środa, 25 listopada 2015

ROCKA ROLLAS - Pagan Ritual (2015)

Najbardziej zapracowany muzyk w metalowym światku? Bez wątpienia Ced z szwedzkiego Rocka Rollas. Dał się nam poznać jako geniusz muzyczny, który ma głowę pełną świetnych pomysłów, które stara się urzeczywistnić. Do tego też wykorzystuje różne zespoły, czy też projekty muzyczne. Dał nam się poznać w doom metalowym Lector, w thrash metalowym Mortyr, dał światu BlazonStone czyli godnego następcę Running Wild, odnajduje się w klasycznym metalu co potwierdził w Cloven Altar, w dodatku jest specjalistą tworzenia power metalu w stylu Blind Guardian czy Gamma Ray co udowodnił na dwóch albumach solowego projektu Breitenhold. Jednak od samego początku jego głównym projektem, obecnie zespołem z krwi i kości jest Rocka Rollas. To już 4 albumu zarejestrował z tym zespołem, to od niego wszystko się zaczęło. Obecnie nie jest to już działanie na każdym polu. Ced zajmuje się tylko gitarą, komponowaniem i wokalem. Obowiązki zostały rozdzielone i Rocka Rollas podniósł poprzeczkę jeśli chodzi o jakość swojej muzyki. Już „The Road to Destruction” był produkcją wysokich lotów, to jednak „Pegan Ritual” przebija tamte wydawnictwo pod względem klimatu, przebojowości i jakości muzyki.

Mroczna, oddająca klimat płyty okładka to jeden z atutów tej płyty, ale Ced przyzwyczaił już nas do tego, że jego płyty wyróżniają się ciekawą szatą graficzną. Brzmienie jakie skonstruował Ced jest też wyborne i w pełni współgra z tym co przygotował dla nas Ced. Jest to wycieczka po klasyce heavy/speed metalu jak i power metalu. Jest to podróż w rejony znane, które gdzieś nam już się obiły o uszy, przy okazji takich zespołów jak Crystal Viper, Enforcer, Gamma Ray, Running Wild, Blind Guardian czy Helloween. Ced stawia na klasykę i im składa hołd. Co ciekawe nie jest to kolejny bezmózgi klon, a szczere granie wzorowane na tradycyjnych rozwiązaniach z lat 80. Na płytę trafiło 8 utworów utrzymanych w podobnym stylu i konwencji. Na pierwszy strzał idzie tytułowy „The punic Wars”, który rozpoczyna się ciekawą partią basową, a potem dołączają charakterystyczne gitary i zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Speed/power metalowe łojenie na wysokim poziomie. Mroczniejszy klimat pojawia się w energicznym „Gaulic Boare”, w którym są pewne echa Running Wild, ale to nic dziwnego, bo Ced jest pod wielkim wpływem tego zespołu. Stary Blind Guardian czy Gamma Ray wybrzmiewa z szybkiego i agresywnego „Demigod”. Prawdziwą perełką na płycie jest rozbudowany „Lost in the Enchanted Forest” w którym Ced miesza style Blind Guardian i Running Wild. Dzieje się tutaj sporo, ale to jest to z czego słynie Ced, a mianowicie z świetnych pomysłów. Tutaj są przede wszystkim świetne solówki i przejście. Ciekawe jakby Cedowi by wyszedł kolos przekraczający 10 minut? Kto wie może kiedyś się doczekamy takiego progresywnego kawałka w jego twórczości. Większa dawka klimatycznego grania w stylu Blind Guardian jest w tytułowym „Pegan Ritual”, który jest jednym z najlepszych kawałków Rocka Rollas w ich całym dorobku. Rocka Rollas potrafi odnaleźć się też w rycerskim graniu co pokazuje w przebojowym „Viking Lord”, który miesza echa Crystal Viper, Grim Reaper, Manowar, Hammerfall, czy Running Wild. To jest klasyka na najwyższym poziomie. Tak się gra heavy/speed/power metal moi drodzy i reszta może się tylko uczyć od Ceda jak to się robi. Jeszcze bardziej pomysłowy wydaje się być energiczny „the Swordsman Rise”, który przypomina taki stary klasyczny heavy/speed metal z lat 80. Mam tu na myśli taki Crossfire czy Grim reaper. Na plus działa też epicki, taki wręcz rycerski refren, który sprawdzi się podczas koncertów Rocka Rollas. Całość zamyka kompozycja „Call of The Wild”, który mogłaby trafić na nowy album Blazon Stone, bo sporo w niej z Running Wild.

Rocka Rollas rośnie w siłę, a Ced staję się osobą kultową, która zapisała się w historii heavy metalu. Nie tylko chodzi tutaj o pracowitość Ceda, jego talent komponowania świetnych kawałków i nagrywania w miarę szybko swoich albumów. Chodzi tutaj o tworzenie wartościowej muzyki z kręgu speed/heavy/power metalu i to na wysokim poziomie. W dodatku jeszcze w takiej ilości, że starcza na 4 zespoły. To się nazywa moi drodzy geniusz. Rocka Rollas znów nagrał album energiczny, niezwykle dynamiczny i pełen przebojów. W odróżnieniu od poprzednich krążków wyróżnia go dojrzałość, urozmaicenie i niezwykły klimat. Czekamy na więcej muzyki tworzonej przez Ceda. Jego rytuał dopiero się zaczął.

Ocena: 9.5/10

poniedziałek, 23 listopada 2015

BREITENHOLD - The inn of Sorrowing Souls (2015)

Powodem dla którego Ced powołał Breitenhold miało być stworzenie coś bardziej osobistego, projektu muzycznego skierowanego do fanów power metalu, ale przede wszystkim na spokojnie mógł się wszystkim sam zająć. Breitenhold pozwolił mu uwierzyć w siebie i przekonać do śpiewania również w Rocka Rollas. Ced to przykład geniuszu muzycznego i utalentowanego młodzieńca, który potrafi wszystko. No dobrze prawie wszystko, bo okładki tworzą inni ludzie. Jednak komponowanie, zajmowanie się produkcją, miksami, śpiewaniem, a także nagrywanie linii instrumentalnej to nie lada wyzwanie. Ciężko sobie to jakoś wyobrazić, a jeszcze ciężej sobie wyobrazić to że w tym roku wydał 4 albumy w tym samym czasie. Czy trzeba więcej dowód na to, że mamy do czynienia z geniuszem muzycznym naszych czasów? Z pewnością nie. Tworzyć i nagrywać to jedno, ale nagrywać jeszcze albumy na wysokim poziomie i w takiej liczbie jakiej podaje nam Ced to jest dopiero przejaw geniuszu. Debiutancki album „Secret Worlds” miał posmak s-f, miał w sobie sporo wpływów power metalu spod znaku Gamma Ray czy Helloween. Co tym razem Ced wymyślił na swoim drugim albumie zatytułowanym „The inn of Sorrowing Souls”?

Tym razem Ced nieco oddalił się od klimatów s-f i postanowił nas zabrać na wycieczkę po fantasy rodem z twórczości Blind Guardian. Muzycznie też nie brakuje odesłań do niemieckiej formacji. Klimat i pewne rozwiązania są wyjęte jak z wczesnego Blind Guardian. Nawet okładka ma dobitnie nam to pokazać. Oczywiście wpływy Gamma Ray i Helloween pozostały. Tak więc dostaliśmy poniekąd kontynuację debiutu, z tym że nowy album jest jeszcze bardziej dojrzały i bardziej przemyślany. Kompozycje są pełne energii i zachwycają pod względem motywów i pomysłowych melodii. Ced przeszedł samego siebie i nagrał wyjątkowo mocny album, który wprawi fanów power metalu w osłupienie. Już otwierający „The Inn of Sorrowing Souls” brzmi jak skrzyżowanie Gamma ray i wczesnego Blind Guardian. Czysty, energiczny power metal, który po prostu niszczy. Ced jeszcze lepiej radzi sobie z śpiewaniem. Bardzo miły dodatkiem są chórki w stylu starego Blind Guardian. Sam riff pełen pasji, miłości do power metalu i słychać, że Ced nie musiał się wysilać przy tworzeniu tego kawałka. Jest lekkość i słucha się tego niezwykle przyjemnie. Debiut wyróżniał się świetnymi solówkami i popisami Ceda. Co ciekawe nowy album pod tym względem jest jeszcze bardziej rozwinięty. Dobrze to pokazuje „Haunted Dreams”, który wyróżnia się pomysyłowym riffem osadzonym w świecie Gamma Ray czy wczesnego Helloween. Oczywiście duch Blind Guardian też jest z nami i to właściwie od samego początku. Te folkowe zacięcie typowe dla ślepego strażnika dobitnie wybrzmiewa w klimatycznym „Mirrors of Life”. Na nowym albumie jest tylko jeden instrumentalny kawałek i „Return to The secret worlds” ma w sobie sporo z zagrywek Kaia Hansena i na myśl przychodzi „Follow the Sign” czy „Valley of the kings”. Choć są tutaj też wyczuwalne wpływy Running Wild. Kolejną petardą na płycie jest „Light The Fire” i tutaj znów dochodzi do skrzyżowania Blind Guardian i Gamma Ray. Choć tutaj nie brakuje pewnych wolniejszych momentów. Bardzo urozmaicony kawałek, w którym dzieje się sporo. Bardzo podoba mi się też chwytliwy „Something of The Past”, który jest takim rasowym power metalowym kawałkiem osadzonym w niemieckiej strukturze. Nie zabrakło na płycie rozbudowanych kompozycji czego przykładem właśnie jest „Halls of steel”. Na koniec mamy równie szybki i dynamiczny „Another way”, który w żaden sposób nie odstaje od reszty kompozycji.

Nie ma kombinowania, czy nie potrzebnych eksperymentów, jest za to do czego przyzwyczaił nas już Ced czyli energia, szybkość i przebojowość. Nowy album Breitenhold to uczta dla fanów speed/power metalu spod znaku Blind Guardian czy Gamma Ray. Jest jeszcze więcej hitów, jeszcze więcej popisów gitarowych i jeszcze większa dawka energii. Ced dał nam w tym roku wszystko to co najlepsze w melodyjnym graniu i z tych 4 albumów jakie wydał, ten zasługuje na szczególną uwagę.

