Przyglądając się temu co się dzieje w gatunku thrash metal mam wrażenie, że najlepsze już ten gatunek ma za sobą i teraz właściwie przeżywa stagnację. Stare kapele albo zatraciły swój potencjał, agresję, a nowe większości przypadków starają się osiągnąć sukces wielkich kapel, tworząc materiał w większości przypadkach oparty na patentach sławnych kapel. Jednak ostatnio w tym gatunku pojawił się amerykański zespół VEKTOR, który zdefiniował na nowo thrash metal, wprowadzając do tego gatunku sporo świeżości i innych elementów, które nie zawsze szły w parze z agresywnym thrash metalem. VEKTOR jako jeden z niewielu potrafi połączyć thrash metal z progresją, psychodelicznymi elementami i klimatem s-f. Co warto wiedzieć na temat tego zespołu, to że powstał w 2004 roku z inicjatywy wokalisty/gitarzysty David DiSanto i gitarzysty Erik Nelson i jak przystało na młodą kapelę, ich dorobek płytowy liczy dopiero dwa albumy. Jednym z najbardziej oczekiwanych albumów thrash metalowych przeze mnie był właśnie nowy album VEKTOR, który został zatytułowany „Outer Isolation”. Wraz z tym albumem zespół umocnił swoją pozycję i po raz kolejny zdefiniował styl, który opiera się na agresywnym thrash metalu, na progresywnych zacięciach, a przede wszystkim na melodiach , dynamice, psychodelicznym klimacie wprowadzając gatunek thrash metalu na nowe tory. Choć nie ma drastycznych zmian względem debiutanckiego lp „Black future” to jednak można przytoczyć kilka kosmetycznych zmian. Choćby bardziej urozmaicony materiał, duża liczba zmian temp, wprowadzono znaczącą ilość spowolnień, a także sporo wyeksponowanych melodii, które zmuszają słuchacza do skupianie się nad samym albumem. Mimo zmian, dalej słychać niezwykłą technikę jaką dysponują muzycy, słychać zadziorny, agresywny wokal Disanto, a także rozpędzoną, dynamiczną sekcję rytmiczną i sporo ilość melodyjnych agresywnych partii gitarowych duetu Disanto/Nelson i w tej kwestii jest wszystko precyzyjne jak w szwajcarskim zegarku. Również perfekcji i przemyślenia nie brakuje w samej zawartości, która liczy 8 utworów, z czego najdłuższym utworem jest „Cosmic Cortex”, który zbudowany został na mrocznym, tajemniczym futurystycznym klimacie, a także na agresywnym riffie, a także na progresywnym zacięciu, a także na licznej zmianie tempa i motywów. Z taką werwą, z taką świeżością i pomysłowością nie gra żaden znany mi współczesny thrash metalowy zespół. "Echoless chamber" zaskakuje black metalowym charakterem oraz atrakcyjnymi przejściami perkusji. Też daleki od typowego thrash metalu jest zadziorny „Dying World”z dość pokręconymi, wręcz progresywnymi melodiami. Pełen dynamiki i rock'nrollowego szaleństwa jest „Venus Projekt” i w podobnej agresywnej, dynamicznej stylistyce utrzymany jest "Tetrastructural Minds". I takimi typowymi kompozycjami dla stylu VEKTOR, czyli pełne progresywności i psychodelicznego thrash metalu w klimacie s-f są "Dark creation,s dead creators" , rozbudowany „Outer Isolation” z dużą liczbą progresywnych i ambitnych melodii, a także ""Fast Paced Society" " nawiązujący do kapeli VOIVOD. Śmiało można stwierdzić, że „Outer Isolation” to nie tylko popis muzyków w kategoriach czysto kompozytorskich czy instrumentalnych, to nie tylko zbiór 8 urozmaiconych kompozycji, to nie tylko świetne brzmienie. To również żywy dowód na to, że zespół się rozwija, stawiając przy tym na perfekcję i dopracowanie. A wierzcie mi, że ten album jest dopieszczony i bardzo dojrzały. „Outer Isolation” to żywy dowód na to, że na naszych oczach zaczyna się rodzić znakomita kapela, która odświeża gatunek thrash metal, definiując go na nowo, łamiąc przy tym wszelkie ograniczenia i stagnację, która ogarnęła ten gatunek. Jeden z najlepszych tegorocznych albumów thrash metalowych. Ocena : 9/10
środa, 14 grudnia 2011
poniedziałek, 12 grudnia 2011
MYSTIC PROPHECY - Ravenlord (2011)
Niemiecka heavy/ power metalowa machina MYSTIC PROPHECY działa całkiem sprawnie od 2000 roku i jej funkcjonowaniu nawet nie szkodzą zmiany personalne, a trzeba przyznać że trochę ich było. Był na początku słynny gitarzysta Gus G który ukształtował charakter i styl zespołu, a w 2008 było całkowite przemeblowanie, gdzie pojawił się nowy gitarzysta Constantine, nowa sekcja rytmiczna i właściwie jedyną stałym elementem zespołu był i jest wokalista Roberto Liapakis. Przez MYSTIC PROPHECY przewinęło się sporo nazwisk, a mimo to zespół nie zmienił swojego stylu i na siódmym albumie, który jest zatytułowany „Ravenlord” tylko utwierdza w przekonaniu, że kto bym nie zasilił zespół, choćby pojawił się nowy muzyk ( patrz perkusista Claudio Sisto od 2010 r) to i tak ten niemiecki band będzie ciągle tak samo brzmiał. Ich znakiem rozpoznawczym są ciężkie riffy, rytmiczna, zróżnicowana sekcja rytmiczna i całościowo można doszukać się odesłań do amerykańskiego power metalu. Co jest charakterystyczne dla tej kapeli również to fakt wałkowania nie raz w kółko tego samego motywu i także trzymanie się kurczowo sprawdzonej konstrukcji i granic, których zespół nie zamierza przekraczać, na pewno nie na siódmym albumie. Choć „Ravenlord” niczego nie wnosi do muzyki MYSTIC PROPHECY to jednak jest to jeden z pierwszych wydawnictw tej kapeli które mnie przekonał do siebie w takim stopniu. Zazwyczaj monotonny materiał i wałkowanie czegoś przez cały album mnie nudziła i wysiadałem przy ich muzyce na dłuższą metę. Tym razem nie dość że z zachwytem słuchałem całości od początku do końca, to jeszcze spora część materiału została na dłużej w mojej pamięci. Tak więc można rzec, że materiał na nowym albumie został przemyślany i dobrze przygotowany. Otwieracz „Ravenlord” może nie jest trafionym pomysłem, bo wiadomo że powinno się zaczynać od demolki, a nie od klimatycznego, przesiąkniętego mrokiem utworu. Nie ma rewolucji, dalej jest ciężki riff, dalej jest heavy/ power metal, z tym że wokal Roberto jest bardziej wyrazisty, jakby ostrzejszy i bardziej słyszalny niż zawsze, co jest dużym plusem tego albumu. Również spisuje się duet gitarzystów Pohl/Constaine, którzy dostarczają nam sporo ostrych partii gitarowych, które nie tylko zachwycają drapieżnością, ale i melodyjnością. Sekcja rytmiczna, w tym nowy perkusista też zasługują na owację na stojącą, bo mieli sporo do roboty, zwłaszcza przy takich dynamicznych, energicznych utworach jak „Die Now”, „Damned Tonight”, „Endless Fire”, czy też „Cross Of Lies” i właśnie takie petardy oparte na rozpędzonej sekcji rytmicznej i ostrym riffie przesądzają o tym albumie, czyniąc go atrakcyjnym dla fanów muzyki z kręgu heavy/power metal. Album jest na tyle równy, że nawet bardziej stonowane kompozycje się tutaj odnajdują i nie wiele tracą do tych szybkich petard. Weźmy taki „Eyes Of The Devil”, który zalatuje ostatnimi płytami METAL CHURCH, czy zadziorny „Hollow”, które utwierdzają mnie w moim przekonaniu, że zespół znalazł złoty środek na granie heavy i power metalu, nadając każdemu utworowi podobnej przebojowości i melodyjności. Jeśli miałby wskazać najsłabszy utwór to zapewne wybrałbym „Wings Of Destiny” a to dlatego że te motywy balladowe jakoś mnie nie przekonały. No przyszło mi troszkę poczekać na jakiś konkretny album wydany przez MYSTIC PROPHECY i jest to jak dla mnie póki co najlepsze ich osiągnięcie. Nie przynudza monotonnością i klepaniem w kółko tym samym motywem, no i co ważniejsze dostarcza sporo atrakcyjnych, drapieżnych przebojów, a to już coś. Kolejny typowy dla tej grupy album z typowym dla nich materiałem utrzymany w stylu heavy/power metal, choć tym razem zostało to lepiej podane. Ocena: 8.5/10
FROM THE DEPTH - Back To Life (2011)
Często spotykam opinie że power metal to taki słodzik i pedalstwo, a wszystko za sprawą takich bardziej dyskotekowych zespołów jak FREEDOM CALL, który otworzył furtkę podobnie grającym zespołom. Jasne radość w power metalu niesie pozytywną energię i świetnie to słychać choćby w DREAMTALE, ale czasami zbyt duża ilość cukru szkodzi zdrowiu. Do ligi słodziutkiego power metalu dołączył ostatnio powstały w 2008 roku włoski FROM THE DEPTH. Szczerze mówiąc jest to album, który zadowoli fanów takich kapel jak właśnie wspomniane wcześniej DREAMTALE, FREEDOM CALL, a także HELOWEEN, STRATOVARIUS, czy też SONATA ARCTICA. Można tą wtórność potraktować jako plus, ale też jako minus. Cóż dla mnie w przypadku tego zespołu i ich debiutanckiego albumu „Back To Life” to spora wada. Oklepane motywy, wyjęte prosto z działalności wcześniej wspomnianych kapel i to silenie się muzyków do bycia kopii swoich idoli. Melodie i poszczególne partie gitarowe są wyszukane, tylko po to żeby było w klimacie kapel na których się wzorowali. Nie pomaga w akceptacji tego dzieła ani przebojowość, radosny wydźwięk, czy dopieszczona produkcja albumu. Materiał sam w sobie nie jest tragiczny, bo mamy sporo nawet przyjaznych kompozycji. Jest przecież dynamiczny „Live for Today”, który jest wypadkową wcześniej wspomnianych kapel, jest melodyjny „Our Music our Souls” , jest też rozpędzony „Don't Forget Who You Are”, który już jest identyczne co wcześniej przedstawione utwory. Co ciekawe jest na tym albumie, to że próby oderwania się od wtórnego power metalu kończą się nie powodzeniem. Zarówno kiedy zespół chce zaskoczyć instrumentalnym kawałkiem w postaci „Lack of Emotion”, to nie oczekiwanie zaskakuje brakiem pomysłu i popisu jakiś nadzwyczajnych umiejętności. Kiedy chcą z koeli wzbudzić emocje w słuchaczu i zmusić go do płaczu tak jak ma to miejsce w „The Cruel Kindness” czy „Nenia” to nie oczekiwanie słuchaczowi się robi nudno i monotonnie, a utwory się ciągną w nieskończoność, choć trwają zaledwie 4 minuty. Czyli styl zespołu jak dla mnie jest bardzo ograniczony i najlepiej się sprawdzają ich „pomysłu” w przypadku tych szybkich kompozycji. Fani tych wszystkich firm które tu wspomniałem pewnie obczają co prezentuje ten album. Poszukają, posłuchają i zapomną, bo inaczej być nie może w przypadku tego wtórnego, przewidywalnego materiału. Dziwi mnie jedna rzecz, że w dalszym ciągu jest popyt na takie nic nie wnoszące do gatunku zespoły, które jadą praktycznie na sławie i działalności innych. Album tylko dla zapalonych fanów power metalu. Ocena: 4.5/10
FORCE MAJEURE - Saints of Sulphur (2011)
