Nazwa zespołu WARRIORS raczej kojarzy się z jakimś amerykańskim, rycerskim heavy metalem, aniżeli z serbską formacją grającą muzykę na pograniczu hard rocka, heavy metalu i glam metalu i oczywiście na przekór również z zapatrzeniem na kolegów po fachu z ameryki. Mam tu na myśli takie tuzy jak DOKKEN, RATT i poniekąd gdzieś DEF LEPPARD. Nawet kiedy patrzę na ładnie narysowaną okładkę, przesiąkniętą klimatem s-f to również na myśl przychodzi Ameryka. I tak o to mamy bardzo amerykański album serbskiej formacji założonej w 1983 roku. Choć tak naprawdę jeśli już mamy zagłębić się w aspekt historyczny zespołu to trzeba cofnąć się nieco wcześniej. Bo już w 1982 powstała formacja i to z inicjatywy wokalisty Dušan Nikolić i perkusisty Vicko Milatović działając pod nazwą RATNICI czyli serbski odpowiednik WARRIORS. I tak w 1983 roku pojawił się mini album „Love Machine” gdzie skład był nieco z mieniony i zasilony przez dwóch amerykańskich muzyków i w takim też nagrano album „Warriors”. Skoro mamy styl zakorzeniony w amerykańskim hard rocku/ heavy metalu to tym bardziej nikogo nie zdziwi, że mamy ciepłe, czyste brzmienie, które uwypukla przede wszystkim wokal Dusko Nikkolic, który potrafi otulić swoim ciepłem i rozgrzać serce słuchacza, ale potrafi krzyknąć, wyciągnąć wysokie rejestry trzymając się kurczowo stylu pasującego do tła, które mu towarzyszy. Znaczącą rolę odgrywają też w muzyce WARRIORS chórki, czyli tak jak przystało na amerykański band. Na drugi plan właściwie zostaje zepchnięty duet Douglass Platt/ Zoran Konjevic, który raczej skupia się na prostych, łatwo wpadających partiach, chwytliwych melodiach, aniżeli na skomplikowanych, bardziej złożonych melodiach, a także na jakiś wirtuozerskich popisach gitarowych. Pompatyczna, momentami jednostajna sekcja rytmiczna tylko podkreśla że mamy do czynienia z przystępną dla słuchacza muzyką i co ciekawe myślę, że jest to muzyka ukierunkowana nie tylko na odbiorców słuchających takiej muzyki na co dzień, śmiało mogą sięgać też osoby, które nigdy nie miały stycznością z taką muzyką, wszystko zagwarantowała poniekąd komercyjna otoczka całego materiału. To że jest to ciepłe, komercyjne granie, to nie oznacza, że mamy do czynienia z miałkim, rozlazłym graniem, gdzie wieje nudą. Przebojów goni przebój i w takiej muzyce jest to wręcz wymagane i bez tego daleko się nie zajdzie. Już na wstępie dostajemy ciepły otwieracz w postaci „Try again” który przemyca z każdego wcześniej wspomnianego zespołu pewne elementy. Jednak nie to jest ważne, ale sama pomysłowość i aranżacja, a te po prostu zachwycają. Nie tylko przebojowością, chwytliwością, ale lekkością i nie wymuszoną radością. I jak tutaj nie dać się porwać melodyjnemu przebojowi „You Keep on shinning” który bez ogródek nawiązuje do najlepszych dzieł DOKKEN. Tutaj również Dusko daje upust szaleństwu i energii która drzemie w nim. Nie brakuje też bardziej zadziornych kawałków jak choćby „Diana” gdzie jest kilka cech które oddają styl RATT. Oczywiście na albumie z taką muzyką nie mogło się obejść bez pięknej, nastrojowej ballady w postaci „Im begenning you” która przejawia się w popisie solowym gitarzysty oraz ciepłą, romantyczną linią wokalną. Z kolei najcięższe i najostrzejsze kompozycję na albumie stanowi koncertowy „Light it Up” czy też rytmiczny, przesiąknięty tajemniczym klimatem „God save the children”w którym idealnie zostało dopasowane szybsze tempo i ostrzejszy wokal. Pomysł na rytmikę, na partie gitarowe oraz całą linię melodyjną słychać w takim komercyjnym „Money Lover”. Na koniec zespół postawił na hmm taki nieco true metalowy „Carry On” który ozdobiony jest przede wszystkim znakomicie brzmiącym refrenem, który właściwie mógłby podbić bez problemu każdą stację radiową. Tak jak grali WARRIORS właściwie nikt nie grał w tamtym rejonie i także oni jako pierwsi głosili swoje przesłanie w języku angielskim. I choć album „Warriors” jest daleki od identyfikowania go z gniotem, słabością, choć wszystko zostało tutaj dopieszczone, choć mamy od początku do końca przeboje, choć muzycy mieli talent to jednak ich droga muzyczna szybko się zakończyła, bo bodajże w 1985 roku. I właściwie zespół umarł śmiercią naturalną, do której rękę przyłożyli słuchaczy którzy byli obojętni wobec takiej muzyki i właściwie brak zainteresowania z ich strony przyczyniło się że zespół musiał zwinąć interes. Szkoda, bo zespół miał potencjał jak mało który zespół. Ocena : 9.5/10
poniedziałek, 6 lutego 2012
LIEGE LORD - Freedom's Rise (1985)
Gdyby tak wziąć pod lupę i prze analizować amerykańską scenę heavy metalową to do czołówki zespołów spod gatunku US power metal śmiało można by wymienić obok takiego ATTACKER, czy też wczesnego METAL CHURCH znakomity LIEGE LORD. Kapela założona w 1982 zaczynała właściwie jako cover band JUDAS PRIEST pod nazwą DECEIVER nawiązując do jednego z utworów tegoż zespołu. I czas na pełen album przyszedł dopiero w 1985 roku pod tytułem „Freedom's Rise”. Album właściwie w szybkim tempie przeszedł do historii jak klasyk i nie ma się czemu dziwić, skoro to wydawnictwo w zupełności oddaje charakter sceny amerykańskiej, zwłaszcza US power metal. Tak więc mamy charakterystyczne dla ich stylu oparcie warstwy instrumentalnej na dwóch rozpędzonych gitarach i w tej roli Tony Truglio/ Pete Mcarthy, który przede wszystkim serwował rozpędzone riffy, które dawał upust energii i szaleństwa, co nie należy utożsamiać z graniem na jedno kopyto w jednym stylu. Oj nie, różnorodność i złożoność to specjalność LIEGE LORD. Drugim jakże charakterystycznym elementem układanki LIEGE LORD jest sekcja rytmiczna, nieco taka surowa, nieco taka pierwotna i w dodatku wzorowana na tej z IRON MAIDEN. Basista Matt Vinci jest czymś więcej niż marną kopią Steve'a Harrisa, gdyż tutaj bas brzmi bardziej tajemniczo. Również perkusista Frank Cortese nie jest jakąś kopią Clive Burra, a też ma sporo własnych autentycznych zagrywek. Wszystko to spina wokalista Andy Michaud ma coś z maniery Roba Halforda, a jak słyszę jego falsety to od razu mam skojarzenia z Kingiem Diamondem, tak więc mamy do czynienia i z charyzmą i niezwykłymi umiejętnościami, które dostarczają słuchaczowi sporo wrażeń. Brzmienie tego albumu jest czasami aspektem rozbieżności opinii słuchaczy. Pod względem czysto technicznym nie ma się do czego przyczepić, ale rozumiem to kręcenie nosem owych fanów. Bo z takim „Master Control” mamy łagodniejsze brzmienie pozbawione wg mnie mocy i co gorsze ciężaru, tutaj jest taki miks ameryki z Wielką Brytanią. Na szczęście grono słuchaczy jest zgodne co do fenomenu materiału tutaj zawartego. Pierwszy kontakt z płytą w postaci intra „Prodigy” bardziej przypomina nam dokonania brytyjskiego IRON MAIDEN z ich początkowego okresu. Duża w tym zasługa sekcji rytmicznej i samej złożoności kawałka. Natomiast melodie i ich wydźwięk nasuwają już bardziej amerykańską scenę heavy metalową. I z piętnem IRON MAIDEN przechodzimy do dynamicznego "Wielding Iron Fists" który charakteryzuje się szybkim tempem, złożonością melodii i motywów gitarowych a to zaowocowało znakomitym killerem. Na czym polega chemia między IRON MAIDEN a LIEGE LORD? W oby dwóch przypadkach partie basu odgrywają znaczącą rolę i w obu zespołach brzmią tak samo mocarnie i to na tyle, że potrafią się przedrzeć przez warstwę gitar, perkusji i głośnego wokalu. To że zespół gra power metal nie da się ukryć słuchając takiego rozpędzonego „Dark tale” gdzie można to równie dobrze odnieść do kapel zakorzenionych w rycerskim metalu. Jeśli ktoś z kolei kocham partie gitarowe, głośne i dominujące niemal nad całością, to powinien zwrócić uwagę na taki „Amnesty” w którym zespół nie szczędzi sporej ilości ambitnych ozdobników gitarowych. Moim takim osobistym faworytem jest epicki, pełen podniosłości „Rage Of Angels” i wg mnie utwór mógłby spokojnie się znaleźć na debiucie IRON MAIDEN. Utwór się wyróżnia na tle innych przede wszystkim tempem i samym atrakcyjnym główny motywem. Zespół właściwie specjalizował się w szybkich kawałkach takich jak „ Vials of Wrath”, czy „For the King”, które tez zaliczam do moich ulubionych utworów. Bardzo udanie wyszło połączenie sekcji rytmicznej i ducha IRON MAIDEN z amerykańską melodyjnością. Ale taki był na tym albumie LIGE LORD odważny, nie stroniący od zapożyczenia pewnych cech choćby z żelaznej dziewicy. Kapela potrafiła znakomicie połączyć energię typową dla power metalu z szkieletem heavy metalowym co słychać idealnie w takim zamykającym album „Legionnaire”. Jeśli nie materiał, jeśli nie wrodzone umiejętności muzyków, to co jest kontrargumentem? Poniekąd brzmienie, poniekąd lekki przejaw toporności oraz ocieranie się o twórczość IRON MAIDEN. Zespół z takim potencjałem stać na coś więcej. To „więcej” przyjdzie jednak z czasem. Jednak o debiucie LIEGE LORD mimo wszystko nie można inaczej pisać, mówić jak o amerykańskiej klasyce, którą nie znać jest wielką hańbą. Ocena: 8.5/10
niedziela, 5 lutego 2012
GAME OVER - For Humanity (2012)
Dość nie dawno na łamach bloga opisywałem nowy album SUICIDAL ANGELS i ich nowy album „Bloodbath” i to z dużym entuzjazmem. Ciekawiło mnie czy konkurencja będzie wstanie zareagować na takiego dzieło jak „Bloodbath” jeśli tak to w jaki sposób i w jakim czasie. Co ciekawe że jeszcze z tego samego miesiąca pochodzi inny równie atrakcyjny album thrash metalowy. Nie będę was długo trzymał w niepewności i podam, że jest to debiutancki „For Humanity” włoskiego GAME OVER. Zespół łączy w swojej muzyce coś z EXODUS, coś z wczesnego SLAYER, tylko ja pierwszy raz mam wrażenie, że jest to bardziej ich własny styl i właściwie nie ma jasno określonego schematu, który można przyporządkować do jakieś kapeli, choć pewnie jakiś zagorzały fan gatunku coś tam sobie zawsze dobierze. Młodziutka kapela która została założona w 2008 r, która nagrała kilka dem przed debiutanckim albumem postawiła sobie jedno ważne założenie, a mianowicie nie brać jeńców i zrobić prawdziwą jatkę trash metalową. Nie usłyszymy tutaj smętnych momentów, ballad, nie usłyszymy też jakiegoś większego kombinowania, nie usłyszymy tutaj miałkie, pseudo thrash metalowe kompozycje, oj nie. Ten zespół stawia na agresję, stawia na naturalność, stawia na melodyjność i zadziorność. Renato Chicolli ma odpowiedni wokal, taki mocny, zadziorny, choć nie grzeszy on technika, to jednak pasuje idealnie do prezentowanej muzyki. Jednak szczęka mi opadła w momencie kontaktu z partiami gitarowymi duetu Sanso/ Ziro. Kto by śmiał ich nazwać amatorami, kto miałby czelność wytknąć im brak pomysłu na partie gitarowe. Oj nie od początku do końca na albumie słychać atrakcyjne riffy, nie tylko pod względem agresji, dynamiki, ale także pod względem melodyjnym i właściwie nie które z nich mają zapędy speed/heavy metalowe. Solówki moi drodzy, to nie jakieś chaotycznie wygrywanie na odczepnego, to czas wyrażania uczuć gitarzystów, to czas kiedy można usłyszeć coś więcej niż szybkie przechodzenie między melodiami. Można wyłapać tam nutkę finezji i gracji. Sporo na tym albumie robi też perkusista Med, który nadaję niesamowitego tempa poszczególnym utworom, ale co ważne daje im odpowiednie zaplecze