Ocena: 9.5/10

sobota, 21 listopada 2015

EMBERS OF LIFE - Dark Conspiracy (2005)

Fani mocniejszego grania powinni zapoznać się z dość ciekawym zespołem jakim bez wątpienia jest Embers of Life. Jest to kapela, która istnieje od 1997 roku i ma na swoim koncie sporo koncertów, natomiast debiutancki album ukazał się stosunkowo późno bo w 2014r. W ich muzyce można doszukać się wpływów Deathstars, Suidakra czy Children of Bodom, czy wiele innych kapel z pogranicza melodyjnego death metalu. Zespół ma dość ciekawe podejście do tego gatunku, ponieważ nie boi się wykorzystać elektronikę czy elementy symfoniczne. Starają się brzmieć świeżo i nowocześnie i to z pewnością im wychodzi. Nie dajmy się zwieść słabej szacie graficznej „Dark Conspiracy”, która raczej odstrasza niż przyciąga potencjalnego słuchacza. Rosyjska formacja zna się bez wątpienia na brzmieniu i tworzeniu ciekawej muzyki, która intryguje. To właśnie w tym tkwi ich urok. To jest właśnie ich zaleta. Na pewno Embers of Life wyróżnia się ciekawym black metalowym imagem i samym stylem. To wszystko przedkłada się na to, że ich debiutancki album nie jest taki zły jak mogło się wydawać. Najciekawszą postacią w zespole jest wokalista Maniak, który stawia na agresję i brutalność. Więcej tutaj death metalowej maniery, ale wszystko idealnie współgra z tym co słyszymy. Czasami za mało w tym wszystkim techniki, ale już chyba taki urok tego gatunku, tej muzyki. Dmitry i Igor to również utalentowani muzycy, bo to właśnie oni napędzają całość i są odpowiedzialni za aspekt instrumentalny. Ich popisy gitarowe są intrygujące i zagrane z pasją, więc nie można narzekać pod tym względem. Na płycie znajdziemy złowieszczy „Dark Waters of Lakes”, który jest kompozycją nastawioną bardziej na techniczne granie, aniżeli proste i łatwe w odbiorze. Pod względem klimatu i lekkości wyróżnia się „Burnwind of Satan”, który już jest o wiele ciekawszym kawałkiem pod względem stylistycznym. Mieszanka elektroniki i symfonicznego metalu wybrzmiewa znakomicie w melodyjnym „Master of dreams”. Spore ilości folku i melodyjnego death metalu jest ukryte w przebojowym „Crystals of cold dream”. Dobry przykład, że zespół radzi sobie z tworzeniem chwytliwych i zapadających w głowie utworów. Z kolei najwięcej black metalu pojawia się w nieco szybszym „More of those tears”, który również należy zaliczyć do tych ciekawszych kawałków na płycie. Jeśli ktoś szuka ciekawych i dość oryginalnych dźwięków, a przede wszystkim siedzi w klimatach death metalu ten powinien zapoznać się z Embers of Life.

Ocena: 6.5/10

MYNDED - Dead End Paradise (2015)

Uwaga niemiecki Mynded rusza by podbić niemiecką scenę metalową, a już z pewnością ich celem jest namieszać w thrash metalu. Młoda, ambitna i nie bojąca się niczego kapela działa od 4 lat, ale już wypracowali swój styl, zyskali uznanie słuchaczy, a ich debiutancki album „Dead End Paradise” to dzieło dopieszczone i kompletne. Nie kombinują i starają się grać stary oldschoolowy thrash metal, który przypomina stare czasy Testement, Exodus czy Antrax. Jednak panowie nie mają zamiaru stawać się klonem którejś z kapel i zależy im by mieć swój własny styl. Może nie tworzą niczego odkrywczego, ale z pewnością mają swój pomysł na ten gatunek. W ich muzyce są takie podstawowe aspekty gatunku jak agresja czy zadziorność, ale jest też miejsce na bawienie się motywami, na urozmaicenie i duże pokłady melodyjności. To jest właśnie atut niemieckiej formacji, która wie jak wykorzystać te cechy na swoją korzyść. Ich debiutancki album już na samym wstępie przyciąga uwagę ciekawą i miłą dla oka okładką. Plusem jest to, że nie od razu nam zdradza czego mamy się spodziewać po zawartości. Liderem grupy jest Niko Lambrecht, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jako wokalista to nie można mu nic zarzucić, bowiem śpiewa agresywnie i z taką nutką punkowego feelingu. Z kolei jego popisy gitarowe z Alexandrem Li są poukładane, pomysłowe i nastawione na melodyjność. Dzięki temu album nie nudzi i dostarcza nam sporo emocji. Cały czas się coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Zespół zadbał o każdy detal, bowiem nawet brzmienie jest dopracowane i idealnie podkreśla agresywność materiału. Na płycie znajdziemy 10 utworów, które dają ponad 40 minut muzyki. „Kill or be killed” to taki typowy otwieracz, który ma być pokazem mocy. Od razu zespół atakuje nas ostrym riffem i tempo też jest odpowiednio dopasowane. Brzmi to niezwykle obiecująco i chce się zagłębiać jeszcze bardziej w ten album. Taki zadziorny i rytmiczny „Devestation” zabiera nas w rejony Anthrax czy Destruction. Słychać, że zespół wie jak tworzyć prawdziwy hit i nikt by nie powiedział, że to ich pierwszy album. Mynded potrafi też nieco kombinować i wtrącać progresywnego feelingu jak w „Nuclear Downfall”. Nawet momentami tak ostro chłopaki grają, że ocierają się o death metalu i tak jest właśnie w przypadku energicznego „Driven into War”. Najdłuższym i zarazem najbardziej pomysłowym utworem na płycie wydaje się być „Humanity faded Away”. Zespół bawi się tutaj tempem i motywami. Tak więc raz jest heavy metalowo, a raz thrash metalowo. Idealna podróż do klasycznych albumów thrash metalu. Dalej mamy przebojowy „No regrets”, który ma sporo cech speed/power metalu, czy złowieszczy „Upwaving Anger”, który pokazuje jaki potencjał drzemie w zespole. Zaskakuje fakt, że zespół znakomicie w wypada w kwestii komponowania utworów i właściwie każdy utwór zachwyca. Nie ma słabych utworów i to tylko pokazuje z jakim zespołem mamy do czynienia. Na sam koniec płyty mamy melodyjny „T.L.A.S” i tytułowy „Dead End Paradise”, który jest kwintesencją thrash metalu. To wszystko tylko potwierdza jakość debiutu Mynded. Płyta jest dopracowany i niemal bezbłędna. Jeszcze troszkę popracować nad urozmaiceniem i elementem zaskoczenia i będziemy mieć następnym razem perfekcyjny album. Póki co debiut nastawia pozytywnie i z pewnością stawia band w dobrym świetle, otwierając im furtkę do świata sławy. Mają potencjał, grają na wysokim poziomie, więc wszystko przed nimi. Gorąco polecam, nie tylko fanom thrash metalu. Jedna z najlepszych pozycji w thrash metalu jeśli chodzi o rok 2015!

Ocena: 9/10

BABYMETAL - Babymetal (2015)

Już myślałem że słyszałem wszystko w swoim życiu i że raczej mało co mnie jest wstanie zaskoczyć. Jednak byłem w błędzie. Od dłuższego czasu wszelkie portale o muzyce metalowej wspominają o japońskiej formacji Baby Metal. Omijałem ich szerokim łukiem bo wiedziałem, że to jest coś z czym nie da się walczyć i z pewnością nie jest to muzyka dla fanów tradycyjnych dźwięków. No cóż wytwórnia Mystic Productions podesłała mi debiutancki album i przyszło się zmierzyć z największym koszmarem. „Baby Metal” bo tak się zwie wydany w tym roku krążek japońskiej formacji to dzieło, które ciężko jest opisać słowami i sklasyfikować. Same wokalistki mówią że grają nową odmianę metalu, który nazwały właśnie Baby metal. Jedno jest pewne, udało im się zaskoczyć heavy metalowy świat.

Muzyka nie jest łatwa w odbiorze i właściwie ciężko tez mówić o samym heavy metalu w kontekście Baby Metal. Bardziej to brzmi jak mieszanka techno i metalu, która ma być skierowana do młodszych słuchaczy, którzy chcą się bawić i tańczyć. W skład zespołu wchodzą :Su metal, Yuimetal, a także moametal. Jest to grupa wokalno taneczna, która powstała w 2010 r. Do zabawy może i się to nadaję, ale do stricte słuchania to raczej nie bardzo. Co z tego, że jest to muzyka melodyjna, nie brakuje chwytliwych melodii, nie brakuje mocnego uderzenia, skoro całość jest kiczowata i jakoś ciężko strawna. Szata graficzna nawet miła dla oka, samo brzmienie też ciężkie i przyprawia o dreszcze. Niestety sama muzyka i styl w jakim śpiewają wokalistki pozostawia wiele do życzenia. Na samym starcie mamy agresywny „Baby Metal death”, który w rzeczy samej ma cechy death metalu. Od strony instrumentalnej brzmi to nawet dobrze, ale cała reszta niestety odstrasza na samym starcie. „Megitsune” jest już bardziej progresywny, bardziej zalatujący w stronę melodyjnego metalu. Dyskotekowe klawisze i wokal dziewczynek potrafi podziałać na nerwy niestety. Jednak jako muzyka dla małych dzieci, które są potańczyć to się nadaję i to idealnie. Z każdym utworem wkraczamy w coraz większy kicz, w coraz większy świat abstrakcji. „Iine !” brzmi jak utwór z jakiejś mangi i w sumie bardziej szokuje styl i wykonanie niż sam tytuł. Pierwsze skojarzenie to Blumchen i to raczej nic pozytywnego. To już ciężko nazwać heavy metalem. „Akatsuki” pod względem instrumentalnym wypada całkiem dobrze i to w sumie jeden z ciekawszych momentów na płycie. Ciężko tutaj mówić o jakiś plusach i właściwie każdy utwór to prawdziwa męka dla uszu. Każda kompozycja jest niemal podobna do siebie i zespół nawet nie ma pomysłu jak urozmaicić swój materiał. „Catch me if You can” to bardzo dobry przykład chaosu jaki panuje w zespole. Ciężko stworzyć coś prostego i przemyślanego, tylko cały czas dostajemy papkę różnych gatunków muzycznych. Taki „Headbangeeeerrrr” ma może gdzieś tam ciekawą linię melodyjną, ale znów wykonanie i słodkość wywołuje obrzydzenie. Reszta utworów nie zasługuje na jakąkolwiek wzmiankę tutaj.


Jeśli szukasz muzyki przy której można tańczyć i bawić się to z pewnością Baby Metal się nadaję. Zespół próbuje mieszać różne gatunki muzyczne, chce przy tym być też zespołem tanecznym i w efekcie wyszedł dziwny album. Baby Metal zaskakuje że w ogóle coś takiego może istnieć i że można tego słuchać. Zespół pokazał nieco inne oblicze heavy metalu, pokazał że nawet dzieci mają prawo głosu i możliwość tworzenia swojej muzyki. Może właśnie te grono słuchaczy w pełni pojmie Baby Metal? Może jestem za stary na takie dziwactwa? Gdyby album był może taki jak „Iijme , Dame, Zattai” to może byłoby to znacznie ciekawsze? Jedno jest pewne Baby Metal poruszył swoim dziwactwem metalowy świat. Ciężko komukolwiek polecić ten album, bo muzycznie to jest prawdziwa tortura. Jeśli ktoś chce przesłuchać to tylko na swoją odpowiedzialność.