Po trzech latach ciszy powrócił jeden z ciekawszych fińskich zespołów ostatnich lat, który gra melodyjny power metal przemycając sporo charakterystycznych cech dla tamtej sceny metalowej. Zespół który został założony w 1998 roku z inicjatywy dwóch gitarzystów Reuhkala i Ojanen, ale aktywność samego zespołu przypadła na rok 2001 kiedy to pojawiło się pierwsze demo. O jakim zespole mowa? O FORCE MAJEURE, który właśnie wydał swój drugi album zatytułowany „Saints OF Sulphur”. Słychać w tym wszystkim coś z STRATOVARIUS, ale także coś z zespołów Kai'a Hansena, a wszystko utrzymane w fińskim klimacie, czyli wrzucenie klawiszy jako głównego aktora tego całego przedstawienia, zaś z radosnym podejściem do tematu kojarzy mi się ten zespół z DREAMTALE. Drugi album to przede wszystkim dla FORCE MAJEURE umocnienie swojego stylu i żadnej rewolucji nie można się spodziewać. Jednak trzeba przyznać, że wraz z drugim wydawnictwem otrzymałem bardziej dojrzały materiał, bardziej przemyślany. A liczba killerów na tym albumie sama przemawia za siebie i czyni ten album prawdziwą atrakcją dla fanów melodyjnego power metalu. Co z tego że Ricky Tournee brzmi jak połączenie Koltipelto i Kiske, co z tego Reuhkala and Ojanen nie kryją nawiązań do STRATOVARIUSA czy HELLOWEEN w swoich partiach gitarowych, ale całościowo brzmi to naprawdę dobrze. Najlepiej na albumie sprawdzają się dynamiczne utwory, które pod względem agresji i melodyjności nasuwają gatunek melodic death metal i taki jest otwierający „Crushblade” z wyeksponowaną partią klawiszową, słodki „Paint Me Dead”, czy też zagrany w klimatach FREEDOM CALL „One More Day”. I żeby nie było tak różowo, to muszę nieco teraz ponarzekać. Nie podoba mi się silenie się na bycie progresywnym zespołem co właśnie słyszę w 11 minutowym „Saints of Sulphur”, który na długą metę przynudza i brakuje w tym wszystkim ciągłości. Podobne emocje wywołuje u mnie również 9 minutowa ballada 'These Cold Deserted Shores”, która mimo swojego klimatu przynudza. Hmm do minusów można zaliczyć momentami zbyt dyskotekowe podejście do tematu i to słychać w „Ectasy” który irytuje swoją słodkością i komercyjnością. Również zespół niezbyt sobie radzi z mrocznymi, bardziej stonowanymi kompozycjami takimi jak „Neptune Island”. Tak więc różnie jest z tym utworami, ale całościowo jest przebojowo i bardzo melodyjnie, tak więc zawsze można coś wycisnąć z danego kawałka. Technicznie album brzmi bez zarzutu, formę muzyków też nie ma co poddawać wątpliwości, a jedyne pretensje jakie mam to do faktu, że zespół próbuje momentami udawać kogoś innego. Niech w końcu zostawią te dyskotekowe podejście, niech darują sobie miałkie ballady, czy próby bycia progresywnym albo mrocznym zespołem. Niech zajmą się power metalem w takim wydaniu jaki słychać w otwieraczu i będzie dobrze. Ocena: 6/10
HIGH SPIRITS - Another Night (2011)
Czy ktoś kojarzy osobę Chrisa Blacka? Na pewno, bo któż nie słyszał kapeli PHARAOH, czy też DAWNBRINGER. Ostatnio ów basista i wokalista wystartował z nowym projektem, który się zwie HIGH SPIRITS i celem tego projektu jest grać heavy metal przesiąknięty hard rockiem, NWOBHM i ogólnie klimatem lat 80. Właśnie pojawił się debiutancki album tego projektu, który został zatytułowany „Another Night” Już patrząc na okładkę można poczuć klimat tamtych lat i od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Chris Black nie kryje tutaj swoich zainteresowań takimi kapelami jak SAXON, JUDAS PRIEST, WITCH CROSS, czy też IRON MAIDEN. Nie da się ukryć że całość została starannie dopasowana, żeby brzmiało to jak krążek z lat 80. Mamy nieco takie „garażowe”, klimatyczne brzmienie, mamy prostotę w partiach gitarowych, mamy nutkę hard rockowego szaleństwa, a także wokalistę, który trzyma się niskich i średnich rejestrów, co też było cechą wielu wokalistów tamtego okresu. Analizując zawartość też można dojść do wniosku, że nie jest to zlep przypadkowych pomysłów, a raczej starannie ułożony materiał, gdzie dominują dynamiczne hard rockowe kawałki, odsyłające nas do lat 80 kiedy to królował NWOBHM. Takie ma się wrażenie słuchając przebojowego „Another Night In the City” z banalnym, wręcz oklepanym motywem gitarowym, a także refrenem. I co z tego? Chwyta? Chwyta. Miło się słucha? Ano miło i co ciekawe chce się więcej. „Do You remember” jest w podobnej stylistyce, choć tutaj jest bardziej wyeksponowana melodia i dużo w tym wszystkim IRON MAIDEN. Ileż w tym tradycyjnych elementów, ileż szczerości i naturalności, czego często brakuje młodym zespołom. Słuchając „Demons At the Door” miałem wrażenie że słucham pierwszego albumu IRON MAIDEN i w podobnej stylizacji utrzymany jest melodyjny „Full Power”, czy też dynamiczny „Going Up”. Świetnie też odnalazły się bardziej hard rockowe kompozycje takie jak „Night is black” w których da się wyczuć tą lekkość i chwytliwość. Moim ulubionym utworem zaś jest „Where Did I Go Wrong” z bodajże najlepszym refrenem z całej płyty, istny przebój, który podbiłby nie jedną stację radiową. Materiał jest w całości lekki, atrakcyjny dla słuchacza i naszpikowany przebojami, czego niech dowodem będą wyżej wspomniane tytuły. Jest melodyjnie, a i szaleństwa nie brakuje poszczególnym utworom co sprawia że słucha się tego z wielkim zapałem i radością. Płyt w stylu retro, z muzyką w stylu lat 80 jest coraz więcej i muszę przyznać że ten album wypada naprawdę dobrze i zajmuje na pewno wysokie miejsce w rankingu tegorocznych albumów z heavy metalem w stylu lat 80, a to już nie byle jakie wyróżnienie. Zobaczymy czy HIGH SPIRITS to będzie projekt jednej płyty czy coś więcej. Zobaczymy, póki co czekamy na kolejną przebojową noc w wykonaniu Chrisa Blacka. Ocena: 8/10
niedziela, 11 grudnia 2011
HELLION - Screams In The Night (1987)
W ramach codziennego wygrzebywania staroci okrytych kurzem i mrokiem zapomnienia chciałbym zaprezentować coś dla fanów heavy metalowych kapel opartych na kobiecym wokalu. Coś dla tych co nie pogardzą WARLOCK, czy CHASTAIN. Panie i panowie przedstawiam wam amerykański HELLION. Moja przygoda z tym zespołem rozpoczęła się wraz z otrzymaniem składanki „Hell Comes To Our Home”, która dostałem na winylu i tam znalazł się jeden utwór HELLION, a mianowicie „Break The Spell”. Zostawmy moje wspomnienia i dzieciństwo, a skupmy się na samej kapeli. Została ona założona w roku 1981 i właściwie cała historia zespołu opiera się na jednej osobie, która jest najważniejszym ogniwem zespołu, a mianowicie na Annie Boleyn, która początkowo tworzyła ścieżkę dźwiękową do horrorów. Potem powstał właśnie zespół HELLION i zyskał on spore zainteresowanie nie tylko przez słuchaczy, dziennikarzy, ale przez samych muzyków sceny metalowej. Sam świętej pamięci Ronnie Jamnes Dio docenił wokalistkę i jej zespół zapraszając na wspólną trasę. Zaś żona Dio – Wendy pomogła zespołowi w podpisaniu kontraktu płytowego i tak w 1987 roku pojawił się debiutancki album „Screams In The Night”, który okazał się bardzo dobrym krążkiem zawierający muzykę w klimatach SCORPIONS, WARLOCK, czy też JUDAS PRIEST. Jest to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów tej formacji jeśli nie najlepszy i przemawia za tym zarówno rasowe, przesiąknięte klimatem lat 80 brzmienie, umiejętności muzyków zarówno Anny, który ma mocny kobiecy głos i do tego niezwykłą charyzmę. Ale HELLION to nie tylko zadziorna Anna to także gitarzysta Chet Thompson, który jest tą osobą która zapewniła atrakcyjną linię melodyjną i przebojowość, a czasami przesądza o urozmaiceniu i różnorodności tak jak to słychać w instrumentalnym „Upside Down”. Złego słowa nie można też napisać o sekcji rytmicznej, którą tworzy basista Alex Cambell i perkusista Greg Pecka, który pokazuje na co go stać w instrumentalnym „Stick 'Em”. Skoro już mowa o zawartości, to należy tutaj wspomnieć o promującym album „Bad Attitude”, który doczekał się nawet teledysku. Również otwierający „Screams In the Night” zachwyca zadziornością i drapieżnym wokalem Anny. Najwięcej jednak na albumie hard rockowych kompozycji i śmiało można tutaj wymienić „Better Of Dead” , stonowany „Easy Action” z energiczną solówką, a także koncertowy „Put The Hammer Down”. Za najlepszy utwory uważam natomiast dynamiczny „Children Of the Night”, a także true metalowy „The Hand” z pomysłowo zaaranżowanym wokalem Anny. Tak więc można śmiało stwierdzić że każdy znajdzie coś dla siebie w tym równym i jakże przebojowym materiale. Można zarzucić albumowi wtórność i oklepane motywy, ale poniekąd w tym leży siła i atrakcyjność tego krążka. Potem zespół wydał jeszcze jeden album, potem był okres zawieszenia działalności i jej wznowienia wydając przy tym nowy album. Ostatecznie zespół nie wytrwał próby czasu. „Screams In the Night” to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów WARLOCK, ale dla każdego kto lubi rasowy heavy metal z wpływami hard rocka Ocena: 8.5/10
CAGE - Supremacy Of Steel (2011)
Jednym z zespołów, który dzielnie i bez większych porażek interpretuje słynny album JUDAS PRIEST, a mianowicie „Painkiller” jest bez wątpienia amerykański CAGE, który reprezentuje gatunek power metal. CAGE został założony w roku 1992 i do do obecnych czasów nagrał 6 albumów i przez pewien czas uważałem „Darker than Black” i „Hell Destroyer” za największe osiągnięcie zespołu. Cóż to już nie aktualna statystyka, gdyż owe albumy zdetronizował nowo wydany krążek zatytułowany „Supremecy Of Steel”. CAGE jest jednym z tych zespołów, które roszady personalne nie mają większy wpływ na styl i koncepcję zespołu. Choć w kapeli pojawił się nowy basista Steve Brogden, który udzielał się w power/thrash metalowej kapeli HOWLER oraz nowy gitarzysta Garrett Peters z black metalowego CLIMHAZZARD, to jednak nie wpłynęło to drastycznie na styl CAGE, bo dalej jest agresywny, dynamiczny power metal wzorowany na albumie „Painkiller” JUDAS PRIEST. Dalej mamy agresywne partie gitarowe rozpisane na dwóch wioślarzy, dalej mamy dynamiczną sekcją rytmiczną i panujący nad wszystkim wokalista Sean Peck, który łączy agresję Roba Halforda, wysokie rejestry Bruca Dickinsona oraz mrok Kinga Diamonda. Skoro wszystko jest tak jak było to dlaczego tutaj to wyszło lepiej? Przede wszystkim jest jakby wszystkiego dwa razy więcej, same pomysły są o wiele atrakcyjniejsze niż na poprzednich płytach, co czyni ten album prawdziwym killerem w swoim gatunku jakim jest power metal i tytuł najagresywniejsze płyty power metalowej można śmiało przyznać temu albumowi. Brzmienie jest soczyste i bardzo drapieżne, zaś forma muzyków zaskakująco bardzo wysoko i oszczędzę tutaj wypisywanie poszczególnych nazwisk. „Supremecy Of Steel” to nie tylko przyjemna dla oka okładka, to nie tylko popis umiejętności muzyków, to przede wszystkim zbiór 11 killerów i nie znajdziemy tutaj żadnych ballad, czy spowalniaczy. Już typowym dla CAGE otwieraczem jest „Bloodsteel” z tym że sam pomysł na główny motyw gitarowy, czy też refren jest o kilka klas lepszy niż ten z poprzedniego albumu. Mamy tutaj to wszystko do czego nas przyzwyczaił CAGE, a mianowicie do ostrego wokalu, agresywnych partii gitarowych i dynamicznej sekcji rytmicznej. I tak na dobrą sprawę „Supremacy Of Steel” to 12 wariacji na temat „Painkiller”. „The Beast of Bray Road” nawiązuje oczywiście do otwieracza, ale jakby był bardziej posępny i w końcu mamy bardziej wyeksponowane melodie. Jedyne takie poważne zwolnienie można uświadczyć w początkowej fazie „King of the Wasteland”, który w swej konstrukcji przypomina IRON MAIDEN, a wszystko za sprawą bardzo wyeksponowanej i chwytliwej melodii, choć są momenty kiedy wkracza black metal zwłaszcza w przypadku growlu. Oczywiście znalazło się też miejsce dla heavy metalowego hymnu i w tej roli „Metal Empire” się sprawdza idealnie, nawet chórki zostały starannie dobrane. Są momenty takie jak „War Of The Undead” kiedy to na myśl przychodzi stara szkoła amerykańskiego speed/ thrash metalu, w podobnej koncepcji jest utrzymany jeden z największych killerów CAGE jakie stworzył, a mianowicie „Doctor Doom” z komiksowym tekstem i z nawiązaniem do dokonań OVER KILL natomiast 'Flying Fortress” to jeden z tych łagodniejszych kawałków na albumie i dużo w tym IRON MAIDEN. Końcówka albumu to już seria długich kolosów liczących prawie 7 minut każdy. Mamy tutaj mroczny, teatralny, pełen klimatu grozy „Annaliese Michel”, który oczywiście jest nawiązaniem do twórczości KINGA DIAMONDA i to z jakim efektem. Mamy też utrzymany w tematyce wojennej „The Monitor” , a także monumentalny „Hell Destroyer vs. Metal Devil” który oczywiście nawiązuje do albumu „Hell Destroyer” udowadniając, że można jeszcze ze starych pomysłów coś jeszcze wycisnąć z pożytkiem dla nowego materiału. I tak bez wytchnienia przez ponad godzinę zespół serwuje same killery i co ciekawe nie nudzi to, choć powinno w tej oklepanej i ograniczonej pomysłami koncepcji grania. Rok 2011 się kończy i muszę przyznać, że nowy album CAGE to jeden z najagresywniejszych i najostrzejszych albumów z kręgu power metal. Również patrząc na dyskografię CAGE mam wrażenie że to ich najbardziej dojrzałe, najbardziej dopracowane wydawnictwo. Power metalowa demolka . Ocena: 9.5/10
