wtorek, 17 grudnia 2013

SILENT FORCE - Rising From The Ashes (2013)

Cisza jest czymś pożądanym w naszym zabieganym codziennym życiu, ale nie w metalowym świecie. Kiedy to zjawisko dotyka jakiś zespół to rodzi się w nas niecierpliwość, zakłopotanie i niepewność odnośnie przyszłości danej formacji. To zjawisko nie ominęło niemiecki Silent Force. Po wydaniu bardzo dobrych płytach w postaci „Worlds Apart” i Walk The Earth” kariera nie nabrała rozpędu ani też nie doszło do prac nad nowym albumem. Brak aktywności ze strony zespoły oraz zmiany personalne tylko przyczyniły się do pogorszenia statusu zespołu. To wszystko już jest przeszłością. Najważniejsze, że cisza została przerwana i zespół wraca z nowym składem i nowym albumem zatytułowanym „Rising From The Ashes”.


Płyta od samego początku wzbudziła zainteresowanie i głównym powodem był oczywiście skład zespołu. Mamy Alexa Beyrodta znanego z wcześniejszych płyt Silent Force, a także Primal Fear czy Voodoo Circle. Jest też kolega Alexa czyli Mat Sinner z którym gra choćby w Primal Fear, a sam skład przypomina ten z zespołu The Sygnet. Taka wcześniejsza forma Silent Force, przed zmianą nazwy. W tamtym składzie był tez wokalista Micheal Bormann i tutaj też udało się go zwerbować. Wybór właściwy bo jest to wokalista bardzo charyzmatyczny i co ważniejsze elastyczny, który potrafi się dopasować do kompozycji. Nowym nabytkiem jest też klawiszowiec Alessandro Del Vecchio. „Rising From The Ashes” jest utrzymany w stylistyce melodyjnego heavy metalu, czy też power metalu. Choć nie brakuje akcentów nawiązujących do hard rocka, tym samym muzykę Voodoo Circle. Spokojniejszy „Anytime, Anywhere” czy przesiąknięty Rainbow, Deep Purple „Turn me Loose” znakomicie to zjawisko potwierdzają. Płyta jednak jest urozmaicona i nie brakuje też szybszych utworów utrzymanych w power metalowej konwencji. Tutaj na wyróżnienie zasługuje znakomity otwieracz w postaci „Caught in their Wicked Game”. Alex jest znakomitym gitarzystą i nic nie musi udowadniać, ale jego popisy w tym kawałku ocierają się o neoklasyczne grania spod znaku Yngwie Malmsteena, a to może się podobać. Szkoda tylko że na albumie nie ma więcej takich petard. Melodyjny heavy metal w średnim tempie to jest co należy spodziewać się po tym albumie. Już „There ain't no Justice” i „Circle Of Trust” znakomicie oddają ten charakter. Micheal odnajduje się w spokojniejszych rockowych kawałkach po kroju „Living To die”, tylko brakuje nieco ognia w tym wszystkim oraz dynamiki. Obok otwieracza moim ulubionym kawałkiem jest też melodyjny i bardzo energiczny „Before You Run”, który znakomicie definiuje muzykę Silent Force. Warto też wspomnieć rytmiczny „Born To Be Fighter” , który również śmiało mógłby znaleźć się na albumie Voodoo Circle.

Choć całość jest zdominowana przez patenty hard rockowe i momentami przez klimat Voodoo Circle to jednak Silent Force powraca i to w dobrej formie. Może nie udało się nagrać jakiegoś wielkiego dzieła, które namiesza w tegorocznych rankingach płyt, ale płyta zasługuje na uwagę. Każdy kto lubi finezyjne popisy gitarowe, mieszankę hard rocka, heavy metalu oraz power metalu powinien zapoznać się z tym albumem. Silent Force wraca i to po 6 latach i oby zostali na nieco dłużej, bo takiej muzyki nigdy za wiele. „Rising From The Ashes” wypada znacznie ciekawej niż ostatni album Voodoo Circle. Polecam.


Ocena: 7/10

poniedziałek, 16 grudnia 2013

EVERTALE - Of Dragons and Elves (2013)

Kiedy pierwszy raz usłyszałem muzykę Helloween to się niezwykle emocjonowałem. To było coś więcej niż tylko słuchanie muzyki i zabijanie wolnego czasu. Dostrzegłem w nich coś magicznego i coś wyjątkowego. Takie odczucia nie często się pojawiają i nie koniecznie zawsze muszą się przerodzić w coś większego. Czasami jest to tylko zwykłe słuchanie danego zespołu dla dobrej melodii czy agresji, ale wtedy poczułem że są zespoły, który potrafią podziałać na mnie w wyjątkowy sposób. Chęć poczucia tego samego uczucia podczas poznawania danej kapeli stało się dla mnie obsesją. Tak mnie to doprowadziło do wielu znakomitych zespołów, które odmieniły moje życie i gusta muzyczne. Co raz ciężej znaleźć takie kapele, które dopiero zaczynają swoją twórczość i w których drzemie prawdziwy potencjał. Nie każdy kto gra dobrze musi być geniusze, nie trzeba też być zespołem z potencjałem by nagrać dobry album. A co jeśli chce się być zespołem nietuzinkowym? Co jeśli chce się tworzyć muzykę, która wywołuje podobne odczucia w słuchaczu jak wielkie tuzy muzyki metalowej? Czy istnieje szansa by znów poczuć się jak w latach 80/90 kiedy to na naszych oczach rodziła się gwiazda danego gatunku heavy metalu? Czy pośród wielu młodych zespołów można wytypować ten jeden, który ma szansę zwojować rynek muzyczny i wywołać te emocje jakie towarzyszyły wielu podczas słuchania kultowych płyt Blind Guardian, Gamma Ray, Helloween, Rhapsody Of Fire? Tyle pytań, a odpowiedź jest jedna. Jest nią Evertale.

Evertale to niemiecka kapela, która powstała w 2008 roku z inicjatywy Matthiasa Grafa i Johannesa Schumachera. Szybko pojawiło się demo w postaci „The Chronicles Chapter I”. Niestety potem nastały ciężkie czasy dla zespołu. Zmiany personalne i zastój nie sprzyjał rozwojowi ani też tworzeniu debiutanckiego albumu. Pojawienie się coveru Running Wild na składance Reunation sprawiło że coś drgnęło i znowu gdzieś tam Evertale dał się poznać słuchaczom. Zespół mnie zaintrygował od bardzo dawna. Niby tam gdzieś starali się nam zaprezentować jako młodsza wersja Blind Guardian, to jednak postawili na swój własny styl, który jest wypadkową Helloween, Gamma Ray, Rhapsody Of Fire, Running Wild czy właśnie Blind Guardian. Mogło się wydawać, że Blind Guardian, Persuader, Orden Ogan i Savage Circus wyczerpali źródełko odkryte przez ślepego strażnika. Słuchając muzyki Evertale można odnieść wrażenie że nie i że można jeszcze sporo z tego wycisnąć. Evertale w końcu po wielu trudach i przeszkodach nagrał debiutancki album „Of Dragons and Elves”. Koncepcyjny album odnoszący się do tematyki fantasy, a dokładniej serii książek „Dragonlance” długo powstawał, ale warto było tyle czekać. Po okładce widać, że jest to wydawnictwo dopieszczone i bardzo dobrze przygotowane. Brzmienie też tutaj jest soczyste i wyrafinowane. Zapomnijcie o słodkim wydźwięku i sztucznym dopracowaniu. Jest dynamika, a instrumenty brzmią mocarnie i co ważne...naturalnie. Wielu z was pewnie się zastanawia jak opisać styl Evertale? Hmm magiczny, szybki, melodyjny, pełen emocji, podniosłości, epickości, dynamiki power metal to chyba odpowiedni opis ich stylu. Evertale jednak mimo nawiązań do takich tuz jak Rhapsody czy Blind Guardian stara się stworzyć coś własnego i zarazem pokazać nową jakość power metalu. Zaczyna się oczywiście od intra w postaci „Paladine's Embrace”. Nie jest to typowy instrumentalny otwieracz, a raczej takie zaklęcie otwierające nam magiczny świat fantasy, który zapewni nam nie zapomnianą przygodę. Zespół dostarczy nam długich rozbudowanych utworów, sporo szybkich petard, epickich kompozycji i nawet klimatycznych ballad, a wszystko po to, żeby nas nie zanudzić jednostajnością czy też sztywnością. „In the Sign of the Valiant Warrior” to utwór, który nasuwa twórczość Blind Guardian, Orden Ogan czy wiele innych tego typu zespołów. Tutaj jednak Evertale nikogo nie kopiuje i to jest piękne. Stara się bawić tempem, melodiami i zaskakiwać aranżacjami. Tutaj Matthias Graaf i Matthias Holzapfel imponują techniką i pomysłowością. Pod względem partii gitarowych jest to album wręcz imponujący. Takiej dynamiki, melodyjności czy też magii nie miał żaden album power metalowy. Tego nie da się opisać w słowach, tego trzeba posłuchać. „Tales Of Everman” to jedna z tych rozbudowanych kompozycji, która ma nam pokazać bardziej progresywne oblicze zespołu. Dzieje się tutaj sporo i można by z tego wykręcić kilka utworów. Martin Schumacher to nazwisko mi nieznane aż do tego momentu, ale wiecie co? Będzie on znany, bo to co wyprawia ten perkusista czyni go najlepszym jeśli chodzi o grę perkusistów roku 2013. Dynamit, agresja, niezwykła technika i tylko pozazdrościć takiego talentu. Evertale definiuje power metal w „The Dragon's Lair” i może to będzie inspiracja dla tych wszystkich kapel co zapomniały co to power metal? Blind Guardian jest tutaj wszechobecny i nawet klimat udaje się odtworzyć Evertale i wystarczy odpalić taki spokojny „Of dragons And Elves” przypominający „The Bard Song”. Matthias Graaf wokalnie tutaj zaskoczy nie jednego. Raz brzmi jak Hansi Kursch a raz jak Jens z Persuader. Niesamowita mieszanka i jak dla mnie największe odkrycie wokalne. Płyta zdominowana mimo wszystko jest przez szybkie petardy power metalowe i szybko nas o tym przekonuje seria perełek w postaci „Elventwilight” i „As Tarsis Falls”. Jeśli o mnie chodzi to ma dla mnie znaczenie nie tylko klimat i emocje, ale też dobra melodia, dynamika i przebojowość, która sprawi że sam utwór zapadnie na dłużej. Ta sztuka nie każdemu się udaje, ale Evertale opanował tą technikę. „The Last Knight” i „Firestorm” to takie żywe przykłady tego zjawiska. Running Wild i Blind Guardian spotykają się w marszowym „Brothers in War (Forever Damned)”, w którym gościnnie wystąpił Ralf Scheepers. Całość zamyka epicki i równie klimatyczny „The Final Page”.