Ocena: 1/10

CIRCLE II CIRCLE - Reign of Darkness (2015)

W tym roku amerykański band Circle II Circle postanowił nas uraczyć nowym materiałem w postaci „Reign of Darkness”. Jest to dzieło, który potwierdza status tego zespołu w progresywnym świecie i pokazuje że kapela wciąż trzyma dobrą formą. Mogłoby się wydawać, że to co najlepsze już dawno temu nagrali, a jednak tak nie jest. Nowy album charakteryzuje się pewnym powiewem świeżości, a także pokazuje że zespół nie chce stać w miejscu i chce się rozwijać. Circle II Circle to zespół doświadczony i z pomysłem na swój styl. Najciekawsze jest to że mimo pewnych zmian personalnych, mimo upływu czasu wciąż trzymają dobrą formę i potrafią nagrywać dobre albumy. „Reign of Darkness” z pewnością wyróżnia się dzięki mrocznemu klimatowi i ciekawym pokręconym i bardziej wyszukanym melodiom. Pod wieloma względami ten album przypomina poprzednie dokonania zespołu. Wiele kwestii po prostu zostało przerysowane i mam tutaj na myśli choćby soczyste i nowoczesne brzmienie, czy klimatyczną okładkę. Zespół zawsze dbał o aspekt techniczny wydawnictwa i tutaj nie ma zawodu. Troszkę inaczej jest już z samą zawartością, która wywołuje w sumie mieszane uczucia. Niby z jednej strony materiał jest ciekawy, momentami zaskakujący, ale brakuje hitów i jakiś petard, które by poruszyły słuchacza. Tak więc wieje troszkę nudą w niektórych momentach i przez to album traci nieco na jakości. Pomówmy jednak o plusach. Mamy klimatyczne intro „Over- underture” które idealnie wprowadza w klimat płyty. Dalej mamy już nieco mocniejszy i już bardziej progresywny „Victim of the Night”. Kawałek kipi energią i agresją i to jest właśnie poziom do jakiego przyzwyczaił nas Circle II Circle. Zak Stevens sprawdza się w tej kapeli. Na tym albumie stara się zaprezentować swoje mroczniejsze oblicze i stara się też budować klimat co mu naprawdę dobrze wychodzi. Idealny głos do muzyki progresywnej i tego nie da się ukryć. Kawał dobrej roboty też odwalili sami gitarzyści, bowiem popisy Wentza i Hudsona są warte uwagi. Zwłaszcza jeśli cenimy sobie klimat i bardziej wyszukane motywy. To właśnie dzięki nim, nawet takie proste kawałki jak „Untold dreams” brzmią naprawdę dobrze. Na nowym krążku nie brakuje oczywiście tego co najważniejsze czyli power metalowej zadziorności. Ta przejawia się w znakomitym i nieco nowoczesnym „Its All over” czy agresywnym „Solitary Rain”. Bardzo dobrze też się prezentuje mroczny i cięższy „One more day”, który ma sporo elementów Black Sabbath. Nutka tajemniczości, stonowane tempo i duży ładunek emocjonalny to zalety „Ghost of the devil”, z kolei „Somewhere” to przykład jak grać ciekawy i wciągający progresywny metal. Na koniec chciałbym też wspomnieć o petardzie w postaci „Deep Within”, która ma w sobie prawdziwego kopa. Ten utwór pokazuje, że ten amerykański band jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Circle II circle przyzwyczaił już nas do solidnych albumów i do tego że wydają regularnie albumy. „Reign of Darkness” nie przynosi im wstydu i w sumie to umacnia ich pozycję w progresywnym świecie. Fani gatunku już pewnie zapoznali się z tym wydawnictwem, ale ci co jeszcze tego nie zrobili powinni to nadrobić.

Ocena: 6.5/10

GIRLSCHOOL - Guilty as Sin (2015)

Jednym z przedstawicieli nurtu NWOBHM jest również Girlschool, który często jest lekceważony o pomijany w przez fanów. W końcu kapela ta nie osiągnęła takiego rozgłosu jak inne bandy reprezentujące ten nurt. Jednak brytyjski Girlschool działa od 1978 r i właściwie dalej tworzą i mają się całkiem dobrze. W ich muzyce można doszukać się wpływów takich kapel jak Motorhead, Angel Witch, Scorpions, Slade czy nawet Sweet. Ogólnie jest to band bardzo nastawiony na hard rocka, na szaleństwo i dobrą zabawę. W takiej formule utrzymane są w sumie wszystkie 13 wydawnictw jakie do tej pory wydali. Tym najnowszym jest „Guilty as Sin”. Mimo upływu czasu i mimo pewnych perturbacji Girlschool nie zmienił się stylistycznie i właściwie co dostajemy na nowym dziele to stary poczciwy NWOBHM wymieszany z hard rockiem. Nie ma właściwie jakichkolwiek eksperymentów, czy prób zmiany formuły. Girlschool idzie dalej wytoczoną już dawno temu ścieżką i troszkę szkoda że nie spróbowali jakoś nas zaskoczyć. „Guilty as Sin” to tylko kawał solidnego, nieco rzemieślniczego brytyjskiego hard rocka wymieszanego z NWOBHM. Wszystko jest proste i w sumie pozbawione świeżości, przez co płyta na dłuższą metę może nieco nużyć słuchacza. Mimo tego, że jest to stara i sprawdzona szkoła hard rocka i w sumie słychać te klasyczne zagrywki gitarowe i feeling lat 80, to jednak są pewne niedociągnięcia. Brzmienie jest nieco przybrudzone, ale jakby obdarte z mocy. Głos Kim też jest już bez mocy i bez drapieżności. Momentami brzmi to wszystko jak jakiś pop rock, a to nie zbyt działa korzystnie na całość. Niezbyt dobrze zespół wypada w takich średnich hard rockowych kompozycjach i to potwierdza już na wstępie otwieracz „Come the Revolution”. Nie ma w tym nic co by przykuło uwagę. Znacznie lepiej Girlschool radzi sobie z szybszym hard rockowym granie w stylu Motorhead i dobrze to obrazuje „Take it like a band”. Jest energia, jest szybkość i mocny riff, czyli to co jest potrzebne by porwać słuchacza. Na płycie pojawia się sporo nijakich kompozycji, które pełnią rolę ewidentnych wypełniaczy. Tak właśnie jest z „Akward Position”. W sumie nie wiele zostaje w głowie z tego co pojawia się na płycie, a jeśli już coś zostaje w głowie to całkiem udany cover The Bee Gees w postaci „Stayin Alive”. Dość często zespół raczy nas rockowymi kawałkami przesiąkniętymi komercją i dlatego też takie kawałki jak „Perfect Storm” nie mają większego przebicia. Najlepszym utworem na płycie jest bez wątpienia „Night before”,a to w sumie zaleta tego że w tym utworze jest sporo z starego Motorhead. Jest pasja, jest szaleństwo, a utwór dość szybko zapada w głowie. Najciekawsze jest to, że jest to zespół który działa od 1978, który ma doświadczenie, który mógłby znacznie więcej osiągnąć. Szkoda tylko że nie przedkłada się to na muzykę i w efekcie mamy średniej klasy hard rockowy materiał utrzymany w stylu lat 80, który nijak ma się do konkurencji i do innych płyt z tego roku. Płyta skierowana właściwie do zagorzałych fanów zespołu.

Ocena: 4/10

CLOVEN ALTAR - Demon in the Night (2015)

Dożyliśmy czasów, że nie trzeba mieć zespołu by tworzyć muzykę, nie trzeba mieć pozostałych muzyków by wydać album, by stworzyć zespół, które fizycznie będzie istniał jako solowy projekt. Ced znany z Rocka Rollas czy Blazon Stone pokazał że można. Jak widać co niektórzy idą w jego ślady. Tak też stało się z amerykańskim Cloven Altar. Zespół zrodził się w głowie jednego muzyka i podobnie jak Ced doszedł do wniosku że chce wydać album nie mając zespołu z krwi kości, że po prostu chce podzielić się z światem swoimi pomysłami. Tak o to doszło do wydania „Demon in the Night”.

Cloven Altar powstał w 2012 r i jeszcze wtedy funkcjonował jako zespół złożony z kilku osób. Wtedy jeszcze działali pod nazwą Spellbinder. Z czasem doszli do wniosku że trzeba zmienić nazwę i tak wpadli na „Cloven Altar”, który powstał z połączenia nazw dwóch kapel grających NWOBHM czyli Cloven Hoof i Pagan Altar. Jednak skład się wykruszył i Dustin został sam z nazwą zespołu, z ciekawym logiem i pomysłem na muzykę. Jednak ciężko było cokolwiek zrealizować i żeby urzeczywistnić swoje marzenia i pomysły skierował się do wytwórni Stormspelll i Ceda z Rocka Rollas. Tak o to komponowaniem i wokalem zajął się Dustin, a całą resztę zajął się Ced. Pomimo że w tym roku Ced wydał 3 swoje albumy, to jeszcze udało mu się znaleźć chwilę by wspomóc kolegę w potrzebie. To się nazywa geniusz muzyczny. Jego wkład jest słyszalny i razem panowie stworzyli bardzo ciekawy band grający klasyczny heavy metal z domieszką power metalu. Jest tam słyszalne wpływy Grim Reaper, Stormwitch, Iron Maiden czy nawet Mercyful Fate. Skojarzenia z ostatnim zespołem są jak najbardziej na miejscu bo Cloven Altar też ociera się o okultyzm w tekstach. Mroczny klimat też jest dostrzegalny na płycie. Dustin jako wokalista też ma dość specyficzny wokal, który to wszystko odpowiednio nastraja. Jednak mimo tego idealnie pasuje do tego co gra Ced. Nasz szwedzki geniusz muzyczny znów imponuje techniką i lekkością. Mimo swoich zespołów udało mu się nagrać niezłe partie na album Cloven Altar. Jasne są gdzieś tam wpływy jego zespołów i słychać to zamiłowanie do klasyki gatunku i Running Wild. Należy to jednak uznać za zaletę, a nie wadę. Płytę otwiera „Blood Of The Elves” i to jest taki rasowy speed/power metalowy kawałek, który dobitnie nawiązuje do klasyki. Ced zadbał o świetnie instrumentarium i można tylko się delektować szybką sekcją rytmiczną i mocny riffem. To jest właśnie czego się oczekuje od tego typu kapel. Szczerego heavy metalu zagranego prosto z serca, bez zerkania na głosy innych, na to co jest modne. Każdy utwór to niezłe pokłady melodii i taki „Demon in The Night” ma w sobie ducha Helloween czy Gamma Ray co jeszcze bardziej podnosi jakość płyty. Power metalowe granie dalej zostaje utrzymane w melodyjnym „Beneath the setting Sun”. Surowszy „Prince of Hell” nawiązujący do twórczości Iron Maiden powstał na początku istnienia kapeli i w sumie to słychać od pierwszych sekund. Pod względem agresji wyróżnia się „The Mythic Age”, który przemyca pewne cechy thrash metalu i to w jaki sposób. Running Wild słychać w treściwym przeboju „Forgotten Path”, z kolei zamykający „Break The Ice” to taki opus magnum całej płyty.


Może Cloven Altar nigdy nie będzie zespołem z krwi i kości, może będzie projektem solowym Dustina to i tak miło, że doszło do jego powstania. Dobrze, że udało się Cedowi znaleźć czas i wspomóc Dustina przy realizacji debiutanckiego albumu. Cloven Altar to prawdziwa petarda dla fanów klasycznego heavy/speed/power metalu. Kto lubi twórczość Ceda i jego styl ten z pewnością podłapię to co zaprezentował Cloven Altar. Granie na wysokim poziomie z dużą dawką energii i przebojowości. Po prostu album, który można słuchać i słuchać, a nie znudzi się.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 19 listopada 2015

VANLADE - Rage of the gods (2015)

Wiele dobrych i wartościowych płyt wyszło w tym roku i to nie podlega dyskusji. Można przebierać w hard rocku, speed metalu czy power metalu. Pojawiło się wiele płyt do których będę często wracał, wiele płyt pokazało mi że jeszcze wciąż można tworzyć ciekawe kompozycji w tym gatunku i wciąż można zaskakiwać. Jednak mimo tych zachwytów, brakowało mi czegoś co by pozwoliło wyciągnąć maksymalną ocenę. Ciężko znaleźć płytę, która będzie idealna pod każdym względem, która rzuci na kolana i wywoła ciarki na plecach. To musi być nie tylko płyta idealna, ale jakby mieć moc do poruszenia gatunku i być przykładem, że wciąż można tworzyć ponadczasowe albumy, które przejdą do historii i będą wielbione pomimo upływu czasu. Cóż każdy pewnie wymieni tutaj swój typ, ale amerykański Vanlade dokonał tego wyczynu i nagrał płytę, która definiuje heavy/speed/power metal na nowo. „Rage of the Gods” zasługuje na miano arcydzieła, które pokazuje że ten gatunek muzyczny nie umarł i ma się dobrze.