sobota, 10 grudnia 2011
RAGE HEART - Too Late To Return (1988)
Trafiła w końcu kosa na kamień, nie sądziłem że przyjdzie ten dzień że będę pisał o płycie o której tak naprawdę nic nie wiadomo. Jest sporo domysłów i wiele nie wiadomych, ale jakoś mnie to nie zniechęciło, bo przecież liczy się muzyka i moje wrażenia na temat właśnie muzyki. Przedmiotem owej recenzji jest niemiecki zespół RAGE HEART, który prawdopodobnie został założony na początku lat 80 i zapewne tak jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął ze sceny muzycznej, ale żadnych dokumentów to potwierdzających nie mam, a internet na temat samej kapeli milczy. Jeśli chodzi o sam RAGE HEART to chciałbym tutaj się skupić na albumie zatytułowanym „Too Late To Return”, który się ukazał w 1988 r pod skrzydłem D&S Recordings. Co jeszcze wiadomo na temat tej kapeli to styl w jakim się obraca, a ten można zaliczyć do grona melodic heavy metal z nawiązaniami do hard rocka, czy NWOBHM. Choć jak sama nazwa wskazuje jest to melodyjne granie, to jednak muszę przyznać, że za wiele w głowie nie zostaje, a to wszystko za sprawą braku wyraźnego przeboju, który by od początku do końca by zachwycał. Jednak z drugiej strony nie oznacza to, że takiego nie ma. Wytoczmy zatem najcięższa działa. Najlepszym utworem na płycie bez wątpienia jest „Too Late To Return” z hard rockowym, rozpędzonym riffem i zapadającym motywem klawiszowym i pod względem stylistyki przypomina mi to DEMON, czy też PRETTY MAIDS. W takiej koncepcji jest utrzymany dynamiczny „Strombringer” w którym można się doszukać inspiracji wczesnym DEEP PURPLE i nawet słuchając dialogu między klawiszami a gitarą w części solówkowej to brzmi to bardzo podobnie. Również do tych najmocniejszych punktów na albumie trzeba też zaliczyć „When the Lights Go Down” który również ma cechy speed metalu, a także działalności Ritchiego Blackmore'a. Mamy też kilka bardziej stonowanych kompozycji o cechach bardziej heavy metalowych i w tej roli mamy „Too Many Lonely Nights”, czy też zadziorny „Show Your Heart”. Oprócz tego można trafić na bardziej komercyjne kompozycje, w których postawiono na lekkość, a także na przystępność melodii, co zresztą świetnie odzwierciedla „Cinderella Man”. Różnie to bywa z zawartością, ale całościową jest to całkiem przyzwoite, a nie które momenty potrafią zauroczyć swoją przebojowością. Choć jest to szczere, pełne melodyjności, to jednak niedopracowane brzmienie, przeciętne umiejętności muzyków i same wykonanie sprowadza na ziemię, potwierdzając fakt, że to średniej klasy album z kilkoma przebłyskami. Można z ciekawości posłuchać, żeby się przekonać że niemiecka scena heavy metalowa lat 80 to nie tylko rasowy, toporny heavy metal z rodem ACCEPT, GRAVE DIGGER. Ocena: 6.5/10
WITCH CROSS - Fit For Fight (1984)
Co łączy heavy metalowy WITCH CROSS z MERCYFUL FATE? Przede wszystkim kraj którym jest Dania, a także producent Henrik Lund, który pracował przy dwóch pierwszych albumach ekipy Kinga Diamonda. Co warto wiedzieć jeszcze o WITCH CROSS to że powstał w 1979 roku pod nazwą BLOOD EAGLE i że poza kilkoma demami i jednym albumem zostawili nie wiele po sobie. Tym jedynym debiutanckim albumem jest „Fit For Fight” z 1984 r i przedstawia on WITCH CROSS jako kapelę grającą dynamiczny heavy metal z wpływami power metalu czy też NWOBHM, stawiając w pierwszym szeregu pomysłowość i chwytliwe melodie. A te cechy mają istotne znaczenie przy analizowaniu zawartości, który trzyma równy poziom. Tak na dobrą sprawę przebój goni przebój. Wszystko zaczyna się od zadziornego „Night Flight to Tokyo”, który łączy motywy hard rockowe, heavy metalowe, a także NWOBHM, a to czyni ten utwór bardzo rytmicznym i chwytliwym. W podobnej stylistyce utrzymany jest lekki „Fight The Fire”, czy też stonowany „Killer Dogs”. Oprócz tego znajdziemy tez szybkie, dynamiczne utwory, w których można się doszukać elementów charakterystycznych dla speed metalu, czy też power metalu i w tej roli świetnie się odnalazł rozpędzony „Alien Savage”, czy też instrumentalny „Axe dance”. Ballady tutaj nie uświadczymy, ale zamiast tego mamy hymnowy „Light a Torch”, czy też najatrakcyjniejszy z całej płyty „Face Of A Clown” z mrocznym wstępem i z najciekawszym motywem gitarowym spośród tych wszystkich jakże ciekawych pomysłowych riffów. Można rzec że materiał dostarcza wiele emocji i relaksu. Gdyby nie umiejętności i pomysłowość muzyków, to zapewne byłby to kolejnej średniej klasy album heavy metalowy, a tak dzięki urozmaiconej, dynamicznej sekcji rytmicznej, dzięki nastrojowemu wokalowi Alexa Norberga i duetowi Klock/Hamillton który wygrywa atrakcyjne riffy, czy też solówki możemy posłuchać albumu heavy metalowego z nieco wyższej półki. WITCH CROSS po dwóch latach po tym albumie się rozpadł i tak było do roku obecnego, kiedy kapela się reaktywowała. Co z tego wyjdzie zobaczymy, a póki co radzę nadrobić zaległości i zapoznać się z „Fit For Fight”, a na pewno nie pożałujecie. Ocena: 8/10
piątek, 9 grudnia 2011
WARHEAD - The day After (1986)
WARHEAD to kolejny zapomniany przez świat zespół lat 80. Owy stan rzeczy mnie nieco dziwi bo przecież nie można się kierować tym że skoro kapela już nie gra to znaczy, że była do kitu. Nie raz po prostu przesądza o istnieniu danej kapeli nie tylko sami słuchacze, ale też okres w jaki kapela trafiła, czynniki techniczne, relacje muzyków, czy też konkurencja. Tak czy siak WARHEAD to o dziwo nie band z USA, ani z Niemiec, a z Belgii. Troszkę mnie to z szokowało po przeważnie kategoria speed/ thrash metal z dawką power metalu to właśnie kojarzyło mi się z wcześniej wspomnianymi krajami. WARHEAD został założony w 1983r i zostawił po sobie ślad na muzycznej scenie w postaci dwóch albumów i drugi lp zatytułowany „The Day After” mnie totalnie zniszczył i do teraz próbuje dojść do siebie. Mógłbym napisać właściwie „Dynamit, brać w ciemno” cóż zdarzają się tak płyty ale co raz rzadziej. W przypadku „The Day After” wszystko zostało przemyślane, poczynając od klimatycznej okładki, po surowe, drapieżne brzmienie, które ma sporo wspólnego z thrash metalowymi albumami, kończąc na samym materiale. Ten tutaj jest strasznie równy i urozmaicony, co jest pewnym zaskoczeniem w tej ograniczonej strukturze, czy koncepcji jaką jest speed/ thrash metal. Nie da się ukryć że album jest zdominowany przez szybkie, energiczne, pełne agresji kompozycje i tutaj należy wymienić „Legions Of Hell” , „Evil Night”, mroczny „Devils Church”, czy też „Black Time”. Ciekawie wyszedł bardziej heavy metalowy, bardziej zadziorny „The Day After” z jakże interesującą sekcją rytmiczną. Czego nie spodziewałem się po tym zespole to ballady, bo ciężko mi było sobie wyobrazić jak ona się odnajdzie między killerami. Cóż „Last Night” może nie ma tej dynamiki, może nie ma tej agresji, ale ma klimat i sporo ciekawych motywów, co czyni go nie gorszym utworem od reszty. Jedynym minusem zawartości jest jego krótki czas trwania, bo tutaj aż się prosi o jeszcze jeden lub dwa killery. Pod względem poziomu, czy aranżacji to nie ma czego podważać ani poddawać wątpliwościom. Oprócz samej pomysłowości w komponowaniu dość istotną rolę odegrali poszczególni muzycy, zwłaszcza Patrick Van Londerzele znany choćby z zespołu CROSSFIRE i ma w sobie charyzmę i zadziorność. Słuchając jego wokalu od razu kojarzy mi się zespół GRAVE DIGGER i coś musi być na rzeczy. I drugim ogniwem bez którego ten album nie brzmiał by tak energicznie i zadziornie jest gitarzysta Dieder Kapella, który jest odpowiedzialny za te wszystkie atrakcyjne riffy i solówki. Popis jego umiejętności jest naprawdę nie lada wydarzeniem. W takich albumach jak ten najciężej jest znaleźć wadę i niestety, ale pozostawię to rubrykę pustą. Klasyka speed metalu lat 80 i jeden z ciekawszych zespołów z Belgii, szkoda tylko że już nie istniejący. Jeden z tych wydawnictw, które można brać w ciemno. Ocena: 9.5/10
VIVA - What The Hell Is Going On (1981)
W latach 80 na niemieckiej scenie heavy metalowej można było spotkać poza topornym, kwadratowym metalem też coś z tzw hard'n heavy i znacząca rolę w tym gatunku odegrał zespół VIVA, nie mylić z popularną nazwą stacji telewizyjnej. Kapela powstała w roku 1980 i to właśnie w latach 80 przeżywała swoje lata świetności. Oprócz tego że zostawił całkiem pokaźny dorobek liczący 5 albumów warto wspomnieć o tym że przez ten zespół przepłynęło sporo nazwisk, które zbiegiem czasu uzyskają status gwiazd. I większość z tych osobistości bliżej jest znana z takich kapel jak UFO, BALANCE OF POWER, MARSHALL LAW, SINNER czy TALON. Spośród tej bogatej dyskografii wybrałem jako przedmiot mojej recenzji drugi album, który jest zatytułowany „What The Hell Is Going On?” i swoją premierę miał w 1981 roku. Jest to wg mnie jeden z ciekawszych wydawnictw tego zespołu, który udowodnia, że nie każda kapela z tamtego kraju musi grac topornie i kwadratowo. Słuchając drugiego lp VIVA mam wrażenie że słucham kapeli z Wielkiej Brytanii, ewentualnie USA, a scena niemiecka przychodzi gdzieś na samym końcu tych skojarzeń. Już otwierający „The Bitch” nasuwa na myśl wczesny JUDAS PRIEST, DEF LEPPARD,czy też SAXON, czyli można śmiało mówić o wpływach NWOBHM. W podobnej tonacji utrzymany jest klimatyczny „White Snow” z dość wyeksponowaną partią klawiszy wygrywaną przez Barbarę Schenker, która jest siostrą Rudolfa i Micheala Schenkera. Również do tych bardziej dynamicznych kompozycji o zabarwieniu NWOBHM zaliczyć należy również „Break out” z nawiązaniem do JUDAS PRIEST co słychać w głównym motywie gitarowym , czy tez w solówkach. Jednak o sile tego albumy stanowią hard rockowe utwory, z których kipi energia, przebojowość i prostota w wykonaniu. Jak tu nie polubić takiego zadziornego „Little Rock Tonight”, chwytliwego „What Next” z koncertowym refrenem, który porwie nawet najsztywniejsza publikę, czy też luzackiego „Give It To Me” wzorowanym na wczesnej działalności AC/DC. I gdzieś pomiędzy tymi dwoma grupami znajdziemy posępny „What the hell Is going On” z riffem wzorowanym na działalności DEF LEPPARD, a także ciepłą balladę „Screaming For Your Love”, która ma wzrusza nie tylko lekkością, ale również aranżacją. Materiał nie zawodzi, a trakcyjne wykonanie i utrzymanie konsekwentnie równego poziomu przez całość stanowi jeden z ważniejszych argumentów przemawiających za tym, że album jest bardzo dobry. Innymi pobocznymi argumentami są dopracowane i mocne brzmienie, a także umiejętności poszczególnych muzyków. Marc Paganini jako wokalista się sprawdza i w tej kwestii przypomina mi nieco manierę Paula Di Anna, a to wszystko przez tą samo zadziorność i charyzmę. Złego słowa nie można powiedzieć o duecie gitarzystów Fach/ Murthy który dostarcza nam sporo atrakcyjnych riffów i energicznych solówek, a wszystko napędzane jest przez sekcję rytmiczną. Każdy z tych czynników odegrał na tej płycie swoją kluczową rolę, co przedłożyło się na taki a nie inny efekt końcowy. Zespół wydał jeszcze parę albumów w dalszej swojej karierze, ale żaden już nie odniósł takiego sukcesu jak właśnie „What The hell Is Going On” co powinno niektórych z was skłonić do zapoznania się z tym albumem, który należy zaliczać do klasyki sceny niemieckiej lat 80. Ocena: 8.5/10
