną znów zajął się Marshall. Jak dla mnie obok poprzedniej okładki i obok Under Jolly Roger najlepsza okładka zespołu,bardzo mroczna,budząca grozę i te demony ściągające swoje maski od razu przypomina mi się horror „Oni czasem wracają”. Oczywiscie wszystkie utwory skomponował nie kto inny niż Kasparek.
No a zawartość albumu jest również piekielna co okładka!

The Contract”- hehe panowie wykorzystali sprawdzony patent na 2 poprzednich albumach, z naciskiem na ten ostatni. Album otwiera świetne intro z piekielnym klimatem , który sprawia , że człowieka przechodzą ciarki! Znowu mamy dialog, ale jest on bardziej udany niż na poprzednim albumie. A to YES,MASTER dopiero nadaje uroku. Mamy tak więc pakt zawarty między trzema bohaterami z okładki z diabłem. Brzmi to mrocznie i przerażająco. No ale po chwili kończy się gadka i zaczyna się przygrywka, wchodzą gitarki wraz z pozostałymi elementami, riff bardzo mocny i rozbujany na maksa. Krótki ale konkretny utwór, gdyby tak rozbudować to intro to powstałby świetny utworek instrumentalny. Świetna gra perkusisty i słychać że album będzie bardzo dynamiczny i ostrzejszy niż wcześniejsza dokonania piratów.
Co przerodziło się z tego mocnego intra? Killer moi drodzy, a mianowicie tytułowy „Masqverade” Brzmi bardzo mocarnie owy kawałek. Ma szybkie tempo i mam na myśli naprawdę szybkie tempo. Jórg Micheal to bohater tego albumu. Jest dynamicznie, ale i melodyjnie i co ciekawe inny klimat, nieco inna warstwa tekstowa, ale to wciąż Running Wild. Wciąż słychać rozpoznawalny styl Kasperka. Co ciekawe tutaj, na tym albumie Rock'n Rolf osiągnął swój najwyższy poziom jako wokalista. Dynamika i dzikość nie ustępuje ani an chwilę, w tym utworze. Kolejny jest „Demonized” który może i jest nieco wolniejszy, ale i tak słychać żwawe granie. Słychać riff, który brzmi jak większość riffów tego zespołu. Oczywiście partie gitarowe bujają i pomimo tego że tekst opowiada o złu który nas otacza, które opanowuje nas i popycha do złych czynów. Mroczny i nieco
posępny klimat, ale gdzieś piractwo RW towarzyszy nam, najwięcej w refrenie, takim też typowym dla zespołu. Kolejny killer, jeden z lepszych kawałków na tej płycie „Black Soul” i to jest właśnie cały styl na tym albumie. Dynamika, agresja i tematyka dotycząca szatana i zła. Oczywiście znów mamy tematykę o zaprzedaniu swojej duszy Lucyferowi. Muzycznie jest perfekcyjnie. Jest szybkie i energiczne tempo. Jest agresja, jest melodyjność i porywające solówki. Ten utwór należy zaliczyć do najszybszych petard zespołu ever. Najwięcej piractwa można wyczuć w „Lions of The Sea
kolejny morderczy kawałek, coś w stylu The Phathom Of..., ale bardziej podrasowany, z większym wykopem! Jest to nieco wolniejsze tempo, ale wciąż słychać dynamikę i zadziorność, wciąż słychać to potężne brzmienie gitar i perkusji. Partie gitarowe, czy refren to znak firmowy zespołu i tutaj to słychać. Kawałek jest porywający i bardzo koncertowy. Nieco mniej porywający, a raczej mniej drapieżny i dynamiczny jest „Rebel At heart”. Utwór ma ciekawie skomponowany riff, taki gitarowy i chwytliwy, jednak brakuje w nim ognia. No i refren to wręcz piracki hymn i taki porywający jak większość refrenów tego zespołu. Pomimo dobrego poziomu, kawałek należy zaliczyć do tych słabszych. Na szczęście album przepełniony jest szybkimi killerami taki jak „Wheel of Doom”. Ciekawa tematyka dotycząca tego, że wierzący w szatana, są ślepi mu posłuszni i to oni trzymają swoim reku przeznaczenie i to oni mogą wpłynąć na zło które niosą ze sobą. Utwór należy zaliczyć do tych najszybszych na płycie i tak w ogóle to jest to dzika i zarazem bardzo porywająca kompozycja. Bardzo dobrze prezentuje się też odegrany w nieco wolniejszym tempie refren, który bardzo łatwo w pada w ucho. Niestety znajdą się też na albumie nieco słabsze kawałki jak taki „Metalhead” słychać tutaj styl z poprzedniego albumu i tam by najlepiej by pasował. Jest to nieco surowsze granie, riff też jakby będący ukłonem w stronę pierwszych albumów. Jest to może i chwytliwe, ale jest to utwór o klasę niższą niż wcześniejsze utwory.
Wskazać najbardziej piracki i najbardziej chwytliwy kawałek? O proszę „Solei Royal” to jest to co najlepsze w RW, chwytliwy i taki bujający riff i refren który niesie ze sobą wolność i radość. Prawdziwy piracki hymn. Zawsze jednak moją słabością był i jest po dzień dzisiejszy „Men in Black”. Nie wiem czy to przez tematykę o istotach pozaziemskich, czy przez ten genialny riff, taki odegrany z hard rockową pasją. Tak się gra riffy metalowe, który mają porywać i zostawiać w pamięci na długo. Taki właśnie jest riff do tego kawałka – jedyny w swoim rodzaju.
A na koniec mamy demoniczny”Underworld” tutaj słychać, że mamy do czynienia z najbardziej rozbudowaną kompozycją na albumie, słychać też że mamy podobny styl do tego z poprzedniego albumu. Oczywiście jest średnie tempo, a także chwytliwe melodie , czy też zapadający w głowie refren, po raz kolejny mamy do czynienia z killerem. Kawałek idealnie kończy album,zwłaszcza ten głos demona, który był słyszalny w intrze. No i na plus tematyka o podziemnym świecie, w którym to ukrywa się największe zło świata, w którym to czają się demony.