Taka płyta musi wywołać emocje, musi rzucać na kolana i imponować przy każdej kompozycji. To mają być emocje jak przy „Painkillerze” Judasów czy zachwyt jak przy największych osiągnięciach Iron Maiden. To ma być coś więcej niż kolejny heavy metalowy album, to ma być niezapomniana przygoda, to ma być niesamowite przeżycie, które będzie towarzyszyć za każdym razem przy słuchaniu tego albumu. Z nowym wydawnictwem Vanlade właśnie tak mam i za pewne nie ja jeden. Ta płyta zachwyca i to pod każdym względem. Miła dla oka okładka działa jak magnes i zachęca do sięgnięcia po ten album. Jak odpalimy już płytę to wydobywa się soczyste i mocne brzmienie, które podkreśla drapieżność i zadziorność tego wydawnictwa. To jest właśnie to o co chodzi w heavy metalu. Jednak największe wrażenie zrobili muzycy, którzy są niezwykle zdeterminowani i dopracowali każdy drobny detal. Solówki są pomysłowe, szybkie i pełne energii, a Vinni i Zach jako gitarzyści mogą być dumni z swojej gry. Każdy riff jest wartościowy i niezwykle pomysłowy. Jest agresja, szybkość i moc, czyli to co najważniejsze. Zadbano też o aspekt techniczny, ale nie zapominając o szaleństwie, o swobodzie. Słychać na każdym kroku że zespół kocha to co robi, że dobrze się czują w tym gatunku czyli heavy/speed/power metalu i nawet nie mają problemów z wciśnięciem tam elementów thrash metalu. Wokalista Brett bardziej brzmi jak babka, ale to już inna bajka. Maniera, to jak śpiewa i ile w tym pasji to jest urok jaki tkwi w głosie Bretta. Zespół nagrał 10 utworów dających godzinę niezwykłej frajdy. Już instrumentalne intro „Rage of The Gods” jest taką przepustką do lat 80 i zespół dość mocno i często zbliża się do Liege Lord co jest dobrym znakiem. Szczęka mi opadła właściwie przy energicznym „Frozen For All Time”. Mocny riff, ciekawe przejście, spora dawka energii, ciekawa mieszanka speed/power metalu i wpływy lat 80. Klasa sama w sobie, a na plus tradycyjny powiew patentów jakie wykorzystał zespół. W takim „Jaws of Life” zespół jakby jeszcze bardziej przyspieszył i pokazał jak wiele kapel z tego kręgu jest daleko za nimi, nie wiedząc co tak naprawdę znaczy speed metal. Ciekawe chórki i niezwykła szybkość okazały się sukcesem tego kawałka. Vanlade przede wszystkim potrafi zaskoczyć i urozmaicić i dobrym tego przykładem jest pomysłowy „Hail The protector”. Stonowane tempo, marszowy riff, a do tego zapadający w pamięci mocny bas, który napędza ten kawałek. Bardziej klasyczny heavy metal w najlepszym wydaniu. Jak wspomniałem wcześniej zespół potrafi też bez problemu nawiązać do stylistyki bardziej thrash metalowej co pokazuje w rozpędzonym „Hellrazor” i to już jazda bez trzymanki. „Moonbound” ma pewne cechy hard rocka i NWOBHM, tak więc fani starego Saxon czy Judas Priest powinni być zachwyceni. Kolejnym dłuższym utworem na płycie jest kolejna petarda czyli „Aeons of Madness”. Jest to kompozycja bardzo złożona i pełna ciekawych zagrywek gitarowych, a to się tutaj ceni. Kolejnym takim przejawem thrash metalu na tym albumie jest „Acid Reign”. Jeśli chodzi o poziom agresji i czerpanie z thrash/speed metalu to pierwsze z pewnością zajmie tutaj złowieszczy „Carnicidal”. Płytę zamyka znów bardziej rozbudowany i urozmaicony „As Above, As Below” , który świetnie podsumowuje ten album i podkreśla jego perfekcje.

Dawno żaden album mnie tak nie porwał jak nowy Vanlade i tutaj brawo dla zespołu. Udało im się utrzymać wysoki poziom przez cały album, udało im się nie popaść w rutynę i powielanie w kółko tego samego riffu, co spotyka większość współczesnych kapel metalowych. „Rage of Gods” to płta idealna, która ukazuje piękno tych gatunków, to czego się od nich oczekuje. Jesteśmy świadkami premiery jednego z najlepszych dzieł tego roku i z pewnością pozostawi spory ślad w gatunkach heavy/speed/power metal na wiele lat. Gorąco polecam fanom Judas Priest, Agenst Steel, wczesnego Helloween czy Liege Lord. Perełka !

Ocena: 10/10

wtorek, 17 listopada 2015

TAD MOROSE - St Demonius (2015)

Rok 2013 okazał się naprawdę udany dla szwedzkiej formacji Tad Morose, w końcu po prawie 10 lat wrócili z nowym materiałem. „Revenant” okazał się wyjątkowo mocnym albumem w kategorii heavy/power metal. Mimo pewnych zawirowań w kwestii składu, mimo zmian muzyków i mimo takiej przerwy udało im się zachować swój styl i w dodatku go nieco odświeżyć. Ten album okazał się biletem powrotnym na szczyty gatunku. Nic dziwnego, że zespół szybko postanowił przypieczętować swój sukces kolejnym albumem. „St Demonius” w pewien sposób jest kontynuacją poprzedniego wydawnictwa, jednak czy to oznacza że jest tak samo świetny?

No właśnie nie do końca przedkłada się to na jakość zawartości. Jasne są mocne riffy,a panowie Andersson jak i Johnsson starają się urozmaicać warstwę instrumentalną na ile to możliwe. Zadbano zarówno o aspekt techniczny jak i stricte melodyjny. Nie można narzekać na nudę, bo dzieje się sporo i panowie nie trzymają się kurczowo tylko jednego gatunku. Na pewno nie brakuje wpływów power metalu o czym świadczy drapieżny otwieracz w postaci „Bow To the Reapers Blade”. Nasuwa się tutaj Iced Earth, Bloodbound, czy taki francuski Nightmare. Nie brakuje też elementów bardziej progresywnych i dobrze to uchwycono w „Forlorn”. Utwór może nieco bardziej zakręcony i złożony, ale z pewnością jest to jeden z najbardziej zapadających kawałków na płycie. Z pewnością jeśli komuś podobała się dynamiczna sekcja rytmiczna z poprzedniego albumu, ten nie również będzie zachwycony z tego co mamy na nowym albumie. Zespół często stawia na dynamikę i mocne uderzenie. W połączeniu z soczystym i dopracowanym brzmieniem daje to pożądany efekt. Przykładem takiego dynamicznego utworu jest bez wątpienia „Where Ignorance Reigns”.Płytę pozbawiona jest dłużyzn i postawiono na treściwe krótkie kompozycje, które mają zapaść w pamięci. Dobrze wypada nieco nowocześnie brzmiący „Black Fire Rising”, czy ostrzejszy „The Shadows play”. Nie można z pewnością narzekać na brak dobrych melodii, czy chwytliwe refreny, bo to dostajemy choćby w takim „Darkness Prevail” czy marszowy „Fear Subside”. Końcówka płyta jakby bardziej ciekawsza niż początek. Bardzo podoba mi się z tej płyty też mroczniejszy „Dream of Memories” czy klimatyczny „The World is growing old”, który najlepiej oddaje klimat grozy uwieczniony na frontowej okładce.

Tad Morose wrócił na właściwy tor i obecnie jest w szczytowej formie. Mają pomysł na siebie na albumy i nagrywają teraz kompozycje pełne agresji i ciekawych zagrywek. Słucha się tego z wielką przyjemnością i nie przeszkadza nawet w tym owa wtórność i wałkowanie podobnego stylu co wiele innych kapel. „St Demonius” to swoista kontynuacja „Revenant” i może jej nieco ustępuje, ale wstydu nie przynosi. Czekamy zatem na więcej takich płyt w wykonaniu szwedów.

Ocena: 8/10

niedziela, 15 listopada 2015

SLAYER - Repentless (2015)

Slayer swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą, a wydany w 2009 roku „World Painted Blood” tylko to potwierdził. Brakowało agresji, a przede wszystkim pomysłów na ciekawe utwory. Nie liczyłem, że ta potęga thrash metalu jest wstanie jeszcze nagrać album, który w pewnym stopniu przypomni nam ich najlepsze lata. Cóż nadzieja umiera ostatnia. Na „Repentless” przyszło czekać nam 6 lat i pomimo pewnych perturbacji wydawnictwo ujrzało światło dzienne. Znakomita promocja albumu i powielenie pewnych cech z starych albumów dawało nadzieje, że jednak faktycznie dostaniemy w końcu album bardziej klasyczny od poprzednika. Tak też się stało.

Nowy album jest agresywny, nie brakuje na nim kompozycji szybkich, stonowanych z mroczniejszym klimatem, nie brakuje też pewnych zawirowań i urozmaiceń. Zespół postanowił nadać krążkowi bardziej klasycznego brzmienia i to wyszło im na dobre. Bostaph w roli perkusisty radzi sobie całkiem dobrze, choć miał lepszy występy w Slayer. Przede wszystkim znów poprawnie działa machina gitarowa czyli Kerry i Tom. Jest znów pasja w tym co grają, jest powiew tradycyjnego, starego thrash metalu bez nie potrzebnego kombinowania. Najważniejsze w tym wszystkim to agresja i pomysłowość, której brakowało na poprzedniej płycie. Na widok klasycznej okładki, która przywołuje pierwsze wydawnictwa Slayer kręci się łezka w oku. Z muzyką też nie jest wcale gorzej. Zaczyna się klimatycznie bo od melodyjnego intra w postaci „Delusions of saviour”, który idealnie wprowadza nas w świat Slayer. Od samego początku spodobał mi się tytułowy „Repentless”, który przypomina dawny blask Slayer. Jest agresja, szybki riff, jest energia i polot. Na plus skojarzenia z ostatnim albumem Kreator. Bardziej techniczny, ale o podobnej stylizacji jest „Take Control”. Nieco emocje opadają w stonowanym „Vices”, który zapada w pamięci w sumie dzięki intrygującym i pomysłowym solówkom. Płyta zdominowana jest przez szybkie kawałki typu „Cast the first stone” i w tym tkwi urok nowego albumu. Slayer zawsze specjalizował właśnie w tego typu graniu i dobrze, że przypomniał sobie jak to się robi. Zupełnie inaczej brzmi „When The Stilness Comes”, który jest bardziej złożony i ma w sobie znacznie więcej wolnych momentów. Kolejne petardy na płycie to „Chasing Death” czy „Atrocity Vendor”. Bardzo ciekawym zjawiskiem jest urozmaicony i pomysłowy „Piano Wire”, w którym zespół stara się pokazać z nieco innej strony. Całość zamyka „Pride in Prejudice”, który również utrzymany jest w wolniejszym tempie i szkoda, że na koniec zespół nie pokusił się o dłuższy kawałek.