czwartek, 8 grudnia 2011
DEXTER WARD - Neon Lights (2011)
Choć rozdział NWOBHM w heavy metalu został zamknięty, to jednak duch tamtego okresu, tej stylistyki wciąż jest utrzymywany przy życiu i wciąż powstają coraz to nowe kapele grające heavy metal wzorowany na działalności kapel z kręgu NWOBHM. W tym roku zadebiutował grecki DEXTER WARD za pośrednictwem swojego pierwszego pełno metrażowego albumu, który został zatytułowany „Neon Lights”. Kapela została założona w 2009 roku z inicjatywy byłych muzyków BATTLEROAR tj wokalista Mark Dexter i gitarzystę Monolis Karazeris. A skład zespołu uzupełnili basista John Tsimas, gitarzysta Akis Pestras oraz perkusista Stelios Darakis. Każdy z tych muzyków odwalił kawał dobrej roboty, tak dobrej bo poza przeciętnym graniem opartym na sprawdzonych, utartych nie znajdziemy w tym wszystkim za wiele oryginalności. Wokal dobry i większych emocji nie wywołuje,a le tak miało być, miało być bardzo w stylu lat 80 i ta sztuka się udała. Nawet patrząc na okładkę mam na myśli lata 80 i okres na pływu albumów z kręgu heavy/speed metalu. Brzmienie tez bardzo dobrze wyselekcjonowane i nawiązuje również do lat 80. Większych zastrzeżeń nie można mieć do dynamicznej sekcji rytmicznej, czego nie mogę powiedzieć o duecie gitarzystów, który poza średnią krajową nie wykracza i serwuje wyłącznie solidne partie gitarowe, obdarte z drapieżności i emocji, tak wszystko jest przyzwoite i to jest największa bolączka tego albumu. Mamy proste kompozycje heavy metalowe, które opierają się na banalnym riffie, zadziornym wokalu i chwytliwym refrenie. Taki właśnie jest „Metal Rites” z gościnnym udziałem Puala Kratkiego z SLAUGHTER XSTROYERS. Taki właśnie jest nieco mroczny, nieco przybrudzony „Ghost Rider”. Czasami wkroczy trochę hard rocka tak jak to słychać w „Evil Nightmares”, czasami poleci jakiś chwytliwy refren taki jak w „Youngblood”. Jeśli chodzi o najatrakcyjniejsze utwory na albumie to zapewne wskazałbym dwie najdłuższe kompozycje, a mianowicie posępny , w stylu ACCEPT „Back To Saigon”, czy też dynamiczny, pełen szaleństwa „Return of the Longships” , który w liczbie przeplatających się motywów, melodii jest największą atrakcją tego krążka. Jak dla mnie idealny przykład jak powinien brzmieć cały album. Materiał lubi płatać figle i całościowo jest niskiej klasy heavy metal wzorowany na kapelach lat 80 i wszystko jest zagrane w granicach przyzwoitości, czy też przeciętności. Okładka, brzmienie i pomysły to jedno, umiejętności muzyków i samo wykonanie to drugie. Ocena: 5.5/10
220 VOLT - Mind over Musscle (1985)
Nie tylko AC/DC spodobały się nazwy, zwroty odnoszące się do energii elektrycznej, również szwedzki 220 VOLT pozwolił sobie na dość oryginalną nazwę. To byłoby na tyle powiązań z AC/DC, bo zespół raczej swoją inspiracje muzyczne wiąże z heavy metalowymi kapelami, czy też z kręgu NWOBHM. 220 VOLT został założony w 1979 r z inicjatywy dwóch gitarzystów Thomasa Drevina i Matsa Karlssona. Kapela na początku kariery skupiała się wyłącznie na koncertach, dopiero w 1980 rozpoczęto pracę nad autorskim materiałem czego efektem było w 1982r singiel „Prisoner Of War” i to poniekąd otworzyło furtkę zespołowi do świata metalowego. W 1983r pojawił się pierwszy album zatytułowany „220 Volt”, rok później „Powergames” i były to całkiem przyzwoite krążki z rasowym metalem zakorzenionym w NWOBHM i hard rocku. No i bardzo istotnym albumem dla zespołu bez wątpienia był i nadal jest „Mind Over Musscle” z 1985 roku. 220 VOLT to jedna z tych kapel w której cały czas się ktoś nowy przewija i zmiany personalne są na porządku dziennym , tak więc wraz z nowym albumem pojawił się nowy gitarzysta, a mianowicie Peter Orlander, który okazał się odpowiednim człowiekiem w miejsce T. Drevina. Tworzy on z M. Karlssonem dobrze rozumiejący się duet, który wygrywa łatwo wpadające w ucho riffy, partie gitarowe, które łączą sobie rasowość i surowość heavy metalową , a także lekkość i przebojowość, która charakteryzuje zespoły hard rockowe. Świetnie to mieszanie tych dwóch gatunków oddaje choćby „In The End”, czy też tytułowy „Mind Over Musscle” który przypomina mi poniekąd działalność zespołu DOKKEN. Skoro już wkroczyłem w sferę zawartości to trzeba przyznać, że na albumie jest całkiem pokaźna liczba speed metalowych kompozycji i można śmiało tutaj wyróżnić otwierający „The tower”, który jest czymś pomiędzy SAXON, a EXCITER, ale to jest kawał porządnego heavy metalu z rozpędzoną sekcją rytmiczną, z zadziornym, dynamicznym riffem, z klimatycznym wokalem J. Lundholma, który sprawdza się w niskich rejestrach jak i w tych wysokich. Może nie jest wielkim wokalistą, ale ujmy zespołowi też nie przynosi. Również dynamiczny jest "Electric Messengers" , z tym że tutaj już da się wyczuć tą nutkę hard rocka. Jednak to właśnie ten składnik przyczynił się do tego, że mamy sporo przebojów i tutaj można wymienić wzorowany na niemieckiej scenie metalowej „Power Games”, porywający „Blessed By the Night”, zalatujący DEEP PURPLE w głównym motywie „Secret Dance”, czy też radosny „Its Nice To Be A King” z rocko'n rollowym riffem. I właściwie w takiej strukturze są utrzymane pozostałe kompozycje, co czyni album na prawdę bardzo przystępnym dla słuchacza. Nie sposób tak na dobrą sprawę policzyć te wszystkie atrakcyjne motywy gitarowe, te jakże pełne energii solówki i łatwo wpadające w ucho refreny, a to tylko świadczy o wysokim poziomie tego albumu. Nie można się przyczepić do materiału, tak jak i do formy muzyków, czy też dobrze przyrządzonego brzmienia, a jedyną wadą jaką można wytknąć temu jak i większości albumom z tamtego okresu to wtórność. Może „Mind Over Musscle” nie wprowadził heavy metal na nowy poziom, ale umocnił jego pozycję. Sama kapela wydała potem jeszcze „Eye To Eye” w 1988 r a potem na jakiś czasy przepadnie bez wieści, by potem się reaktywować i do dziś zespół istnieje i koncertuje, jednak ciężko o jakiś nowy materiał z ich strony. „Mind Over Musscle” to jak dla mnie najlepsze co stworzyła ta jakże znaczą dla szwedzkiego heavy metalu kapela 220 VOLT. Ocena: 8,5/10
środa, 7 grudnia 2011
ABATTOIR - Vicious Attack (1985)
Szukacie genezy AGENT STEEL? Myślę że warto szukać wszelkich korzeni tego zespołu w innym amerykańskim zespole, który powstał 2 lata wcześniej niż AGENT STEEL, czyli w 1982 roku. O jaki zespole mowa? O ABATTOIR , który został założony przez muzyka, który założył AGENT STEEL w 1984 roku, a więc przez gitarzystę Juana Garcia, a skład w owym czasie uzupełniali : Mal Sanchez (b), Mark Caro (g), Rawl Preston (v), Juan Garcia (g) and Robert Wayne (d) i długo miejsca w zespole nie zagrzał wokalista, bo praktycznie w tym samym okresie zostaje zastąpiony przez Johna Cyriis'a, który z Garcią założy wspomniany wcześniej AGENT STEEL. W tym składzie zespół nagrał kawałek „Screams From the grave” który znalazł się na składance Metal Blade „Metal Massacre 4”. Po tym wydarzeniu zespół się rozpadł na jakiś czas, dwóch muzyków założyło AGENT STEEL, a Mark i Mel reaktywowali zespół w 1984 r., który został uzupełniony przez Steve'a Gainesa (v) a także Danniego Oliverio (g) i Danniego Anaya (d). W takim dość zmienionym składzie nagrano debiutancki album „Vicious Attack”, który ukazał się w 1985 roku. Choć materiał jest skromny bo liczący zaledwie pół godziny, które zostało rozłożone na 8 kompozycji. Jednak to nie jest żadna ujma, bo właściwie większość płyt w tamtym okresie tyle trwała i to jest wręcz norma. Pamiętajmy że liczą się nie tyle sprawy techniczne, co sam przekaz, a ten tutaj jest z górnej półki. W kategorii speed metalu ten album zajmuje u mnie i chyba nie tylko u mnie dość wysokie miejsce. Jest dynamit, pazur zarówno w partiach wokalnych, czy też gitarowych, jest zadziorność, rozpędzona sekcja rytmiczna, a wszystko kipi melodyjnością i przebojowością. Właściwie można rzec, że album jest zdominowany przez szybkie kompozycje i tutaj mamy „Screams From The Grave”, który ma coś z NWOBHM, ma coś z KILLER, a także coś z MOTORHEAD. Wszystko w tym utworze jest takie jakie być powinno, a nawet więcej. Wokalista Steve Gaines potrafi zadziornie śpiewać w niskich rejestrach, a także piszczeć wkraczając w wyższe tonacje. Duet Caro/ Garcia zapewniają energiczne, rytmiczne popisy na solówki i każda z tych batalii jest bardzo widowiskowa. W takiej strukturze utrzymany jest również „Vicious Attack” z atrakcyjnym motywem gitary basowej, agresywny „The Enemy”, czy też mroczny „Don't Walk Alone”. I świetnie pomiędzy tymi speed metalowymi kompozycjami odnajduje się nieco hard rockowy „The Living and the Dead” i „Ace Of Spades”cover MOTORHEAD , który dowodzi jak ważny wpływ miała ta kapela na ich własny repertuar. Po głębszej analizie wad nie wykryto, a jedyną taką oczywistą jest nieco garażowe brzmienie, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie tutaj innego, bardziej nowoczesnego brzmienia, bo wtedy cały czar i magia lat 80 by prysła. Jeden z najlepszych albumów w gatunku speed metal. ABATTOIR rozpadł się po raz kolejny pod koniec lat 80 i potem się odrodził w 1998 r jednak z tego nie wiele wynikło. Kapele należy znać nie tylko z faktu, że przewinęły się tutaj znane osobistości amerykańskiej sceny metalowej, ale ze względu na znakomity album, jaki bez wątpienia jest „Vicious Attack”. Ocena: 9/10
Ronny Munroe - Lords Of The Edge (2011)
Dwa lata kazał czekać na swój nowy solowy album były wokalista METAL CHURCH – Ronny Munroe. „The Fire Within” z 2009 roku był dla mnie w owym czasie zaskoczeniem i dalej jest, ponieważ było to o wiele atrakcyjniejsze niż to co Ronny prezentował na albumach metalowego kościoła. Był to energiczny heavy/ power metal z dużą dawką agresji i zadziorności. Tego też oczekiwałem od następnego albumu i liczyłem tylko, że w żadnym sposób nie wpłynie na owy styl muzyki z „The Fire Within” żadne progresywne i hard rockowe wcielenie owego wokalisty w zespole PRESTO BULLET, z którym to wydał w 2010 r kolejny album. Nowe wydawnictwo nosi tytuł „Lords Of The Edge” i zawiera 12 melodyjnych kompozycji, które sięgają po różnego rodzaju klasyczne patenty. Już patrząc na okładkę można poczuć klimat lat 80 i pierwsze moje skojarzenie to „Mob Rules” BLACK SABBATH. Tak więc już na wstępie album łapie jeden plus. Po wydobyciu się pierwszej fali dźwiękowej można przyznać drugi plus, za soczyste brzmienie które jest mieszanką tego z „Light In the Dark” METAL CHURCH i „Painkiller” JUDAS PRIEST. Natomiast największą próbą okazał się materiał i tutaj niespodzianki nie ma, bo materiał jest tak samo porywczy, energiczny co na poprzednim albumie, a może nawet jeszcze bardziej? Kwestia do uzgodnienia. Otwieracz „Just Breathe” daje poniekąd przedsmak tego co będzie i właściwie obraz całości. Tak więc mamy zadziorny, energiczny riff wygrywany przez Randiego Coopera, który odwalił kawał dobrej roboty. Zapewnił urozmaicenie w ramach melodii, a także atrakcyjne solówki,a wszystko zbudowane na klasycznych, sprawdzonych patentach. W otwieraczu można się przekonać o bardzo wysokiej formie wokalnej Ronniego, który bez problemu przebił swoje ostatnie dzieła, w tym także albumy METAL CHURCH. W podobnej koncepcji utrzymany jest „Pierced by the Maiden”, który zawiera jeden z najlepszych refrenów na płycie. Słowo „Maiden” w tytule jest pewną podpowiedzią, że będzie nawiązanie do IRON MAIDEN. Tak jest i to słychać w melodyjnych partiach gitarowych, czy też w refrenie. Oprócz takich heavy metalowych przebojów mamy typowe rozpędzone killery z dużą dawką energii i agresji, a takie właśnie jest króciutki „Full Circle”, dynamiczny „The Fear of What's to Come”, który zawiera sporo motywów charakterystycznych dla METAL CHURCH, czy też power metalowy „Rock and a Hard Place”, który zaliczyć do najcięższych utworów na płycie . Do tej kategorii należy zaliczyć „Let them Feed” z najbardziej atrakcyjną sekcją rytmiczną, która kipi niezwykłą dynamiką i drapieżnością. Oprócz szybkich killerów mamy też stonowany „The Vision” z posępnym motywem gitarowym wzorowanym na patentach BLACK SABBATH, czy też METAL CHURCH i w podobnej stylizacji utrzymany jest słabszy „Goodbye to the Black”. No i żeby było jeszcze bardziej różnorodnie mamy typową balladę „Still Alive”, która jest nieco rozlazła, a także mroczny „Touched By Demon” z elementami symfonicznymi. I właściwie każda z 12 kompozycji potrafi zaskoczyć i wciągnąć słuchacza. Minus? Hmm zabrakło mi pod koniec już prawdziwych killerów, czy też przebojów i właściwie można było zamknąć album na 10 kompozycji. Tak poza tym, dobra robota, na pewno godna uwagi i wysokiej oceny. Nie Ma METAL CHURCH, jest solowy Ronny Munroe.Ocena: 9/10