Znów poczułem te emocje, jak za dawnych lat, kiedy po raz pierwszy natknąłem się na Gamma Ray, Helloween, Rhapsody, czy Blind Guardian. Znów czuję tą magię i ogromny potencjał w zespole, który stać na więcej. Wszystkiego nie pokazali i za pewne dopiero się rozgrzewają i w przyszłości mam nadzieję tylko potwierdzą swoją formę. Evertale nagrał znakomity album, który zadowoli fanów Blind Guardian, ale także innych kapel z kręgu power metal. Nadzieja w power metal została przywrócona. Właśnie takiej płyty oczekiwałem od Evertale, takiej pełnej magii, przebojowości,dynamiki, melodyjności i urozmaicenia. Nie zawiodłem się. Jedna z najlepszych płyt power metalowych roku 2013.



Ocena: 9/10

niedziela, 15 grudnia 2013

CRYSTAL VIPER - Possesion (2013)

Rzadko kiedy nasz rodzimy zespół heavy metalowy odnosi większy sukces za granicą. Brakuje siły przebicia, charyzmy i pomysłu na zainteresowanie słuchacza. Crystal Viper zaciekawił słuchaczy swoim nieco barbarzyńskim debiutanckim albumem. Marta Gabriel dała się poznać jako wokalistka o doniosłym i charyzmatycznym głosie, w którym bez problemu można doszukać się wpływów Doro Pesch. Przez długi czas to wystarczyło, a kariera się kręciła. 10 lat zespół już istnieje, a nowy album zatytułowany „Possesion” pokazuje jednak że kapela się powoli wypala, a poziom muzyczny spada. I pomyśleć, że pisze to osoba, która lubi ten zespół.

Crystal Viper wyrobił sobie markę dobrymi melodiami, chwytliwymi refrenami. Na nowym albumie niby nie ma rewolucji, jeśli chodzi o styl, ale to wszystko brzmi jak odrzuty z poprzednich sesji nagraniowych. Zespół nie ma pomysłów na utwory? Najwidoczniej. Po raz kolejny 10 utworów, w tym jeden cover Riot w postaci „Thundersteel”. Ta formuła już powoli mnie nudzi. Tak samo nieustanne zapraszanie gości. Tym razem pojawił się Sataniac i Harry Conklin, ale nie odgrywają oni jakieś kluczowej roli, a ich występ przechodzi bez większego echa. Mogło się wydać, że Crystal Viper pójdzie w kierunku Kinga Diamonda, niestety tak nie jest. Szkoda, bo tematyka jest tutaj właściwa. Irytuje nie tylko już oklepana i sztywna formuła, ale też wokal Marty, a raczej jej angielski. Brzmi to niezbyt przyjemnie, już taki „Voices in my Head” odstrasza. Czy ktoś rozumie z tego że tak powiem bełkotu?. „Julia is Possessed” pokazuje, że zespół gra w kółko swoje, ale za każdym razem spada jakość utworów. Kawałek ma dynamiczny refren, ale czy to czyni go lepszym utworem? Niestety nie. Melodyjność jest i to słychać w takim „Fight Evil with Evil”, który brzmi jak wiele heavy metalowych utworów z tego roku. Pomimo wtórności jest to najciekawsza kompozycja. Kolejny smętny utwór to„Why Cant You Listen?”. Też zadaje sobie to pytanie nieustannie. Dlaczego nie mogę już słuchać Crystal Viper z taką pasją jak na dwóch pierwszych albumach? Prysnął czar? Nie, kapela po prostu utknęła w czarnej dziurze i nie zamierza czymś zaskoczyć, rozwinąć się w kompozytorstwie. Mam wrażenie, że zespół się cofa tylko. Z niecierpliwością wyczekuje się końca płyty i przy ostatnich minutach trafi się dość udany „We Are Many”, ale nie wymazuje w żaden sposób złych emocji.


Nic nie szkodzi, Crystal Viper dalej będzie koncertował, dalej będzie wielbiony i chwalony na zachodzie, a nowy album znajdzie swoich zwolenników. Ale czy naprawdę nie ma ciekawszych płyt? Bardziej ambitnych polskich zespołów, które należy promować na zachodzie? „Possesion” to album zrobiony na siłę i niestaranie. Czy stać ich na jeszcze jakiś ciekawy album? Pewnie za dwa lata się dowiemy...

Ocena: 3/10


WARRION - Awaeking The Hydra (2013)

Straciłem rachubę jeśli chodzi o tegoroczne płyty w których mamy do czynienia z plejadą gwiazd, z super projektami, zespołami w których jest kilka znanych nazwisk ze świata metalowego. Do tego zacnego grona dołącza w tym roku kolejny zespół, a mianowicie amerykański Warrion, który właśnie promuje swój debiutancki album zatytułowany „Aweking The Hydra”. Nie ciężko tutaj o zainteresowanie, skoro w zespole są wielkie nazwiska. Jednak czy wielkie osobistości heavy metalowe półświatka są w stanie zagwarantować odpowiedni poziom muzyczny? Oto jest pytanie.

Pomówmy zatem o tych wielkich nazwiskach w zespole Warrion, który powstał w 2009 roku. Funkcję wokalisty objął Micheal Vescera znany z Obssession czy Animetal Usa i to jest osoba, który potrafi uczynić kompozycje bardziej zadziorne i wyraziste. Sekcję rytmiczną tworzą basista Keith Knight z Aska i perkusista Halloween a mianowicie Rob Brug. Mamy też gitarzystę Abbatoir i Steel Prohet a mianowicie Tima Thomasa, który tworzy udany duet gitarowy z Ronem Warrionem, który jest mniej znaną osobą. Od strony technicznej i brzmieniowej ten zespół nie budzi zastrzeżeń, ale to jest zrozumiałe w przypadku takich muzyków i takiego składu. Stylistycznie zespół stawia na mieszankę gatunków z których są już znani, czyli heavy i power metal. W tej mieszance znajdą się wyraźne wpływy ich macierzystych kapel, a także Dio, Riot, Black Sabbath, Metal Church czy też Virgin Steele. Nie ma zaskoczenia, nie ma też jakieś pomysłowego grania, bowiem to wszystko już gdzieś było. Na co warto zwrócić uwagę? Dynamiczny, power metalowy „Awaeking The Hydra” , rytmiczny „Carnage” , cięższy „Victim Of Religion” . Na tym jednak nie koniec, bowiem wokalnie Micheal niszczy w takim energicznym „Serpents Fire”. Reszta też tutaj nie budzi większego rozczarowania.

Kawał solidnego grania utrzymanego w stylistyce heavy/power metal i tak można by skwitować ten debiutancki album Warrion. Jednak po takim składzie można by się spodziewać czegoś lepszego niż tylko solidnego grania. Niby wszystko tutaj jest co potrzeba, a jednak jest nie dosyt i czegoś brakuje. Może pomysłowości? Mimo wszystko jest to album, który jest godzien posłuchania i chwalenia wśród znajomych i fanów takiego grania.

Ocena: 7.5/10

piątek, 13 grudnia 2013

MAD HATTERS DEN - Welcome To The Den (2013)

Pamięta ktoś taki zespół power metalowy jak Altaria? Pamięta ktoś wokalistę Taage Laiho? Pewnie się zastanawiacie co się dzieje z tym muzykiem? Otóż obecnie ma on swój zespół, który się zwie Mad Hatters Den, który w tym roku wydał swój debiutancki album zatytułowany „Welcome To The Den”. To tyle tytułem wstępu. Przejdźmy do analizy owej płyty.