Slayer nie zmarnował 6 lat i nagrał album o wiele bardziej klasyczny niż „World painted Blood”. Całość ma w sobie więcej agresji i polotu, a to już dobrze świadczy o „Repentless”. Może nie jest to płyta idealna, może nie wszystkie pomysły zachwycają, ale płyta jest równa i ma świetne momenty. Soczysta produkcja, okładka w starym stylu i duża dawka starego thrash metalu na wysokim poziomie sprawia że ten album broni się sam. Slayer powrócił 6 latach z naprawdę udanym albumem, który wstydu im nie przynosi. Ba daje nadzieję, że jeszcze nie wybierają się na emeryturę.

Ocena: 8/10

sobota, 14 listopada 2015

NIGHTFEAR - Drums of War (2015)

12 listopada 2015 to dzień premiery nowego dzieła hiszpańskiej formacji Nightfear. Mało znana kapela stara się być bandem pokroju Gamma Ray,Primal Fear czy Bloodbound. Chcą grać ostry, prosty i pełen energii heavy/power metal, który łatwo i szybko zapadnie w pamięci. Wszystko budują w oparciu o dynamiczną sekcję rytmiczną, zgrany duet gitarzystów w postaci Ismaela i Victora czy wreszcie na specyficznym wokalu Lorenzo. Każdy element ma swoją wartość i razem stać ich na wiele. Najlepszym tego dowodem jest ich drugi album „Drums of war”, który jest swoistą kontynuacją debiutu, z tym że jest to krok na przód w ich twórczości.

To już 7 lat działania tej hiszpańskiej formacji i może jeszcze nie są tak znani i tak uwielbiani, ale trzeba przyznać że znają się na rzeczy. Potrafią tworzyć petardy i kawałki, które chce się słuchać i to kilka razy. Ich muzyka potrafi porwać i zapaść w pamięci a to już coś. Kapela ma jednak as w rękawie a jest nim bez wątpienia wokalista Lorenzo. To właśnie on dość często odwraca naszą uwagę i pokazuje że potrafi śpiewać agresywnie, emocjonalnie i mrocznie kiedy trzeba. Z pewnością odnajduje się w tym co wygrywają gitarzyści. Nowa płyta to przede wszystkim spora dawka melodyjności i jest naprawdę wiele ciekawych motywów, które na długo zostają w pamięci. Jedynie co nie przekonuje to nieco niszowe brzmienie i pozbawiona klimatu okładka frontowa. Znacznie lepiej prezentuje się sama muzyka, która zdobi ten album. Na pewno kapela wie jak rozpoczynać album i „Path of Victory” utrzymana w stylu Juds Priest to strzał w dziesiątkę. Kawałek jest agresywny, melodyjny i pozytywnie nastraja słuchacza i chce się już tylko większej dawki takiego heavy/power metalu. Dalej mamy bardziej klasyczny „The Prophecy”, w którym zespół zabiera nas w rejony Helloween czy Gamma Ray, co całkiem dobrze im wychodzi. Jednak znacznie gorzej zespół radzi sobie z wolniejszymi motywami i z wykorzystaniem toporności, co słychać w ponurym „Sands of Fire”. Czasami zespół przesadza z szybkością i wdziera się odrobina chaosu i w sumie dobitnie to słychać w „The Duel”. Jednak właśnie w takich klimatach zespół wypada najlepiej i nic dziwnego że to one zdominowały ten album. Do grona tych najciekawszych utworów na pewno warto zaliczyć rozpędzony „Breakout” czy przebojowy „Farewell”, który też przywołuje na myśl wiele klasycznych albumów heavy/power metalowych. To akurat żadna ujma dla zespołu, a jedynie pochwała że radzą sobie naprawdę dobrze. Najsłabszym utworem na płycie jest niestety miałka i nijaka ballada w postaci „Miracle” i właściwie znów prawdziwa frajda zaczyna się z Helloweenowym „The Wrath of the Gods”. Warto też tutaj zwrócić uwagę na rozbudowany „Drums of War” czy złożony z 3 utworów „Triumph of The Fallen”.

Trzeba przyznać, że zespół dość dobrze rozpoczął ten album, ale potem pojawia się kilka zgrzytów i album nieco traci na wartości. Zespół potrafi grać i komponować dobre kompozycji, brakuje im tylko czasami ogłady i stanowczości. Muzyka jest pełna dobrych i chwytliwych melodii i właściwie drzemie w nich potencjał. Jeszcze wszystkiego nie pokazali i na pewno z czasem jeszcze bardziej się rozwiną. Póki co radzą sobie dobrze i warto zapoznać się z ich najnowszym dziełem „Drums of War”.

Ocena: 7/10

piątek, 13 listopada 2015

GONOREAS - Destructive Ways (2015)

Rok 2015 należy do młodych kapel, do tych które nie są wielki gwiazdami, które nazwy kapel są kojarzone i rozchwytywane. Lista tych kapel jest naprawdę długa, a ostatnio do grona tych wyjątkowych zespołów należy zaliczyć szwajcarski Gonoreas. Nie jest to jakiś młody i niedoświadczony band, który pojawia się znikąd. Działają od 1994 r i nagrali w sumie 5 albumów. To już coś, co pozwala zidentyfikować zespół, szkoda tylko że nie cieszą się takim wielkim uznaniem i sławą na jaki zasługują. Jeśli ktoś narzeka na ostatnie dokonania Cage, jeśli ktoś tęskni za starym Iced Earth, czy też może ktoś wychował się na twórczości Primal Fear ten z pewnością szybko zaadoptuje to co gra zespół. Tak się składa, że jest dobra okazja na bliższy kontakt z ich muzyką, bo w końcu w tym roku premierę miał „Destructive Ways”. To prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu i to nie jest żart.

Nie dajcie się zwieść nijakiej okładce albumu czy też brakiem odpowiedniego promowania albumu bo to byłby niewybaczalny błąd. Ta płyta to prawdziwy skarb, ale jego wartość poznajemy kiedy odpalimy płytę w odtwarzaczu. Od razu atakuje nas soczyste brzmienie i instrumentalny „Ritual”, który idealnie wprowadza w klimat albumu. Leandro Pecheco jest pod wielkim wpływem Seana Pecka i Roba Halforda i to znakomicie pokazuje „Rebellion Againts Obsessor” . Sam utwór pokazuje przede wszystkim potencjał zespołu i że potrafią nas zabrać do krainy Cage czy Iced earth. Jest też pełno nawiązań do Primal Fear i Judas Priest. Nie tylko chodzi o wokal, ale też o sam agresywny i rozpędzony riff. Tytułowy „Destructive Ways” pokazuje, że zespół potrafi wtrącić elementy thrash metalu i to z dobrym skutkiem. Mroczny klimat i nutka epickości to cechy marszowego „Viking”. Prawdziwą power metalową petardą jest „”Paralle Universe” i tak powinno grać się power metal w naszych czasach. Brzmi to imponujące i chce się więcej takiej dawki heavy/power metalu, w którym jest ukłon w stronę amerykańskiej sceny metalowej. Zespół bardzo dobrze się bawi i nie ma problemu z tworzeniem prostych i chwytliwych melodii. Ta w „Wizards” jest naprawdę godna uwagi, zwłaszcza jeśli siedzi się w klimatach Gamma Ray czy judas Priest. Kawałek posiada w dodatku przemyślaną i pomysłową solówkę, która rzuca na kolana nie tylko ze względu na techniczny poziom. Kto lubi Iced Earth ten z pewnością po lubi mroczniejszy i nieco toporniejszy „Empire” czy rytmiczny „When nobody asked”. Końcówka płyty również zaskakuje bo pojawia się nieco progresywny „Dark triad” i spokojny „The Offering”, który daje odpocząć po tym emocjonującym materiale.

Mało znany komu Gonoreas nagrał dopracowany i energiczny materiał, który nie nudzi. Mamy tutaj ukłon w stronę twórczości Judas Priest, Cage czy Iced earth. Szwajcaria może być dumna ze swoich podopiecznych, w końcu ich album to jeden z ciekawszych albumów w kategorii melodyjnego heavy/power metalu. Zespół dopracował każdy album i wszystko jest tak jak być powinno. W końcu z tego słynie ten kraj. Wszystko musi być poukładane i przemyślane. Gonoreas to nadzieja Szwajcarskiego metalu i teraz trzeba czekać na kolejny atak.

Ocena: 8.5/10

SATAN - Atom by Atom (2015)

Już dwa lata minęły od wydawnictwa „Life Sentence” wydanego przez brytyjską grupę Satan. To był ich wielki powrót po 26 latach ciszy. Mało kto jeszcze liczył na ich powrót do grania heavy metalu. Działali w czasach kiedy to królował na scenie brytyjskiej NWOBHM. Teraz po latach panowie z Satan starają się utrzymać ten styl i trzymać się tego co wypracowali przed laty. Bardzo udany album po latach to tylko dobry początek. Teraz zespół jeszcze bardziej się umocnił i najnowsze dzieło „Atom by Atom” jest tego najlepszym dowodem.

Sekret sukcesu tego albumu tkwi przede wszystkim w elemencie zaskoczenia. Po pierwsze jest więcej agresji, więcej dynamiki i zarazem przebojów. Całość jest bardziej przejrzysta i jeszcze bardziej wciągająca. Niby słychać progres i pewne ulepszenia, ale to wciąż to samo co zespół prezentował na poprzednim albumie. Tradycyjny heavy metal, który jest mocno przesiąknięty latami 80 i w sumie najwięcej tutaj elementów NWOBHM. Dobrze wyważone brzmienie, klasyczna okładka tylko jeszcze bardziej podkreślają owe powiązania z latami 80. Satan imponuje formą i pomysłowością. Wokalista Brian Ross mimo swoich lat, mimo wieloletniego doświadczenia nie zawodzi i słychać, że wciąż ma w sobie to coś. Jego zadaniem jest przede wszystkim nadawać kompozycjom melodyjnego charakteru oraz przyczyniać się do budowania klimatu. W tych rolach sprawdza się i to nie podlega wątpliwości. Z pewnością bez niego to już nie byłby ten sam zespół. Nie zawodny jest wciąż duet gitarzystów Russ/Steve. Jest chemia, zgranie, jest ciekawa złożona współpraca która przedkłada się na pomysłowe riffy czy solówki. Plus się należy za klasyczne rozwiązania w wielu kwestiach. Tak więc od strony technicznej album nie zawodzi, a jak jest z materiałem?

W tej sferze zespół też nie daje plamy i właściwie nasuwa się stwierdzenie, że jest ciekawiej niż na „Life Senteance”. Na sam start dostajemy rozpędzony „Farewell Evolution” i to prawdziwy pokaz mocy. Klasyczny riff, nutka hard rockowego szaleństwa to z pewnością znak rozpoznawczy „Fallen Saviour”, który również jest jednym z najlepszych utworów jakie zespół stworzył w ostatnim czasie. Owy pokaz umiejętności gitarzystów pojawia się w urozmaiconym „Ruination”. Bardzo dobrze zespół prezentuje się w szybszych kompozycjach pokroju „The Devils Infantry” czy „Atom by Atom”, które zasługują na miano rasowych przebojów. Satan potrafi stworzyć ciekawe i pomysłowe riffy, który nadają całości świeżości i pewien element zaskoczenia. Dobrze to uchwycono w „In Contempt” czy w przebojowym „My own God”. Jest jeszcze nieco rock'n rollowy „Bound in Enmity” i rozbudowany „The Fall of Persephone”, który pokazuje ze zespół potrafi też budować tajemniczy klimat. Bardzo udany finał mocnego albumu osadzone w klasycznym brytyjskim heavy metalu z lat 80.