WEAPON - Weapon (1988)
Nie tak łatwo jest wywnioskować jaką scenę heavy metalową reprezentuje dany zespół bazując wyłącznie na własnym słuchu. Przekonałem się o tym po raz kolejny słuchając mało znanej amerykańskiej kapeli WEAPON. Kapela należy do grona zapomnianych i właściwie znaleźć coś na temat samego zespołu jest ciężko. Bardziej znana jest kapela pod tą samą nazwą ale z kręgu NWOBHM, natomiast na temat amerykańskiego WEAPON wiadomo tylko że został gdzieś założony w połowie lat 80 i że w 1988 roku wydał swój jedyny album zatytułowany po prostu „Weapon”. Zespół tworzył w owym czasie skromny trzy osobowy skład który tworzyli: gitarzysta i wokalista Johny Victory, który w swojej manierze wokalnej przypomina Udo Dirkschneidera i jako gitarzysta też się sprawdza wygrywając energiczne, pełne zadziorności partie gitarowe pokazując w jakiej dobrej formie miał się heavy metal w latach 80. Skład uzupełniała dynamiczna, zróżnicowana sekcja rytmiczna złożona z basisty Branda McAfee i perkusisty Duena Weidera. Jeśli chodzi o muzyków, może nie wyróżniają się czymś nadzwyczajnym na tle innych muzyków z tamtego okresu, ale potrafią grać, potrafią porwać słuchacza i zagwarantować mu kawał solidnego heavy metalu. Czystego, naturalnego, rasowego, pełnego energii. Muzycy, ostre, surowe brzmienie to tylko część zalet tego albumu. Najważniejszą jest bez wątpienia materiał, który pod względem charakteru, stylu nawiązuje do niemieckiej sceny metalowej czy też do brytyjskiej, a w mniejszym stopniu do amerykańskiej. Już na samym wstępie „Come ‚n’ Get Loose” to jakże perfekcyjnie oddaje. Riff zalatuje Niemcami, zwłaszcza ACCEPT, SCORPIONS, a wokal nas tylko w tym utwierdza. Natomiast sekcja rytmiczna, z dużym naciskiem na bas oddaje charakter NWOBHM. Ta mieszanka dała całkiem ciekawy efekt w postaci rasowego, przebojowego heavy metalu z elementami hard rocka. W podobnej dynamicznej stylistyce jest utrzymany również „ Turbo Charged”, rozpędzony „Sweet meat” z motywem opartym na twórczości MOTORHEAD. Również śmiało można zaliczyć do najlepszych kompozycji na albumie utwór „Smokin Axes” który zdobi najostrzejszy riff na płycie. Jest też kilka bardziej stonowanych kompozycji jak choćby „I Need Your Lovin Tonight” , „Speedy Leeds” z riffem w stylu SCORPIONS, a także posępny, nieco mroczniejszy „L.A. Leather”. I właściwie każda z kompozycji się broni na swój sposób, a to za pośrednictwem wokalu czy też zadziornego motywu gitarowego. Jest kilka słabszych momentów, trochę monotonności , trochę wtórności, ale całościowo słucha się tego naprawdę przyjemnie. „Weapon” to kolejny album, który nic nie wnosi do gatunku, ale z pewnością go umocnił w latach 80. Ocena: 7.5/10
poniedziałek, 5 grudnia 2011
SAINT- Warrior Of The Son (1984)
Nie mam takie zwyczaju, że piszę o demach, czy też mini albumach, ale pierwszy raz zrobię wyjątek i opiszę mini album amerykańskiego zespołu SAINT. A swój wybór argumentuję tym, że album ze względu na zawartość można traktować jako pełny album, a także dość przyzwoitym poziomem samej muzyki zawartej na wydawnictwie. Jednak za nim o mówię to i ową o epce „Warriors Of The Son” z 1984r wydanego pod skrzydłem wytwórni Rotton Records. SAINT to kapela z kręgu chrześcijańskiego heavy metalu, która została założona w 1981 r. pod inną nazwą, a mianowicie GENTLIES. Pierwsze cztery albumy w tym właśnie Ep nawiązuje do wczesnej działalności JUDAS PRIEST. SAINT w przeciwieństwie do wielu innych kapel potrafiła przetrwać próbę czasu i do dziś ten zespół funkcjonuje. Wracając do Ep trzeba zauważyć że może nie ma w tym nic nadzwyczajnego, muzycy są rzemieślnikami swoich umiejętności i wszystko nie wykracza poza przyzwoitość. Jednak mimo tych wszystkich przeciwności słucha się tego prostego materiału całkiem przyjemnie. W ramach zawartości udanym zabiegiem było wrzucenie w formie otwieracza „Plan II” , który mimo swoje rozbudowanej strukturze nie nudzi, wręcz przeciwnie potrafi porwać urozmaiconą sekcją rytmiczną i posępnym, stonowanym motywem w stylu BLACK SABBATH. Choć John Mahan jest dobry jako gitarzysta, o tyle można mieć pretensję co do wyczynów wokalisty Josha Kramer'a, który momentami się po prostu męczy. Również całkiem udany jest „Legion Of The Damned” z zadziornym riffem, czy też rozpędzony „Abyss”. Najbardziej mi się spodobał „Warrior Of the Son” który łączy w sobie cechy „Metal Gods” JUDAS PRIEST i „Heaven And Hell” BLACK SABBATH i główny motyw gitarowy jest bodajże najatrakcyjniejszy z całego albumu. Reszta utworów to już granie nieco niższych lotów, a całościowo jest to przeciętne heavy metalowe granie, które da się wysłuchać do końca. Tylko z tego przesłuchania nie wiele wynika i nie wiele zostaje w głowie poza kilkoma motywami. Krążek warto posłuchać z czystej ciekawości, by wiedzieć kto tworzył amerykańską scenę heavy metalową lat 80. Ocena: 4.5/10
KILLER - Shock waves (1984)
Wytwórnia Mausoleum to jedna z moich ulubionych wytwórni płytowych z lat 80. Powody są dwa. Wypromowała ona wiele jakże interesujących kapel, które potrafiły pokazać dobry heavy metal, może mały oryginalny, może wtórny, ale szczery i zadziorny, w dodatku przesiąkniętym tamtymi latami. Drugi powód dla którego cenię sobie tą wytwórnię to fakt krycia wiele mniej znanych kapel. Jedną z nich na pewno jest belgijski KILLER, który w przeciwieństwie do innych rodzimych kapel wytrzymał próbę czasu i do dziś widnieje status „aktywny” więc można tylko pogratulować. Sporo w tym oczywiście zasługa samej wytwórni która w okresie obchodzenia jubileuszu zorganizował koncert i zaprosiła właśnie zespół nieaktywny w owym czasie KILLER, który dzięki wytwórni znów stanął na nogi. Jednak pisząc o KILLER trzeba zacząć od początku, a mianowicie od roku 1980, kiedy to kapela została założona w celu grania miksu MOTORHEAD z NWOBHM. Z biegiem czasu kiedy popularniejsza się stawała mocniejsza muzyka, również i stylistyka zespołu ulegała zmianom, kierując kapelę w kierunku bardziej klasycznego heavy metalu i to właśnie w tym okresie został wydany najlepszy album zespołu a mianowicie „Shock Waves” w 1984 roku. Słychać inspirację wielkimi kapelami jak choćby JUDAS PRIEST, czy tez właśnie MOTORHEAD, ale w tym przypadku to nie jest minus, a plus. Skojarzenia z MOTORHEAD przychodzą na myśl nie tylko pod względem warstwy instrumentalnej, ale też w ramach wokalu Shortiego, który również ma taką chrypę i zadziorność co Lemmy. Element wokalu należy zaliczyć do tych znaczących cech zespołu KILLER. Tak samo jak energiczne, pełne szaleństwa partie gitarowe, czy też dynamiczną sekcję rytmiczną. Ale to wszystko to są czynniki poboczne, najważniejsza jest zawartość i ta swej przebojowości i zadziorności jest po prostu urocza i atrakcyjna dla ucha. Co z tego, że otwieracz „Shock Waves” przypomina utwory MOTORHEAD, skoro jest to tak szczere, naturalne i dynamiczne granie, która od razu pozwala wybaczyć nawiązania do kapeli Lemmiego. W podobnej stylistyce jest utrzymany bardziej rozbudowany „In The Name Of Law”, czy też rozpędzony „Ritcher Scale 12”. Na albumie znajdziemy również bardziej stonowany „Scarecrow” z atrakcyjną solówką, a także 6 minutowy instrumental „King Kong” z intrygującymi solówkami, które czynią ten utwór bardzo atrakcyjnym, tylko czy 6 minut w tym przypadku nie okazały się lekką przesadą? Skoro już wytykam długie czasy trwania utworów, to muszę przyznać, że zespół w miarę sobie radzi w takich kolosach i warto zwrócić uwagę że stanowią one połowę materiału. W tej kategorii należy wymienić także zakorzenione w kulturze NWOBHM dwa utwory , a mianowicie „In The Eye Of My Gun” z rozlazłym nieco wejściem, a także bardziej hard rockowy „Timebomb” chyba z jednym z ciekawych motywów gitarowych na płycie. Większych wpadek nie odnotowałem i właściwie materiał broni się sam. Pomaga mu w tym przebojowość i atrakcyjne melodie. Jeśli już szukać jakichkolwiek wad można wytknąć słabej jakości brzmienie, czy też momentami irytujący wokal Shortiego. Po wysłuchaniu albumu nie pamiętałem o wadach, ale o zaletach i przyjemności, jakiej mi dostarczył owy krążek. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów MOTORHEAD, ale dla tych którzy mają słabość do rasowego heavy metalu lata 80. Ocena: 9/10
STEELOVER - Glove me (1984)