MASQVERADE jest wg mnie najmocniejszym albumem z całej dyskografii zespołu. Przepełniony kilerami , który opanowują nas. Krążek ten jest bardzo wyrównany, nie ma jakiś wpadek, gniotów, czy wypełniaczy, choć zdarzą się tylko bardzo dobre kompozycje jak „Metalhead” . Solidny album , który na pewno rożni się od poprzedniczek, zarówno tematycznie( mało tu jest o piratach), stylistycznie, ponieważ Running Wild jeszcze do tej pory nie grał tak ostro i potężnie. Jasne nie pierwszy raz słychać ich w szybszej stylistyce, ale tutaj jest tako jakby więcej, do tego gra Jórga Micheal i brzmienie dolewają oliwy do ognia i tak o to mamy najdrapieżniejszy album bandery Running Wild.Również każdy członek załogi włożył troszkę serca do nagrania tej genialnej płyty! Rock'n rolfa jako gitarzysta i kompozytor pokazał na co go stać, można powiedzieć , że przeszedł sam siebie tworzyć takie genialne utworki jak tytułowy, Wheel of domm, Men in black, Black soul , jak i cały ten album. Również jako wokalista postarał się , pokazał fanom , że potrafi troszkę inaczej zaśpiewać, a mianowicie agresywniej, z pazurem i to też jest najlepszy album jeśli chodzi o jego wokal. Na duże brawa zasługuje pan Jórg Michael , który z wielkim zapałem wali w gary ! Istna moc. Oczywiście drugi gitarzysta odwalił kawał dobrej roboty, uważam , że ten duet był genialny zaraz po kasperek/motti. Od tego albumu ani na sek nie wieje nudą,cały czas coś się dzieje, cały czas płyta zaskakuje słuchacza(przynajmniej mnie).Brzmienie jest kolejnym elementem stanowiącym o ideale tego albumu! Płyta naprawdę jest warta kupna za te 45 zł , na pewno nie pożałujecie kupując w ciemno , tak jak ja nie pożałowałem. Album jak najbardziej zasługuje na 9.5/10

RUNNING WILD - Rogues En Vogue (2005)