mocy. Brzmienie również idealnie zostało dostosowane do zawartego na płycie repertuaru. Wciąż mam wrażenie jakby słuchał albumu, kapeli z lat 90. Najgorzej opisuje się kompozycje takie jakie mamy tutaj. Przede wszystkim ze względu na identyczny poziom artystyczny, ale tez poniekąd na niemal jednorodny charakter. Tak jak wspomniałem album jest nastawiony na niszczenie i dlatego mamy właściwie same rozpędzone, pełne agresji, dzikości kompozycje takie jak choćby „ Abyss of a Needle”, przesiąknięty speed metalem spod znaku AGENT STEEL „ Dawn of the Dead”, melodyjny „War Of Nations”, czy też energiczny „Another Dose of Thrash” , czy też koncertowy ' Tupa Tupa or Die”. Ale w obrębie tej jasno określonej struktury, wyznaczonej rygorystycznymi granicami mamy tez kilka drobnych smaczków które nieco urozmaicają ten materiał. „Mountains of Madness” jest bardziej zadziorny, bardziej urozmaicony i ma momenty zwolnienia. Złożoność i średnie tempo 'Overgrill (El Grillador loco)” nasuwa mi poniekąd działalność ANTHRAX. No i złudne wejście do „Bleeding Green” również spokojne i nastrojowe. Czy też demoniczna gadka na wstępie do ostrego „Evil Clutch” gdzie pomysłowe okazało się wyeksponowanie melodii wygrywanej przez gitarę prowadzącą. Właściwie nie da się opisać w słowach to co zrobił ze mną ten album. Czysta furia, energia, nie wymuszana, która strasznie wciąga i uzależnia. Oj brakowało mi takiego albumu, gdzie słuchacz od razu identyfikuje się z muzyką, dając upust swojej energii, robiąc różne szalone czynności przy tej muzyce. Ktoś powie, ależ oni grają na jedno kopyto,cóż nie są pierwszymi, ani ostatnimi. Thrash metal jaki potrzebny jest światu! Właśnie narodziła się nam gwiazda, mam nadzieję, że nie spadną tylko tak szybko jak się wznieśli. Gorąco polecam maniakom, ostrego, agresywnego thrash metalu. Ocena: 10/10
sobota, 4 lutego 2012
ACID - Don't Loose Your dreams (1989)
Niemiecka scena heavy metalowa to prawdziwa ziemia obiecana tego rodzaju muzyki, co ciekawe jakoś nigdy nie zawiodłem się na tym kraju. Tym razem mam do zaprezentowania mały rarytas, który zapewne jest mało znany wśród słuchaczy muzyki heavy metalowej. Drodzy czytelnicy z miłą chęcią przedstawiam wam ACID. Kapela powstała w 1979 roku, a więc można rzecz zaczęła tworzyć podwaliny pod niemiecki heavy metal, jednak na debiutancki album przyszło poczekać znacznie dłużej bo aż do roku 1989 kiedy to pojawia się na rynku „Dont Loose your dreams”. Jak dla mnie ACID to taki niemiecki odpowiednik JUDAS PRIEST. Choć zespół nie trzyma się kurczowo jednego stylu, i poza takim czysto rasowym heavy metalowym granie w którym przewija się właśnie JUDAS PRIEST, ACCEPT, OZ, BELL, czy też WARLOCK, mamy też bardziej hard rockowe patenty, czy też power metalowe spod znaku takiego wczesnego HELLOWEEN. Formacja składa się z trzech muzyków i warto tutaj nieco napisać o nich, bo zasługują na to. Liderem grupy jest Micheal Hommerhoff, który dzieli rolę wokalisty i gitarzysty. Wokal taki wręcz zachowany w rydzach typowego niemieckiego wokalisty, niezbyt wysokie umiejętności techniczne, ten odpowiedni akcent, oraz charyzma i zadziorność która napędza całą machinę ACID. Jako gitarzysta też radzi sobie znakomicie i w tej roli się sprawdza się bez wątpienia o wiele lepiej aniżeli w tej pierwszej. Czy można go nazwać rzemieślnikiem? Myślę że nie do końca, bo solówki są czymś więcej niż zlepkiem cudzych pomysłów i bez problemu można znaleźć na tym albumie całą serię rytmicznych, pełnych werwy solówki. Uwierzcie mi na słowo że nie brakuje tutaj emocji w tym aspekcie. Oczywiście mamy też sekcję rytmiczną tworzoną przez basistę Andreasa Schulza, a także perkusistę Carsten Bald, który jest kolejnym mocnym ogniwem zespołu i to jemu należy podziękować za szczyptę szaleństwa, za dynamikę i za mocny wydźwięk albumu. I tak dotarliśmy do meritum sprawy a mianowicie do materiału. W skrócie można by go opisać równy, zróżnicowany, wypchany sporą liczbą przebojów. Już pierwszym z nich otwiera album, mowa o power metalowym „Driven” gdzie słychać podobną strukturę linii melodyjnej co w utworze „I want Out „ HELLOWEEN, ale są też słyszalne wpływy brytyjskiego heavy metalu. Natomiast taki hard rockowy „All Through The Night” kojarzy mi się z „All We Are” WARLOCK. Ale to jest kolejny niezbity dowód, że zespół radzi sobie z stworzeniem chwytliwych refrenów i łatwo wpadające w ucho melodie. Z koeli przy takim „Draw The line” mamy odesłanie do JUDAS PRIEST i w takiej formie zespół też radzi sobie znakomicie. I tak od heavy metalu, hard rocka dotarliśmy do speed/power metalu spod znaku HELLOWEEN, czy też BELL. Najcięższą i zarazem najszybszą kompozycją na albumie jest „Memories”. Czasami zespół po prostu zwalnia nieco tempa, żeby zwrócić uwagę słuchacza na tajemniczy klimat tak jak choćby w „Die by order”. Do kategorii speed/ power metalowej można śmiało zaliczyć „Up to The neck” które znów przedstawia muzyków jako bardzo dobrych instrumentalistów, a także kompozytorów. Oczywiście znów dostajemy prosto, chwytliwy motyw gitarowy, a także przebojowy refren. Bardzo udanym zabieg było postawienie na krótkie zwarty kompozycje, które nie przynudzają, a to zapewnia łatwy, szybki, sprawny odsłuch. Najbardziej komercyjnym kawałkiem wg mnie jest „Fire”, które po raz kolejny pokazuje bardziej hard rockowe oblicze zespołu. Ale ta lekkość, przebojowość potrafi zauroczyć. „Dont Lose Your dreams” ma zaloty do brytyjskiej sceny heavy metalowej, słychać tutaj coś z DEMON, momentami DEF LEPPARD. Strasznie mi się podoba pomysłowość i ambitne rozwiązanie w „To The Edge Of the world”, który może i jest i komercyjny, może i nieco łagodniejszy, ale ma ciekawą aranżację i różne ozdobniki, które dodają tylko niezłego wydźwięku kawałkowi. Całość zamyka utwór oddający hołd JUDAS PRIEST czyli „Dark Voices”. Nie potrafię znaleźć żadnego haczyka na ten materiał, wszystko brzmi tak jak powinno. Nie ma smęcenia, nie ma udawania, jest za to radość, energia, przebojowość i relaks kiedy ta muzyka leci w pokoju. Tym bardziej nie mogę zrozumieć jak to się stało, że zespół przepadł bez wieści po tym albumie. Najwidoczniej konkurencja była czujna i wszelkie zagrożenie ich pozycje jest natychmiast likwidowane. Szkoda, bo zespół wg mnie miał potencjał. Ocena: 9/10
ADRIAN - One Step Into the Uncertain (1987)
Kiedy w połowie lat 80 eksplodował heavy/power metal na terenie Niemiec zaczęło się pojawiać co raz to więcej zespołów, które bez problemu potrafi nagrać bardzo dobry album, a że nie zawsze były wstanie stworzyć coś ponad jeden album to już inna sprawa. Kiedy RUNNING WILD, HELLOWEEN, ACCEPT rósł w siłę, a między nimi pojawiały się takie zespoły jak choćby ADRIAN, który choć potrafił stworzyć łatwo wpadającą w ucho muzykę, to jednak nie potrafił się przebić przez silną konkurencję, pewnie gdyby pojawili się wcześniej to by sytuacja może inaczej się prezentowała. ADRIAN to kapela założona w 1987 roku i w tym samym czasie wystartowali z debiutanckim albumem „One Step Into the Uncertain” który zawiera muzykę w której jest oczywiście niemiecka szkoła heavy metalu, ale jest też coś z brytyjskiej. Już taki otwierający „Reach the Sky” ma coś z IRON MAIDEN i zarazem coś z JUDAS PRIEST. Nie ma tutaj niczego nowego, a sam pomysł na główny motyw, na melodie, sama konstrukcja już taka obstukana i znana z innych płyt. Tak wtórność jest, ale akurat ta pozytywna. Spora w tym zasługa muzyków, których umiejętności zagwarantowały atrakcyjny dla słuchacza materiał. Duet gitarzystów Wende/Graf może nie jest wykwalifikowany do grania trudnych, ambitnych, finezyjnych solówek, czy riffów, ale znają się na swojej robocie i nie mają problemu z wygrywanie melodyjnych, prostych partii, które usatysfakcjonują niemal każdego słuchacza. Sekcja rytmiczna nieco jakby bez mocy, nieco monotonna w niektórych momentach, ale robiąca dobre tło do gitar i do nieco mało porywającego wokalu Oliviera Wendiego, który nie powala ani charyzmą, ani tym bardziej energią, ot co dobry rzemieślnik, który potrafi zabawić słuchacza. „The King is Born Again" ma nieco cięższy riff, jest nieco mroczniejszy, jest jakby jeszcze większa prostota która się przejawia w partiach gitarowych, ale utwór potrafi zapaść w pamięci. Okazale się prezentuje rockowa ballada w postaci "Love Dies in a Painful Way" która pod względem rytmiczności i przebojowości może przypominać taki SCORPIONS. Tutaj pierwszy raz słychać wyraźnie Marcusa Bohringera, którego partie klawiszowe są miłym ozdobnikiem i czasami jeszcze bardziej podkreślają melodyjny charakter danej kompozycji. ADRIAN to nie tylko maszynka do robienia przebojów, to również maszynka do robienia killerów, przepełnionych energią, dynamicznością, zadziornością, a przede wszystkim chwytliwością. Taki bez wątpienia jest krótki, zwarty „The white death”, który bez większych problemów mógłby się znaleźć na którymś z pierwszych albumów RUNNING WILD. Tak więc można dostrzec całkiem udane urozmaicenie albumu. Swoje trzy grosze dorzucają bardziej złożone kompozycje, które wyróżniają się na tle innych ze względu na bardziej złożone melodie, bardziej wyszukane pomysły. "Prelude/Never Again" to miks RUNNING WILD, BLIND GUARDIAN z debiutu, a także IRON MAIDEN. Oczywiście to kolejna speed/power metalowa petarda. Poezją instrumentalną z tajemniczym klimatem, przesiąkniętym stylem IRON MAIDEN jest „South Africa” bez wątpienia moja ulubiona kompozycja z tego albumu. Tutaj zespół wszedł na wyżyny swoich umiejętności dając upust pomysłowości. Średnie tempo, zadziorne partie gitarowe, ale melodie bardziej złożone, bardziej wyszukane, bardziej ambitne, do tego spory nacisk na finezję i techniczne wykonanie, co tylko daję do myślenia dlaczego więcej nie otrzymaliśmy takich kompozycji? Całość zamyka równie ciekawie zrealizowana nastrojowa ballada „Dreamer”. Tylko 7 kompozycji i prawie 38 minut muzyki, przede wszystkim chwytliwej, przystępnej, zróżnicowanej, wyzbytych jakiś słabych, przynudzających momentów. Mimo wtórności, jest ogromna satysfakcja z przesłuchania owego krążka. Nie dajcie zmylić śmiesznej okładce, czy nieco słabemu brzmieniu, bo pod tym fałszywym wizerunku kryję się kawał porządnej heavy metalowej muzyki oddającej charakter niemieckiej sceny heavy metalowej, ale nie tylko. Ocena: 7.5/10
XENTRIX - Shaterred Existance (1989)