Uwagę słuchacza może zwrócić klimatyczna okładka, która pozwala już ustalić na wstępie, że nie mamy do czynienia z thrash metalem czy death metalem. Na pierwszy rzut oka widać, że okładka zdobi płytę z kręgu melodyjnego metalu. Tutaj się wszystko zgadza, bowiem Mad hatters Den obraca się wokół melodyjnego metalu i power metalu. Słychać wpływy oczywiście zespołu Altaria, ale nie tylko, bowiem gdzieś jest też coś z Rainbow czy Iron Maiden. Płyta jest przemyślana i poukładana, co przyczynia się do tego że album jest równy i nie przyprawia o nudności. Soczyste i krystaliczne czyste brzmienie znakomicie współgra z tym co wygrywają muzycy oraz z głosem Laiho. Ma on mocny i wyrazisty wokal, przez co płyta opiera się głównie na nim, bo to on tutaj gra pierwsze skrzypce. Jednak znakomicie też wypada dynamiczna i zróżnicowana sekcja rytmiczna. Takie utwory jak „Stone Cold Flame” czy „The Dark Wheel” pokazują że duet gitarzystów zna się na rzeczy i potrafią wygrać ciekawe, melodyjne partie, które trzymają dobry poziom. Choć nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to jednak miło posłuchać takich utworów w których jest luz, melodyjność, dynamika i rytmiczność. Fani power metalu powinni przede wszystkim posłuchać „Welcome To The Den”, który jest prawdziwą petardą. „Blind leading the Blind” potrafi przekonać, że w muzyce tej kapeli jest coś z Rainbow i że klawiszowiec Petja odgrywa tutaj kluczową rolę. Ballada w postaci „Journey” kryje sobie w sobie piękno i emocje, zaś „Legacy Of The Kings” to przebój, który przekona tych co mają wątpliwości co do tego zespołu i tej płyty. Próba stworzenia kawałka w którym dźwięki rządzą i mają ducha neoklasycznego grania można uznać za jak najbardziej udaną.

Gdzie w tym oryginalność? Gdzie powiew świeżości? Gdzie próba stworzenia czegoś nowego? Nie ma. Jest za to szczerość, umiejętność stworzenia materiału który nawiązuje do Altaria czy Rainbow, bez zbędnego plagiatu. W tym wszystkim zachwyca urozmaicony materiał i jego melodyjny charakter. Bardzo udany debiut i już czekam na kolejne wydawnictwo.

Ocena: 7.5/10

środa, 11 grudnia 2013

SIX MINUTE CENTURY - Wasting Time (2013)

Nie gustuję w progresywnym graniu, ale w przypadku nowego albumu amerykańskiego Six Minute Century nie mogłem odpuścić. Przede wszystkim okładka „Wasting Time” wygląda po prostu fantastycznie i mam słabość do takich klimatycznych okładek. Ciekawość dotycząca zawartości była ogromna i byłem ciekawe co ten młody zespół gra.

Odpowiedź dostałem szybko bowiem już klimatyczne intro „1900” i szybki „City Of Hope” zdradziły, że formacja gra power metal o progresywnym zabarwieniu. Tak wszyscy ci którzy lubią Dream Theater, Symphony X, Savatage czy inne tego typu kapele mogą polubić styl kapeli. Starają się wykreować bardziej wyszukane melodie, riffy, czy też główne motywy. Choć są tutaj melodie wszelakiego rodzaju, to jednak nie one odgrywają znaczącą rolę. Tutaj chodzi o zamotanie, o wymieszanie patentów i stworzenie bardziej ambitnych kompozycji. Gitarzysta Don Lafon momentami swoją grą przypomina tych co tworzą neoklasyczny metal. Stawia na finezję i lekkość w swoich partiach i nie brakuje tutaj urozmaicenia. A czy to się podoba to już inna sprawa. Do mnie przemawia z pewnością rozbudowany „Needhams Point” , rockowy „Defining Moment” czy też melodyjny „Wasting Time” i to właśnie w tych utworach słychać ciekawe melodie i aranżacje. Reszta już średnio do mnie trafia, wynika to przede wszystkim z nieco chaotycznej formy tych kompozycji. Jeśli miałbym za coś pochwalić ten zespół to z pewnością za wokal Chucka, który ma potencjał i możliwości do bycia znakomitym frontmanem. Szkoda tylko, że nie dostał odpowiedniej oprawy.

Piękna okładka to jeden z atutów tej płyty i szkoda tylko że zawartość nie przypadła mi do gustu, ale tak bywa z progresywnym power metalem. Nie wszystkim musi się podobać. Zespół ma pomysł, wie co chce grać, szkoda tylko że nie umie tego dobrze podać słuchaczowi. Czuje się rozczarowany, bo właściwie nie wiele zostało w głowie z słuchania tej płyty. Płyta specyficzna i może fani progresywnego power metalu coś więcej z tego wycisną?

Ocena: 4/10

poniedziałek, 9 grudnia 2013

THALION - Dawn of Chaos (2013)

Zostawmy na chwilę płyty wydawane w tym roku przez doświadczone kapelę i przyjrzyjmy się debiutantom. Na celownik postanowiłem wziąć kanadyjską formację Thalion. Założony w 2011 roku zespół z inicjatywy Stephene Brindle w tym roku promuje swój debiutancki album „Dawn Of Chaos” i jest to płyta którą nie można zbyć obojętnością czy też myśleniem że młodych nie stać na dobry album.

Przede wszystkim ta formacja wie co chce grać i wie jak to sprzedać. Bo czy tak łatwo powiedzieć „nie” ostrym riffom, w których jest agresja i drapieżność thrash metalowa i melodyjność na miarę europejskiego power metalu? Czy łatwo być obojętnym na wokalistę, który ma coś z Grahama Bonneta czy też Bruce;a Dickinsona? Choć kapela nie grzeszy oryginalnością to jednak warto im dać szansę. Pod względem wykonania „Dawn of Chaos” wypada dobrze i ciężko przyczepić się do soczystego i mięsistego brzmienia, czy też do umiejętności muzyków. Wokalista Stephene wypada tutaj imponująco i jedynie można się przyczepić do wyczynów gitarzystów. Ani Charles ani sam nie zachwyca swoją grą. Brakuje polotu, brakuje może nieco pomysłowością, ale cóż przynajmniej potrafią ubrać utwór w agresję i melodyjność. Zespół gra power metal i tego trzyma się przez większość płyty. Właśnie w takich kompozycjach wypadają znakomicie o czym świadczy otwierający „Another Day”.Szybki i energiczny „To Hell and Back” to przykład że instrumentalnie muzycy też radzą sobie znakomicie i ten utwór jest jednym z tych najciekawszych jeśli chodzi o gitary. Zespół nie trzyma się kurczowo jednego stylu i stara też próbować sił w bardziej heavy metalowym graniu czego dowodzi taki „Dawn of Chaos” , progresywny „Lord Of Metal” czy cięższy „Valley Of The Damned”.

Solidna porcja heavy i power metalu, w której jest miejsce na mocne riffy i porządne melodie, które umilają czas. Największym atutem tej płyty jest wokalista, który ma w sobie coś magnetycznego no i do tego soczysta, wyrachowana produkcja, która nadaję odpowiedniego tonu kompozycjom. Płyta godna uwagi.

Ocena: 6/10

niedziela, 8 grudnia 2013

TARCHON FIST - Heavy Metal Black Force (2013)

Zapewne dzisiaj mało kto kojarzy włoski zespół Tarchon Fist, który debiutował w 2008 roku albumem „Tarchon Fist”. Kapela powstała w 2005 roku i przez ostatnie lata nie wiele się działo w obozie włoskiej formacji. Przypominali o sobie za sprawą singla czy komplikacja, jednak co nie którzy czekali na nowy album, który pokaże zespół w lepszym świetle niż to miało miejsce na drugim albumie „Fighters” . Kapelę zasilił gitarzysta Sergio Rizza oraz wokalista Mirco Ramondo, który śpiewał na udanym debiutanckim albumie. Zespół wraca silny jak nigdy przedtem i to z nowym albumem zatytułowanym „Heavy Metal Black Force”.

Szata graficzna nie należała do mocnych stron zespołu, ale przecież taki banał nie może zdyskwalifikować płyty ani też wpłynąć na ocenę samej zawartości. Jasne może podziałać odstraszająco, ale czy nie warto dać szansy płycie, zwłaszcza że kapela już pokazała na debiucie że grać potrafi. W tym konkretnym przypadku okładka w żaden sposób nie oddaje stylu płyty, ani poziomu zawartej muzyki. Gdybyśmy poszli tropem szaty graficznej to muzyka musiała być niechlujna, chaotyczna i nie dopracowana, może nawet i nudna. Tak nie jest. Co ciekawe Tarchon Fist nie dość że nawiązał do poziomu i stylu z debiutu to jeszcze przebił tamten krążek w każdej sferze. Brzmienie jest bardziej soczyste, bardziej dopieszczone, a wszystko brzmi znacznie przejrzyściej. Sekcja rytmiczna nadaje całości mocy, ale też i urozmaicenia, przez co kompozycje nie są zagrane w jednej tonacji. Rozwój zespołu jest słyszalny. Mirco przechodzi na płycie sam siebie i to jest jego przedstawienie. To właśnie dzięki niemu kawałki są energiczne, zakorzenione w latach 80, ale też chwytliwe. Tarchon Fist dalej gra melodyjny heavy metal, w którym są echa heavy metalu lat 80, power metalu, a nawet NWOBHM. Co przesądza o atrakcyjności tej płyty to bez wątpienia przeboje, które mimo swojej prostej i wtórnej formie zapadają w pamięci i nie sposób oprzeć się ich melodiom. Stonowany i zarazem hymnowy „Play it Loud” dobrze obrazuje tą cechę. Poza tym Tarchonf Fist postawił na agresję, dynamikę, której brakowało właściwie od początku kariery zespołu. Wiecie co? W takiej konwencji zespół wypada wzorowo i wystarczy odpalić taką petardę jak „Knight of fate” . Rytmiczne granie przesiąknięte Hammerfall, które słychać w „I stole a Kiss The Devil” też wypada bardzo dobrze i płyta nie zwalnia tempa. Nieco hard rockowy „Heavy Metal Black Force” też prezentuje się wybornie, a wszystko za sprawą znakomitych popisów gitarowych i koncertowego refrenu. Jest też i dobry humor, który można uchwycić w „Student Attack” . Fani bardziej komercyjnego grania, powinni zachwycić się rockowym „You must feel your Heart” , który nasuwa twórczość Def Leppard i to w pozytywnym znaczeniu. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest „Sweet Lady Rose” w którym słychać echa NWOBHM. Jak najlepiej zakończyć albumem? Oczywiście z hukiem i to też Tarchon Fist robi. Najpierw szybki hard rocker w postaci „Diavoli Neri”, a całość zamyka energiczny „Born To Kill” i to rzutuje dobrze na przyszłość Tarchon Fist.