Satan powrócił do heavy metalu i to na dobre. Są w życiowej formie i z każdym albumem jest coraz ciekawiej. „Atom By atom” może się spodobać fanom NWOBHM oraz tym co gustują w muzyce z lat 80. Płyta jest równa i urozmaicona. Mamy szybkie, stonowane kawałki, ale też takie bardziej hard rockowe czy nastawione na klimat. Dla każdego coś się znajdzie. Pozycja godna uwagi!

Ocena: 8.5/10

HORIZONS EDGE - Heavenly Realms (2015)

Stary dobry Dark Moor odszedł w zapomnienie, a bardzo lubię wracać to „Gates of Oblivion”. Brakuje obecnie takich ciekawych płyt z kręgu melodyjnego power metalu, w którym główną rolę odgrywa kobiecy wokal. Dużo pseudo operowych i symfonicznych kapel i właściwie oferta jeśli o taki rodzaj grania jest ograniczona. Naprzeciw pewnym oczekiwaniom wychodzi australijska formacja Horizons Edge. Ich najnowsze dzieło w postaci „Heavenly Realms” jest odpowiedzią na braki w tym zakresie i na pewno na długo zostanie w pamięci.

Jasne nie mówimy tutaj o czymś przełomowym czy też o płycie perfekcyjnej, która wstrząśnie gatunkiem. Jedno jest pewne. Brakowało takiej płyty w ostatnim czasie, gdzie dostaniemy tradycyjny europejski power metal w stylu nieśmiertelnego Helloween czy Gamma Ray. To co gra ta kapela jest do bólu przewidywalne i oklepane. Jednak mimo wszystko ma swój urok i przypomina nam te lata 90, kiedy wszystko było prostsze, bardziej pomysłowe i pełne zaangażowania. Jest prostota, ale jest przebojowość, energia i ta lekkość która emanowała z płyt wydanych w tamtym okresie. Mocnym atutem jest wokalistka, która unika jakiś symfonicznych wtrąceń, ani też nie przesadza z agresją. Mamy typowy power metalowy wokal, który nastawiony jest na wysokie rejestry. Właściwie są momenty, że można zwątpić czy to naprawdę kobiecy wokal, ale to jest akurat dobry kamuflaż. To czego brakuje ostatnio płytom power metalowym to lekkości, ciekawych melodii, które zapadają na długo w pamięci, a przede wszystkim atrakcyjnych solówek. Ten gatunek przecież z tego zawsze słynął, a ostatnio większość płyt brzmi jakby powstała z przymusu. Z Horizons Edge jest inaczej. Ta płyta wciąga i brzmi jakby powstała w połowie lat 90 i to dobrze o niej świadczy. Wystarczy spojrzeć na okładkę, wystarczy wsłuchać się w brzmienie które nasuwa takie zespoły jak Edguy, Helloween czy Gamma Ray. To wszystko działa na zmysły fanów power metalu. Z muzyką jest jeszcze lepiej. Na płycie mamy tylko 8 kompozycji, ale łącznie jest to ponad 40 min muzyki. „Vegabond” to taki otwieracz wymarzony dla tego typu płyty. Jest szybki, nasycony energicznymi solówkami i zapada w pamięci. Josh i Eddy dają czadu w sferze gitarowej i słychać ich zapał. Sporo ciekawych zagrywek i pojedynków na solówki, a co najlepsze jest pomysłowość w tym i szaleństwo. Dobrze to uchwycono w szybszym „Out of The Ashes” czy przebojowym „Heavenly Realms” które przypominają twórczość Gamma Ray czy Helloween z najlepszych lat. Zespół naprawdę świetnie wypada w typowych power metalowych petardach co tylko jeszcze bardziej potwierdza w chwytliwym „Ride The Stars” . To jest właśnie taki klasyczny europejski power metal do jakiego przywykliśmy w latach 90. Nieco bardziej stonowany jest w tym zestawieniu „Empire” czy klimatyczny „Life after Death”. Na koniec mamy również ciekawy hymn w postaci „Head Honcho”, który idealnie podsumowuje ten jakże świetny album.


To ci dopiero niespodzianka. Mało znany band z Australii nagrywa bardzo dobry album w swojej kategorii. Udało się odtworzyć lata 90 i nawiązać do czołówki gatunku. Spora ilość godnych zapamiętania melodii i motywów. Każdy utwór to hit i nowe doznania. Zespół zadbał żeby była jak największa frajda z ich albumu. Tak też jest. „Heavenly Realms” to wydawnictwo wymarzone dla fanów starego Dark Moor, Gamma Ray czy Helloween. Nic tylko brać i słuchać. Polecam.

Ocena: 8.5/10

środa, 11 listopada 2015

BLACKMORE'S NIGHT - All Our Yestardays (2015)

Ritchie Blackmore to jeden z moich ulubionych gitarzystów i choć już dawno odpuścił sobie prawdziwy hard rock i woli zajmować się folkowym rockiem, to wciąż gdzieś lubię zapoznawać się z twórczością jego obecnego zespołu, który współtworzy z żoną Candice Night. Od 1997 r Blackmore Night nagrywa wciąż to nowe albumy i ich regularność, jak i jakość potrafi zadziwić. Grają muzykę, która zabiera nas do czasów średniowiecza. Folkowy rock, który ma swój klimat, swój świat i jest przepustką do innej ery tak można opisać Blackmore Night. Nie do każdego może trafić taka muzyka, a ci co szukają Deep Purple czy Rainbow w ich muzyce mogą się zawieść, bo to inna bajka. Jednak jedno jest pewne, kunszt tego gitarzysty nie umarł, a 10 album tej formacji zatytułowany „All Our Yesterdays” to tylko potwierdza.

O tym krążku można wiele napisać, ale ciężko się przyczepić do czegokolwiek. Jest soczyste brzmienie, które podkreśla talent zarówno Ritchiego, jak Candice. Świetnie podkreśla jakość muzyki jak i ten klimat średniowiecza. Również magiczna okładka coś wnosi do całości. Współgra z tym co dostajemy na płycie. Piękno, magia, muzyka która koi ból, przenosi do innego świata i buja nas i pozwala delektować się tym niesamowitym klimatem, tym baśniowym światem. Nowy album jest jednym z nie wielu tego zespołu, który potrafię przesłuchać w całości i to z wielkim zachwytem. Ritchie dostarczył sporo fajnych motywów i w dodatku jest nutka finezji, czasami jest jakieś przyspieszenie. Wszystko ładnie współgra z przepięknym i romantycznym głosem Candice. Każdy utwór ma w sobie coś, każdy niesie jakąś przygodę i emocje, a każdy zasługuje na miano hitu. Zaczyna się od energicznego „All our yestarday”, który też znakomicie posłużył do promowania albumu. „Allan Yn Y Fan” to jakże udany instrumentalny kawałek, w którym Ritchie daje solo jak za dawnych lat i dla takich chwil warto odpalić ten album jak i inne krążki tej formacji. Podobne emocje wywołuje „Dark Shade of Black” i również dobrze wypada cover Mike'a Oldfielda w postaci „Moonlight Shadows”. Pełno tutaj ciekawych melodii i w sumie każdy utwór jest melodyjny i zapadający w pamięci. Dobrze to pokazuje prosty „The other Side”, z kolei prawdziwą petardą jest nieco symfoniczny „Where Are We Going from Here?”. Tutaj mamy więcej hard rocka i mocy którą Ritchie pokazywał w Rainbow czy Deep Purple. Kto wie może kiedyś album będzie pełen takich smaczków? Oby tak było. Bardzo pozytywne emocje wywołuje wręcz koncertowy „Will O' the Wisp”. Taki folkowy Rainbow osadzony w średniowieczu. Na koniec sielankowy „Coming Home” który pokazuje ile zabawy ma przy tym ekipa Blackmore;a Night.

Nie jest wielkim fanem Blackmore'a Night, ale Ritchie to jeden z moich ukochanych gitarzystów, który ukształtował mój gust i wciąż darzę go wielkim szacunkiem. To co tworzy z żoną jest czymś innym niż twórczość niż Rainbow i Deep Purple. Na swój sposób jest to piękne i też potrafi ukazać jak utalentowany jest Ritchie i ile jest wart jedna jego solówka na danej płycie. Najnowsze dzieło od samego początku do końca trzyma w napięciu, a każdy utwór naprawdę ma w sobie to coś. Nie można na pewno narzekać na nudę. Jeden z najlepszych albumów formacji blackmores Night to na pewno. Równy materiał, który przenosi nas do innego świata i działa kojąco. Czy nie o to chodzi w muzyce? By nas przenosiła do lepszego świata? By nie była nasza oazą spokoju?

Ocena: 9/10

poniedziałek, 9 listopada 2015

DEMONS EYE - Under The Neon (2015)

W roku 2011 na rynku muzycznym pojawił się debiutancki album niemieckiej grupy Demons Eye, która obrała sobie za cel kontynuowanie misję takich kapel jak Rainbow, Deep Purple czy Whitesnake. Młody band zaczynający w 1998 r jako tribute band zaczynał nie pewnie stawiać kroki na rynku muzycznym, ale wraz z zatrudnieniem Doggie White przedostali się do grona rozchwytywanych i rozpoznawalnych zespołów. Mało komu udaje się odtworzyć klimat Rainbow czy Deep Purple, ale mając byłego wokalistę Rainbow na pokładzie, to wszystko stało się możliwe. „The stranger Within” to był naprawdę kawał klasycznego hard rocka i metalu w stylu Ritchiego Blackmore'a, a co się zmieniło po 4 latach od wydania tego albumu? Poza tym, że zespół wydał w końcu drugi album zatytułowany „Under the Neon” to nie wiele.

Zespół pomimo pewnych głosów niezadowolenia ślepo brnie dalej w stylistykę lat 70 i naśladowanie Rainbow czy Deep Purple. Mark Zyk dalej stara się imitować Ritchiego Blackmore'a i jego partie może nie są złe czy pozbawione techniki. Jednak nie ma takiej magii czy klimatu, choć jak na tego typu gronie to i tak jest bardzo dobrze. Wiele tutaj tuszuje Doggie swoim świetnym wokalem, który mimo upływającego czasu wciąż ma w sobie to coś. Nie wiele mniejszą rolę pełni tutaj klawiszowiec Gert Jan Naus, który stara się budować klimat i nadać odpowiedniej przestrzeni i przebojowości. To właśnie dzięki nim nowy album mimo mniejszej przebojowości broni się i nie przegrywa starcia z debiutem. Właściwie to z nowym albumem jest tak, że jest wszystko w tym mocne riffy, soczyste brzmienie ale jednak materiał nie rzuca na kolana i można odnieść wrażenie, że debiut był ciekawszy. Zaczyna się nie typowo bo od intra w postaci „Epic”, który zabiera nas bardziej w stronę doom metalu niż starego poczciwego Rainbow. Na pewno na plus trzeba zaliczyć szybki, rock'n rollowy „Road To Glory” który ma coś z „Death Alley Driver”. Ciekawe złożone partie gitarowe i mroczniejszy klimat uchwycimy w „Closer to Heaven”. Jednak mimo tego można czasami odnieść wrażenie, że o czymś zespół tu zapomniał. Gdzie się podziała przebojowość? Ciężko z tym jest na nowym albumie. Pierwszym utworem, który w pewien w sposób zaskakuje jest energiczny „Five Knuckle Shuffle”. Niby nic nowego, ale cieszy słuchacza. Tak właśnie powinien brzmieć cały album. Z tych dłuższych i bardziej pomysłowych kawałków na płycie na wyróżnienie zasługuje „Welcome to my World”. Utwór pełen ciekawych i intrygujących solówek, do tego trzeba dorzucić mocny i marszowy riff, który po prostu wciąga. Nie brakuje na płycie pewnych zwolnień i nastawienie na balladowy klimat jak w przypadku „Finest moment”. Nie do końca mnie przekonują takie rozwiązania, ale z pewnością przypomniał się pierwszy album Rainbow. Nutka symfoniki, nutka progresji i do tego hard rockowe szaleństwo i mamy jeden z najlepszych utworów na płycie czyli „Fallen Angel”, który zaciera pewne niedociągnięcia z poprzednich kompozycji. Lata 70 dobrze wybrzmiewają w żywiołowym „Dancing on the air”. Z kolei taki „Blood Red Sky” to prawdziwy killer, w którym zespół pokazuje pazur. Na koniec mamy spokojniejszy „The Messenger” , który idealnie podsumowuje ten album.