Running Wild to znana i lubiana marka, ba nawet zespół legenda. Ich muzyka towarzyszyła mi od najmłodszych lat a ich okładki zawsze budziły we mnie zachwyt. Ich dorobek jest ogromny i można rzec, że są to same rarytasy, takie albumy jak Under Jolly roger ,Pile of Skulls czy też Death or Glory podbiły serca wielu fanów, stały się krążkami które gościły w śród najlepszych z tego gatunku. Rockn Rolf zawsze stwarzał fajne hiciory, które budziły zachwyt a to znakomitym riffem a to zajebistym refrenem a to oryginalnym pirackim motywem, który towarzyszy im przez te wszystkie lata i stały się wręcz ich wizytówką. I właśnie dzięki unikatowemu pomysłowi stali się jedynym zespołem w swoim rodzaju. Od kiedy tylko zespół wydał debiutancki album ,a mianowicie od 1984 nigdy nie zeszli poniżej swojego wysokiego poziomu, serwowali nam znakomite krążki, które zostały już legendarne. Ale kiedy zespół opuścili Smuszyński i Hermann , to coś jak by zaczęło się sypać, fakt nagrali bardzo dobry The brotherhood ,ale jednak zarówno ten album jak i Victory były tylko dobrymi krążkami,którymi jednak sporo brakowało do takich jak choćby the Rivirly czy też Pile Of Skulls. I wszystko stanęło pod znakiem zapytania co z tym fantem zrobić? Oczywiście Rolf się nie poddał i postanowił dalej nagrywać , choć wszystko zaczęło brzmieć inaczej, brakowało tej przebojowości, tych piorunujących kawałków, tego pirackiego ducha, fakt The brotherhood to naprawdę dobry album, no ale jak go postawić obok Pile Of Skulls?

Ja jako wielki fan RUNNING WILD nigdy nie przekreśliłem ich, nigdy nie zwątpiłem w nich ale dobrze przeczuwałem w owym czasie, że czuje że zespół powoli kończy swoją karierę, bo jakby nie było ,nie nagrali nowego krążka od 4lat, a zamiast nowego wydawnictwa mamy otrzymać ,tribute to rw, no wg mnie cholernie dziwne posunięcie. Ale cóż najważniejsze jest to ,że ost album jaki wydali to jest „ROGUES EN VBOGUE” i muszę przyznać jest on godzien takiej legendarnej firmy jaką jest zespół Running Wild. Tak ten album jest najlepszą rzeczą od czasów the Rivarly. Może zabrakło lepszego brzmienia i może wywalenia jednego kawałka, ale nie zmienia to faktu,że Rock'n Rolf pomimo upadku nie poddał się, wręcz przeciwnie pokazał,że mają jeszcze coś do powiedzenia na scenie metalowej. No cóż zespół w składzie Rolf, Peter Pichl i Matthias Liebetruth wydali 21 lutego 2005 jak na razie ostatnim albumem tego fantastycznego zespołu ,ale zaskakujące jest to że ten album jest naprawę bardzo udany, gdyby nie „The war” to byłby o wiele lepiej ,ale cóż i tak otrzymaliśmy bardzo dobry krążek album ,w którym roi się od przebojów .

Hmm ,jeśli o okładkę to jest bardzo miła dla oka , gdyż jest taka piracka, o wiele lepsza niż na dwóch poprzednich albumach. Pierwsze co mi się rzuciło prosto w oczy to nie tylko zajebista okładka ,ale i też tytuły bardziej pirackie, jak choćby Black gold, Skelleton Dance czy tez Skulls & Bones, czyli od razu przeczuwałem, naprawdę solidny album! No i w dodatku mamy 11 kawałków plus 2 bonusy co daje ponad godzinę słuchania pirackiej muzyki wysokich lotów.

Album zaczyna Draw The line - tak jak zawsze albumy RW otwierały szybkie wałki , albo intra, no tym razem coś zupełnie innego Jak cofnąć się pamięcią to zawsze album zaczynały naprawdę killerskie kawałki typu Riding the storm czy choćby Under jolly roger. Album otwiera kawałek który, może nie jest jakimś szybkim napierdalaczem, ale ma w sobie to coś co mnie przyciągnęło od razu. Zespół zaskoczył mnie pozytywnie,bo pokazali sie z nieco innej strony,takiej nieco lżejszej Ale wciąż słychać w tym stary ,solidny Running Wild. Wciąż słychać te zapadającą w głowie grę Rolfa na gitarze , z której wyłaniają się znakomite melodie. Mathias wali całkiem nieźle w gary ,prawie jak Jórg Micheal , a wokal Rock'n Rolfa też satysfakcjonujący pomimo jego wieku.
Zaczyna się spokojnie,przyjemnym dla ucha solem Rockn Rolfa, które jest naprawdę melodyjne, i po paru sekundach słychać walącego w perkę Mathiasa ,który gra niczego sobie,choć mu troszkę brakuje do Micheala czy też Kaufmanna. Ale i tak dzielnie się wybronił.
Przez cały utworek dominuje przyjemne średnio tempo. W dodatku fajny jest ten efekt jakby Kasperek śpiewał w jaskinie czy coś takiego, fajne echo jest . I mogłoby by się wydawać ,że utworek nie pasuje na otwieracza,a tu proszę, jak znalazł się. Podczas zwrotek nie miłosiernie zapada wysunięty wokal Rolfa. Oj jak miło znów go usłyszeć .Bardzo mocnym momentem w kawałku jest chwila w której Rolf śpiewa taką przejściówkę między refrenem a zwrotką:

These words on the wind
Revolution's back again
This time, right time



Bardzo fajnie wyszły tutaj solówki!Takie coś nowego, spokojne bez jakiś wariacji, ale idealnie pasujące do całości. No cóż Draw The Line jako otwieracz na pewno jest bardzo dobry, choć nie jest ot Riding the Storm czy też Under Jolly Roger, ale naprawdę porządny kawałek, który zapada na długo w pamięci. Z wielką ciekawością przechodzimy do kolejnego utworu, nie wiem jak wy , ja jakoś nie potrafiłem przewidzieć co może być dalej, otwieracz niczego nie zdradził,co wg mnie jest mocnym autem. No cóż album otwierał Draw the Line utrzymany w średnim tempie, a utwór numer 2 to zupełnie coś z innej beczki , szybki i zajebiście melodyjny „Angel Of Mercy” który jest jednym z najciekawszych kawałków na albumie, bez wątpienia jeden z lepszych utworów ostatnich lat Running Wild. Kawałek ten może kojarzyć się z najlepszym okresem zespołu, w którym to dominowały szybkie i melodyjne killery w którym dominowały znakomite riffy i porywające riffy ,a wokal Rolfa niszczył obiekty. No więc o takim typu kawałku mowa.
Zaczyna się mocnym wejściem perki,w którym Mathiasa zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, bo wali w tą perkę jak szalony , i do słownie chwile potem wkracza mocny riff rock'n Rolfa, szybki i cholernie melodyjny ,aż łezka się w oku kręci ,że Kasperek jest zdolny do tworzenia takich hiciorów po tylu latach.. Podczas zwrotek Kasperek udowadnia,że pomimo swojego wieku potrafi zajebiście śpiewać w rytm muzyki granej przez kolegów. Do tego utworek dysponuje bardzo chwytliwym refrenem, który nie daje spokoju przez długi czas. Dawno lider Rw nie wymyślił tak fajnego refrenu!Aż chce się go nucić .Angel of Mercy to bez wątpienia mocny punkt tego albumu, bardzo melodyjny ,lekko zapadający pod kawałek Helloween " I want out" a to przez ten riff.
Ale utwór jest boski, i jest jakby wyjęty z poprzedniej dekady. Kolejnym elementem zaskoczenia jest utwór numer 3 - „Skelleton Dance” No tym razem kawałek kojarzy mi się z genialnym albumem z 1994 a mianowicie Black Hand inn. Podobne tempo do „The soulles” z tamtego albumu. No i znów utwór nieco inny, jest w miarę szybkie tempo,ale nie tak jak w przypadku Angel of mercy. Kawałek bardzo szybko zapada w pamięci ,bo jest naprawdę przebojowy sam raz na setlistę koncertową Zaczyna się bardzo przyjemnym przygrywką ,ale po jakiś paru sek przeradza się w potężny i porywający riff, urzekło mnie w nim brak jakiegoś skomplikowania czy cudowania, konkret i tyle. Do chodzącej gitarki przyłącza się głos Rolfa i robi się gorąco, oj jak by to leciało na koncercie to już w ogóle odlot. Bardzo fajnie wypada też refren, ot co taki w stylu ostatnich albumów. Ten utwór to kolejny mocne uderzenie zespołu i kolejny kasek warty uwagi. I mogłoby się wydawać, że zespół odkrył wszystkie karty, że wszystko już można przewidzieć,no cóż kolejny utwór burzy to podejście, bo „Skull & Bones”,to wg mnie najlepszy utwór na tym albumie, genialnie oddaje styl Running Wild, oj czekałem na takie wałki, bo Rolf ma łeb do tworzenia 6 minutowych wałków, które niszczą obiekty, podobnie jak i tym razem. Istnie pirackie dzieło Rolfa które oddaje kunszt i styl pirackiego zespołu, słychać w tym stary i potężny RW, w dodatku znakomity tytuł, na który sam bym nie wpadł. Kawałek rozbudowany na tyle że roi się w nim od przyjemnych dla ucha partii gitarowych, zajebistych melodii no a refren to taka wisienka na torcie.