Można było przepuszczać, że Tarchon Fist nagra kiedyś album równie melodyjny i chwytliwy co debiut, ale że nagra album jeszcze lepszy od „Tarchon Fist” to bym w życiu nie przypuszczał. Wszystko jest więcej i co ciekawe sam zespół jest w lepszej formie. Mirco stał się znakomitym wokalistą, który wie jak zrobić show, jak sprawić, żeby utwór zapadł w pamięci. Sama płyta jest oparta na chwytliwych melodiach, przebojach, a co za tym idzie, nie ma mowy o nudzie i chaosie. Album stał się najlepszym w karierze zespołu dzięki wpleceniu nieco agresji, dynamiki i szybkości. Jedno z największych pozytywnych zaskoczeń roku 2013. Zignorujcie kiepska okładkę i wcześniejsze przemyślenia na temat Tarchon Fist i sięgnijcie po nowy album. Kto wie, może będzie się tak dobrze bawić przy nowych kompozycjach włochów tak jak ja?


Ocena: 8.5/10

sobota, 7 grudnia 2013

BLACKTHORNE - Afterlife (1993)

Geneza brytyjskiego zespołu Blackthorne sięga czasów Rainbow „Down To Earth” bo właśnie dzięki temu albumowi Graham Bonnet stał się sławny i rozpoznawalny, to właśnie dzięki temu krążkowi wiedział co chce grać. Założył potem swój własny zespół Alcatrazz, z którym nieźle mu się wiodło, aż do momentu kiedy odszedł Yngwie, a potem Steve Vai. W 1991 roku powstał właśnie Blackthorne, który był kolejnym wcieleniem tego co Graham Bonnet umiał najlepiej, czyli tworzenia muzyki z pogranicza melodyjnego metalu i hard rocka. Powstał jedyny album zatytułowany „Afterlife” który godził gusta fanów zarówno twórczości Rainbow jak i Alcatrazz. Płyta mało znana, ale na pewno warta obczajenia. Dlaczego? O tym w dalszej części.

Graham Bonnet miał problem zagrzać na stałe gdzieś miejsce i niestety w Blackthorne też nie udało mu się tego zmienić, bowiem kapela po wydaniu debiutanckiego krążka się rozpadła. Jednak zostawili po sobie całkiem udany album, który poziomem nie odbiegał od tego co było grane na „Down To earth” Rainbow czy debiutanckim albumie Alcatrazz. Tutaj znów dużą rolę odgrywa głos Grahama, który jest takim motorem napędowym. Jego technika, jego charyzma i zadziorność, czyni ten album już samą atrakcją dla fanów muzyki rockowej i metalowej. Stylistycznie nie ma tutaj niespodzianek, aczkolwiek więcej tutaj cięższych riffów, ostrzejszych momentów, a mniej tych komercyjnych. Tak jak w Alcatrazz czy w Rainbow znaczącą rolę również odgrywa gitarzysta, a w tej roli jest tutaj obsadzony brat Bruce'a Kulicka, a mianowicie Bob. Trzeba przyznać, że ma potencjał i wie jak zwrócić uwagę słuchacza. Nie ma problemu z wygrywaniem szybkich i rock;n rollowych riffów w stylu Blackmore'a co dowodzi taki „Breaking The Chains” czy „Hard Feelings”. Pojawiają się mroczniejsze i cięższe kawałki w postaci „Cradle To The Grave” i „Afterlife”. Graham momentami przypomina wokal roba Halforda, a to miłe zaskoczenie, a co do utworów czy tylko mi początek „We Wont be Forgotten” kojarzy się z riffem „Thunderstruck” Ac/dc? Nie zabrakło też coveru z repertuaru Rainbow i „All night long” brzmi tutaj jakby ciężej i to też miła niespodzianka.

Do płyty nie można mieć zastrzeżeń, bo kto zna Grahama Bonneta i jego twórczość, ten wie czego może się po nim spodziewać. Płyta utrzymana w stylu hard rockowym z nutką metalu czyli to do czego przyzwyczaił nas Graham. Każdy kto lubi Rainbow i Alcatrazz powinien posłuchać tej jedynej płyty Blackthorne. Na pewno nie pożałuje, bo to kawał solidnego grania.

Ocena: 8/10

czwartek, 5 grudnia 2013

ALCATRAZZ - Dangerous Game (1986)

Alcatrazz to jeden z tych zespołów, który miał tendencję spadkową jeśli chodzi o poziom muzyczny kolejnych albumów. Problem tej kapeli było obsadzenie funkcji gitarzysty prowadzącego. Yngwie Malmsteen i potem Steve Vai to utalentowani gitarzyści, ale oni nie zagrzali długo miejsca w Alcatrazz ponieważ byli zainteresowani własną solową karierą i bez wątpienia ucierpiał na tym zespół Grahama Bonetta. Ci dwaj instrumentaliści postawili wysoko poprzeczkę, której nie udało się osiągnąć przez Dannego Johnsona, który został pozyskany z zespołu Alice Coopera. To właśnie z nim został nagrany ostatni i zarazem najsłabszy album Alcatrazz zatytułowany „Dangerous Games”.

Graham Bonnet prowadzi niebezpieczną grę, bo jak można nagrać album równie dynamiczny i energiczny co „No parole for Rock'n Roll” czy melodyjny i rockowy co „Disturbing The Peace” bez dobrego gitarzysty, który zachwyci swoją grą i pomysłami? Niestety nie udało się, bo Danny jest tego typem gitarzysty, który potrafi grać, ale bez większego pomysłu i polotu. Robi swoje, ale to w żaden sposób nie wpływa na kompozycje, nie sprawia że płyta jest energiczna i melodyjna. Tutaj są tylko solidne partie gitarowe, ale bez tego „czegoś” co było na poprzednich płytach. Jasne Danny stara się być wiernym tym samym patentom co poprzednicy, tak więc mamy grania utrzymane w stylu Rainbow i Deep Purple. Mniej w tym wszystkim heavy metalu i znaczniej więcej rocka, ale już bardziej komercyjnego. Otwieracz „It's my Life” to znakomicie potwierdza, bo jest to lekkie i melodyjne granie, który można puszczać na okrągło w radiu. Inny styl, ale akurat ten utwór to jeden z lepszych momentów na płycie. Spore uznanie dla Jimmiego Waldo, który stara się nadrobić braki w partiach gitarowych. Próba nawiązania do Ritchiego Blackmore jest słyszalna w stonowanym „That Aint Nothing”, lecz to utwór bez polotu i pomysłu. Słucha się go nawet przyjemnie, ale spora w tym zasługa Grahama, którego wokal jak zwykle jest atrakcją samą w sobie. Dobrym utworem jest tutaj nieco żywszy i szybszy „No imagination”, ale jak to ma się do takiego „Jet to jet”? No właśnie nijako. Rasowym przebojem jest tutaj „Ohayo Tokyo” który stara się nam przypomnieć czasy debiutu, z tym, że Danny to nie Yngwie. Do grona utworów na które warto zwrócić uwagę na pewno jeszcze warto zaliczyć „Double Man”, który zachwyca ciekawszym klimatem i lepszą grą samego Dannego.

Alcatrazz popadał w coraz większy kryzys, a „Dangerous Game” był gwoździem do trumny tej formacji. Słaby album tylko udowodnił że dalszy żywot tej formacji nie ma sensu. Graham Bonnet szukał swojego nowego miejsca w muzycznym interesie, ale nigdzie nie zaznał stałego miejsca. Alcatrazz na dzień dzisiejszy istnieje i koncertuje, ale czy to przyniesie coś więcej niż tylko koncerty dla starych fanów czas pokaże. Kto wie, może Alcatrazz nagra coś wartościowego? Oby bo brakuje płyt z taką muzyką.

Ocena: 4/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

wtorek, 3 grudnia 2013

ALCATRAZZ - Disturbing The Peace (1985)



Wszystko się wydawało, że po wydaniu znakomitego debiutu Alcatrazz stanie się drugim Rainbow. Niestety Yngwie Malmsteen opuścił szeregi tego zespołu na rzecz solowej kariery, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Niestety Alcatrazz został bez gitarzysty, który podoła roli wygrywania ciekawych i urozmaiconych solówek i riffów. Yngwie ustawił poprzeczkę bardzo wysoko i ciężko było znaleźć zastępstwo na jego miejsce. W końcu wybrano doświadczonego Steve'a Vai'a i nagrano nowy album zatytułowany „Distrurbing the peace”.