Jeśli czytasz niniejszy tekst i lubisz zespół METALLICA z okresu „And Justice For All” to śmiało możesz czytać dalej. Oto mam coś dla fanów tegoż zespołu, a mianowicie angielski XENTRIX, gdzie cięte, złożone riffy i ich wydźwięk, a także wokal Chrisa Astley bliźniaczo podobny do Jamesa Hattfielda z okresu lat 80. Jednak co należy wiedzieć o XENTRIX? Przede wszystkim fakt, że powstali w 1985 roku i zaczynali jako zespół grający covery metalowych kapel. Jednak po dwuletnim okresie abstynencji pod względem własnego repertuaru zespół w końcu zaprezentował w 1987 roku demo zatytułowane „Hung For” i to poniekąd przysporzyło zespołowi rozgłosu, a przede wszystkim pomogło w znalezieniu wytwórni, którą się okazała Roadrunner i tak w 1989 r zespół wydaje swój debiutancki album „ Shaterred Existance” który jest przez wielu uważany za ich najlepsze osiągnięcie, co akurat tym razem jest słuszną tezą. John Cuniberti jako producent stworzył iście amerykańskie brzmienie, gdzie można je odnieść choćby do płyt TESTAMENT, czy też METALLICA. Zostawmy na chwilę aspekt historyczny i przejrzyjmy się co zespół serwuje na swoim pierwszym albumie. Gdyby nie opisana płyta cd to pewnie po odpaleniu i usłyszeniu „No Compromise” to bym od razu to bym nazwał kolejnym utworem formacji Hattfielda. Ta sama struktura, linia melodyjna, wydźwięk gitar i tu w tej roli sprawdza się duet Astley/ Havard, który bierze pod lupę kilka stylów różnych większych zespołów, które istniały w owym czasie i rosły w potęgę. Potrafią ciąć ostre riffy, pełne agresji, ale tez potrafią nieco zwolnić, postawić jednocześnie na melodyjność. Sekcja rytmiczna też w przypadku tego krążka robi swoje, dając upust szaleństwa i wyobraźni co do wszelkiego zróżnicowania. Również solówki to pewien atut tego albumu, bo przecież liczy się coś więcej niż tylko pot i krew, coś więcej poza dzikością, liczy się tez technika i ukazanie finezyjnej strony thrash metalu i to słychać. Bardziej mnie się spodobał taki „Balance of Power” i to za pewnie dlatego, że poza odesłaniem METALIKI, mamy coś z ANTHRAX. Ciekawie wyszło szybkie wyjście, a potem postawienie na zadziorne średnio tempo. Do tego wszystkiego solówka, która w pewnym momencie ociera się o działalność IRON MAIDEN. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie. I co ciekawe podobne skojarzenia można mieć w przypadku solówki utworu „Crimes” i nie da się ukryć że jest to jedna z najlepszych solówek na albumie. Melodyjna, chwytliwa, przemyślana i właściwie zaaranżowana. Po jakimś czasie zespół się rozkręca i w końcu zapodaję nieco bardziej dynamiczniejsze utwory, i tak o to mamy melodyjny „Back in the Real World”, ostry, z atrakcyjną partią gitarową „Dark Enemy”, czy też odegrany z myślą o fanach ANTHRAX „Bad blood” i jest to kolejny dowód na to, że chwytliwe melodie mogą iść w parze z ostrymi, dzikimi partiami gitarowymi. „Reasons for Destruction” również zasługuje na wyróżnienie z tego całego peletonu, a to choćby ze względu na imponujący popis basisty Paula Mackienziego , który stworzył tutaj ciekawy podkład basowy i co ciekawe kawałek wyróżnia się na tle innych również atrakcyjnym motywem i ostrzejszym wokalem. Tak śmiało można rzec kolejny killer. Z kolei „Position of Security” to wg mnie najsłabsze ogniowo na tym albumie, próba zwolnienia nie zbyt wg mnie udana. Album zamyka „Heaven Cent” który jest dobrym utworem, nieco bardziej urozmaiconym i jakby znów pełen patentów wyjętych z muzyki ANTHRRAX, ale zawsze na pierwszym planie jest formacja Hattfielda. Po tym albumie zespół wydał jeszcze parę albumów i w 1996 r wydał swój ost album kończąc tym samym swoją karierę. „Shaterred Existance” to na pewno nie lada gratka dla fanów thrash metalu, a przede wszystkim fanów zespołu METALLICA. Fanem tego ost nie jestem i nigdy nie byłem, to też granie pod ten zespół nie bardzo służy XENTRIX bo wg mnie zespół stać na więcej. Jest kilka mocnych kompozycji, jest odpowiednio wyważony materiał, bez jakiś większych wpadek. I choć jest moc i wszystko to co powinien mieć thrash metalowy album to jednak nie zostałem rzucony na kolana i dalej będę kontynuował poszukiwania w tym gatunku. Moje pragnienie nie zostało w pełni zaspokojone. Ocena: 7.5/10
piątek, 3 lutego 2012
SACRIFICE - On The Altar Of Rock (1985)
Szwajcaria lat 80 to nie tylko wielki KROKUS, to nie tylko takie bandy jak melodyjny BLOODY SIX czy rozpędzony KILLER będący namiastką MOTORHEAD, to również chwilowo nie jaki SACRIFICE, który długo nie zabawił na scenie heavy metalowej. Ale wykorzystał swój czas i zostawił po sobie debiutancki album zatytułowany „On the Altar Of Rock” z 1985 r czyli 4 lata od czasu powstania formacji. Żeby zrozumieć dlaczego kapela nie przetrwała próby czasu, wystarczy spojrzeć na dobrze radzącą sobie konkurencję w tym kraju w owym czasie, a także przesłuchać ten album, żeby się przekonać, że w takim stylu zespół by długo nie zabawił i dochodzi do tego bez wątpienia brak pomysłów na kolejne dzieło. SACRIFICE starał się przede wszystkim połączyć elementy heavy metalowe z hard rockowymi i różne efekty tutaj usłyszymy, ale całościowo jest to spójny krążek i przyjemny w odsłuchu. Otwieracz w postaci „The Eyes Of The Possible” zdradza całkiem sporo, a przede wszystkim że płyta będzie radosna, energiczna i melodyjna. Już w tym utworze słychać prostotę, rytmiczne partie gitarowe, może dalekie od jakieś gracji czy technicznego wyrachowania, ale potrafiące zauroczyć melodyjnością i naturalnością. Kiki Rais grać potrafi na gitarze, solówki też wygrywa nie najgorsze, ale czy czymś się wyróżnia na tle innych? Nie i właściwie jest dobrym rzemieślnikiem zresztą tak samo jak jego kompanii. Serge Kottelat jako wokalista to jeden z minusów tego albumu i muzyki SACRIFICE. Jest on dobrym rzemieślnikiem, ale nie ma ani mocy, ani jakiś nadzwyczajnych umiejętności, które czyniły by go bardziej autentycznym. Na „Jee The Loser” słychać odejście od KROKUSA w stronę bardziej amerykańskiego hard'n heavy, czy też heavy metalu. Można się tam doszukać coś z THE RIOT, czy też choćby HELLION, STEELOVER. Zespół radzi sobie z bardziej dynamicznymi kompozycjami jak „Rotten dream” gdzie już można usłyszeć wcześniej wspomniane skojarzenia. Jednak czasami ma się wrażenie że brzmi to nieco chaotycznie, w sensie każdy sobie rzepkę skrobię. Solówka piszcząca i nieco słaba pod względem technicznym, ale utwór nie jest znów aż taki zły, biorąc pod uwagę że potrafi rozgrzać swoją rytmicznością. Bez wątpienia lepiej zespół radził sobie z prostymi melodiami, stonowanym tempem tak jak w przypadku „Reason Of silence”. Jeśli o mnie chodzi to najlepszym utworem jest dynamiczny „Hot Street” będący instrumentalnym utworem. Ale to właśnie tutaj poczułem energię, radość, atrakcyjne melodie i ciekawie rozplanowane solówki. Szkoda że taki perełek za dużo tutaj nie ma. Równie pozytywne odczucia wywołuje we mnie „Can't Understand You” który w lepszy świetle przedstawia przede wszystkim wokalistę. Również i tutaj nie mam problemu z doszukaniem się łatwo wpadającej w ucho melodii. Odskocznią od tego co do tej pory mogliśmy usłyszeć na albumie jest taki „Little Killer Man” który robi za najdłuższą kompozycję, to tez nie ma się czemu dziwić, że jest kompozycją bardziej złożoną, nieco cięższą i zarazem bardziej stonowaną. Jednak na dłuższa metę potrafi zanudzić ów utwór. Najbardziej chybionym pomysłem na albumie jest bez wątpienia „Dark Confusion” który jest nie atrakcyjny pod każdym względem. Melodia sztywna, solówka niedopracowana i pozostawiające złe wrażenie. „Clear out” brzmi nieco z kolei jak „Hot Streets” co jest oczywiście na plus. Oprócz umiejętności muzyków, sporo do życzenia pozostawia produkcja albumu i brzmienie, które jest wręcz garażowe. Całościowo jest to całkiem dobre i nie ma większych problemów z przebrnięciem przez repertuar tutaj zawarty. Jednak nie jest to jakaś ambitna muzyka, nie znajdziemy tutaj jakieś nowinki, a raczej podanie czegoś co już znamy nie koniecznie w lepszej formie. Cóż płyta dla prawdziwych kolekcjonerów i fanatyków takich rytmów, gdzie jest miks heavy metalu i hard rocka. Ocena: 6/10
RECKLESS - Heart Of Steel (1984)
Cofnijmy się kilka ta wstecz, mamy rok 1980, kraj Kanada i narodziny mało znanemu dziś zespołu RECKLESS, który miał swoje pięć minut i wydał właściwie dwa albumy. „Reckless” z 1981 r i „Heart of steel” z 1984 r. Kapela jak wiele innych młodych kapel postanowiła grać heavy metal z domieszką hard rocka, co śmiało można również zakwalifikować w kategorii hard'n heavy. Nie było mi dane usłyszeć pierwszy album, ale za to mogę się nieco szerzej wypowiedzieć na temat „Heart Of Steel”, który przez sam zespół był uznawanym ich największym dziełem. Słychać w tym wszystkim PRETTY MAIDS, coś z KISS, a także DOKKEN. To wszystko brzmiało dojść melodyjnie, komercyjnie, a przede wszystkim zachowane prawo przebojowości. Gdyby nie ten współczynnik, to nie wiem czy ktokolwiek by wspominał taki album jak „Heart of steel”. Album ma mocne punkty, ale też i słabe i gdyby zespół nie zadbał o przebojowość i gdyby ich umiejętności byłyby na etapie amatorszczyzny to nie wiem jaki byłby efekt, a tak i posłuchać jest miło i można czasami sobie coś zanucić. Jak tamte czasy mamy bardzo dobra produkcję w wykonaniu Rossa Munro który wycisnął z muzyki RECKLESS to co najlepsze uwypuklając zarówno pulsujący, mocny bas Todda Pilsona, dynamiczną perkę Stevena Ledermana, a także zgrany duet gitarowy Madden/ Adams, a przede wszystkim wskazując na energiczny, pełen charyzmy wokal pana Douglasa Langa Adamsa, który jest mistrzem w tym co robi. A co robi śpiewa z dużą dawką mocy, krusząc przy tym mury. Ma do tego niezwykłe poczucie rytmu i melodyjności i to on wg mnie jest gwiazdą tego albumu. Normą dla tamtego okresu są tak kiczowate okładka jak ta tutaj zdobiąca ten krążek, a także skromny czas trwania całości, tym razem jest to tylko 35 minut. Znajdziemy tutaj niemal wszystko. Koncertowy rozgrzewać w postaci otwierającego „Hot'n Ready” nawiązującym poniekąd do PRETTY MAIDS, ale nie tylko. Ciekawie został tutaj wykorzystane takie proste, pulsujące tempo, bardziej stonowane. Do tego chwytliwy, hymnowy refren i killer gotowy. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Czasami mamy bardziej dynamiczne momenty jak choćby ten z „Heart Of Steel”gdzie mamy urozmaicenie w ramach sekcji rytmicznej i tym razem nie potrafię powstrzymać się od skojarzeń z KISS. Za co należy pochwalić zespół to za umiejętność zaciekawianie słuchacza na dłużej niż 2 utwory no i słychać, że zespół jeszcze nie wykorzystał wszystkich swoich asów. Kolejnym przebojem jest bez wątpienia, nieco komercyjny „Drivin' You Mad” który mimo swego łagodnego wy wydźwięku potrafi zauroczyć lekkością, melodyjnością i finezyjną, energiczną solówką. Pierwszym zgrzytem wg mnie jest nieco miałka ballada w postaci „Feel The Fire”, które zupełnie nie oddaje charakteru zespołu i tego co słyszałem do tej pory. Z kolei „Need You Next To Me” ma coś z SCORPIONS i jest to kolejny mocny punkt tego albumu. Słuchając można dojść do wniosku, że atrakcyjność muzyki RECKLESS na tym albumie przejawia się w staranie dobranych melodiach, refrenach, byle wszystko byłe chwytliwe i przystępne dla słuchacza i kolejne kawałki tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Lekki, nieco bardziej złożony „In the Night”, prostoliniowy „Only After dark”, czy też lekki, melodyjny, rockowy „Shadows of You”. I ta ostatnia kompozycja brzmi może komercyjnie, ale zarazem bardzo oryginalnie i obok otwieracza jest to moja druga ulubiona kompozycja z tego albumu. Z tego wywodu wynika, ze materiał jest lekki, łatwo wpadający w ucho, pozbawiony wszelkich udziwnień. Jest równość, jest przebojowość i zwarty materiał, który nie przynudza, a to zapewnia całkiem mile spędzony czas w rytmach RECKLESS. Niestety zespół po tym albumie się rozpadł i już słuch o nim zaginął. Ocena: 7/10
środa, 1 lutego 2012
UNISONIC - Ignition Ep (2012)