Brzmi trochę jak „Phanthom of the Black hand Hill” i to jest jego zaleta. Po niszczycielskim Skulls & Bones można odetchnąć przy kolejnym utworku „Born bad,Dying Worse”, który jest utrzymany coś w stylu Skelleton Dance i oczywiście jest tak samo udany. Utworek utrzymany w średnim tempie ale jak idealnie pasujący do reszty kompozycji. Zaczyna się od razu od mocnego riffu , który naprawdę brzmi imponująco. No to wypoczęci i zrelaksowani przy poprzednim kawałku ,znów możemy się wyszaleć przy mocarnym „Black gold”-który również jest mocnym punktem albumu. Utworek również przypominający dawne czasy. Jest to kawałek idealny na koncert, żeby rozruszać publikę. Również coś z Black Hand Inn słychać, ale najwięcej tutaj słuchać poprzedniego albumu, i to pewnie przez owe brzmienie, które nie psuje odsłuch. Tekstowo i gitarowo to RW ostatnich lat.
Zawsze byłem zdanie, że jednak pierwsza część jest lepsza no i też tak jest,ale nie myślcie że dalej nie będzie mocnych kawałków.Ano są i jest ich sporo. Zaczniemy od naprawdę mocnego kawałka ,obok którego nie można przejść obojętnie, mowa o „Soul Vampires”,który jakoś nie robił na mnie wielkiego wrażenia, ale jakiś czas temu to się zmieniło. To chyba przez ten zmylający wstęp, który mógłby wydawać się zapowiedzią nudy. Ale jednak to tak jest jak za dużo się myśli. Otóż nie ten kawałek jest naprawdę wyśmienity, a to ze względu na przyjemne tempo, intrygujące partie gitarowe, no i za chwytliwy refren . I w takim szybkim tempie dotarliśmy do tytułowego utworu „Rogues En Vogue”, Tytułowe kawałki zawsze najbardziej budziły moją ciekawość, bo zawsze uważałem że powinny być perełkami no jak choćby było w przypadku:The Rivarly,Victory albo The black Hand Inn.No a jak wyszło tym razem? Najpierw co mnie zagięło to ta dziwna nazwa Co to kurwa ma być,ale przy najmniej jest nieco dłuższy z nazwy niż to miało miejsce na ostatnich albumach. Dobra od razu wam zdradzę tajemnicę ,że Rolf podołał wyzwaniu i stworzył perełkę ,która jest świetnym kawałkiem tytułowym, który od razu mi się spodobał bo ma w sobie to coś.
Nie jest to jakiś nudny wypełniacz, bez jakieś wizji,bez pomysłu. Właśnie za to wielbię Rolfa ze potrafi stworzyć niesamowite hiciory. Pozycja 9 to Winged & Feathered, który jest coś z kategorii co Skelleton Dance czy Black Gold. Ogólnie rzec biorąc bardzo przyjemny kawałek który sprawdza się w każdej sytuacji, który zawsze rozchmurza i nie męczy jak to bywa w niektórych przypadkach.
Zaczyna się bardzo udanym riffem ,który fajnie się buja. Podczas zwrotek jest spokojniej, ale przyjemnie. Zawsze lubiłem w tym kawałku solówki,i do tej pory tak zostało.
Bardziej rozrywkowym kawałkiem jest „Dead Man's Road”, który też mi podszedł przy pierwszym obrocie , a to za sprawą tego że ten kawałek jest naprawdę przyjemny dla ucha i poza tym tez mi przypomina jakiś utworek z black Hand Inn,hmm Genesis.
Zaczyna się ostrym wejściem riffu który troszkę mi się kojarzy z Genesis,ale nie tak w całości Kiedy wkracza zwrotka , Rolf troszkę nie potrzebnie tak krzyczy,co może troszkę nie których wnerwić, no mnie to jakoś zniechęciło. Ale cóż ważne jest to że można się delektować znakomitym refrenem z górnej półki. Na koniec zespół zostawił najdłuższy kawałek z całej płyty,najbardziej epicki, a mianowicie „The war” szczerze liczyłem na kawałek przy najmniej tak dobry jak The Ghost,bo wiedziałem ze stać Rolfa na to żeby stworzyć naprawdę potężny epicki kawałek.
Ale i tak bardziej mi się podoba niż kiedyś,mogę posłuchać choć parę fajnych momentów, jest parę fajnych melodii. Wg mnie utworek jest nieco rozlazły ,troszkę za słodki,ale da się wytrzymać, pomimo tego że jest ot najsłabszy utworek na albumie.
Zaczyna się spokojnie,aż chyba za. Kiedy słychać gitarki ,to brzmi to prawie jak w przedszkolu, troszkę za słodkie. I jak dochodzi perka to dopiero śmiać mi się chce.
No cóż to co słychać podczas zwrotek nie ma poprawy. Jedynie refren lekko mnie zachęcił,żeby słuchać dalej. Na szczęście partie gitarowe w 4 minucie są całkiem fajne.
I to one są tutaj najciekawsze,bardzo rozbudowane, w których przewija się sporo ciekawych melodii. I można rzec że najlepsza jest w tym kawałku końcówka. The war może nie jest ich najlepszym utworem,ale jest kilka momentów , które niszczą!