Choć stylistycznie Alcatrazz się nie zmienił się aż tak bardzo to jednak można wyczuć zmianę Alcatrazz w stosunku do debiutu i nie da się ukryć braku Yngwiego. Uleciała gdzieś w tym wszystkim ta urozmaicona gra, bardziej wyszukane i magiczne melodie, gdzieś więcej pojawiło się hard rocka i komercyjnego charakteru aniżeli metalowego jak na debiucie. Steve Vai nie jest złym gitarzystą, potrafi grać i nawet nieco przypomnieć stylem grę np. Ritchiego Blackmore'a, ale jakoś nie wczuł się dobrze w styl zespołu. Można ponarzekać że płyta jest mniej atrakcyjna i przebojowa niż poprzednia, ale Steve Vai i Graham Bonnet robią wszystko co ich w mocy by płyta była solidna i miła w słuchaniu. To akurat się udało, bo płyta sama w sobie nie jest zła, ba ma nawet dobre momenty. Nie brakuje szybkich, melodyjnych kawałków o czym świadczy „God Blessed Video” czy utrzymany w stylu Rainbow „Wire and Wood”. Ten drugi utwór to prawdziwa perełka i przykład że można grać dobrą muzykę na miarę debiutu. Rock'n Rollowy „Stripper” pokazuje że Steve Vai jest utalentowanym gitarzystą, który się zna na rzeczy i jego partie fajnie upiększa Jimmy Waldo. „Mercy” to dobry hard rockowy kawałek przypominający o twórczości Deep Purple, Dokken czy Ratt. Jak wspomniałem wcześniej płyta jest bardziej komercyjna, bardziej rockowa o czym dowodzą takie utwory jak „Will You Be Home Tonight”, balladowy „Desert Diamond” czy melodyjny „Sons and Father”. Dobra sekcja rytmiczna i czyste, brytyjskie brzmienie sprawiają, że płyta jest miłym sposobem na spędzenie czasu wolnego.

Nie udało się nagrać albumu równie dynamicznego, energicznego i pięknego pod względem melodii i popisów gitarowych co „No parole for rock'n roll”, ale ta płyta to kawałek solidnego rockowego grania. Nie brakuje tutaj lekkich i przyjemnych kompozycji, które umilą czas. Steve Vai spisał się dobrze, ale nie został na długo w zespole i Alcatrazz znów został zmuszony do poszukiwania nowego gitarzysty, ale to historia na inną recenzję. „Disturbing the Peace” to płyta która mimo mało pochlebnych recenzji, broni się i potrafi umilić czas.

Ocena: 6/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 1 grudnia 2013

ALCATRAZZ - No parole For Rock'n Roll (1983)

Przysłowie „nie daleko pada jabłko od jabłoni” można śmiało odnieść do twórczości Grahama Bonneta, czyli jednego z najbardziej utalentowanych wokalistów muzyki rockowej i heavy metalowej. Tego głosu nie da się pomylić z żadnym innym, gdyż ma swój własny charakter, charyzmę i to coś co czyni unikatowym. Jego kariera nabrała rozpędu dzięki Rainbow i albumowi „Down To Earth” i właściwie każdy późniejszy jego przejaw twórczości nie odbiegał od tego co robił w Rainbow. Wystąpił w różnych kapelach i nigdzie nie zagrzał miejsca na dłuższy czas, ale Graham Bonnet może się pochwalić również własną kapelą o nazwie Alcatrazz. Ta formacja powstała w 1983 r i dała się poznać wielu fanom hard rockowego grania z mieszanego z melodyjnym metalem. To właśnie debiutancki album „No Parole for Rock'n Roll” zdobył największą sławę i dla wielu jest to album który mógłby być firmowany marką Rainbow.

Podobna stylistyka, bowiem Graham Bonnet zakładając swój własny zespół, nie chciał zrywać z tym co mu przyniosło sławę, czyli twórczością Rainbow i albumem „Down To Earth”. Tak więc jest tutaj podobna stylistyka, podobny nacisk na przebojowość, lekkość, wyszukane melodie, partie gitarowe w których jest coś więcej niż tylko rytmika i zadziorność. Tutaj Graham Bonnet chciał kontynuować to co grał z Rainbow i żeby to w pełni się udało musiał znaleźć uzdolnionego gitarzystę, który będzie umiał zaczarować słuchacza swoimi dźwiękami, pomysłami i talentem, niczym sam Ritchie Blackmore. Tutaj jeszcze niezbyt znany Yngwie Malsmteen pokazał że można grać równie ciekawie co Ritchie. Młody geniusz tutaj postawił swoje pierwsze kroki i w takich perełkach jak „Hiroshima Mon Amour” czy energicznym „Jet to Jet” słychać że ma swój styl, że stawia na magię, klimat i coś więcej niż tylko wygrywanie melodii, tutaj techniką w niczym nie ustępuje Ritchemu. Debiutancki album Alcatrazz to właściwie popis dwóch ludzi, Yngwiego i Grahama, który tutaj wspina się na wyżyny swoich umiejętności i pokazuje że należy on do czołówki najlepszych wokalistów rockowych/metalowych. Jego emocje potrafią nie raz poruszyć i dobrym przykładem może być tutaj nieco mroczniejszy „Big Foot”. Mocnym atutem płyty jest tutaj nie tylko dopracowanie kompozycji od strony aranżacyjnej ale też urozmaicenie, bowiem mamy melodyjne przeboje jak „Island In The Sun”, czy też rozbudowany „Kree Nakorrie” z popisem gitarowym Yngwiego i klimatyczną melodią, która przyprawia o dreszcze. Nie zabrakło też miłej i ciepłej ballady w postaci „Suffer Me” , a najlepszym dowodem na to że ta płyta utrzymana jest w stylu Rainbow świadczy „Too young to Die, Too Drunk To Live”.

Perfekcyjny skład Alcatrazz i znakomita forma z debiutanckiego albumu było czymś czego nie dało się później Grahamowi powtórzyć. Zabrakło Yngwiego który poszedł swoją drogą, przodując w neoklasycznym metalu, a Alcatrazz z Bonnetem przeżył kryzys i nie nagrał już tak udanego albumu. „No parole for rock'n roll” to przemyślany krążek, utrzymany w konwencji Rainbow, będący mieszanką hard rocka i melodyjnego metalu. Podobnie jak w Rainbow tak i w Alcatrazz znaczącą rolę odegrał tu Graham Bonnet i gitarzysta w tym przypadku Yngwie Malmsteen. Wstyd nie znać tej znakomitej płytki, zwłaszcza jeśli jest się fanem Grahama Bonneta i Rainbow.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 30 listopada 2013

MONTANY - Biogenetic (2013)

Przez długi czas holenderski Montany pozostawał w obrębie kapel kultowych, które wydały jeden znakomity album w kategorii power metal. Ta formacja, która została założona w 1989r wydała w 2002 znakomity debiutancki krążek, który zauroczył wszystkich tych co gustują w melodyjnym power metalu pokroju Gamma Ray, Helloween czy Stratovarius. Potem kapela się rozpadła, ale „A New Born Day” przeszedł do historii power metalu i do dziś to wydawnictwo zachwyca. Kto by jednak pomyślał, że kiedyś ta kapela się odrodzi i powróci z nowym albumem? Chyba nikt. Jednak to się dzieje naprawdę i w tym roku Montany wydał swój drugi krążek zatytułowany „Biogenetic”. Jaki wpływ na zespół miała taka długa przerwa która trwała 11 lat?

Jeśli chodzi o skład z debiutu to nie uległ aż takiej wielkiej zmianie. Nie ma Alberta i perkusistę Johna Brederode, ale reszta muzyków pozostała przy marce Montany. Nowym pałkarzem został Arendo Marijnus i to z nim został nagrany nowy album. Minęło sporo czasu od debiutu i słuchając nowego albumu można poczuć ten długi czas milczenia Montany i ten ich zastój. Słychać jakie piętno odbił czas na tym zespole i niestety podziałał na nich destrukcyjnie. Z dawnego Montany nie zostało właściwie nic. Nie ma power metalu, nie ma grania w którym słychać w pływy Helloween czy Gamma Ray, nie ma takiej przebojowości, dynamiki, energii. Wszystko gdzieś uleciało, a zespół stał się wrakiem. Zespół stracił swoją tożsamość i postanowił pójść w innym kierunku, tym samym udając kogoś kim Montany nie jest. Słodki melodie, ocierające się o muzykę taneczną tak jak ta w otwierającym „Of Fire and Ice” to jeden z tych elementów który nie pasuje do Montany. Próba topornego, stonowanego grania, gdzie jest nacisk na ciężar tak jak w przypadku „Biogenetic” też w żaden sposób nie przypomina starego Montany. Wokalista Patrick Van Maurik też śpiewa bez przekonania, bez tej zadziorności i brzmi dość sztucznie. Słychać to dobitnie w takim „Falling To Pieces”. Przy czwartym utworze zatytułowanym „Without You” coś drgnęło i tutaj zespół pokazał że jak się chce to można stworzyć ciekawą melodię. Szkoda tylko że tak zmarnowano potencjał tego utworu. Nowoczesny metal to jest coś co tylko odstrasza i nawet to co stara się Montany zaprezentować w takim „Miles Away” nie nadaję się do słuchania. Gdzie w tym szczypta pomysłowości, gdzie dynamiki i przebojowość? Nie ma i niestety z każdym utworem zespół pokazuje swoją nieporadność i brak pomysłu na siebie. Żaden utwór nie zasługuje na uwagę i wszystko jest niskich lotów.