Jest z tym albumem tak, że są dobre kompozycje, dobrze się tego słucha, zwłaszcza jeśli ktoś ma obsesje na punkcie Rainbow czy Deep Purple. Jednak mimo to nie zapada długo w pamięci. Brakuje gdzieś przebojów i jakiś takich bardziej chwytliwych momentów. Bardzo dobre rzemiosło i właściwie tak to wygląda póki co. Gdyby nie Doggie White to zespół nie zyskał by takie statusu jaki już osiągnął. Mam nadzieje, że jeszcze nie pokazali wszystko, bo szkoda by ich było.

Ocena: 7/10

sobota, 7 listopada 2015

CHALICE AND CROWN - Confessions (2015)

Życie lubi płatać figla i z pewnością to mógłby potwierdzić nam niemiecki band Chalice and Crown. Ich historia na swój sposób ironiczna, ale ma swój happy end. Kapela powstała w 1992 r z inicjatywy gitarzysty ArndKohna i perkusisty Stefana Krucka. W początkowej fazie na wokalu była wokalistka Conny i zespołowi udało się wydać kilka dem. Jednak okres do 1998 r zakończył się niezbyt korzystnie dla kapeli. Nie przebili się do szerszego grona słuchaczy i świat o nich zapomniał, aż do teraz. W roku 2011 kapela się reaktywowała i w tym roku owocem tego jest pierwszy album kapeli w postaci „Confessions”. Zmieniony skład, świeże podejście i ten sam styl muzyczny i jak to odbiło się na zespole? Czy to wystarczyło by w końcu wbić się do świata muzyki heavy metalowej na stałe?

Chalice and Crown to kapela niemiecka i podobnie jak większość kapel z tamtego rejonu ma dar do tworzenia mocnych riffów, w których jest nutka toporności. Na pewno nie brakuje im też pomysłów i wiedzą co chcą grać. W ich muzyce nie brakuje wpływów Queensryche , Opeth, Vicious Rumors, czy Gotthard. Jednym słowem grają melodyjny heavy/power metal w którym nie brakuje akcentów bardziej progresywnych czy rockowych. W głównej mierze band opiera się na mocnych i nowocześnie brzmiących riffów, które mają pokazać zadziorność zespołu. Jest miejsce dla chwytliwych melodii i poruszających refrenów. Soczysta i energiczna sekcja rytmiczna to też jeden z ich atutów. Wokalista Peter Nemmert jest pod wpływem lat 70 i to w sumie słychać, choćby w takim tytułowym „Confession”. Choć zespół nie należy do tych znanych i rozpoznawalnych to i tak nagrał album przemyślany, a ich mocne nieco przybrudzone brzmienie znakomicie współgra z tym co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Mamy 10 zróżnicowanych kawałków, które pokazują że zespół potrafi stworzyć solidne kawałki. Otwieracz w postaci „Fight” to taki prosty, rasowy heavy/power metal, który pokazuje że zespół potrafi stworzyć ciekawą melodię. Znacznie ciekawszy w swojej konwencji wydaję się mocniejszy i agresywniejszy „Misty Horizons”. Ten kawałek wyróżnia się nieco progresywnym charakterem i urozmaiconą aranżacją. Nutka amerykańskiego power metalu pojawia się w „Giants” który przesiąknięty jest twórczością Attacker czy Vicious Rumors. W podobnym klimacie jest mroczniejszy „Your Eyes”, który momentami ociera się o thrash metal. Takim prawdziwym przebojem, który łatwo zapada w pamięci jest tutaj „Seven Sins”. Całość zamyka energiczny i zadziorny „Living a Lie” i właśnie takich kompozycji brakuje na tej płycie. Prostych i energicznych. Bardzo udany przebojów i taki wyznacznik stylu kapeli na przyszłość.

Po wielu trudnościach i życiowych zawirowaniach Chalice and Crown w końcu wydał swój debiutancki album, który może nie należy do najlepszych wydawnictw roku 2015, jednak jest to kawał solidnego heavy/power metalu. Może zabrakło nieco większej liczby przebojów i nieco bardziej odważnych zagrywek. Płyta cechuje się przybrudzonym brzmieniem, solidny materiałem, który słucha się bez większego zażenowania i to już wystarcza by sięgnąć po „Confessions”. Z pewnością zasługuje na to sam zespół jak i płyta, która ma kilka ciekawych momentów które mogą się spodobać fanom obracającym w klimatach heavy/power metal.

Ocena: 6.5/10

LUCID DREAMS - Build and Destroy (2015)

Jedne kapele mają wsparcie z wytwórni, mają wsparcie mediów, kolegów z branży i wszystko łatwiej im przychodzi. Jednak są też takie kapele, które są zdane na siebie i muszą sobie jakoś radzi, by nie zginąć w tym całym zgiełku. Jednym z takich młodych zespołów heavy metalowych, który nie należy do tych rozpoznawalnych zespołów a mimo to dzielnie walczy o swoje miejsce na rynku jest norweski Lucid Dreams. Kapela działa od 2007 roku i zaistnieli w heavy metalowym światku dzięki całkiem udanemu debiutowi, który miał premierę w 2013r. Teraz po dwóch latach ta formacja powraca z nowym albumem w postaci „Build and Destroy”. Nie jest to nachalne kopiowanie znanych kapel i choć zespół jest pod wpływem takich kapel jak Dream theater, Van Halen czy Metallica, to stara się tworzyć coś własnego i kreatywnego. W efekcie wyszedł album utrzymany w stylizacji heavy/power metal, lecz nie pozbawionych wtrąceń progresywnych czy hard rockowych.

Zespół tworzy 6 muzyków, z czego mamy dwóch zgranych wioślarzy, którzy potrafią wykreować mocny i chwytliwy riff, który potrafi rozgrzać. Rune i Adne stawiają na nowoczesny wydźwięk, na ciekawe melodie i to daje niezły efekt. Nie ma mowy o kopiowaniu czy udawaniu kogoś kim nie są. Słychać że jest to szczere i prosto z serca. Na pewno dobrze też wypada sam wokalista Freddy, który ma taki typowy heavy metalowy wokal, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Może brakuje mu nieco agresywności, ale i tak nie jest źle. Jak się ukazuje w muzyce norwegów odgrywa klawiszowiec Thorleif, który nadaje utworom przestrzeni i progresywnego charakteru. Dobrze to słychać w takim zamykającym „Eye of the Storm”. Stonowany, nieco zakręcony utwór, ale z pewnością tutaj progresywność została wykorzystana prawidłowo. Na nowym albumie nie brakuje przede wszystkim żywych i energicznych kawałków. Jednym z takich kawałków jest choćby otwierający „Wings of The Night”. Niby nic nowego w kategorii heavy/power metal ale przynajmniej brzmi to świeżo i jest na swój sposób zaskakujące. Mocny riff i nieco mroczniejszy klimat to cechy nieco hard rockowego kawałka w postaci „Hellbound”. Nutka neoklasycznego grania pojawia się za to w „Fear No Evil”. Jest to jeden z tych najprzyjemniejszych utworów na płycie, które od razu wpada w ucho. Nie łatwo jest nagrać ciekawą i wciągającą balladę, ale zespół z pewnością podołał zadaniu, bowiem „Absence of Innonce” ma w sobie to coś. Ciekawie zrealizowana ballada z ciekawym głównym motywem tak można ją opisać w skrócie. Płyta ma swoje mocne momenty i jednym z takich jest bez wątpienia „Build and Destroy”. To jest taka wizytówka zespołu i ich stylu. Udana mieszanka progresywnego heavy metalu, hard rocka i power metalu. Znów Lucid Dreams wtrąca ciekawy motyw i intrygujące solówki, ale to jest to co potrafią najlepiej. Zaskakiwać ciekawymi i bardziej wyszukanymi zagrywkami, melodiami. W każdym przeboju nie brakuje przebojowości, a takim prawdziwym hitem jest tutaj „High Heeled Devil”. Fanom power metalu i Voodoo Circle z pewnością spodoba się taki „Shanghai Cyanide”. Płyta szybko zlatuje bo jest tylko 8 utworów, ale wszystko jest przemyślane i zgrabnie połączone.

Tak to już drugi album norweskiej formacji Lucid Dreams i choć że grać potrafią i robią to nadzwyczaj dobrze, to nie są jeszcze tak rozpoznawalni. Szkoda bo pomimo że nie mają wsparcia to ich nowy album jest przemyślany i stworzony z głową. Jest mocne, nowoczesne brzmienie, jest udana praca gitarzystów,a do tego materiał jest bezbłędny. Każdy utwór potrafi zaskoczyć i wciągnąć w świat Lucid dreams na dłużej. Fani progresywnego heavy/power metalu powinni zobaczyć jak radzi sobie ten mało znany band, który zna się na rzeczy.

Ocena: 8/10

SNAKEYES - Ultimate Sin (2015)

Najlepsze lata heavy metal ma już dawno za sobą, ale to nie oznacza że nie może powstać jeszcze coś równie świetnego. To nie jest powiedziane, że już żadna kapela nie nagra albumu, który będzie za jakiś czas czymś klasycznym i czymś godnym naśladowania. Największą bolączką współczesnej muzyki heavy metalowej jest to, że jest nacisk położony na nowoczesność, na agresję i często techniczne zaplecze. Wygrywa technika, nie pasja i to co gra w sercach muzyków. Gdzieś to wszystko przepadło a dzisiejszy rynek rządzi się innymi regułami. Rodzi się wiele zespołów po to tylko żeby być i dać nam rozrywkę. Jednak są też zespoły, które chcą głosić dobre imię heavy metalu i przywrócić jego prawowity charakter, ten jego dawny blask. Nadzieja w młodych i nieskażonych zespołach, które chcą coś osiągnąć i spełnić swoje małe marzenia. To właśnie w nich widać potencjał i pewien blask, którego brak już wysłużonym zespołom, które nie mają już pomysłów na dzisiejszy heavy metal. Nadciąga jednak z odsieczą mało znany komu hiszpański Snakeyes. Ich debiutancki album „Ultimate Sin” to pozycja obowiązkowa dla fanów Judas Priest, Primal Fear, Iced Earth, Gamma Ray czy Iron Maiden. Tak jak kiedyś „Painkiller” nadał nową jakość, tak jak „Blood of the Nations” Accept, tak teraz Snakeyes pokazuje jak powinien brzmieć heavy metal na miarę naszych czasów.