Aha, limitowana seria ma jeszcze dwa bonusy ,który zbudziły największe zainteresowanie.
Cannonball Tongue i Libertalia i zgodzę się z większością fanów,że one miały się znaleźć w podstawowym składzie,ale cóż ważne że je usłyszałem i że ma na tym samym krążku.
Cannonball Tongue- który jest szybki i zabójczo melodyjny, coś ale Angel of Mercy.
Przez cały czas gitarka szybko chodzi. No i Rolf też staje na wyżynach wokalnych. Refren to już coś dla prawdziwych tygrysków, niesamowicie chwytliwy i niszczący obiekty. To jest to stary RW pełną parą! Choć jeszcze lepszym numerem jest Libertalia , który jest kwintesencją i idealnym pomnikiem twórczości RW . Utworek istnie piracki i tak genialny jak stary Rw z wcześniejszych lat. Na takie kawałki czekali wszyscy, szybkie,pełne melodii i pirackości, aż czacha będzie dymić. Świetny riff zniszczył mnie przy pierwszych kontakcie, a to jak fajnie chodzą gitarki podczas zwrotek to istny kult!A jak Rolf szaleje przy solówce,uff aż miło.

Podsumowanie: 3 lata trzeba było czekać na kolejny album tego zacnego zespołu. Jeśli wszyscy nie wierzyli że Rolf może nagrać jeszcze coś niszczącego to się nie źle musieli zostać zniszczeni. Album zachwyca nawet po 4 latach. wciąż znajduje nowe smaczki,wciąż delektuje się taki kawałkami jak Skull& Bones,Black Gold,Libertalia czy też angel Of Mercy.
Album jest cholernie równy nie to co Victory czy też the The brotherhood. Na albumie się aż roi od killerów i zajebistych utworów, a sama forma muzyków zaskakuje. Tyle trzeba było czekać na nowe dziecko RW ,a jednak się opłacało bo jest to powrót do pirackich zakątków, do tego co robią najlepiej, nie było tego zbytnio słychać na dwóch poprzednich albumach. Nie ma tutaj jakiś wielkich wpadek jeśli chodzi o kompozycje,nom poza The War, ale rekompensuje nam to 2 bonusy które są prze zajebiste. Do tego wszystkiego trzeba dołączyć naprawdę ładną oprawę graficzną krążka, lepsza niż na dwóch poprzednich krążkach. No jest sporo minusów, ale większość wskażą jeden minus...brzmienie. I faktycznie album sporo traci prze owe brzmienie, ale idzie się do tego przyzwyczaić. Choć chętnie bym chciał zobaczyć. efekt przy takim brzmieniu jak było na Masquverade. Rogues En Vogue jest z pewnością znakomitym albumem zarówno dla fanów jak i dla tych którzy nie mieli zbytnio ich posłuchać,bo uważam że jak na start to album się nadaję.
Jestem niezmiernie wdzięczny liderowi zespołowi ,że zebrał w sobie tyle sił żeby nagrać taki zajebisty album, po raz kolejny udowodnił że są znakomitym zespołem o niesamowitym dorobku dla sceny heavy metalowej i w dodatku legendą która wciąż trwa pomimo tylu lat, pomimo rozwiązania wciąż będą w sercach słuchaczy heavy metalu. Album oceniam( z dwoma bonusami) na 8.5/10 i gorąco polecam!