Wciąż się zastanawiam po co była ta reaktywacja? Po co był ten nowy album? Dlaczego zespół nie został przy swoim wypracowanym stylu? Dlaczego poszli w takim kierunku? Sporo pytań na które nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Wiadomo za to jedno, a mianowicie to że „Biogenetic” to największe tegoroczne rozczarowanie i jeden z najgorszych albumów, jakie słyszałem w roku 2013, a trochę ich było. Rada dla was? Nie marnujcie czasu na to wydawnictwo.


Ocena: 1.5/10

ROYAL HUNT - Alife To Die For (2013)

Dotychczas Royal Hunt postrzegałem jako zespół, który potrafi umiejętnie zmieszać progresywny rock, neoklasyczny metal. Na nowym albumie tej duńskiej formacji oczywiście słychać elementy wyjęty z tych gatunków, z tym że nie one zdominowały płytę, nie one decydują o jej kształcie. Tym razem Royal Hunt zapuścił się w nieznane im rejony, które można zaliczyć do symfonicznego metalu. Nic dziwnego, skoro ich dawny wokalista DD Cooper który w 2011 zastąpił Marka Boalsa miał kontakt z takim graniem już w Silent Force. Kto pamięta „Walk The Earth” ten zrozumie o co chodzi. „A life To die for” zagrany w innym składzie niż poprzednie albumy i w dodatku jeszcze innym klimacie. Jedno z największych zaskoczeń tegorocznych, tak w skrócie można by opisać nowy album Royal Hunt.

W tym roku oczekiwano że to Rhapsody Of Fire nagra epicki, pełen symfonicznych elementów album, który rozłoży konkurencję, a tu wychodzi na to że Royal Hunt, który pierwszy raz bawi się tymi elementami nagrywa właśnie taki album. Tutaj symfoniczność jest podniosła, epicka, pełna emocji i muzycznego piękna. Oczywiście to właśnie ten element przoduje na nowym krążku, ale nie zagłusza w żadnym wypadku to co zawsze było w muzyce Royal Hunt. W dalszym ciągu słychać fascynację progresywnym metalem czy neoklasycznym graniem. Znakomicie to wszystko zostało połączone i ukształtowane. O tej płycie można mówić w kategoriach arcydzieła i nie bójmy się używać tego słowa. Motywy proponowane przez muzyków na nowym albumie nasuwają filmowe soundtracki czy muzykę poważną i wystarczy wsłuchać się choćby taki melodyjny „One Minute Left To Live” czy epicki „Wont Trust, Wont Fear, Won't beg”.Wszystko ładnie jest prowadzone, bez nachalności, a zespół dalej jest wierny swoim patentom i dalej stara się tworzyć piękną, emocjonalną muzykę, przez którą przemawia progresywność i neoklasyczne granie. W tych utworach to wszystko słychać, a nawet więcej. Larsen i Anderssen jak zawsze nie poprzestają na jakiś prostych motywach i solówkach. Upiększają warstwę instrumentalną na wszelkie różne sposoby i pod tym względem album też się wyróżnia na tle innych. Sporo jest ozdobników i upiększeń, przez co płyta działa na zmysły. Royal Hunt od lat imponował wokalistami i miło usłyszeć w ich muzyce DD Coopera, którego głos bardzo lubię. Potrafi śpiewać czysto, emocjonalnie i co więcej pasuje do tego typu grania. „Walk The Earth” znakomicie to obrazował i właśnie w takim graniu chciałem go jeszcze usłyszeć. Odwala tutaj kawał dobrej roboty i już w rozbudowanym, trwającym przeszło 9 minut otwieraczu „Hell Comes Down From Heaven” pokazuje klasę. Śpiewa łagodnie, ale słychać w tym moc i energię. Znakomity motyw i łagodny klimat, sprawiają że utwór zapada w pamięci. Troszkę szybsze tempo zespół utrzymuje w „A Ballets Tale” i jest to kolejna mocna kompozycja. Royal Hunt zawsze imponował pomysłowością i zawsze potrafił wykreować nie tuzinkowe motywy. Rockowy „Sign Of Yestarday” pokazuje jak istotne są na płycie popisy gitarowe, zaś całość zamyka „A life to Die For” , który zachwyca klimatem i emocjonalnym charakterem.

Jeśli Royal Hunt chciał zaskoczyć to im się udało. Nie takiego albumu się po nich spodziewałem, ale miło mnie zaskoczyli tym symfonicznym charakterem. Pasuje do nich taki styl, bo jednocześnie dalej są słyszalne elementy progresywnego i neoklasycznego grania. Sporo też na nowym albumie wniósł DD Cooper i po raz kolejny pokazuje jak znakomitym jest wokalistą. Płyta jest skierowana do tych co szukają czegoś więcej niż tylko chwytliwych melodii i prostych refrenów. To co się nie udało stworzyć Rhapsody Of Fire na nowym albumie udało się Royal Hunt. Jeden z najciekawszych tegorocznych albumów.


Ocena: 9/10

CRYSTAL BALL - Dawnbreaker (2013)

Szwajcarski Crystal Ball powraca i to na dobre. Ta formacja, która powstała w 1998 roku przerywa milczenie, które trwało 6 lat i wraca z nowym albumem zatytułowanym „Dawnbreaker”. Z starego składu pozostało tylko dwóch muzyków, a mianowicie gitarzysta Scott Leach i perkusista Marcel Sardella. Minęło 6 lat i zaszło trochę zmian w zespole, ale muzyka nie uległa zmianie i w dalszym to jest mieszanka muzyki hard rockowej i melodyjnego metalu, czyli to czego oczekiwano od Crystal Ball.

Za speca od twórczości Crystal Ball się nie uważam, ale nowy album tej formacji wypada całkiem dobrze na tle innych płyt. Owe wydawnictwo jest skierowane przede wszystkim do tych wszystkich, którzy lubią zadziorne hard rockowe grania przesiąknięte wpływami Krokus, Pink Cream 69 czy też Axxis. W tego typu muzyce istotne jest zachowanie przebojowego charakteru i zadziorności. Crystal Ball ta sztuka wychodzi i nie można narzekać na brak chwytliwych kawałków. Singlowy „Anyone can Be hero” czy „Back For Good” to znakomite przykłady tego zjawiska. Nic dziwnego, że są to również jedne z najlepszych utworów na płycie. Gitarzyści Flury i Leach starają się urozmaicić swoją grę, to też materiał jest urozmaicony. Zdarzają się tutaj cięższe utwory, w których słychać heavy metalową naturę i dobrze to odzwierciedla „Break Of dawn” czy „The brothers Were Wright”. Do udanych utworów śmiało można też zaliczyć chwytliwy „Skin To skin” czy szybszy „Power Pack”. Najmocniejszym punktem nowego Crystal Ball jest nie kto inny jak wokalista Steven Mageney. Trzeba przyznać, że nowy nabytek szwajcarskiej formacji spisuje się znakomicie i co może się w nim podobać to charyzma i zadziorność. Prawdziwy z niego hard rockowy wokalista. O wszystko zadbano, nawet o brzmienie i okładkę, co pozwala pozytywnie ocenić owy album.

Uwaga Crystal Ball powrócił i zamierza zostać na dłużej, grając mocnego hard rocka z elementami heavy metalu. Ja nie mam nic przeciwko, żeby nagrali jeszcze kilka takich solidnych albumów jak „Dawnbreaker”. Nic nadzwyczajnego, ale miło się to słucha w zaciszu domowym czy w samochodzie.


Ocena: 7/10

piątek, 29 listopada 2013

SIGNUM REGIS - Exodus (2013)

Pamięta ktoś „Eclipse” i „Fire & Ice” Yngwie Malmsteena? Tam właśnie rolę wokalisty pełnił Goran Edman. Znakomity wokalisty, który śpiewa bardzo czysto i emocjonalnie, a jego specjalnością są imponujące wysokie rejestry i zadziorność. Muzyk ten dał się poznać jeszcze w innych zespołach, ale jego ostatnim przejawem aktywności jest zespół Signum Regis. Zespół istnieje od 2007 roku i ma na koncie już 3 albumy, z czego ostatni ukazał się w tym roku. „Exodus” jest albumem, który można postrzegać jako projekt z dużą liczbą gości niczym Avantasia czy Ayeron.

Na tym jednak kończą się podobieństwa. Signum Redis nie gra komercyjnej muzyki, nie stawia na jakiś aspekt symfoniczny czy podniosły. Ta słowacka kapela ma na celu gra muzyki w której jest coś z neoklasycznego power metalu i z progresywnego metalu. Wśród gości najbardziej imponują takie nazwiska jak Matt Smith z Theocracy czy Micheal Vescera z Obsession. Całe przedsięwzięcie robi wrażenie i wystarczy wsłuchać w soczyste brzmienie, w piękne i dopieszczone dźwięki. Nawet od strony wizualnej płyta się dobrze prezentuje. W przeciwieństwie co do niektórych płyt z kręgu power metal tutaj jest dynamicznie, szybko i melodyjnie, a partie gitarowe są na cechowane finezją, emocjami i pomysłowością. Dla tych co gustują właśnie gustują w znakomitych gitarowych zagrywkach będzie to nie lada uczta. „Enslaved” zaczyna się nieco niewinnie, troszkę może słodko brzmi, ale już daje wyraźny znak, że jest to muzyka z górnej półki. Neoklasyczne elementy dają już o sobie znać w „The Promised Land” i właśnie takiej muzyki większość oczekiwała od tego rocznego Iron Mask. Mocnym atutem tej płyty są nie tylko goście i wykorzystanie neoklasycznych patentów, ale też urozmaicenie materiału. Pojawiają się mocniejsze motywy i riffy czego dowodem jest „Let Us Go”. Power metal pełną gębą słychać w energicznym „Wrath Of Pharoah”, który zaliczam do najlepszych momentów na płycie. Instrumentalny „Last Day in Egypt” też sporo wnosi do płyty, zwłaszcza jeśli chodzi o klimat i gitarowe popisy zakorzenione w neoklasycznym graniu. Najdłuższym utworem na płycie jest „Song Of Deliverance” i takiego power metalu mi brakuje ostatnim czasy. Wiele kapel pokroju Helloween może się czegoś od nich nauczyć. Tak, nie bez powodu przywołuje tutaj Helloween, bowiem Signum Regis pozwolił sobie na ich cover. Trafił tutaj „Sole Survivor” i wypada on tutaj bardzo dobrze. Co ciekawe pierwszy raz słyszę, że wokalnie ktoś to lepiej śpiewa od Andiego. Reszta utworów również zasługuje na uwagę.