Są albumy o których mało kto słyszał, są zespoły o których mało kto co wie. Na myśl przychodzi wiele kapel, ale jedną z takich bardziej unikatowych rzeczy jest belgijski STEELOVER. Co ciekawa jest to jedna z tych kapel o których najważniejsze źródła informacji milczą. Chciałbym wam tutaj rozpisać historię tego zespołu, ale niestety nie będzie mi to dane. Tak więc, przybliżę garstkę informacji, jakie można wyczytać z płyty winylowej, której jestem właścicielem. STEELOVER to jedna z tych kapel belgijskich, która została wypromowana przez rodzimą wytwórnię pod której skrzydłem pojawiło się wiele ciekawych zespołów, a STEELOVER to był jeden z bardziej melodyjnych, bardziej przebojowych zespołów tejże wytwórni płytowej. Kapela została założona na początku lat 80 i dokładnej daty wam tutaj nie przedstawię, bo nie ma tego nigdzie potwierdzonego, a jedynie w czym jest zgodność to w tym, że STEELOVER dorobił się jednej płyty a mianowicie „Glove Me” która ukazała się w 1984 roku. I zgodność jest co do faktu, że zespół po tym albumie się rozpadł i nie wydał drugiego albumu, na którym miał zaśpiewać nowy wokalista, a mianowicie Dani Klein znany choćby z VAYA CON DIOS. Rozbieżność w przypadku tego zespołu jest co do wokalu, niektórzy twierdzą że śpiewa tutaj kobieta. Cóż gdyby nie owy winyl to zapewne też bym tak powiedział, z tym że na zdjęciu nie ma żadnej kobiety, a wokalistą w zespole w owym czasie był Vince Cardillo, tak więc owe podejrzenia o kobiecy wokal są w tym przypadku bezpodstawne, choć muszę przyznać, że wokal jest mniej męski, a bardziej w stylu Doro Pesch. Muzycznie słuchając „Glove Me” też słychać podobne granie do WARLOCK, ale też słychać takie bardziej hard rockowe kapele jak choćby KROKUS. Produkcja albumu jest solidna, a to jest dość szokujące zwłaszcza kiedy się wspomni o samodzielnej produkcji dokonanej przez zespół. Oprócz rasowego, heavy metalowego brzmienia, mamy też klimatyczną okładkę autorstwa Erica Phillipe co oddaje klimat lat 80. Wracając do muzyków, oprócz charyzmatycznego wokalisty mamy też dynamiczną, różnorodną sekcję rytmiczną którą tworzy basista Nico Garoli oraz perkusista Rudy Lenners znany z występów w zespole SCORPIONS. Również duet gitarzystów Mel Preseti/ Pat Frenson odgrywają kluczową rolę na albumie dając sporą dawkę melodyjności i przebojowości wygrywając atrakcyjne partie gitarowe. A to wszystko ma znaczenie kiedy słucha się zawartości, która właściwie i bez tego jest atrakcyjna. Przebój goni przebój. Zaczyna się od rozpędzonego, hard rockowego „Forever”, który daje już obraz to jak będzie brzmieć całość. Potem mamy zalatujący pod KISS i WARLOCK „Give It Up” z prostym i koncertowym refrenem. W podobnej stylistyce opartej na patentach heavy metalowych i hard rockowych jest utrzymany „Rock Bottle” z ciekawą linią wokalną, a także zadziorny „Hold Tight” . Również mamy też bardziej rozpędzone kompozycje, w których słychać coś z speed metalu i świetnie to odzwierciedla to „Need The Heat” , czy też „Struck Down”, który robi za najostrzejszy utwór na albumie. No i też świetnie się sprawdzają hard rockowe przeboje takie jak „I've Got”, czy nieco bardziej stonowany, posępny „Oh Baby”. Od początku do końca słucha się zawartości z wielkim zaciekawieniem i uznaniem, że byli wstanie stworzyć 10 przebojów, pomijając bawienie się w smętne ballady, bawienie się w kombinowanie i silenie się na coś innego niż heavy metal z odrobiną hard rockowego szaleństwa. Ciężko jest znaleźć jakąkolwiek wadę, nawet wtórność która można by zarzucić wymaga wykluczenia, bo w tym roku również debiutował WARLOCK, a w szeregach Mausoleum była to jedna z ciekawszych kapel, która się wyróżniała przebojowością i niezwykłą melodyjnością. Szkoda tylko, że jest to kolejny zespół jednej płyty. Jednej, ale za to jakiej. Ocena: 9.5/10
niedziela, 4 grudnia 2011
SALEM'S WYCH - Betrayer Of Kings (1986)
Mało kto dziś kojarzy taką kapelę jak SALEM'S WYCH i w sumie się nie dziwę, bo zespół został założony przeszło 30 lat temu, a dokładniej w 1983 r, do tego skromny dorobek płytowy liczący wyłącznie debiutancki album „Betrayer Of Kings”. Jednak nie raz się przekonałem, że takie kapele, jak i albumy mają swoją wartość i unikatowość. Tym razem jest podobna sytuacja. Jest to kolejna solidna amerykańska kapela, która nie została zrozumiana przez słuchaczy w owym czasie, kolejna kapela która nie zdołała się przebić przez silną konkurencję, która nie przetrwała próby czasu. Słuchając debiutanckiego lp mam wrażenie, że niesłusznie zespół skazano na potępienie. To co jest charakterystyczne dla kapeli i tego albumu to klimatyczny heavy z elementami power metalu zbudowany w oparciu o epickie patenty. To jest jedna z głównych zalet tego albumu, a mianowicie epicki klimat pełen tajemniczości. Charakterystyczne dla tego wydawnictwa jest też rasowe, nieco surowe brzmienie podkreślające ową tajemniczość i klimat. Oprócz tych wyżej wspomnianych zalet należy także wymienić tutaj charyzmatycznego Rona Johnsona, który radzi sobie w każdych rejestrach, a jego specjalnością są niskie rejestry w których śpiewa bardzo zadziornie. Tyle samo dobrego co wokalista robi też duet gitarzystów Bronicki/Gast stawiając przede wszystkim na energię, dynamikę, moc i rasowe heavy metalowe partie gitarowe. I najważniejszy argument przemawiający za tym, że mamy do czynienia z naprawdę bardzo dobrym heavy metalowym albumem jest sam materiał. Moim ulubionym utworem jest epicki „Never Ending Battle” z posępnym motywem basowym i gdzieś słychać w tym wszystkim „Heaven And Hell” BLACK SABBATH. Również znakomicie prezentują się te bardziej dynamiczniejsze kompozycje i tutaj mam na myśli choćby hard rockowy „Attack”, power metalowy „Run From The Devil” z wyrazistym motywem basowym i z przebojowym refrenem, czy też „Fight Till The End” z najbardziej wyeksponowanym riffem, który cechuje się niezwykłą melodyjnością. Jest też kilka kompozycji utrzymanych w średnim tempie jak choćby otwieracz „Betrayer Of Kings”, czy też krótki „Furor's Reign” który zaliczam do najostrzejszych utworów na płycie, a wszystko za sprawą agresywnie brzmiącego motywu gitarowego. Nie zabrakło też obowiązkowej ballady i w tej roli „All Hail To The Queen” się sprawdza znakomicie, pokazując że kapela radzi sobie z bardziej emocjonalnymi utworami. Wyrównany materiał charakteryzujący się niezwykłą melodyjnością i dynamiką, tak można by podsumować wywód nad zawartością. Niby nic odkrywczego tutaj nie ma, to jednak słucha się tego przyjemnie, nie brakuje urozmaicenia, nie brakuje zapadających motywów, do tego mamy naprawdę jakże atrakcyjne dla ucha wyczyny wokalisty czy gitarzystów. A to wszystko ma znaczenie przy ostatecznym rozrachunku. Choć album nie jest zły jak to niektórzy uważali w owym czasie, to jednak kapela się nie przebiła i po wydaniu tego albumu się rozpadła. I na dzień dzisiejszy można zapomnieć o jakichkolwiek spekulacjach, że kiedyś wrócą, zwłaszcza kiedy w 2007 roku wokalista Ron Johnson zginął w wypadku motocyklowym. Choć nie ma go już wśród nas, to jednak zawsze można odpalić ten lp i oddać hołd temu muzykowi za „Betrayer Of Kings” który powinien być znany szerszej publiczności. Ocena: 8/10
sobota, 3 grudnia 2011
DEAF DEALER - Journey Into Fear (1987)
Wraz z chwałą i popularnością IRON MAIDEN przybywało co raz to więcej kapel naśladujących wyczyny sławniejszych kolegów po fachu. Tak też było w przypadku kanadyjskiego DEAF DEALER, który jest jednym z tych zespół który przepadł w natłoku podobnych rzeczy. Kapela powstała w roku 1980 i początkowo funkcjonowała pod nazwą DEATH DEALER. Początkowo zespół nie był zbyt zauważalny i nawet demo jakoś tego nie zmieniło. Szczęście jednak się uśmiechnęło do kapeli, bo to ich kawałek trafił na składankę wytwórni Metal Blade zatytułowaną „Metal Massacre 4”. I to właśnie wytwórnia Metal Blade złożyła propozycję wydania debiutanckiego albumu DEATH DEALER, ale cóż zespół wybrał Mercury Canada która wpłynęła na kapelę żeby dokonała zmianę nazwy na DEAF DEALER, żeby użyli bardziej angielskich nazwisk, pseudonimów. Cóż zły wybór wytwórni to jeden z głównych powodów dla których zespół już nie istnieje. Innymi czynnikami które doprowadziły DEAF DEALER do stanu rozpadu są nieodpowiedni menadżerowie, niepodpisanie kontraktu płytowe w odpowiednim czasie, też zwykłe nie porozumienia między muzykami i tu w głównej roli bracia Larouche. Choć zespół nie istnieje to jednak pozostawił po sobie dwa albumy i ja chciałbym zwrócić uwagę zwłaszcza na „Journey Into Fear” z 1987 r. Na pewno nie wyróżnia się on ze względu na jakąś rewolucją w metalu, nie wyróżnia się też ze względu na wyjątkowy materiał, czy też niezwykłe umiejętności muzyków. Raczej wszystko jest rozegrane w graniach przeciętności i rzemiosła. Choć dalekie jest to od ideału, to jednak jest kilka elementów, które sprawiają że słucha się materiału przyjemnie. Przede wszystkim podoba mi się dynamiczna sekcja rytmiczna, zwłaszcza basista Jean Pierre `Forsyth` Fortin, który potrafi nawiązać do stylu gry Steva Harrisa z IRON MAIDEN. Również pozytywnie można się wypowiedzieć o duecie gitarzystów Yves `Ian Penn` Pednault /Marc `Hayward` Brassard, którzy może nie grzeszą techniką, czy też wirtuozerskimi umiejętnościami, ale grają solidne partie gitarowe, rasowe i pełne energii, a to już coś. Takich kompozycji jest sporo i należy tutaj wymienić urozmaicony instrumentalny „Escaping From A Mountain”, dynamiczny „To hell And Back”, speed metalowy „East End Terror”, albo zadziorny „Mind games”. Nie brakuje też bardziej stonowanych kompozycji i w tej roli sprawdza się posępny, true metalowy „Tribute To A Madman” z jakże atrakcyjnymi solówkami gitarowymi, czy też dynamiczny „Journey Into fear” z ciekawym motywem gitarowym, na którym zbudowany cały utwór. Materiał jest dobry, a robiłby większe wrażenie gdyby towarzyszyło by mu lepsze brzmienie, aniżeli garażowe trzaski. Do tego dynamiczny, zadziorny materiał jaki prezentuje na tym albumie DEAF DEALER wymaga konkretnego mocnego wokalu, niestety Michael Flynn jako wokalista zawodzi i staje się jednym z czynników, z powodu których album sporo traci. Po tym albumie zespół ogarnął mrok i zapomnienie, aż do roku 2008 kiedy to pojawiła się komplikacja zawierająca utwory z okresu 1980- 1984. „Journey Into Fear” to solidny, naturalny heavy metal w stylu IRON MAIDEN ze swoimi wadami i zaletami. Ocena: 7/10
GRAVESTONE - Creating A Monster (1986)
Niemiecki GRAVESTONE w swoim złotym okresie czyli w latach 80 przyzwyczaił do kilku rzeczy. Przede wszystkim do sprawdzonego stylu który opiera się na heavy metalu zakorzenionego w kulturze niemieckiej,a także brytyjskiej i mam tu na myśli przede wszystkim NWOBHM. GRAVESTONE przyzwyczaił słuchaczy do zadziornego, rytmicznego, rasowego heavy metalu, który zbudowany jest od podstaw na bazie chwytliwych melodii i dynamicznych partiach gitarowych. Oprócz heavy metalu da się wyłapać w muzyce patenty hard rockowe, a także power metalowe. W kwestiach organizacyjnych zespół w latach 80 przyzwyczaił także do krótkiego czasu oczekiwania na nowy album i tak rok po „Back To Attack” ukazuje się w 1986 roku jego następca czyli „Creating A Monster”. Rozpatrując ten krążek w zestawieniu z poprzednimi można dostrzec jeden jakże istotny element, a mianowicie brzmienie i sama forma muzyków. Na tym ostatnim albumie GRAVESTONE już to bardzo wyraźnie słychać, ale nie ma się czemu dziwić skoro to już połowa lat 80, a i zespół był w pewnym kręgu słuchaczy znany. Oprócz wyselekcjonowanego brzmienia, można też usłyszeć lepszą formę poszczególnych muzyków, a zwłaszcza wokalistę Bartiego Majdana, który zalicza życiowy występ, pokazując się jako rasowy wokalista heavy metalowy z górnej półki. Również pochlebnie trzeba napisać o współpracy dwóch gitarzystów, którzy tworzą zgrany duet, który się rozumie dając dużą porcję zadziornych i energicznych solówek, czy też rasowych riffów. Warto wspomnieć, że w roli drugiego gitarzysty zaprezentował się na tym albumie Jurgen Metko, który zastąpił Mathiasa Dietha, który został zwerbowany w owym czasie do kapeli wprowadzonej przez wokalistę ACCEPT, czyli do UDO. Zmiana jest słyszalna, ale nie miała większego wpływu na poziom, bo w tej kwestii „Creating Monster” dorównuje poprzednim 2 albumom. Poza zmianą gitarzysty, zmiany producenta, mamy kilka kosmetycznych zmian, jak choćby porzucenie tajemniczego klimatu z „Back To Attack”, a także wprowadzenie kilku patentów power metalowych. Oczywiście w dalszym ciągu pozostaje zróżnicowany materiał, który wypełnia spora liczba przebojów i mam tu na myśli zarówno otwierającego „Masters of Earth”, czy też stonowany „Right To Rock” które w swej stylistyce przypominają utwory ACCEPT. Oprócz dynamicznych kompozycji mamy też bardziej stonowane kompozycje, bardziej zadziorne i w tej roli sprawdza się hymnowy „Dirt City”, czy też urozmaicony „Creating A Monster”. Z koeli najbardziej komercyjnym utworem na płycie jest „The End of Our Love” jednak mimo łagodniejszego wydźwięku, nie brak tutaj ognia i klimatu NWOBHM . Muszę przyznać, kolejny zapadający refren, który czyni ten utwór jednym z największych przebojów GRAVESTONE. Jeśli miałbym wskazać na najlepszy utwór na płycie to bez wątpienia wytypowałbym dynamiczny, wręcz power metalowy „Danger”, który cechuje się agresją, zadziornym refrenem i prostym motywem. Również tutaj zostały rozegrane najciekawsze solówki gitarowe. Szkoda, że GRAVESTONE nie nagrał całej takiej płyty, może wtedy byliby bardziej zauważeni? Cóż „Creating A Monster” to kolejny bardzo dobry album bez większych wpadek, no chyba że komuś się już przejadło co gra ten zespół po wcześniejszych płytach to wtedy można mu wybaczyć. Wtórność którą można wytknąć zespołowi, poniekąd stała się ich gwoździem do trumny, bo konkurencja w owym okresie była ogromna, a zespół choć miał swoje grono fanów nie potrafił się przebić do czołówki. „Creating A Monster” to ostatni bardzo dobry album tej kapeli ostatni sygnowany pod szyldem GRAVESTONE. W roku 1990 kapela zmienia nazwę na 48 CRASH by pod tym szyldem wydać jeszcze jeden album Some Like It Hot i potem zespół nie wydał już nic i został rozwiązany stając się kolejnym zapomnianym zespołem. Nie słusznie, bo pozostawili po sobie trzy bardzo dobre wydawnictwa które znakomicie oddają styl, klimat lat 80, a także muzyki heavy metalowej, nie tylko tej na terenie Niemiec. Ocena: 8/10