Dla mnie największym wydarzeniem muzycznym roku 2012 będzie album nowo powstałej grupy o nazwie UNISONIC. Fakt, grupa nie należy traktować jako swoistych żółtodziobów którzy dopiero rozpoczynają swoją karierę muzyczną i właściwe nazwiska muzyków zrobiły w tym przypadku swoje i to nazwiska zrobiły taki szum wokół tego zespołu. W oczekiwaniu na miesiąc marzec, który będzie dniem sądu ostatecznego i wtedy będzie można zmierzyć czy ostateczny efekt jest zbliżony do wielkich oczekiwań jakie wiąże z tym zespołem. Póki co w ramach oczekiwania chciałbym się skupić na świeżo wydanym mini albumem UNISONIC , a mianowicie „Iginition”. Za nim opiszę swoje długotrwałe wrażenia z nałogowego kilkukrotnego odsłuchu chciałbym przybliżyć nieco sylwetkę zespołu. Wszystko właściwie wiąże się z osobą Micheala Kiske, byłego wokalistę HELLOWEEN, który przez zbyt długi okres swojego życia zerwał z muzyką metalową, poświecając się ciepłym, łagodnym klimatom rockowym. Jasne przypominał cały czas o sobie za sprawą różnych projektów, różnych gościnnych udziałów, ale to wciąż były tylko projekty. Tutaj był potrzebny, wręcz wymagany od fanów zespół z prawdziwego zdarzenia, który będzie grał koncerty, który będzie identyfikował się z słuchaczami. I tak po dwóch udanych płytach PLACE VENDOME, za namową basisty i producenta Dennisa Warda zrodził się pełnokrwisty zespół, w którym od razu widziany był nie kto inny jak sam Kiske. Dobrano do zespoły Mandiego Meyera który grał choćby w kapeli KROKUS, do tego Kosta Zafiriou znany choćby z występów w barwach PINK CREAM i w takim składzie zespół zaczął pracę nad debiutanckim albumem. I właściwie rok od powstania miał się pojawić album, gdy nagle stało się coś niemożliwego. Po występach Kiske i Hansena podczas koncertów w ramach AVANTASIA panowie znów psotanowili stworzyć, grać razem i z wielu opcji najtrafniejsza była ta gdzie Hansen dołącza do UNISONIC i tak też się stało w roku 2011 i zespół na nowo rozpoczął pracę nad nowym albumem. Przedsmakiem jak będzie wyglądał pełny album niechaj będzie mini album, który zawiera 3 kompozycję które pojawią się na pełnym albumie w marcu oraz stary klasyk HELLOWEEN zagrany podczas występu w Japonii. Pierwszy utwór znany również z koncertu w Japonii, ale nie tylko. „Unisonic” to utwór do którego nakręcono przesympatyczny klip. Sam utwór energiczny, ma sporo patentów power metalowych i da się wyczuć rękę Hansena w tym wszystkim. Słychać co ważne stary HELLOWEEN, słyszę coś z „Save us” i coś z „Kids of century” i ogólnie jest to pozytywne wrażenie. Bo więcej tutaj HELLOWEEN niż w samym HELLOWEEN. Ciekawie wpleciony został tutaj hard rockowy feeling. Forma muzyków jest nie tylko w tym utworze ale i na całym Ep na najwyższym poziomie. Wszyscy są wyluzowani, jest radość z grania i chemia. Sekcja rytmiczna bardzo żywa, dynamiczna i urozmaicona, wokal Kiske sto razy lepszy niż na ostatnich płytach AVANTASIA, czy też innych gościnnych wyczynach. Fakt, może nie wyciąga tak jak kiedyś, ale technicznie dalej bez zarzutów, no i w końcu jest moc. Duet Meyer i Hansen to zgrany duet i się zastanawiam kto gra lepiej. Hansen to przede wszystkim spec od szybkich, melodyjnych partii, ale te bardziej finezyjne jakby w stylu Blackmore'a wygrywa Myer. Inną kompozycją jest „My Sanctuary”, mniej power metalową i właściwie tutaj już mamy taki melodic metal wymieszany z hard rockiem. Jest coś z PLACE VENDOME zwłaszcza w chwytliwym, ciepłym refrenie. Utwór ma konstrukcję bardziej złożoną, jest bardziej stonowane tempo, bardziej wyrachowane partie gitarowe, tak jak choćby główny motyw gitarowy, czy też solówka zagrana wspólnie. Bardzo podoba mi się zwolnienie i wyciszenie w połowie, gdzie jest bas i słychać „Sanctuary...” i taki motyw był choćby w „I want Out”. Trzecia kompozycja to pierwszy utwór jaki zespół udostępnił drogą internetową, czyli „Souls Alive”. Utwór skomponowany zanim dołączył Hansen i co ciekawe, niby go nie ma a jednak gdzieś tam wpływ zespołów Hansena jest słyszalny. Gdzieś też słychać REVOLUTION RENNAISANCE w którym występował Kiske. Tutaj jest melodic metal z domieszką hard rocka i znów wszystko jest oparte na łatwo wpadającym refrenie i chwytliwej melodii. Znów aranżacja i wykonanie bardzo atrakcyjnie i nie ma się zbytnio do czego przyczepić jeśli chodzi o technikę. Co można zaś napisać o „I want Out” o którym już napisano praktycznie wszystko? Niby tak, ale można odnieść się do formy Kiske w kawałkach HELLOWEEN, gdzie przecież wyciągał niezłe górki. Są momenty że Kiske już nie ma takiej mocy, słychać to w refrenie. Oczywiście technika i barwa bez zarzutu, a przed jakiś zgrzytem ratuje kilka miłych fragmentów gdzie Kiske wyciąga, a przynajmniej stara się zbliżyć do swoich wyczynów sprzed 20 lat. Natomiast pozostali muzycy zagrali to wybornie, zwłaszcza rzucił mi się na ucho basista, który gra bardzo wyraziście niczym Markus. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o mini album. Przynęta została rzucona, została połknięta i miejmy nadzieję, że to co wypuścili nie będzie najlepszymi kompozycjami albumami i miejmy nadzieję że dostaniemy więcej muzyki w tym stylu i na takim poziomie. Ale czy duet Kiske- Hansen może zawieść? Ocena: 9.5/10
wtorek, 31 stycznia 2012
SUICIDAL ANGELS - Bloodbath (2012)
Albo jestem mało wymagający, albo niezbyt osłuchany w thrash metalu że rozwalił mnie nowy album greckiej formacji SUICIDAL ANGELS zatytułowany „Bloodbath”.. Płyta jest bardzo dobra, a patrząc na opinie słuchaczy wyrażających swoje zdanie na forach to można rzec, że jest to płyta udana w swoim gatunku i tyle. Co mnie urzekło w tym albumie to przede wszystkim klimat przełomu lat 80/90, to czysta, nieskażona agresja, to naturalność i niezwykła biegłość w technice. W za wirowanym współczesnym świecie, liczy się bardziej wykonanie, cały wydźwięk, liczy się to całe sztuczne opakowanie w postaci dopieszczonego brzmienia, do pseudo heavy metalu, który właściwie nie jest tym czym był kiedyś. Dzisiaj właściwie wszelkie nie dociągnięcia da się zatuszować w studio. Wróćmy jednak do SUICIDAL ANGELS. Warto krótki opisać ich historię i drogę do roku obecnego, kiedy to swoją premierę odbywa kolejny krążek tej formacji. Wszystko zaczęło się jakiej 11 lat temu, kiedy to gitarzysta i wokalista Nick Melissourgos mając zaledwie 16 lat założył o to tutaj opisywaną kapelę. Założeniem owego młodzieńca było przede wszystkim granie old schoolowego thrash metalu wzorowanego na dokonaniach SLAYER, czy też KREATOR. W tym samym roku ukazuje się pierwsze demo w postaci "United by Hate" , dwa lata później kolejne demo w postaci „Angels Sacrifice”. I właściwie cały czas byli aktywni i cały czas pracowali, szykując się do debiutanckiego album "Eternal Domination" , który ukazał się dopiero w 2007 r. Tym samym rozpoczęła się ich kariera i zdobywanie popularności, a także występu u boku gwiazd muzyki heavy metalowej. Dwa lata później ukazał się "Sanctify the Darkness”, który umocnił pozycję zespołu. W roku 2010 ukazał się z kolei „Dead Again”, który zdobył ogromne uznanie słuchaczy. W ramach regularnego odstępu czasu pomiędzy albumami, na nowy przyszło czekać tylko 2 lata. Zespół z każdym wydawnictwem rośnie w siłę i muszę przyznać, że nie spodziewałem się że będą wstanie nagrać kolejne tak udane dzieło. Można być do bólu wrednym i wytykać im, że to wszystko już było i to dekady temu, że nie są oryginalnie i że jadą na sprawdzonych patentach. Szczerze wolę sprawdzone, nieco odświeżone patenty, niż chybione nowe, przynajmniej wiadomo o co w tym wszystkim chodzi. Jest tutaj przede wszystkim agresja, dynamiczne partie gitarowe, surowy, ostry wokal, a wszystko może i prowizorycznie, prosto brzmi i o to tutaj chodzi, to nie konkurs najbardziej skomplikowanego metalu. Już otwieracz „Bloodbath” dał do zrozumienia że nie będą brać jeńców. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry wokal nicka i do tego ta nie wymuszona agresja, czy też dzikość. Tego mi brakowało w ostatnich wydawnictwach z tego gatunku. Pomijając wszelkie sprawdzone schematy i wszelkie inne pośrednie czynniki, muszę przyznać, że wyjątkowo atrakcyjnie brzmią poszczególne partie gitarowe, są może i ostre, agresywne, ale nie pozbawione melodyjności, czy tez szczypty chwytliwości. „Moshing Crew” to kolejna petarda, kolejna dawka energii, ale muszę przyznać że bardzo udane został trafiony tutaj główny motyw, taki można rzec bardzo zadziorny. Spokojnie, nastrojowo zaczyna się „Chaos” i mogłoby się wydać, że przyszedł czas na jakiś bardziej klimatyczny utwór, bardziej balladowy. Nie dajcie się zwieść sztuczkom zespołowi. Ale utwór też inaczej brzmi. Zespół udowadnia, że w tak jasno określonej formule można zaskoczyć słuchacza atrakcyjnym riffem, który łamie wszelkie bariery i można rzec zbliża się do heavy metalowej formuły. Do tego gdzieś w tle słychać patenty zespołu METALLICA. Jeśli chodzi o konstrukcję i styl to może już nie ma zaskoczenia w dalszej części, ale to nie znaczy że nie ma już killerów. SUICIDAL ANGELS jest specem od tworzenia łatwo wpadających melodii, które kipią energią i naturalną agresją. „Face of God”, "Torment Payback" czy też „Skinning The Undead” to już takie typowe dla tej formacji kompozycje, oddające charakter całego albumu. Oczywiście zespół radzi sobie z bardziej złożonymi, bardziej stonowanymi kompozycjami jak „Bleeding Cries”, czy też "Morbid Intention To Kill" i choć nie ma już takiej napierdalanki, to utwory niszczą bogatszą konstrukcją, gdzie są bardziej urozmaicone motywy, melodie. Oprócz wyrównanego materiału, mamy wysoką formę muzyków, mamy też brzmienie które wyostrza poszczególne dźwięki, jakie się wydobywają z tego albumu. Ludzie mówią, że to nie jest jakieś wielkie osiągnięcie zespołu. A niech sobie gadają, jak dla mnie jeden z pretendentów do płyty roku i mam tu na myśli nie tylko kategorię thrash metal. Ocena: 9.5/10
niedziela, 29 stycznia 2012
DEAFING SILENCE - Edge of life (2003)