Finezyjne popisy gitarowe, znakomici wokaliści, spora dawka power metalowej energii i przebojowość, która czyha na każdym kroku. Signum Regis to pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu i muzyki ocierającej się o neoklasyczny power metal. Kolejna miła niespodzianka w tym roku. Gorąco polecam!


Ocena: 8.5/10

BENEDICTUM - Obey (2013)

Kiedy w 2005 roku powstał zespół Benedictum, wiele upatrywało w tym zespole nadzieję dla amerykańskiej sceny heavy metalowej. Oczywiście kapela pokazała się z dobrej strony nagrywając solidny debiut i pozostałe albumy. Charyzmatyczna wokalistka Veronica Freeman napędza tą formację od początku i jej wokal to jedna z głównych zalet tego zespołu. Jeśli o mnie chodzi nigdy nie było mi po drodze z twórczością Benedictum i dwa poprzednie albumy nie zapadły mi w pamięci. Czy z nowy krążkiem zatytułowanym „Obey” jest inaczej? Oto jest pytanie.

Stylistycznie Benedictum nic się nie zmienił na nowym krążku, bowiem dalej jest to heavy metal, z pewnymi patentami z kręgu muzyki progresywnej czy też power metalowej. Od strony technicznej „Obey” też brzmi jak wcześniejsze albumy i to amerykańskie brzmienie jest tutaj mocną stroną. Czym się różni „Obey” to z pewnością składem zespołu, który zarejestrował owy album. Nowa sekcja rytmiczna jest słyszalna i wypada bardzo dobrze, co potwierdzają takie dynamiczne kawałki jak „Obey” czy „Fractured”. Choć gitarzysta Pete Walls stara się dwoić i troić na płycie, to jednak jego zagrywki nie robią większego wrażenia. Średnia krajowa została utrzymana, z tym że motywy są jakieś takie oklepane i niezbyt zapadające w pamięci. Kto błyszczy w Benedictumt o Veronica, która brzmi jak Leather Leone i dobrym przykładem jej talentu jest taki mocniejszy „Scream”. Wokalistka śpiewa agresywnie, z mocą i pewnością siebie, co nadaje płycie odpowiedniego heavy metalowego charakteru. Szkoda tylko, że kompozycje są niskich lotów i nie robią większego wrażenia. „Evil That We Do” jest nawet solidny, ale szybko przemija i nie zapada w pamięci. Toporny riff i nijaki refren sukcesu nie odnoszą w tej kompozycji. Ballada „Cry” może i ma spokojny klimat, ale nie wzrusza. I tak trzeba się przemęczyć do znakomitego „Apex Nation”, który wg mnie jest najlepszym utworem na płycie. Nie dało się więcej takich petard nagrać? Ja się pytam dlaczego? To pytanie musiałbym zadać zespołowi.

Upłynęły dwa lata od poprzedniego wydawnictwa i mamy w tym roku „Obey” i uważam, że zespół zmarnował ten okres i nie nagrał nic nadzwyczajnego. Ot co średnich lotów album, który co najwyżej można zaliczyć do solidnych. Może i moc gdzieś w tym wszystkim jest, jednak cała reszta odstaje. Utwory, które przelatują i melodie, które nie zapadają w pamięci to największy mankament tej płyty. Może czas, żeby pani Veronica zmieniła zespół i nie marnowała się w Benedictum?

Ocena: 5/10


ARTILLERY - Legions (2013)

Na tle innych thrash metalowych kapel duński Artillery zawsze się wyróżniał i wynikało to choćby z ich bardziej melodyjnego charakteru oraz stylu w którym zawsze znalazło się miejsce na patenty heavy metalowe czy nawet speed metalowe. Ostatnie płyty tej kapeli dobitnie to potwierdzają. Bardzo dobrze został przyjęty „When Death Comes” z 2009 który był albumem po kolejnej reaktywacji zespołu, która miała miejsce w 2007 roku. Jednak „My Blood” był słabym wydawnictwem i nic dziwnego, że tamten skład uległ zmianie Wraz z nowym perkusistą i wokalistą został zarejestrowany nowy album zatytułowany „Legions”.

Śmiało można rzec, że zmiany personalne poskutkowały i podziały odświeżająco na zespół. Dawno zespół nie był w takiej świetnej formie. Słychać, że nie brakuje im werwy, dynamiki, ani też pomysłów na kompozycje. Brakowało na ostatnim albumie właśnie urozmaicenia i utworów, które swoją formą i strukturą zapadały by w pamięci. Artillery pozostaje wierny swojemu stylowi, bowiem dalej grają melodyjny thrash metal, w których słychać echa heavy metalu czy też speed metalu, przez co kapela brzmi niczym Agent Steel. Wpływów tutaj można uchwycić znacznie więcej, np. w takim „Global Flatline” słychać coś z Black Sabbath i Metalliki. Nowy album wypada znacznie ciekawej niż „My Blood”, nawet jest mocniejszy od „When Death Comes”, tym samym rywalizując z najlepszymi w tym roku jeśli chodzi o thrash metal. Sukces tej płyty tkwi w przebojowym charakterze i urozmaiconym materiale, który nie daje poczucia stagnacji i zmęczenia. Już otwierający „Chill My Bones” zaskakuje formą i pomysłem dając w efekcie jeden z najlepszych utworów jakie stworzył duński zespół w ciągu ostatnich lat. Thrash metal jest tutaj obecny i słychać to choćby w agresywnym „God feather”. Power metal też tutaj się pojawia i głównie to wynika z śpiewu Micheala Dahla, który dysponuje charyzmą i techniką, a także umiejętnością śpiewania w wysokich rejestrach. Zaimponował mi od pierwszej minuty albumu i znakomicie odnalazł się on w muzyce Artillery. Dynamiczna sekcja rytmiczna, która napędza większość utworów w tym rozbudowany „Ethos of Wrath” odgrywa tutaj znaczącą rolę. Największym przebojem na płycie z kolei jest bez wątpienia promujący płytę „Legions”. Utwór ten definiuje słowo przebój i ten refren czy melodia na długo pozostają w pamięci. Na płycie jest też pełno heavy metalowych elementów i słychać je choćby w rytmicznym „Wardrum Heartbeat” czy mroczniejszym „Dies Irae”. Bracia Strutzer jak zwykle dbają o warstwę gitarową i dostarczają sporo ciekawych melodii i motywów, dzięki którym płyta zyskuje na atrakcyjności. Niby nic odkrywczego tutaj nie dostajemy, ale jest zagrane z polotem, zagrane z serca i z miłości do muzyki. Czego można chcieć więcej?

Uwaga Artillery do wraca do gry. Silniejszy niż kilka lat temu i uzbrojony po zęby. Postawili na melodyjny i zarazem dynamiczny materiał, który oczywiście krzyżuje takie gatunki jak thrash metal, heavy/speed metal i power metal. Wszystko jest spójnie dzięki nowemu wokaliście, który jest wybawicielem Artillery od pogrążenia się. „Legions” to jeden z tych najlepszych i ciekawszych albumów w swoim gatunku i nie można tego w żaden sposób lekceważyć.


Ocena: 8.5/10

ASKA - Fire Eater (2013)

Nie lada zaskoczenie przeżyłem gdy się dowiedziałem że amerykańska kapela o nazwie Aska to nie żaden debiutant, ani kapela złożona z młodzieńców którzy chcą coś udowodnić, lecz kapela doświadczona i zasłużona na scenie metalowej. Przyznam się, że nigdy nie natknąłem się na tą kapelę, ale nowy album „Fire Eater” wzbudził we mnie zainteresowanie. Wiecie co? Ta kapela napawa mnie optymizmem, bo w końcu ktoś niczym Warlord pokazuje że można grać amerykański heavy metal zakorzeniony w tradycji, że można stworzyć znakomity album, który osadzony jest w latach 80, ale też ma coś z czasów współczesnych. Czy mam dalej słodzić?