GRAVESTONE - Back To Attack (1985)
Niemiecki heavy metalowy GRAVESTONE po licznych transformacjach składu przeszedł w fazę stabilizacji i spokoju. Tak więc ten zespół, który pracował nad „Victim Of Chains” również idąc za ciosem nagrał kolejny w 1985r album zatytułowany „Back To Attack” . Właściwie ten album jest kontynuacją stylu wypracowanego na poprzednim wydawnictwie. Tak więc zaskoczeniem nie będzie fakt charyzmatycznego wokalu Bertiego Majdana, który w moim osobistym odczuciu brzmi na tym albumie jeszcze bardziej profesjonalnie, bardziej dojrzale i jako głos jest bardziej wyostrzony. Również partie gitarowe w wykonaniu duetu Reinelt / Dieth tez jakby bardziej dopracowane, bardziej urozmaicone. Oprócz urozmaicenie można usłyszeć jeszcze kilka zmiennych, jak choćby dopracowane brzmienie, które oddaje rasowy, naturalny charakter GRAVESTONE, również ma się uczucie że album jest bardziej nastrojowy, bardziej tajemniczy aniżeli „Victim Of Chains”. W tej kategorii sprawdza się nawiązujący do działalności ACCEPT „The Tiger”, w którym to podobieństwa do wcześniej wspomnianego zespołu nasuwają się nie tylko w kwestii czysto instrumentalnej, ale również w ramach linii wokalnych, gdzie Majdan nie tylko zbliża się do maniery Udo Dirkschneidera, ale przebija go pod każdym względem. Mam tu na myśli skalę umiejętności i technikę. Do utworów klimatycznych trzeba też zaliczyć nastrojową balladę „Breakout”, która mimo swego rozbudowania nie przynudza. Zestawiając „Just a Minuette” jako instrumental z „The Bells of Notre Dame” też można poczuć duży nacisk na klimat i nastrój. Oczywiście jest spora ilość przebojowych heavy metalowych kawałków, które nawiązują do stylu z poprzedniej płyty i najwięcej w tym wpływów ACCEPT,WARLOCK, GRIM REAPER, czy też KROKUS. Otwierający „I Love the Night” świetnie nas o tym informuje i choć jest to do bólu wtórne i oklepane, to właśnie w takiej postaci GRAVESTONE najbardziej mnie przekonał do siebie. Ciągnąc dalej motyw ACCEPT należy obowiązkowo wymienić tutaj zadziorny „Back To Attack”, dynamiczny „Won't Stop Rockin”, czy też przebojowy „Dirty Taless” z najbardziej chwytliwym refrenem na płycie. Tak więc na nudę nie można narzekać, bo cały czas mamy na przemian przebój i bardziej klimatyczne utwory, a urozmaicenie całości wychodzi tylko na plus. W kategoriach zespołu „Back To Attack” to bardziej dojrzalsze dzieło, jednak w kategoriach globalnych mamy solidny heavy metalowy album z powszechnie przyjętymi patentami, które ktoś kiedyś już wykorzystał i dla niektórych pospolitość, wtórność może być powodem żeby postawić niższą notę. Jednak ja słysząc całkiem sporo z tamtego okresu, muszę przyznać, że GRAVESTONE jest jedną z najsolidniejszych kapel, która mimo że nie przetrwała próby czasu, to jednak zostawiła po sobie całkiem pokaźny dorobek, z czego 3 albumy są naprawdę bardzo dobre i jednym z nich jest bez wątpienia „Back To Attack”. Ocena: 8/10
piątek, 2 grudnia 2011
KREATOR - Pleasure To Kill (1986)
Jeden z najlepszych albumów KREATOR? Bez wątpieniaPleasure to Kill z 1986, który jest uważany przez większość członków za ich największe dzieło.
Na tym albumie pojawił się nowy nabytek zespołu- Jórg Trzebiatowski i nie wiem jak wy ,ale słyszę już przemianę w stylu zespołu. Zespół jak by bardziej zaczął grać technicznie. Ale jakby nie było jest to jeden z ważniejszych albumów w tym gatunku.
Okładka jak dla mnie gorsza od poprzedniej, mniej klimatyczna, ale w końco to tylko okładka, liczy się to co się kryje za nią, czyli zawartość
Na pierwszy rzut można by stwierdzić ,że właściwie jest to dalej potężny KREATOR z mocnymi riffami ,ostrym wokalem i mrocznym klimatem. Album jest utrzymany na wysokim poziomie i do tego każda kompozycja zasługuje na uznanie słuchacza. I choć cholernie mi się podoba ten album to jednak ustępuje on w moim zestawieniu debiutowi,gdyż tutaj panowie bardziej pokazują się ze strony technicznej, ubyło owej jaskiniowości, zabrakło mi też ostrego charczenia,które było charakterystyczne dla poprzednika. A na album składa się 12 utworów które świetnie tworzą fantastyczną całość. Hmm album zaczyna się zaskakująco bo od spokojnego intra,jakby to nie był KREATOR. Ale po tym krótkim wejściu dalej już będzie tylko ciężej i ostrzej.
Słuchając tego albumu od pierwszych taktów w tym Ripping Corpse to miałem takie dziwne wrażenie jakby perka grała szybciej od reszty. Sama gra instrumentalna znów stoi na wysokim poziomie. Wystarczy posłuchać zacnego riffu, który od razu przypomina mi poprzednika.
I właściwie album jest naszpikowany samymi killerami na czele z Pleasure to Kill, Riot of Violence, który o dziwo nie jest jakoś taki ostry ,ale wielbię go!Command of Blade, czy też Flag of Hate, który stał się ich takim pierwszym wielkim hitem, a trzeba też dorzucić że zespół wydał epkę o podobnym tytule.
Słuchając Pleasure To Kill, można usłyszeć że niby jest to samo granie w stylu poprzednika, ale nie ma takiej osobowości, nie ma takiego klimatu jaskiniowego ,nie ma takie surowizny i jest bardziej złagodzony ( weźmy choćby intro Riot of Violence, Take Their lives oraz sam wokal.) Zdania na pewno będą podzielone ,bo komu się nie do końca podobał Endless Pain to na pewno zakochał się w tym albumie i właściwie może być też w drugą stronę. Ocena 9.5/10
Na tym albumie pojawił się nowy nabytek zespołu- Jórg Trzebiatowski i nie wiem jak wy ,ale słyszę już przemianę w stylu zespołu. Zespół jak by bardziej zaczął grać technicznie. Ale jakby nie było jest to jeden z ważniejszych albumów w tym gatunku.
Okładka jak dla mnie gorsza od poprzedniej, mniej klimatyczna, ale w końco to tylko okładka, liczy się to co się kryje za nią, czyli zawartość
Na pierwszy rzut można by stwierdzić ,że właściwie jest to dalej potężny KREATOR z mocnymi riffami ,ostrym wokalem i mrocznym klimatem. Album jest utrzymany na wysokim poziomie i do tego każda kompozycja zasługuje na uznanie słuchacza. I choć cholernie mi się podoba ten album to jednak ustępuje on w moim zestawieniu debiutowi,gdyż tutaj panowie bardziej pokazują się ze strony technicznej, ubyło owej jaskiniowości, zabrakło mi też ostrego charczenia,które było charakterystyczne dla poprzednika. A na album składa się 12 utworów które świetnie tworzą fantastyczną całość. Hmm album zaczyna się zaskakująco bo od spokojnego intra,jakby to nie był KREATOR. Ale po tym krótkim wejściu dalej już będzie tylko ciężej i ostrzej.
Słuchając tego albumu od pierwszych taktów w tym Ripping Corpse to miałem takie dziwne wrażenie jakby perka grała szybciej od reszty. Sama gra instrumentalna znów stoi na wysokim poziomie. Wystarczy posłuchać zacnego riffu, który od razu przypomina mi poprzednika.
I właściwie album jest naszpikowany samymi killerami na czele z Pleasure to Kill, Riot of Violence, który o dziwo nie jest jakoś taki ostry ,ale wielbię go!Command of Blade, czy też Flag of Hate, który stał się ich takim pierwszym wielkim hitem, a trzeba też dorzucić że zespół wydał epkę o podobnym tytule.
Słuchając Pleasure To Kill, można usłyszeć że niby jest to samo granie w stylu poprzednika, ale nie ma takiej osobowości, nie ma takiego klimatu jaskiniowego ,nie ma takie surowizny i jest bardziej złagodzony ( weźmy choćby intro Riot of Violence, Take Their lives oraz sam wokal.) Zdania na pewno będą podzielone ,bo komu się nie do końca podobał Endless Pain to na pewno zakochał się w tym albumie i właściwie może być też w drugą stronę. Ocena 9.5/10
KREATOR - Terrible Certainty (1987)
KREATOR w roku 1987 wydał następcę „Pleasure To Kill”, czyli ... Terrible Certainty
Co jest tutaj ciekawe to, że niby jest powrót Ventora ze perką ,ten który grał na Endless Pain,to jednak o wiele bardziej zaskakującym posunięciem jest drugi gitarzysta...Tritze.
Szczerze ,to tam jakiegoś zniszczenia nie ma, na Endless był jeden prowadzący gitarzysta i robiło to na mnie większe wrażenie. Ale plusem jest to że album jest przez to bardziej jakby zróżnicowany,jest bardziej urozmaicony ,momentami zaskakujący i moim zdaniem jeszcze bardziej dopieszczony technicznie. Album może nie przebił debiutu,ale z pewnością jest nie wiele gorszy od Pleasure to Kill. Dalej zespół serwuje nam fantastyczną dawką thrashu ,na którą nie można być obojętnym. Na albumie nie mogło zabraknąć typowej gry dla tego zespołu,a mianowicie dzikich i ostrych killerów , i takim jest bowiem otwieracz Blind Faith, który jest niesamowitym pod względem instrumentalnym jak i wokalnym, to jest to co kocham w tej niemieckiej formacji, czysta agresja, takie nie okiełznana. Jeśli podobał wam się otwieracz to kolejny utwór też pokochacie...Storming with Menace- co mnie urzekło w tym utworku to genialna praca gitar, prawdziwa rozkosz. Najbardziej mnie niszczy na tym albumie tytułowy kawałek, takich utworów można wałkować w kółko i trzeba tutaj zwrócić uwagę na piekielne solówki,co za czad.
Natomiast As the World Burns prezentuje nieco łagodniejsze oblicze zespołu, wolne tempo ,ale gitary chodzą ciężko i drapieżnie. Kolejnym moim ulubionym utworem jest One Of Us- dziki i bardzo drapieżny utwór ,który jest pełen agresji i wszystkiego co jest charakterystyczne dla gry zespołu. I należy też wspomnieć o jednym z ważniejszych utworów czyli oBehind the Mirror ,który stał się największym przebojem z tego albumu
Fani KREATOR nie zawiedli się na swoich pupilach ,bo jak mogli skoro zespół znów wydał znakomity album, utrzymany na bardzo wysokim poziomie. Na próżno jest szukać tutaj słabych punktów czy też niedociągnięć ,bo album nie ma takowych, jest album z górnej półki ,wykonany na najwyższym poziomie , gdzie doświadczenie i umiejętności odegrały jedną z głównych ról,a zespół po raz kolejny potwierdza swoją wielkość i to że są jednym z ważniejszych zespołów w gatunku ,no i kolejny murowany sukces zespołu. Ocena 9/10 I niech się wstydzą ci co nie słyszeli
Co jest tutaj ciekawe to, że niby jest powrót Ventora ze perką ,ten który grał na Endless Pain,to jednak o wiele bardziej zaskakującym posunięciem jest drugi gitarzysta...Tritze.