Jak komuś brakuje muzyki w stylu HELLOWEEN, EDGUY, czy też HAMMERFALL to śmiało może się zainteresować młodym francuskim power metalowym DEAFENING SILENCE, który został założony w 1997 roku. Po licznych demach kapela zadebiutowała w 2003 roku swoim pierwszym pełnym albumem zatytułowanym „Edge of life”. Ten album jak i muzyka może podzielić słuchaczy. Z jednej strony barykady mamy zagorzałych fanów wyżej wspomnianych zespołów którzy łykną bez problemu każdy klon, który przybliża im dokonania swoich ulubionych kapel, a z drugiej strony słuchaczy którzy dyskwalifikują każdy taki mało oryginalny zespół na wstępie. Tak ta kapela może nie grzeszy oryginalnością, ale ma za to kilka innych atutów, które potrafią przechylić szalę zainteresowania na ich stronę. Zespół potrafi zaskoczyć dobrą melodią, nie ma też problemów z stworzeniem hitów, a umiejętności muzyków też przyczyniają się do tego, że debiut jest całkiem przyjemnym albumem z dużą dawką energii i radości. Recepta francuzów jest prosta, a więc proste łatwo wpadające w ucho melodie, dynamika, a także sporo widowiskowych pojedynków na solówki a także chwytliwy refren i gotowe. Takie cechy już można wyłapać w ramach otwierającego „Deafining Silence”, który do bólu przypomina erę Hansena w HELLOWEEN. Julian Milbach jest dobrym w tym co robi, ale to już było. Kiske, a może Cans z HAMMERFALL? Nie ma elementu zaskoczenia, nawet w „The Black Swansong”, który przecież został przyozdobiony naprawdę melodyjnym riffem. Jednak gdzieś ten patent już kiedyś był wykorzystany. I tak z jednej strony jest to bardzo wtórne, a z drugiej bardzo chwytliwe i energiczne. Bardzo ciekawie została poprowadzona sekcja rytmiczna oraz riff. „Heavenly Dream” to ten sam kaliber tylko, że w innym opakowaniu. Nieco zmieniona melodia i gotowe. Tym razem nawet partie basu przypominają te wygrywane przez Markusa Grosskopfa na Keeperach. Pierwszym takim pozytywnym zaskoczeniem na tym albumie okazał się „Edge Of Life”, który jest mniej słodki, jakby ostrzejszy i co ciekawe gdzieś odpada nalepka „Klon Helloween”. Ciężki riff został tutaj bardzo dobrze trafiony, zaś linie wokalne i niektóre motywy mogą przypominać choćby HAMMERFALL, ale w takiej formule zespół nieco bardziej autentycznie. Nie muszę chyba chwalić za bardzo melodyjne solówki, które są potęgą tego albumu i to one napędzają każdy utwór, ratując go nie raz przez większą klęską. Nie obyło się bez wpadek w postaci nudnego „Nothern Starr” czy stonowanego „Strong we are” które ponad przeciętność nie wykraczają. Zespół najlepiej sobie radzi w power metalowej koncepcji w stylu HELLOWEEN, EDGUY i tego dowodem jest przebojowy „Save My soul”, czy też dynamiczny „Terror And Despair”. Niby fajnie się tego słucha, niby jest to co lubię, ale wtórność, brak jakiś własnych autorskich cech, sprawia że na dłuższą metę potrafi zmęczyć. To tez płyta kierowana do zagorzałych fanów power metalu spod znaku HELLOWEEN. Ocena: 6.5/10
MAD MAX - Stormchild (1985)
Mój stosunek do niemieckiej sceny heavy metalowej już powinniście poznać już dawno i cały czas jestem pełen podziwu dla tego kraju, bo ani razu nie zawiodłem się na kapelach heavy metalowych z tamtego rejonu. Nawet ostatnio wybrany w ciemno MAD MAX okazał się czymś więcej aniżeli kolejnym wtórnym i nudnym zespołem, który w natłoku lepszych rzeczy przepadł w latach 80. Jasne zespół miał kilka problemów kilka zawirowań, ale ostatecznie zespół reaktywowany w 1999 roku istnieje po dzień dzisiejszy i ma się dobrze i to dosłownie. Bo już w tym roku tj 2012 zespół ma zamiar wydać kolejny album. MAD MAX to kapela która łączy heavy metal z elementami hard rocka, tak więc można śmiało tutaj zastosować określenie hard'n heavy. Zespół założony w 1981 roku początkowo wzorował się NWOBHM, kierując się w stronę bardziej komercyjną . Jeśli chodzi o dyskografię, to trzeba przyznać, że wybornie prezentuje się taki „Stormchild” z 1985 roku. Tutaj zespół ukształtował swój styl i to tutaj słychać, że zespół potrafi jednak coś więcej niż tylko grać. „Stormchild” to płyta która zawiera muzykę bardzo melodyjną, dynamiczną, zróżnicowaną, a przede wszystkim bardzo chwytliwą. Bez większych skrupułów połączono tutaj patenty które można było usłyszeć na „Metal Heart” ACCEPT, a także coś z muzyki DEF LEPPARD, MOTLEY CRUE, czy DIO. Na trzecim albumie mamy do czynienia praktycznie z nowym składem. Z tego znanego z „Rooling Thunder” został wokalista Mike Voss, który tym razem również zagrał na gitarze, a także Jurgen jako gitarzysta został na swoim stanowisku. Christoph Wegmann jako nowy nabytek sprawdza się znakomicie, nie jest sztywny, nie jest też przewidywalny, potrafi grać finezyjnie, z wyczuciem, z energią. Z kolei nowa sekcja rytmiczna sprawia, że album jest bardzo dynamiczny i urozmaicony. Brzmienie albumu jest naprawdę dopieszczone i wywiązał się ze swojego obowiązku Kalle Trapp, który w latach 90 badzie robił chórki na płytach BLIND GUARDIAN. Wracając do „Stormchild” to naprawdę ciężko doszukać się jakiś wad i właściwie materiał na to zbytnio nie pozwala. Już od pierwszych minut słychać znajomo brzmiący riff „Never say Never”, który mógłby zdobić muzykę ACCEPT z „Metal heart”, ale tutaj MAD MAX dodaje nieco więcej luzu, nieco hard rocka i nieco komercyjności co sprzyja atrakcyjności i przystępności tego kawałka jak i muzyki MAD MAX. Micheal Voss to naprawdę znakomity wokalista, śpiewa czysto, ale ma ogień i charyzmę, co sprawia że muzyka tej kapeli jest zadziorna i pełna autentyczności. Ażeby nie wpaść w rutynę i monotonię zespół szybko robi odskocznię w stronę szybszego grania i „Run For The Night” to petarda, mająca naprawdę ciekawy klimat i łatwo wpadający w ucho refren. Kompozycja w sam raz do koncertowej setlisty. Jeszcze inną strukturę ma „Lonely Is A Hunter” jest jakby ukłonem w stronę DEF LEPPARD i jest to naprawdę piękna kompozycja. Ciekawie dopasowana gitara akustyczna, ekspresyjna pod każdym względem, zwłaszcza wokalnym. Do tego dopisujemy porywający refren i proszę killer gotowy. Gdzie jest DIO? Hmm odpalcie sobie tytułowy „Stormchild” i się w słuchajcie w główny motyw gitarowy i co nie przypomina wam to „Stand up And Shout”? Z każdym utworem człowiek się co raz bardziej przekonuje do nie przeciętnych umiejętności muzyków zwłaszcza Christopha, bo każda jego solówka jest finezyjna, momentami ocierająca się o shredowe granie takie mam odczucia przy speed metalowym „Rollin Dice”, czy bardziej true metalowym „Love Chains”. Spokój wnosi instrumentalny „Return Of the Hunter”, który ma ciekawie zaplanowaną aranżację i czasami skromność też może mieć swoje atuty. „Restless Survivior” to kompozycja zachowana w tradycyjnym niemieckim heavy metalu i gdzieś ta kwadratowość daje tutaj o sobie znać. Melodie na tym albumie odgrywają wręcz pierwszoplanową rolę i gdyby nie ich atrakcyjność to pewnie już by nie było tak ciekawie. Ale na szczęście zespołowi starczyło sił i pomysłów na cały materiał. A skoro mowa o melodiach , to trzeba przyznać, że pod względem wyróżnia się „Hereos Die young” gdzie cała warstwa isntrumentalna z naciskiem na partie gitarowe jest oznaką atrakcyjnych melodii, które w łatwy sposób wpadają w ucho. Całość zamyka nastrojowa ballada „Voicies In The Night”. No troszkę się rozpisałem, ale to pod wpływem ciągłego zachwytu owym wydawnictwem. Po raz kolejny przekonałem się o potędze niemieckiej sceny heavy metalowej. Muszę dopisać do swoich ulubionych kapel z tamtego rejonu MAD MAX bo jest to coś więcej niż kolejny zespół z lat 80. „Stormchild” to kopalnia hitów i atrakcyjnych melodii, brać w ciemno. Ocena: 9/10
TOUCHDOWN - Tricks Of A Trade (1985)
Jednym z tych zespołów heavy metalowych, który działał na początku lat 80 i który przepadł bez wieści po wydaniu dwóch albumów jest kanadyjski TOUCHDOWN. Mało znana formacja, który została założona w 1983 roku i była ona nastawiona przede wszystkim nagranie prostego, melodyjnego, pozbawionego jakiś udziwnień, jakiś wirtuozerskich popisów gitarowych heavy metalu wzorowanym przede wszystkim na JUDAS PRIEST. Zespół debiutancki album „Don't Look Down” wydał w 1984 r, a rok później ukazał się „Tricks Of A Trade”, który jest przedmiotem dzisiejszych moich rozważań. Niby jest nawiązanie do JUDAS PRIEST, to jednak trzeba przyznać, że wszystko jest podane w formie nieco lżejszej momentami można rzec nawet bardziej hard rockowej co daje się wyczuć w niemal każdej kompozycji. Jednak najbardziej daje się to we znaki przy kontakcie z wolniejszymi utworami. Mam tu na myśli pięknie zaaranżowaną balladę „Illusions” w której uwypuklony zostaje wokal Boba Mody, który w takich klimatach sprawdza się najlepiej. Jego wokal jest czysty, podniosły i taki można rzec ciepły. I to sprawia że nieco się to momentami gryzie z mocniejszymi partiami gitarowymi. „Breakin out” też ma sporo nawiązań do hard rocka i choć sporo tutaj swobody, to jednak cała aranżacja jest nieco monotonna, co sprawia że na dłuższą metę słuchacz przestaje reagować na te tutaj bodźce. Dave Temple jako gitarzysta może nie grzeszy geniuszem, ani też techniką, ale grać potrafi i stara się nawet przybierać równe wcielenia. W hard rockowym, który można usłyszeć w „Pay the Price” stawia na ciepłe, stonowane, pełne swobody i wyczucia partie gitarowe. Szkoda tylko, że wszystko nie wykracza poza pewien przyzwoity poziom. Za pewne najlepiej sprawdza się jego drugie wcielenie, te bardziej heavy metalowe, które można uświadczyć podczas zapoznawania się z otwierającym „On The Run”, który ma riff jakby wyjęty z płyty JUDAS PRIEST. Utwór dobrze odegrany, ale też czegoś mi tu brakuje. Może jakiś autorskich pomysłów, może pazura, albo po prostu elementu zaskoczenia? Pomysł na kompozycję został trafiony w przypadku „Christine” bo tutaj przynajmniej jest zaskoczenie, jest ciekawie poprowadzona sekcja rytmiczna, która na tym albumie zazwyczaj jest jednostajna i taka prostoliniowa, a przecież tutaj aż się prosi o jakąś odskocznię od tej rutyny. Jeden z ciekawszych utworów na płycie. Wszelkie rozbicia między hard rockiem a heavy metal tak jak w „Pretty babe” nie zawsze dawały taki efekt jaki byśmy chcieli. Brak zdecydowania sprawia że kompozycja jest mało przekonująca. Najlepszy utwór? Bez wątpienia „Looking For traces” który ma takie dość często spotykane średnie tempo, które potrafi przyczynić się że słuchacz identyfikuje się z słyszaną muzyką i oddaję się jej w całości. Prosty riff, banalny pomysł, a najbardziej do mnie trafił. „Overload” to też tylko dobry utwór, który brzmi jak większość kompozycji na tym albumie. Zamykający „How Long” to przede wszystkim pokaz umiejętności basisty i właściwie jest to kolejna udana kompozycja, tylko ma jedną wadę, nie posiada ciekawie poprowadzonej linii wokalnej. Paradoksalnie do mało porywającego materiału mamy bardzo udane brzmienie, które przede wszystkim stara się zwrócić uwagę słuchacza na wokal Boba. Z takim repertuarem było jasne że zespół daleko nie zajdzie. Nie sprecyzowany do końca styl, brak jakich elementów które można by im przepisać do autorskich, do tego dochodzi niezbyt trafione pomysły. Niestety zespół nie był wstanie odnaleźć się pośród lepszych zespołów i tak po wydaniu tego albumu kapela rozpadła się. Ocena: 5.5/10
sobota, 28 stycznia 2012
RUNNING WILD - The Brotherhood (2002)