Już szata graficzna wiele mówi i nie jest to żaden chwyt marketingowy,a jedynie uzupełnienie całości. Nawet w sferze brzmienia nie popełniono błędu i otrzymaliśmy solidne, soczyste brzmienie, które podkreśla poziom zawartej muzyki. Wszystkie dźwięki brzmią mocarnie i czysto, co jeszcze zwiększa doznania. Aska to kapela z doświadczeniem, które właściwie przyczyniło się do stworzenia solidnego materiału w którym nie ma większych wpadek. No może jedynie „The Last Message” średnio mi pasuje do całości. Mocną stroną tego wydawnictwa jest zróżnicowany materiał, który nadaje całej płycie odpowiedniej dynamiki i charakteru. Zaczyna się od mocnego, ciężkiego „Everyone Dies”, który brzmi jak mieszanka Iced Earth, Iron Maiden, Metal Church i Judas Priest i takie poniekąd są inspiracje kapeli. Następny utwór w postaci „Dead Again” można określić mianem kompozycji hard'n heavy z wpływami Riot. Stonowany, mroczny „Valhalla” to kolejny przykład wpływu Metal Church. Nie zabrakło też szybszej kompozycji i tutaj „Son Of God” czy nieco power metalowy „Eye Of Serpent” tutaj się znakomicie sprawdzają. Miłą niespodzianką może być nieco operowy i progresywny „Year Of Jubillee” przesiąknięty Queen czy cover Judas Priest w postaci „The Ripper”. Wszystko wyszło tak jak powinno, ale jak miało być inaczej kiedy w Aska śpiewa utalentowany George Call, który brzmi jak Rob Halford czy też Matt Barlow, a gitarzyście też wygrywają sporo atrakcyjnych melodii?

Ta płyta to prawdziwa heavy metalowa niespodzianka, która wzięła się znikąd. Warlord, Attacker i Aska pokazały że amerykański heavy metal ma się dobrze i nie zapomina o tradycji. Pozycja obowiązkowa dla maniaków mocnych riffów, chwytliwych refrenów i ciekawych melodii.

Ocena: 8/10

czwartek, 28 listopada 2013

ANDI DERIS & THE BAD BANKERS - Million Dollar haircuts on ten Cent Heads (2013)

Stosunkowo nie tak dawno Helloween wydał swój nowy album, który został ciepło przyjęty przez fanów i recenzentów. Nie tak dawno w internecie można było przeczytać news, że wokalista Helloween zamierza wydać swój kolejny solowy krążek. Niestety zamiast tego Andi Deris postanowił połączyć siły z mało znanym zespołem Bad Bankers, czego owocem jest ich nowy album zatytułowany „Million Dollar Haircuts On Ten Cents Head”. Już od początku powstania tego projektu czułem nie pokój i można było wywęszyć w tym wszystkim porażkę. Dlaczego?

Wszystko potoczyło się jakby za szybko. Efektem tego jest nie dopracowany materiał i nie trafiony styl. Nie jest to ani metal ani też rasowy hard rock, bardziej nie przemyślana hybryda. Nowoczesne brzmienie i konstrukcję utworów tylko pogrążają ten album. Nijaka, wręcz kiczowata okładka w pełni oddaje obraz tego wydawnictwa. Andi Deris może i pasuje do hard rockowego grania co udowodnił choćby w Pink Cream 69 czy na solowych płytach, jednak tutaj coś mi brakuje. Emocji, charyzmy, zapału i całość brzmi jakby Andi się w ogóle nie starał i miał gdzieś ten cały projekt. Jednak nie tylko on tutaj nie przykłada się do roboty. Sekcja rytmiczna jest jakaś ospała, a partie gitarowe bez polotu, bez ognia i szczypty przebojowości. Dobry riff i mocne uderzenie czasami nie wystarczy tak jak to jest w „The last Days Of rain”. Nie dopracowanie jest choćby jeśli chodzi o melodie i aranżacje. Dużo tutaj komercji i stonowanego grania pokroju „This Could Go on Forever” czy „We Will Ever Change”. Płyta jest dla mnie ciężka strawna i nie pomaga nawet fakt, że lubię głos Andiego i jego dorobek. Z całego grona nie udanych kompozycji i smętnych motywów tylko jeden zasługuje na miano interesującego, a jest nim utwór „Don't Listen To The Radio”. W takim kierunku powinien podążyć zespół. W jakim? Ano mocnego hard rocka, z dużą dawką dystansu i energii, a wszystko utrzymane w przebojowym charakterze. Zamiast tego mamy pełno nudnych i nie zapadających utworów.

Nazwisko Deris przyciągnie nie jednego fana, ale w żaden sposób nie zostaje tutaj zagwarantowany poziom jaki chciałoby się oczekiwać od nowego wydawnictwa na którym śpiewa Andi Deris. To co nagrał z Bad Bankers jest straszne i aż dziw bierze że Deris zaśpiewał na tej płycie. Jeden utwór to za mało że wzbudzić pozytywne wrażenie. Co pozostaje? „Dont Listen to the....Andi Deris and Bad bankers” .


Ocena: 2/10

środa, 27 listopada 2013

VIOLATOR - Scenarios Of Brutuality (2013)

To już 11 lat istnienia brazylijskiego zespołu Violator, który pokazał że można grać w stylu Whisplash, Vio-lance czy Exodus i to bez większego wstydu. Młoda kapela założona w 2002 r z inicjatywy Pedro Arcanjo, Pedro Agusto i David Araya teraz promuje swój trzeci album zatytułowany „Scenarios Of Brutuality”, który potrafi zaskoczyć mimo silnej konkurencji w tym roku w gatunku thrash metal.

Nie oczekujcie po tej płycie niespodzianek stylistycznych, jakiś pomysłowych rozwiązań, które wniosą coś nowego do tego gatunku, bo to nie ten typ płyt. Tutaj młoda kapela stara się odtworzyć najlepsze lata starszych kapel jak Exodus czy Whisplash. Można zarzucić tej płycie brak oryginalności, oklepane motywy, może nawet granie na jedno kopyto, ale na tym polega urok tego wydawnictwa. Nieustanna dynamika wygrywana przez sekcję rytmiczną, nieustanna dawka agresywnego i nieco przybrudzonego thrash metalu, w którym nie brakuje technicznej precyzji. Dominują szybkie utwory i wystarczy posłuchać „No Place for the Cross” rytmicznego „Colors Of Hate” czy w przebojowym otwieraczu „Echoes of Silence”. Co może się podobać to maniera wokalna Pedro oraz popisy gitarowe duetu Capaca/ Combito. Stawiają na agresję i dynamikę, co nieco maskuje wszelkie niedoskonałości. Wszystko ładnie opakowane w soczyste brzmienie i miłą dla oka okładką.

Płyta jakich wiele w tym roku jeśli chodzi o thrash metal, ale nagrana z pasją i werwą. Kazdy kto lubi stary thrash metal w stylu Exodus czy Whisplash powinien posłuchać tej płyty. Satysfakcja gwarantowana.

Ocena: 7/10

wtorek, 26 listopada 2013

THE PRIVATEER - Monolith (2013)

Nazwa zespołu potrafi podziałać jak magnez zwłaszcza jeśli pochodzi od jednego z utworów, który należy do grona ulubionych. Gdy zobaczyłem nazwę The privateer to od razu skojarzyło mi się z
Running Wild i albumem „Black Hand Inn”. The Privateer też pochodzi z Niemiec i również trzyma się pirackiej tematyce,w której jest i przygoda oraz powiew oceanu. Z tym, że The Privateer nie jest drugim Running Wild, bliżej już mu do twórczości Falconer czy Alestorm. „Monolith” to nowy album tej niemieckiej formacji i znakomicie przybliża owe cechy przedstawione powyżej.

„Monolith” to nie tylko uczta dla uszu, ale też dla oczu, o czym świadczy klimatyczna i kolorystyczna szata graficzna, która jak najbardziej oddaje tematykę jakiej trzyma się zespół. Sama muzyka jest też taka bardziej melancholijna, klimatyczna i taka trafiająca do wnętrza duszy. Tutaj chodzi o coś więcej niż melodie czy dynamikę. Oczywiście zespół nie zapomina o takich istotnych elementach jak szybka sekcja rytmiczna, melodyjne partie gitarowe i mocny, agresywny wokal, ale tutaj na pierwszym planie jest klimat i piękno. Gatunek jaki wybrzmiewa z muzyki The Privateer można określić jako power metal z elementami folk metalu. Wszystko skrupulatnie wymieszanie i udało się uciec przed nie przyjaznym chaosem. Całość prezentuje się okazale, bo jest sporo podniosłych, epickich chórków, jest growl Pablo, ale też i ciekawe upiększanie za sprawą wiolonczeli. Nie brakuje na płycie odesłań do Running Wild jak choćby w takim „A sequel From a Distant Visit”, jednak kapela tworzy tutaj swoją własną muzykę. Pomysłowość to mocny atut tej formacji i to słychać w urozmaiconych motywach i strukturze utworów. Zabawa w wolnym i szybkim tempem, a także agresją i stonowaniem imponuje tutaj od pierwszych dźwięków. Instrumentalne przerywniki jak choćby „What we took hoome” budują odpowiedni klimat i pokazują również to piękniejsze oblicze muzyki The Privateer. Płyta jest melodyjna i utrzymana w przebojowym charakterze o czym dobitnie świadczy choćby taki „Track Down and Avenge” czy „For What Lurks in the Storm”. Nie brakuje epickich zapędów co słychać w „Ember sea” , zaś tytułowy „Molith” daje poczuć folkowy charakter muzyki The privateer. Co ciekawe zespół znakomicie potrafi stworzyć piracki klimat i podniosły refren, co potwierdza „Störtebeker” czy „ Madman's Diaries”. Dzieje się sporo na płycie i tego trzeba po prostu posłuchać.

Chcecie poczuć piracki klimat? Oddalić się na kraniec świata i nieznane wody? Zaznać trochę przygody inspirowanej Running Wild, Falconer czy Alestorm? No to na co czekacie? Brać i odpalać płytę w odtwarzaczu i szykować się na niezapomniane przeżycie. The Privateer i ich nowy album to jedno z najlepszych tegorocznych odkryć. Polecam!


Ocena: 8/10