Szczerze ,to tam jakiegoś zniszczenia nie ma, na Endless był jeden prowadzący gitarzysta i robiło to na mnie większe wrażenie. Ale plusem jest to że album jest przez to bardziej jakby zróżnicowany,jest bardziej urozmaicony ,momentami zaskakujący i moim zdaniem jeszcze bardziej dopieszczony technicznie. Album może nie przebił debiutu,ale z pewnością jest nie wiele gorszy od Pleasure to Kill. Dalej zespół serwuje nam fantastyczną dawką thrashu ,na którą nie można być obojętnym. Na albumie nie mogło zabraknąć typowej gry dla tego zespołu,a mianowicie dzikich i ostrych killerów , i takim jest bowiem otwieracz Blind Faith, który jest niesamowitym pod względem instrumentalnym jak i wokalnym, to jest to co kocham w tej niemieckiej formacji, czysta agresja, takie nie okiełznana. Jeśli podobał wam się otwieracz to kolejny utwór też pokochacie...Storming with Menace- co mnie urzekło w tym utworku to genialna praca gitar, prawdziwa rozkosz. Najbardziej mnie niszczy na tym albumie tytułowy kawałek, takich utworów można wałkować w kółko i trzeba tutaj zwrócić uwagę na piekielne solówki,co za czad.
Natomiast As the World Burns prezentuje nieco łagodniejsze oblicze zespołu, wolne tempo ,ale gitary chodzą ciężko i drapieżnie. Kolejnym moim ulubionym utworem jest One Of Us- dziki i bardzo drapieżny utwór ,który jest pełen agresji i wszystkiego co jest charakterystyczne dla gry zespołu. I należy też wspomnieć o jednym z ważniejszych utworów czyli oBehind the Mirror ,który stał się największym przebojem z tego albumu
Fani KREATOR nie zawiedli się na swoich pupilach ,bo jak mogli skoro zespół znów wydał znakomity album, utrzymany na bardzo wysokim poziomie. Na próżno jest szukać tutaj słabych punktów czy też niedociągnięć ,bo album nie ma takowych, jest album z górnej półki ,wykonany na najwyższym poziomie , gdzie doświadczenie i umiejętności odegrały jedną z głównych ról,a zespół po raz kolejny potwierdza swoją wielkość i to że są jednym z ważniejszych zespołów w gatunku ,no i kolejny murowany sukces zespołu. Ocena 9/10 I niech się wstydzą ci co nie słyszeli
MEGADETH - Peace Sells... But Who's Buying? (1986)
MEGADETH żeby potwierdzić swoją klasę musiał nagrać drugi album przynajmniej tak świetny jak debiut. O ile debiut był naprawdę mocnym albumem, o tyle następca Peace Sells ...but who's Buying przyniósł zespołowi sławę i otworzył drzwi do wielkiej kariery. Zadziwiające jest to że zespół potrzebował tylko roku,żeby nagrać ten świetny album. Album odniósł naprawdę wielki sukces sprzedając płytę w milionach, a fala pozytywnych krytyk napływała i napływała. Jest to album już kultowy i wstyd go nie znać. No bo właśnie m.in dzięki temu albumowi zaliczany jest MEGADETH do wielkiej czwórki: wraz z Slayerem, Anthraxem i Metaliką.
No cóż no co można powiedzieć o muzyce? Że to jest muzyka pierwszej klasy i słychać od razu postęp w muzyce Megadeth. Rudy wypracował tutaj charakterystyczny styl, który nie jest już taki prosty jak na debiucie. Kompozycje są bardziej pokręcone i nie są już ani surowe ani tez takie dzikie. Tutaj zespół zrobił duży krok do przodu jeśli chodzi o technikę jak i o brzmienie!
No sam Rudy też rozwinął skrzydła, to co wyprawia na gitarze przechodzi wszelkie oczekiwania no i do tego ten wokal ,który na tym albumie brzmi tak niesamowicie ,jak dla mnie o wiele lepiej jak na debiucie.
No cóż no co można powiedzieć o muzyce? Że to jest muzyka pierwszej klasy i słychać od razu postęp w muzyce Megadeth. Rudy wypracował tutaj charakterystyczny styl, który nie jest już taki prosty jak na debiucie. Kompozycje są bardziej pokręcone i nie są już ani surowe ani tez takie dzikie. Tutaj zespół zrobił duży krok do przodu jeśli chodzi o technikę jak i o brzmienie!
No sam Rudy też rozwinął skrzydła, to co wyprawia na gitarze przechodzi wszelkie oczekiwania no i do tego ten wokal ,który na tym albumie brzmi tak niesamowicie ,jak dla mnie o wiele lepiej jak na debiucie.
Album otwiera znakomity Wake Up dead - który już na samym wstępie nam uświadamia że zespół poszerzył horyzonty i że nie będzie to w żadnym wypadku kalka debiutu. Już od pierwszych sekund słychać fajne solo, naprawdę imponującą prace gitar. Co mnie rzuciło na kolana to nie taka przejrzysta i prosta jak na poprzednich utworach składnie utworów. Tutaj tylko słychać wokal podczas refrenu a tak poza tym główną rolę odgrywają gitary! Oczywiście drugi utwór utrzymany jest w podobnym klimacie, czuje się tą tajemniczość , tą nie pewność co nas czeka. The Conjuring to prawdziwy killer. Wreszcie słychać Deva i można co nie co sobie ponucić. Bardzo umiejętnie przeplatają się szybkie partie z nieco wolniejszymi, a utwór nie należy do prostych i przewidywalnych. Moim numerem 1 jest i już chyba pozostanie Peace Sells! Utwór który promował ten album i do niego nakręcony pierwszym klip zespołu. Uważam że ten utwór zdobi jedne z ciekawszych motywów wygranych na gitarze basowej.Nie mogło tez zabraknąć tez killera z piekła rodem - a skoro już mowa o piekle to może ziemia Diabła Devils Island to mój drugi faworyt , genialny utwór pod każdym względem ,praca gitar, chwytliwy refren ,nie banalne solówki. Majstersztyk! Good Mourning / Black Friday -najdłuższy i zarazem najbardziej rozbudowany utwór na tej płycie. Zaczyna się spokojnie,ma się wrażenie że szykuje się ballada ,a jednak nie , to tylko rozgrzewka przez prawdziwą łupaniną. Kiedy słychać riff to wszytko się wyjaśnia, i można się delektować ciężkim brzmieniem gitar i genialnym tempem podczas zwrotek ,miód. Bad Omen- powtórka z rozrywki , spokojne wejście ,gdzie po chwili utwór przeradza się w dziką bestię. Tutaj pozwolę sobie zwrócić na bardzo ciekawą pracę basu i perki!
Taką wisienką na torcie jest zajebisty cover Willie Dixon - I Ain't Superstitious- krótki utwór który idealnie pasuje do reszty utworów. No a album zamyka My Last Words ,który też jest mocnym punktem albumu!
„Peace Sells” to klasyk,dla mnie jeden z 3 najlepszych albumów MEGADETH i jeden z najlepszych krążków z gatunku thrash metal. Niesamowita technika , takiej nawet nie uświadczyłem na płytach Metaliki był to mój pierwszy kontakt z tym zespołem i od razu mnie rzuciło na kolana, bo to nie byle jaka muzyka , nie byle jakie aranżacje, które są obstukane i wtórne,oj nie tutaj muzyka powiewa świeżością i aż się prosi o kolejne odsłuchy. No nie ma wyjścia znów trzeba wyciągnąć 10.........10/10
Taką wisienką na torcie jest zajebisty cover Willie Dixon - I Ain't Superstitious- krótki utwór który idealnie pasuje do reszty utworów. No a album zamyka My Last Words ,który też jest mocnym punktem albumu!
„Peace Sells” to klasyk,dla mnie jeden z 3 najlepszych albumów MEGADETH i jeden z najlepszych krążków z gatunku thrash metal. Niesamowita technika , takiej nawet nie uświadczyłem na płytach Metaliki był to mój pierwszy kontakt z tym zespołem i od razu mnie rzuciło na kolana, bo to nie byle jaka muzyka , nie byle jakie aranżacje, które są obstukane i wtórne,oj nie tutaj muzyka powiewa świeżością i aż się prosi o kolejne odsłuchy. No nie ma wyjścia znów trzeba wyciągnąć 10.........10/10
czwartek, 1 grudnia 2011
GRAVESTONE - Victim Of Chains (1984)
Przeglądając niemiecką scenę heavy metalową i okres lat 80 to nie sposób pominąć zespołu GRAVESTONE, który można potraktować jako niemiecki odpowiednik GRIM REAPER, choć mówiąc o kapelach, które wpłynęły na działalność tej niemieckiej formacji nie da się tej listy zamknąć na jednej kapeli. A wszystko przez wpływy kapel z kręgu NWOBHM, jest też piętno hard rockowych kapel, czy też hard'n heavy w stylu KROKUS, do tego oparcie się na kilku niemieckich kapel takich jak choćby SCORPIONS, ACCEPT, WARLOCK. GRAVESTONE został założony w 1977 r i rozpoczynał jako kapela grająca progresywną odmianę rocka, jednak w wyniku wiele czynników zespół zaczął kierować się ku heavy metalu. I w takim stylu zostały nagrany 4 albumy w okresie 1980- 1986. Skład GRAVESTONE właściwie cały czas ulegał zmianom i przetasowaniom. Wokalista Berti Majdan występował w roli frontmana w latach 70 i dopiero w roku 1984 znów wrócił do pełnienia tego stanowiska, co uważam za zmianę na plus, bo to właśnie jego wokal jest jedną z głównych atrakcji tego zespołu. Berti to specjalista od zadziorności, od chrypki i charyzmy, a cała reszta to tylko miłe ozdobniki. Wraz z pojawieniem się Bertiego na wokalu w 1984 dało znakomity efekt w postaci „Victim of Chains” który rozpoczyna złoty okres zespołu. Muzycznie mamy tutaj niemiecką solidność, ale nie ma owej toporności i takiego kwadratowego grania, co jest istotną cechą tego albumu jak i zespołu. „Victim Of Chains” poza charyzmatycznym wokalem, cechuje się melodyjnymi riffami, czy też solówkami i za to odpowiedzialny jest duet gitarzystów Klaus Reinelt i Mathias Dieth( znany choćby z występów w zespole SINNER, czy też U.D.O). Można zarzucić brak wysokiej klasy brzmienia, można zarzucić, że jest to powszechne granie dla tamtych lat i że nic nadzwyczajnego tutaj nie ma. Taki tok myślenia jest w tym przypadku błędny. Zawartość tego albumu jest naturalna, rasowa, drapieżna, pełna atrakcyjnych melodii, partii gitarowych, a wszystko zaaranżowane z zachowaniem cechy przebojowości. Wejście w postaci „Fly Like An Eagle” początkowo brzmi jak jakiś utwór SCORPIONS, ale co z tego kiedy zespół znakomicie miesza patenty różnych zespołów i przetwarza to na swój własny. Jest tutaj hard rockowe szaleństwo, jest tez łatwo zapadający refren. Z kolei motyw gitarowy w „Son Of Freeway” zalatuje pod ACCEPT, czy też JUDAS PRIEST, ale to zadziorne tempo i prosty riff sprawiają że utwór jest łatwo wpadający w ucho. Nie brakuje też true heavy metalowych hymnów i w tej roli sprawdza się nieco posępny „The Hour”. Podoba mi się połączenie dwóch światów, a mianowicie hard rocka z heavy metalem i wystarczy posłuchać „For A Girl” z energiczną solówką, czy też wzorowany na AC/DC, czy też KROKUS „Rock'n Roll is Easy”. Z kolei najszybszą kompozycją na tym dynamicznym albumie jest „Blind Rage” zaś najwolniejszą i najbardziej klimatyczną jest ballada „So Sad”. I kolejny przejawem urozmaicenia materiału niech będzie przykład instrumentalnego „The Bells of Notre Dam”, który przypomina mi instrumentalne popisy Mathiasa na albumie „Timebomb” wydanego przez U.D.O. Nie potrafię i nie chcę szukać na siłę wad, bo tak naprawdę ich nie ma. Zalet jest pełno, od rasowego, nieco przybrudzonego brzmienia, po umiejętności muzyków i mam tu na myśli zwłaszcza jednego z tych lepszych niemieckich wokalistów, który sprawdza się w każdych klimatach, a także gitarzystów, którzy zapewnili odpowiednią oprawę muzyczną temu albumowi, a to wszystko jakże harmonijnie się zgrywa z wokalem Bertiego. I wyliczając zalety należy zakończyć na urozmaicony materiale, które jest wypełniony przebojami od początku do końca. Nie możliwe? Cóż takie rzeczy to tylko w latach 80. Wstyd nie znać, klasyka niemieckiej sceny heavy metalowej. Ocena: 8.5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)