Wielkości i wkładu niemieckiego RUNNING WILD w heavy metal nikt nie podważy. Zespół swoje złote lata przeżył w latach 80 i 90, a wraz z nowym stuleciem zespół stał cieniem samego siebie. Wraz z odejściem Thilo Hermanna i Thomasa Smuszyńskiego RUNNING WILD stracił sporo atutów przekształcając się jakby w projekt Rock'n Rolfa. I to nie mija się zbytnio z prawdą w przypadku 12 studyjnego albumu „The Brotherhood”. Zrezygnowano z gitary prowadzącej, Kasperek dograł partie za dwóch gitarzystów, zrezygnowano również w inwestowanie w znanych muzyków, czy też w żywego perkusistę. Dalej mamy Angelo Sasso, który jakoś nie przeszkadza , ale kiedy pomyśli się o całym dorobku i wyczynach bandery Kasperka to aż się w głowie nie mieści że kapela takiej rangi pozwoliła sobie na takie znieważenie wg mnie przede wszystkim słuchaczy. Nie wyłożono pieniędzy na rysownika okładek, co dało w efekcie kolejny beznadziejny cover. „The Brotherhood” to po raz kolejny album inny od wcześniejszych wydawnictw. Mamy niby sporo wymielonych, nieco przerobionych sprawdzonych patentów, ale tak to słychać sporo prostych, heavy metalowych partii, które stawiają na riffowanie. Co ciekawe pierwszy raz słychać w muzyce RUNNING WILD tak wyraźną fascynację hard rockiem i właściwie całkiem sporo partii gitarowych gdzieś tam stara się być nieco luźniejsza, bardziej hard rockowa. Nieco inne podejście a i tak nie zatracono do końca charakter i dalej słychać że jest to RUNNING WILD, duża w tym zasługa Kasperka, wydźwięku gitary no i wokalu. W tym aspekcie kapitan cały czas radzi sobie całkiem przyzwoicie choć lata już nie te. „The Brotherhood” to kontrowersyjny album jakby nie patrzeć, daleko mu do poprzednich wydawnictw, a to pod względem brzmienia( tutaj jest niby bardziej nowoczesne, ale jak dla mnie nieco sztuczne), czy też pod względem kompozytorskim, gdzie na tym albumie dominuje prostota i hard rockowe podejście do tematu. Nie uświadczymy ambitnych kompozycji, nie skompletujemy dużej liczby atrakcyjnych melodii, czy też killerów, ale hej ten album całkiem przyjemnie się słucha. Jest bardzo rytmiczny, melodyjny i taki rzekłbym lekki w odbiorze. RUNNING WILD jak dla mnie zawsze słynął z otwarcia albumu w wielkim stylu i uważam że „Welcome To Hell” to kolejne udane rozpoczęcie krążka tej formacji. Nie jest to może największe dzieło kapeli, ale energia, swoboda, rytmika jaka panuje w tym utworze sprawia, że chce się więcej, a ciało samo poddaję się muzyce jaka się wydobywa. Riff prosty, bardziej hard rockowy, ale z zachowaniem wszelkich cech charakterystycznych dla RUNNING WILD. Słychać od razu że album będzie inny aniżeli „Victory” i że nie będzie tutaj już tak ciekawe rozplanowanych i złożonych partii gitarowych jakie można było usłyszeć za czasów Thilo i brak jego obecności jest słyszalny. Kolejny mocnym punktem na albumie jest „Soulstrippers” który o dziwo pod względem riffu nieco ostrzejszego, nieco toporniejszego utrzymanego w średnim tempie przypomina mi pewną kompozycję z „Black hand Inn”. Riff prosty, może daleki od tych z starych albumów, ale lekkość i hard rockowy łatwo wpadający w ucho refren potrafi umilić czas. Zespół nie zwalnia tempa i już na pozycji 3 znajduje się kolejna mocna kompozycja, a mianowicie „The Brotherhood” , który jest jedną z najdłuższych kompozycji na albumie. Co ciekawe jest to jedna z niewielu kompozycji która tak jasno, przejrzyście identyfikuje się z przeszłością zespołu. Utwór bardzo melodyjny, ale co ciekawe jest bardziej złożony, bardziej urozmaicony i daleki od tych prostych i przewidywalnych kompozycji, których tutaj całkiem sporo. Kompozycja bardzo piracka, a przynajmniej taki klimacik zapewnia wciągający podniosły refren, taki w starym stylu, a także precyzyjne, finezyjne, zagrane z niezłym wyczuciem solówki, które bez wątpienia można zaliczyć do tych najlepszych jakie ostatnio trafiały na albumy RUNNING WILD. Po tak mocnym wejściu było jasne, że trzeba sprzedać kilka słabszych utworów. No wymienię te bardzo hard rockowe kawałki, które są upchnięte w strukturę RUNNING WILD. Śmiało to słychać w luźnym „Crossfire” z chwytliwym refrenem, w przesiąkniętym AC/DC „Detonator”. W tym „wybornym” gronie znajduje się też nieco rozlazły „Unation”, który ma bardzo podniosły, taki piracki, no taki typowy dla tego zespołu refren. Szkoda że pomysł co do warstwy instrumentalnej już tak nie zachwyca. I w podobnej hard rockowej koncepcji jest utrzymany zadziorny „Dr Horror” który wyróżnia się bardzo prostym i łatwo wpadającym riffem. Do moich ulubionych kompozycji oprócz wcześniej wspomnianych 3 pierwszych utworach zaliczam również dynamiczny będący przejawem geniuszu, który był znany na starych albumach czyli „Siberian Winter”. Znów kawałek poświęcony Rosji, ale tutaj w końcu mamy atrakcyjny riff, melodie, utwór jest złożony, ma odpowiedni klimat i co ważne energię i dynamikę której brakuje pozostałym utworem. Z wyjątkiem oczywiście takie pirackiego songa jak „Pirate Song” który również śmiało mógłby zdobić jakiś wcześniejszy album. Szkoda że Rock'n Rolfa był w stanie stworzyć tylko parę takich petard. Gdyby taki był cały album to pewnie nikt by nie zwracał uwagę na automat, i sztuczne brzmienie. Na koniec zostawiłem sobie równie ciekawą kompozycję, a mianowicie nieco epicki „The ghost”, który jest najbardziej złożoną kompozycją od czasu „Genesis”. Nie pojmuję jak można pisać, że utwór jest monotonny, jest zbyt długi i takie tam. Jest przecież tutaj kilka rozmaitych motywów, melodii i ciekawie został zastosowany motyw arabski w ramach stylu RUNNING WILD. Solówki również bardzo udane, a najbardziej co mnie urzekło to wszelkie przyspieszenia. Kolejny udany kolos i o wiele milszy dla ucha aniżeli „The War”. Co ciekawe, bardziej udane pomysły, bardziej w stylu RUNNING WILD z „Black hand Inn” trafiły na płytę w postaci bonusu, tak więc jak ktoś nie słyszał to niech się zapozna z „Powerride” i „Faceless”. „The brotherhood” może nie jest najmocniejszym albumem zespołu i właściwe wszelkie argumenty przemawiają za tym, że jest to najgorszy album Niemców, to jednak z czystym sercem przyznaję się ze lubię wracać do tego albumu, lubię słuchać, lubię poczuć się bardziej swobodny a ten album tego mi dostarcza. Najgorszy album RUNNING WILD, ale nie jeden zespół heavy metalowy chciałby nagrywać tak słabe albumy jak ekipa Rolfa Kasperka. Ocena: 7.5/10
czwartek, 26 stycznia 2012
RUNNING WILD - Victory (2000)
Na wstępie uzgodnijmy, że mam słabość do niemieckiej formacji RUNNING WILD i zapewne nie potrafię krytycznie spojrzeć na ten zespół, ale kiedy ludzie, w sensie słuchacze ich płyt piszą, że następca genialnego „The rivarly” czyli „ Victory” jest słaby, że jest tak zwanym kryzysem wieku średniego to zaczynam się zastanawiać czy niektóre osobniki przypadkiem nie są zbyt krytyczne w stosunku do tej formacji. Zgadzam się, że zespół nie nagrał tak genialnego tworu jakim był „The rivarly” , zgadzam się że automat perkusyjny w postaci Angello Sasso który zastąpił Jorga Micheala zabił naturalność, zgadzam się że styl gdzieś też dostał jakby lekkiej dywersji, ale materiał jest tak jak zawsze dynamiczny, melodyjny, pełen wigoru, dalej są te charakterystyczne melodie dlatego zespołu, no i te podniosłe hymnowe wręcz refreny. Ciekawe jest to, że RUNNING WILD momentami gra tutaj wręcz jakby nieco bardziej w typowym heavy/.power metalowym stylu, gdzież zacierając swoją tożsamość, ma się nawet wrażenie, że gdzieś podwiewa tutaj era pierwszych płyt. Można zarzucić brak ładnej okładki, można zarzucić brak świeżości, można zarzucić brak takiej różnorodności, ale nie można odmówić „Victory” energii, a przede wszystkim melodyjności i przebojowości, która czasami jest wspierana przez taki wspomagacz jak komercja, która daje o sobie znać w przeróbce utwory THE BEATLES a mianowicie „Revolution”.Utwór pełen luzu, rytmiczności i co ciekawe tutaj mamy ukazane to co liczy się na tym wydawnictwie, a mianowicie melodyjność. Ta sama myśl przychodzi kiedy słucham rockowego, nieco jakby nie w stylu RUNNING WILD „When Times Runs Out”. Skoro mowa o odbieganiu od standardów RUNNING WILD to myślę, że śmiało można tutaj wymienić dynamiczny otwieracz „Fall Of Dorkass”. Perkusyjne otwarcie tutaj jest dość nie typowy dla kapeli Kasperka i właściwie w połączeniu z riffem i motoryką to na myśl przychodzi mi choćby JUDAS PRIEST. Wymieszane to z genem RUNNING WILD dało w efekcie ostry, przebojowy otwieracz, który stanowi grupę najlepszych utworów. Jeśli już takim wytaczamy najcięższe działa, to śmiało można zdradzić tajemnicę że album ciągną do góry takie speed/power metalowe petardy jak „Timeriders” będący miksturą albumów „The Rivarly” i „Masquverade”. Drugim udanym tego typu utworem jest „Return Of The Gods” z kolejnym popisem umiejętności Thilo Hermenna, który jest autorem tego kawałka. Trzeba przyznać, kompozycja udana pod względem technicznym jak i wyrachowanych partii gitarowych. Dobra jeśli już tak słodzę, to dokończę listę moich ulubieńców. Ciekawie wyszedł instrumentalny „The Final Waltz” robiący za najspokojniejszy utwór na płycie, przygotowując słuchacza jednocześnie do podniosłego „Tsar” będący jedynym przejawem epickości na albumie. Kompozycja nie tylko podniosła, nie tylko złożona z różnych motywów, nie tylko przyozdobiona różnymi smaczkami jak choćby atrakcyjną partią perkusyjną w części środkowej, ale też bogata pod względem lirycznym, opisująca historię rosyjskiej dynastii Romanów. Czy tylko ja słyszę podobieństwo do „War And Peace”? Najbardziej pirackim utworem na albumie jest bez wątpienia luzacki, rytmiczny „The Hussar” z ciekawie rozplanowaną sekcją rytmiczną. Zanim omówię najlepszy utwór z tego albumu, chciałbym zwrócić uwagę że tradycyjnie znalazło się też kilka kompozycji utrzymanych w średnim tempie jak choćby nieco jednostajny „Into the Fire”, rockowy „The Guardian”, czy też typowym utwór heavy metalowy jaki nie raz RUNNING WILD nam serwował. Nie da się ukryć, że to właśnie te kompozycje stanowią klasę średnią tego albumu i gdyby tak zamienić ja na takie kawałki jak mój ulubiony z tego krążka - „Victory” to na pewno nie jeden słuchacz by zachwalał ów materiał. Piractwo pełną parą i do tego jest to kawałek z zachowaniem tradycji RUNNING WILD. Porywający i dość oryginalnie brzmiący riff, pędząca, urozmaicona sekcja rytmiczna, atrakcyjne solówki, oddające to co najlepsze w muzyce heavy metalowej. Niech sobie wszyscy gadają ja uznaję ten utwór za jeden z ich najlepszych w ich całej historii. Bardzo solidny album, a przede wszystkim bardzo melodyjny. Warto znać, choćby dla tych paru jakże interesujących kompozycji. Ocena : 9/10
RUNNING WILD - The Rivalry(1998)
Lata 90 dla RUNNING WILD to bardzo udany okres dla tej formacji, nie wiele gorszy niż złote lata 80. Ten magiczny okres piracka bandera Rolfa Kasperka postanowiła zakończyć w wielkim stylu, wydając kolejne jakże ważny w karierze zespołu album zatytułowany „The Rivalry”, który bez problemu można uznać za ostatnie wielkie osiągnięcie tego zespołu. Krążek został nagrany w tym samym znakomitym składzie, ale tym razem już mamy inną wytwórnię, a mianowicie GUN records. Co ciekawe zespół właściwie podtrzymał tradycję, nie pokusił się o jakieś eksperymentowanie, tak więc słychać tradycyjny RUNNING WILD, tą rytmiczność, melodyjność, konstrukcję utworów, choć są pewne smaczki, które czynią ten album innym od poprzedniego. Nie ma już takiego pędzenia do przodu, nie ma tej dzikości, mroku. Jest za to duży nacisk na precyzję, na technikę, a także na zróżnicowanie. I pod tym względem mamy podobieństwo z choćby „Black hand Inn”. Co ciekawe album poniekąd jest częścią, trylogii która opowiada o walce dobra ze złem. Znów sporo tematyki politycznej, mniej piractwa a więcej tematyki wojennej. Sporo kwestii pozostało nie zmienionych. Andreas Marschall po raz kolejny narysował okładkę i trzeba przyznać że jest to ostatnia udana okładka tej kapeli. Również kwestii brzmienia dalej mamy prawdziwą rozkosz dla uszu, każdy dźwięk jest tutaj soczysty i wyostrzony, no ale Rock'n Rolf już w tym trochę siedzi. Również nie zmienił się fakt, że Kasperek odpowiada niemalże za całe komponowanie. Co poza tematyką, pewnymi smaczkami odróżnia ten album od poprzednich to również fakt, że zespół po raz pierwszy pozwolił sobie na album trwający nie całe 70 minut. Album jak na ten zespół jest długi, zróżnicowany i zawiera sporo epickich, wręcz marszowych songów. Niczym rozpoczęcie wojny jest instrumentalny „March of the Final Battle” i co by nie gadać jest to ostatnie intro RUNNING WILD, może nie tak porywające, nie tak energiczne jak te wcześniejsze, ale tak samo melodyjne i tak samo przesiąknięte odpowiednim klimatem, w tym przypadku wojennym. Wszystko jak zwykle przeradza się w melodyjny, przebojowy kawałek tym razem jest to „The Rivalry”, który brzmi jak zagubiony kawałek „Black Hand Inn” z tym, że mniej toporny, bardziej soczysty. Tutaj mamy definicję stylu RUNNING WILD, ten rozpoznawalny wydźwięk gitar, ten podniosły refren i atrakcyjne dla każdego wielbiciela urozmaiconych, złożonych partii gitarowych solówki. Trzeba przyznać, że album jest zdominowany przez utwory utrzymane w średnim tempie i to poniekąd też przybliża ten album do „Black Hand Inn”. Weźmy taki „Kiss of death”, taki przewidywalny, taki mało porywający, taki można rzec znajomo brzmiący, ale w tej sprawdzonej strukturze się odnajduje. A odrobina hard rockowego zacięcia daje kawałkowi całkiem niezłego luzu. W podobnej formie utrzymany jest również zadziorny „Resurection”, który jest strasznie rytmicznym kawałkiem. Prostota wydziera się też z zadziornego „The Poison”, czy melodyjnego „Man On The Moon”. Oczywiście nie zabrakło też mocniejszych akcentów w postaci speed / power metalowej jazdy bez trzymanki a taką uświadczymy w rozpędzonym „Firebreather” który spokojnie mógłby ozdobić album „Masquverade”, również świetnie tutaj wpasowuje się w tą strukturę melodyjny „Adventure Galley” będący popisem umiejętności gitarowych Thilo Hermenna. Jeden z najlepszych motywów gitarowych RUNNING WILD ostatnich lat. Śmiało można tutaj też wymienić przebojowy „Agents Of Black”, który mi się kojarzył z „The privatear” i to zapewne przez ich podobną złożoność. Ozdobą tego albumu i właściwie czynnikiem który go wyróżnia jest pokaźna liczba długich kompozycji. Tym razem dostaliśmy 4 długie utwory, utrzymane w średnim, marszowym tempie. Pierwszym z nich jest „Return Of The dragon” mający sporo wspólnego choćby ze słynnym „Battle Of waterloo”. Tak więc jest to miłe wehikuł czasu. Pisałem na początku swojego wywodu że piractwo tutaj jest w mniejszości, co nie oznacza że go nie ma wcale. Niech dowodem będzie przepiękny” Ballad Of William Kidd” opowiadającym o najokrutniejszym piracie XVII w. Sama kompozycja jest bogata w różne atrakcyjne motywy i sprawdzone smaczki. Najsłabiej wypada z tych kolosów bez wątpienia „Fire & thunder” który jest jakby bez cech RUNNING WILD i najbliżej mu do „Fight The Fire of hate”. Całość zamyka epicki, momentami rycerski „War And peace” oparty na powieści „Wojna I pokój”. Można rzec nowe spojrzenie na muzykę RUNNING WILD nie zdradzające przy tym jego korzeni. Utwór jest rozbudowany i można wyłapać sporo ciekawych motywów, jak choćby ten nieco przekształcony pod koniec utworu. Co ciekawe na następnym albumie dostajemy identyczny utwór - „Tsar”. Bardzo zróżnicowany i co ważne równy materiał. Nieco odświeżona formuła, kilka drobnych kosmetycznych zmian, zachowując przy tym swój charakterystyczny styl. To pozwala zachować starych fanów i przyciągnąć nowych.. Album jest dopieszczony pod każdym możliwym względem, a to technicznym a to kompozytorskim. Jeden z najlepszych albumów RUNNING WILD który zamyka złoty okres zespołu. Ocena: 10/10
poniedziałek, 23 stycznia 2012
RUNNING WILD - Black Hand Inn (1994)
Jednym z nie wielu albumów RUNNING WILD, który nie wszedł mi od razu był „Black Hand Inn”. Do dziś ciężko mi jest określić co było powodem, toporny wydźwięk, czy to w jaki sposób brzmiały poszczególne partie. Ciężko to zrozumieć, gdyż całościowo jest przecież przebojowo i melodyjnie. Było minęło. Ważne że uważam ten album za jeden z najlepszych w karierze RUNNING WILD. Album jest dopieszczony pod względem wizualnym (najlepsza okładka RUNNING WILD), a także pod względem audialnym. Bardzo wyraziste, rasowe niemieckie brzmienie do tego bardzo duże przywiązanie zespołu do techniki. Pod tym względem jest to chyba jeden z najbardziej wyrazistych albumów tej niemieckiej formacji. Wraz z „Black Hand Inn” przyszły kolejne zmiany, pojawił się Thilo Hermann i Jorg Micheal, co ciekawe w tym czasie zaczęła działać alternatywna wersja RUNNING WILD, czyli X- WILD tworzony przez byłych muzyków RUNNING WILD. Album choć jest tak samo genialny co „Pile Of Skulls” to jednak się różni od niego. Tutaj jest nieco toporniej, jakby mniej piracko, mniejszy nacisk jest na melodie co na tamtym albumie. Oczywiście tak jak przystało na ostatnie albumy tej formacji, wszystko zaczyna klimatyczne intro, a mianowicie „The Curse” i to jest jedno z najlepszych intr tej kapeli. Jest dynamika, jest gdzieś powiew pirackości do tego można się delektować idealną współpracą Kasperka z Thilo Hermannem, który wg mnie jest lepszym gitarzystą aniżeli Axel Morgan. Przede wszystkim jest lepszym technicznie muzykiem. Na każdej płycie musi być jakiś wielki przebój, który podbija serca fanów, który rozgrzewa scenę podczas koncertów. „Black Hand Inn” to jeden z tego typu utworów. Piractwo i melodyjność kojarzą się z „Pile Of Skulls”, choć tutaj jest ta niemiecka szkoła heavy metalu i jest też nacisk na bardziej techniczne granie. Każda partia jest tutaj wyważona i przemyślana. „Mr. Deadhead” to nieco ostrzejszy utwór, oparty na rozpędzonym riffie i banalnym refrenie. Niby jest to wszystko do czego przyzwyczaił nas zespół, to jednak jest jakby ciężej,bardziej topornie, bardziej niemiecko. Dziwne jest to że kolejny utwór tj „Souless” brzmi jak poprzedni tylko w zwolnieniu. Koncertowy hymn RUNNING WILD i się nie dziwię. Zadziorność w sekcji rytmicznej i przebojowość w refrenie. Numer jeden to dla mnie cały czas singlowy „The Privatear” i to chyba ze względu na jego dynamikę, złożoność i nie przewidywalność. Solówki tutaj przechodzą wszelkie granice, a refren też iście piracki. Utwór bardzo rytmiczny i melodyjny, a także bardzo lekki i radosny. Tutaj już nie ma takiej toporności. Tak dotarliśmy do pierwszego kolosa na tym albumie, a mianowicie „Fight The Fire Of hate” który jest nieco w innym stylu aniżeli dotychczasowe kompozycje. Bardziej true metalowy, bardziej podniosły i jakby zakorzeniony w MANOWAR. Kolejnym moim ulubiony kawałkiem z tego albumu jest „ The Phanthom of Black hand Hill” który jest kolejnym pirackim hymnem na tym krążku. Co jest godne tutaj uwagi słuchacza to urozmaicenie i złożoność melodii i całej konstrukcji. Riff niby niczym nie wyróżniający się, niby typowy dla tego zespołu, ale jest ta piracka swoboda i radość, do tego dochodzi bojowy refren. Bardziej jakby rockowym kawałkiem jest „Freewind Rider” i tutaj mamy ciekawą przeplatanką sekcji rytmicznej i wokalu Rolfa. Przebój jak się patrzy i kolejny piracki hymn Thilo Hermann i okres jego bycia w RUNNING WILD dostarczył zespołowi sporo szybkich, pełnych energii i ognia petard. To właśnie za jego służby zespół dorobił się pokaźnej liczby szybkich utworów. Także fani takiego „Riding The storm” z większym zainteresowaniem posłuchają takiego „Powder & Iron”. Niczym nie ustępuje też „Dragonmen” który przykuwa uwagę swoim luzackim wydźwiękiem. Na „Pile Of Skulls” był „Treasure Island” tutaj mamy „Genesis”, który jest jeszcze dłuższy, jeszcze bardziej urozmaicony, bardziej złożony, bardziej epicki, ale tak samo przemyślany i tak samo energiczny. Nieskończone złoże chwytliwych melodii i atrakcyjnych, pirackich motywów. Ale tak można napisać o całym albumie. Arcydzieło, niepowtarzalne dzieło jednego z najlepszych zespołów heavy metalowych. To jest właściwie rzadkie zjawisko, żeby zespół był w tak długoletniej wysokiej formie. Zadziwiające jest to z jaką łatwością nagrywają oni genialne albumy, które dostają same wysokie noty. Niestety kiedy odejdzie Thilo Hermann i Thomas Smuszyński, wszystko zacznie się sypać. Co ciekawe nie na tyle, żeby sięgnąć dna. Czyżby dryfujący statek „RUNNING WILD” jest nie zatapialny? Co do „Black Hand Inn” jest to jeden z ich najlepszych albumów i można śmiało brać w ciemno. Ocena: 10/10
RUNNING WILD - Blazon Stone (1991)
Koniec lat 80 niemiecka potęga RUNNING WILD rozrasta się w siłę. Seria genialnych albumów, które na zawsze się wpisały w kanion muzyki heavy metalowej. Ciężki, surowy „Under Jolly roger”, piracki, melodyjny „Port royal” i słynny „Death Or Glory”, który ukazał zespół ze strony bardziej urozmaiconej. Co mogło popsuć tą niekończącą się opowieść o wielkim, niepokonanym RUNNING WILD? Zmiany personalne. Nie zawsze, ale jednak potrafią one naruszyć pewną harmonię, potrafią wprowadzić zamieszanie, niepewność. Choć bandera Kasperka to jeden z nie wielu przykładów, gdzie kto by się nie przewinął w zespole, jakie zmiany by nie zaszły, to i tak RUNNING WILD to przetrzyma nie tracąc swojego charakteru, potencjału. Czemu? Bo RUNNING WILD to Rolf Kasperek. Cały mózg operacji, który nadaje całości odpowiedniego charakteru, który odpowiada za 3 podstawowe elementy. Śpiew, gitara, do tego komponowanie. Po wydaniu słynnego „Death Or Glory” grupę opuścił Majk Moti, jego miejsce zajął Axel Morgan, zaś nowym pałkarzem został AC, który okazał się najbardziej utalentowanym perkusistą tego zespołu. Jego partie są zróżnicowane, dynamiczne, pełne finezji i polotu, to nie tylko walenie dla hałasu. Czysta poezja. Co ciekawe radzi sobie on także skomponowaniem. Nowy skład, mogłoby się wydawać nowe horyzonty. „Blazon Stone” który ukazał się w 1991 r to właściwie album nieco inny aniżeli „death Or Glory” choć bliźniaczo podobny do niego pod wieloma względami. A to pod względem nieco tajemniczego brzmienia, pod względem urozmaicenia. Również pomysł na niektóre utwory brzmi niczym pomysł z poprzednika. Otwarcie tytułowym „Blazon Stone” kojarzy się oczywiście z „Riding The storm”. Melodyjne wejście polane pirackim sosem, przypomina do bólu to z wyżej wymienionego kawałka i co ciekawe również jest połączone z właściwym już utworem. Nie muszę chyba dodawać, jak ważny jest to utwór dla tego zespołu. Już tutaj można się przekonać, jak ogromny wpływ na dynamikę i zróżnicowanie ma AC. Również Jens Becker odcisnął swoje piętno na tym jak brzmi tutaj RUNNING WILD. Melodyjny, porywający riff, kołyszący refren i popisy gitarowe to cechy które oddają charakter tego kawałka. Zmiana tempa, zmiana szybkości, na zadziorność, wręcz nieco rockowe podejście i mamy „Lone Wolf”. Wszystko co najlepsze w tym zespole usłyszymy tutaj. Prosty, aczkolwiek bardzo atrakcyjny riff, brzmienie gitary, piracki refren. Nie zabrakło też bardziej epickiego kawałka, gdzie są momenty porywające, jak i podniosłe. „Slavery” nie jest tej klasy co „Battle Of waterloo” ale nie jest też jakimś wypełniaczem. Co tutaj jest godne uwagi to współpraca i umiejętności Axela Morgana. Jak wspomniałem AC również radzi sobie z komponowaniem i jego utwór „Fire And Ice” to naprawdę solidna kompozycja, tak bym powiedział z pazurem. Jak najlepiej wypromować album? Wybierając na singiel jeden z najlepszych kawałków na płycie. „Little Big Horn” na to miano bez wątpienia zasługuje. Co mnie urzekło w tym kawałku to takie radosne, luzackie podejście. Świetnie dopasowany refren, który oddaje cały piracki charakter RUNNING WILD. Podobieństwo z „Death Or Glory” da się wyłapać w instrumentalnym„Over the Rainbow” a także w jednym z moich ulubionych utworów na „Blazon Stone” czyli „White Masque”. Są konie które pojawiły się na poprzednim albumie, a muzycznie słyszę zaloty do „Marooned”. Słabo wypada wg mnie „Rolling Wheels” który jest autorstwa Beckera. Toporność, mało atrakcyjny riff i sporo tutaj zapożyczeń z „Branded And exiled”. Już bardziej odpowiada mi jego inna kompozycja, a mianowicie „Straight To hell” który jest najbardziej rozpędzoną i złowieszczą kompozycją na albumie. Jednak to brzmi jak zagubiony utwór z dwóch pierwszych albumów. „Heads Or Trails” brzmi jak zmieniona wersja „Chains And Leather”. Do najlepszych kompozycji na „Blazon Stone” śmiało zaliczam też melodyjny „Bloody Red Rose” i radosny „Billy The Kid” będący jednym z najbardziej pirackich utworów RUNNING WILD. Album brzmi jak kontynuacja „Death Or Glory” choć nie tej klasy i znów da się wyłapać pewne kosmetyczne zmiany. Zmiany personalne oczywiście nie wpłynęły na styl czy na poziom, dalej mamy ten charakterystyczny piracki RUNNING WILD. Wg mnie zabrakło pomysłu na równy materiał. Ocena: 9/10
RUNNING WILD - Branded And Exiled (1985)
RUNNING WILD po wydaniu „Gates of Purgatory” może nie zdobył jeszcze tak szerokiej rzeszy fanów co w okresie piractwa, ale jakoś to Rolfa Kasperka nie przygnębiło i na nagrał właściwie niemal identyczny album zatytułowany „Branded and Exiled”. Dokonano drobnej zmiany na stanowisku gitarzysty gdzie Geralda Wernceke który skupił się na działalności pozamuzycznej, obecnie podbija serca starych fanów za sprawą zespołu THE GATE , a w jego miejsce pojawił się jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów RUNNING WILD, a mianowicie Majk Moti. Choć trzeba przyznać, że trzeba było jeszcze trochę poczekać na jego popis umiejętności. Co ciekawe mamy zmianą personalną, a muzycznie nie ma większych różnic. Klimat podobnie mroczny, zresztą jak teksty, nawet brzmienie jest identyczne. Różnica polega na tym, że jest tutaj jakby oddalenie nieco się od mrocznych, wręcz szatańskich klimatów na rzecz bardziej rycerskich, a najlepiej to słychać w takim metalowym hymnie jak „Chains And Leather”, który jest równie atrakcyjny co słynny „Prisoners Of Our Time”. Oczywiście styl, sposób grania i forma jest bez zmian, to dalej ten sam RUNNING WILD co na debiucie, choć mniej surowy to w dalszym ciągu utrzymany w średnio szybkim tempie, z dużą dawką energii, chwytliwych refrenów czy prostych łatwo w padających w ucho melodii. To że album zbytnio nie odbiega od debiutu zawdzięczamy poniekąd Kasperkowi, który jest odpowiedzialny niemal za cały materiał. Satysfakcja podczas słuchania tego albumu właściwie gwarantowana. Już od pierwszych sekund uderza w słuchacza fala uderzeniowa przesiąknięta niemiecką tradycję w postaci „Branded And Exiled”, który idealnie się sprawdza w postaci koncertowego pobudzenia ludzi. Skoro na debiucie wszystko było ok, to po co kombinować, skoro można podać to jeszcze raz ograniczając się do drobnych zmian, czyli innej melodii i refrenu. Rozpędzony „Gods of Iron” czy porywisty „Realm Of Shades” to przykłady utworów, które spokojnie mogłyby się znaleźć na poprzednim albumie. Podobna konstrukcja, podobna melodyjność, wydźwięk, nawet tak samo rozplanowane solówki. Otóż solówki to coś co pozwoliło przetrwać RUNNING WILD w tej mało oryginalnej formie. To właśnie umiejętność wygrywania atrakcyjnych partii gitarowych, to umiejętność komponowania killerów pozwoliła przetrwać zespołowi ten początkujący okres. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych kawałków z tego krążka jest tolkienowski „Mordor” które w przeciwieństwie do reszty jest utrzymany w jednostajnym średnim tempie. Jest mrok, jest zimny klimat, a wszystko jednak nie sprawia wrażenia toporności. Kultowa dla mnie jest solówka w tym utworze i rozwiązanie podobne do „Diabolic Force” gdzie bardzo melodyjna solówka kończy kompozycje. A skoro mowa o „Diabolic Force” to podobnej konstrukcji jest bojowy „Fight The Opression” . Natomiast najsłabiej wypada mroczny „Evil Spirit” napisany przez basistę Borrisa. Pomysł na bardziej ponury, bardziej stonowany utwór udany, ale wykonanie nieco gorsze. I tak jak „Gengis Ghan” tak i „Marching To Die” zwiastuje styl jaki zespół zacznie prezentować na kolejnych albumach. Sposób w jaki został zaaranżowany przypomina to co można usłyszeć na „Under Jolly Roger”. Oprócz jasno sprecyzowanego stylu, oprócz wyrównanego i pełnego przebojów materiału, mamy też zwyżkową formę Kasperka jako wokalisty, a to dopiero początek jego szkolenia w tej dziedzinie. Drobne zmiany kosmetyczne, nieco odświeżyły formułę, nie tracąc swojego naturalnego charakteru. Jednak czy zespół byłby tak znany i popularny, gdyby tak grał cały czas? Raczej nie. Ewolucja w kierunku pirackiego stylu przysporzyła zespołowi więcej sławy i dzięki temu są dziś tak wielkim zespołem. O „Branded and Exiled” złego słowa nie mogę napisać. Ocena : 9/10
ANTHRAX - State Of Euphoria (1988)
Po wydaniu takiego albumu jak „Among The living” żaden fan ANTHRAX nie wierzył, że zespół jest w stanie wydać drugi taki album. Cóż poniekąd to jest prawda, ale z drugiej strony czy jego następca „State of Euphoria” jest gorszy? Opinie słuchaczy co do tego są już podzielone aniżeli jedno głośne jak w przypadku „Among the Living”. A to ktoś smęci że zespół wyczerpał swoje pomysły, a to że nie ma na tym albumie takiej mocy, ani przebojowości co na „Among The Living”, hmm i się zastanawiam czy słyszałem ten sam album. Zanim skupię się na krążku, warto przytoczyć kilka istotnych kwestii. Jedną z nich było problemy Joe'a Belladony z alkoholem, ale udało mu się przezwyciężyć owe picie i imprezowanie. Innym problemem były spięcia między muzykami. „State of Euphoria” jest wg mnie jakby lżejsza i wg mnie jakby bardziej nastawiona na melodie. Fakt uleciał gdzieś może ten poziom co był na poprzedniczce, uleciał gdzieś ten klimat, ale to wciąż wielki ANTHRAX w klasycznym składzie, pełen siły, werwy i pomysłowości. Nie podlega tutaj dyskusji dopieszczona, nieco brudna produkcja czy też forma muzyków, która jest szczytowa. Kwestia zatem leży tylko po stronie materiału i jak to odbiera słuchacz. Dla jednego będzie to kiepska kontynuacja stylu poprzednika, a dla drugiego zaprezentowanie bardziej melodyjnej wersji „Among the Living” . Tak melodie odgrywają na tym albumie znaczącą rolę. Już otwierający „Be All, End All” jest tego najlepszym dowodem. Piękna, ponura melodia wygrywana przez wiolonczele wpada bardzo szybko w ucho. Motyw ten idealnie się sprawdza na koncertach, kiedy można pobudzić publikę, tradycyjnym 'ohh”. Ten mroczny klimat szybko przeradza się w typową szarżę znaną z poprzednich dwóch albumów. Dalej mamy połamane, wyszukane melodie. Choć trzeba przyznać, że tym razem wszystko jakby bardziej przystępniejsze, melodie nie są już tak skomplikowane. Riff, może i spełniający wymogi speed/heavy metalu, ale odnajduje się on w formule ANTHRAX. Duet Dan Spitz/ Scott Ian nie poluzował, dalej potrafią pędzić do przodu. Jeden z najlepszych motywów gitarowych ANTXRAX i jedna z najlepszych solówek tej kapeli. Klasyk to mało powiedziane w przypadku tego utworu. Mówisz przebojowość i chwytliwość na myśl od razu przychodzi drugi kawałek „Out of Sight, Out of Mind”. Typowy dla tego zespołu riff, taki nieco połamany, nieco przesiąknięty punkiem i zadziornością. Album promowały dwa single. Pierwszym był „Antisocial” będący coverem zespołu TRUST. To kolejny klasyk i przykład, że zespół postanowić wyeksponować melodie na tym albumie. Zdaje to swój egzamin ponieważ, utwory bardzo szybko wpadają w ucho, a taka forma może przyciągnąć tych co mieli zawsze nie pod drodze z tym zespołem. Drugi singiel mniej komercyjny, mniej jakby rockowy, ale trzeba przyznać że nawet rozpędzony, szalony „Make Me Laugh” jest strasznie melodyjny. Sekcja rytmiczna i linia melodyjna momentami przypomina mi dokonania METALIKI. Zespół również pozwolił sobie na odrobinę bardziej złożonego grania, które słychać w 7 minutowym „Who Cares Wins”. Typowy styl dla ANTHRAX usłyszymy również w dwóch kolejnych rasowych kawałkach. To jest w monotonnym „Now its Dark” i dynamicznym „Schism” w którym można wyczuć nutkę rockowego feellingu. Tak jak na poprzedniku były ciekawe teksty tak i tutaj mamy choćby „Misery Loves Company” związany z nowelą „Misery” Stephena Kinga. Całość zamyka dynamiczny i urozmaicony „Finale” z bardzo energicznie rozegraną solówką. Mniej klasyków zawiera ten album to na pewno, poziom muzyczny też jest jakby o oczko niżej, ale to wciąż thrash metal w stylu ANTRAX, to wciąż muzyka na wysokim poziomie i bezapelacyjnie jest to ich jeden z najlepszych albumów. Może nie jest to drugi „Among The Living „ czy też „Persistence Of Time”, ale album można brać w ciemno, bo jest to klasyka nie tylko zespołu,ale i gatunku. Ocena: 9.5/10
KREATOR - Renewal (1992)
Na kolejny album przyszło czekać 2 lata. I w sumie choć jest to okres spory to jednak na albumie Renewal ma wrażenie jakby zespół zrobił krok w tył zamiast do przodu. I to praktycznie pod każdym względem Pierwsza rzecz to okładka,no nie podoba mi się, jakby sprzeczna z stylem zespołu. Kolejną rzeczą jest produkcja albumu- też pozostawia sporo do życzenia, niby powrót do surowości ,ale jednak mi to nie pasuje z tym co słyszę. Po trzecie ,choć ten sam skład zespołu to jednak nie chce się wierzyć bo jest totalny spadek formy .Głównym podejrzanym w tym aspekcie jest oczywiście Petrozza ,która niesamowicie męczy się z kompozycjami , już na samym wstępie mam wrażenie jakby to śpiewał inny wokalista, no nie powalił też Ventor,który tutaj wali w gary jakoś bez życia, brzmi to jakoś sztucznie. Idąc dalej album jest nie równy i słabszy jeśli chodzi o poziom wykonania.
Album otwiera jeden z lepszych utworów na płycie Winter Martyrium,ale i tak to nie jest utwór na miarę poprzednich kompozycji otwierających,ot co dobry utwór.
Kolejnym dobrym utworem jest Brainseed, taki ostry i zarazem najmocniejszy kawałek na albumie .I należy tez wymienić w ramach udanych kompozycji Zero to None i to byłoby na tyle jeśli chodzi o dobre utwory, reszta mnie nudzi ,niczym nie przykuły mojej uwagi, za dużo eksperymentowania z takimi gatunkami jak Industrial czy tez hardcore. Nie podoba mi się takie oblicze zespołu, zatracili tutaj to wszytko za co ich tak ceniłem. Tożsamość na rzecz rozwoju muzycznego to wg mnie kiepski interes, który mógł kosztować zespołu sporo.
Renewal to dla mnie jeden z ich słabszych albumów, dużo eksperymentowania , mało samego kreatora, słaba forma muzyków, nie równość i duża liczba nudnych utworów które porażają brakiem pomysłu ,brakiem dopracowania ,szkoda bo zespół potrafi nagrać świetny album o czym mieliśmy okazję się przekonać za sprawą Coma of Souls. Ocena 5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)