Kto by pomyślał, że tak świetny zespół powstał w 2013 r z inicjatywy José Pineda jako solowy projekt. Wszystko się zmieniło, kiedy do zespołu dołączył wokalista Cosmin Aionita, który jest swego rodzaju młodszą wersją Roba Halforda. Bez wątpienia popisy Cosmina są tutaj godne odnotowania i wytoczenia całkiem osobnego tematu. Śpiewa agresywnie, ale dzięki niemu właśnie kompozycje mają w sobie niezwykłą moc. Nie będę nawet daleko szukał i przytoczę pierwszy kawałek z płyty czyli „Demon in Your Mind”, który idealnie pokazuje niesamowity głos wokalisty. Przypominają się wokalizy Roba z „Painkiller”. Brzmi to tak świetnie, że mało który wokalista w tym roku zrobił na mnie takie wrażenie. „Denied” to ciężki heavy metal o amerykańskim zabarwieniu, choć i niemieckiej toporności tutaj nie brakuje. Pineda i Bala razem tworzą zgrany duet i można od razu wychwycić tą chemię między nimi. Stawiają na szybkość, na dynamikę i zadziorność a to przedkłada się na jakość muzyki. Sporo takich popisów mamy w power metalowym „Shadow Warrior” czy mroczniejszym „Blood of the Damned”. Zespół radzi sobie również znakomicie z rozbudowanymi kompozycji co potwierdza „Rise of the Triad”, który ma coś z żelaznej dziewicy. Podobne skojarzenia wywołuje nieco szybszy i agresywniejszy „Time of Dismay”, który jest jednym z moich faworytów. Zawsze tytułowy utwór powinien wzbudzać największe emocje i być swego rodzaju opus magnum danego albumu. „Ultimate Sin” z pewnością takim utworem jest. Niezwykła energia emanuje z przebojowego „Down With The Devil”, będący swego rodzaju hołdem dla Iron Maiden. Całość zamyka bardziej rozbudowany „The cross is a lie” który idealnie podsumowuje z czym mieliśmy tak naprawdę do czynienia.

Nagrać album heavy metal to nie jest wyczyn. Jednak nagrać album, który wstrząśnie sceną metalową, który będzie pewnym powiewem świeżości i swego rodzaju dobry przykładem dla reszty to jest wyczyn. Snakeyes nie jest jeszcze tak rozpoznawalny i jeszcze przed nimi daleka droga by stać się gwiazdą, ale potencjał jest i zapał też. Ich pierwszy album ociera się o perfekcję i właściwie od samego początku zespół pokazuje pazura i wiadomo że nie są amatorzy którzy nie znają się na swojej robocie. Płyta jest agresywna, dynamiczna, przebojowa, ma w sobie klasycznego ducha, ale i nowoczesny charakter. To wszystko sprawia, że „Ultimate Sin” to prawdziwa uczta dla fanów heavy/power metalu. Tego nie można zlekceważyć w żaden sposób.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 5 listopada 2015

W.A.S.P - Golgotha (2015)

Golgota i samo ukrzyżowanie Chrystusa w tym miejscu stało się inspiracją dla formacji W.A.S.P i pomysłem na zrealizowanie kolejnego albumu. Jednak nie inspiracje są ważne tutaj, tylko sam poziom i kierunek jaki zespół obrał na „Golgotha”. Jeśli pamiętacie ostatni album „Babylon” z 2009 roku to można sobie wyobrazić co nas czeka na nowym krążku, bo to nic innego jak kontynuacja tamtego dzieła zarówno pod względem stylistycznym jak i jakościowym. W dodatku zespół postanowił bardziej klasyczny album, który będzie przesiąknięty latami 80, 90, a przede wszystkim latami 70. Słuchając najnowszego dzieła można faktycznie odnieść wrażenie, że zespół chciał stworzyć coś na miarę „The Crimson Idol” czy „The Headless Children” i naprawdę udało się ten plan wykonać.

Już patrząc na okładkę „Golgotha” to można odnieść wrażenie, że idealnie oddaje klimat zawartości i faktycznie pasuje do ery wyżej wspomnianych płyt. W.A.S.P to jeden z weteranów, który specjalizuje się w łączeniu hard rocka, heavy metalu i tak ta amerykańska formacja sukcesywnie działa od 1982r. Blackie Lawless mimo swoich lat i mimo upływu czasu wciąż potrafi zauroczyć swoim specyficznym wokalem i ciekawymi zagrywkami gitarowymi. To jest atut tej amerykańskiej formacji. Mają utalentowanych ludzi, którzy wiedzą jak stworzyć ciekawą linię melodyjną, jak wykreować prosty i zapadający w głowie refren. Cały czas trzymają się swojego stylu i starają się jak najlepiej odtworzyć lata 70,80, czy 90. Nawet można się pokusić o stwierdzenie, że ten zespół nigdy nie opuścił tego okresu i wciąż nim żyje. To słuchać w ich muzyce, w brzmieniu, to widać w okładce, to się nazywa wierność i oddanie. Sam album jest naprawdę wyborny w swojej kategorii. Spotyka się tradycyjny heavy metal i taki lekki, finezyjny hard rock, a ta mieszanka jest idealna. Co ciekawe „Scream” brzmi bliźniaczo do otwieracza z „Babylon”. Dobrze wypada też rytmiczny „Last Runaway” i w sumie zawsze W.A.S.P miał smykałkę do tworzenia takich przyjemnych dla ucha hitów. Nutka Ac/Dc czy Dire Straits można wyłapać w zadziornym „Shotgun”, który ukazuje co to znaczy dobry hard rock. Najciekawszym kawałkiem z tej płyty jest ocierający się pop czy balladę „Miss You”. Sam utwór był stworzony z myślą o „The Crimson Idol” i czuć klimat tamtych lat. Jest to lekka kompozycja, która porwać swoją finezją i pięknem. Kolejnym ważnym utworem na tej płycie jest nieco szybszy i zarazem bardziej rozbudowany „Slaves of The New World Order” w którym nie brakuje pewnych nawiązań do NWOBHM. Na koniec mamy chwytliwy „Hero of The World” i nieco mroczniejszy „Golgotha”.

Obeszło się bez niespodzianek jeśli chodzi o nowy album W.A.S.P. Właściwie dostaliśmy album będący swoistą kontynuacją „Babylon”. Podobna konstrukcja, konwencja, klimat i klasyczny wydźwięk. Zespół chciał nagrać album przepełniony schematami z lat 70, album zróżnicowany i prosty w swojej strukturze. To się udało i nowy album naprawdę dobrze wypada na tle innych płyt z ich dyskografii. Płyta godna polecenia nie tylko fanom W.A.S.P.

Ocena: 8/10

wtorek, 3 listopada 2015

SYMPHONY X - Underwolrd (2015)

Co raz więcej czasu potrzebuje Symphony X na nagranie nowego materiału. Z jednej strony to nie dobra wiadomość, bo dłużej trzeba czekać na nowy krążek, ale ma to też swoje plusy. Zespół dokłada więcej starań,żeby to co powstaje było dopracowane. Można odnieść wrażenie że tak jest z nowym albumem zatytułowanym „Underworld”. Wydany 4 lata temu „Iconoclast” przywrócił dobre imię zespołu i pokazał, że zespół jeszcze ma coś do powiedzenia jeśli chodzi o progresywny power metal. To jest właśnie ich świat, ich pole do manewru. Ostatni album porażał nie tylko ciekawymi zagrywkami i motywami, ale też drapieżnością, nowoczesnością i świeżością.

Jasne, kiedy podejmiemy się zestawiania początków Symphony X z ówczesnymi czasami to dostrzeżemy pewne różnice. Micheal Romeo skupia się jakby na innych aspektach, a za mało skupia się na finezji i neoklasycznych rozwiązaniach. Russel Allen też brzmi nieco inaczej, a sam styl też nabrał nieco innych cech. Brzmi to bardziej progresywnie, bardziej nowocześnie, ale jednak wciąż jesteśmy w świecie progresywnym. To jest gatunek przewodni, choć nie można zapomnieć o nutce power metalu, gotyku czy innych wtrąceń, które mają ubarwić muzykę amerykanów. Co może się podobać w nowym Symphony X? Z pewnością to co w poprzednim czyli mocne riffy, mroczniejszy klimat, duża dawka melodyjności i ciekawe przede wszystkim melodie i motywy, które zapadają w pamięci. W takiej muzyce to nie lada wyczyn. Mocnym atutem jest bez wątpienia mięsiste i zadziorne brzmienie. Z materiałem jest nieco inaczej. Tutaj nie ma schematu i wszystkim rządzi element zaskoczenia. Epickie Intro „Overture”, potem ostrzejszy i bardzo progresywny „Nevermore” to całkiem dobry początek, który robi smaka na resztę materiału. Ostry riff, pokręcone i bardziej złożone solówki, nutka nowoczesności i duża dawka melodyjności, to jest to co napędza świetny tytułowy „Underworld”. Jasne troszkę inaczej to brzmi niż na wcześniejszych płytach, ale zaskoczenie to dobra rzecz. Pierwszym takim zawodem jest nieco komercyjny „Without You”, w którym za dużo rocka, a za mało tego czego oczekujemy od Symphony X. Micheal Romero mimo iż mniej wykorzystuje z zaplecza neoklasycznego to i tak pokazuje w „Kiss of Fire” że zna się na rzeczy i wie stworzyć mocny, wręcz agresywny kawałek. Z tych dłuższych kawałków z pewnością warto wyróżnić „To hell and back” czy klimatyczny „Swansong”, który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Nie brakuje tez prawdziwych power metalowych petard co potwierdza „In my darkest hour” czy „Run With The Devil”. Nawet zamykający „Legend” ma w sobie pewien urok i najlepiej tutaj wypada chwytliwy refren.

Sama płyta sprawia dobrze przyrządzonej, nastawionej na agresję, nowoczesny wydźwięk, ale w ostatecznym rozrachunku czegoś brakuje. Przede wszystkim za mało tutaj samego neoklasycyzmu, który odgrywał ważną rolę w muzyce Symphony X. Za mało hitów i bardziej finezyjnych solówek Micheala to jedne z największych minusów tego dzieła. Mimo tych niedociągnięć i wpadek album się broni i śmiało można zaliczyć do tych solidnych. Jest to progresywny metal na wysokim poziomie i z pewnością nie można go zlekceważyć jeśli siedzimy w takich klimatach. Symphony X mimo lat, mimo pewnych zmian i kosmetycznych poprawkach wciąż gra kawałek dobrej muzyki, która ostatnio nabrała jeszcze więcej rumieńców. Ciekawe co będzie dalej?

Ocena: 7.5/10

niedziela, 1 listopada 2015

SACRI MONTI - Sacri Monti (2015)

Dałbym wiele, żeby Deep Purple było w formie jak za dawnych lat, by Rainbow z Turnerem wciąż nagrywało takie przebojowe albumy. Dałbym wiele by stary hard rock wciąż miał się dobrze i w dalszym ciągu był furtką do świata magii. Tak było kiedyś, a jak jest teraz? Można śmiało rzec, że ostatnim czasy w tej kwestii jest poprawa. Co raz więcej kapel stara się przywrócić dobre imię hard rocka i nawiązać do jego korzeni. Takie kapele jak Orchid, The Vintage Caravan, Wolfmother, czy Sacri Monti wywodzący się z San Diego są nadzieją na lepsze jutro jeśli chodzi o hard rock. „Sacri Monti” to album, który z pewnością wywoła burzę i poruszenie w tym gatunku muzycznym.

Z tego albumu bije niezła energia, a to dopiero początek jeśli chodzi o odkrywanie tego co nas czeka. Zespół dał z siebie wszystko i zadbał o to by przygoda z ich muzyka była jak najbardziej przyjazna dla słuchacza. Cel był prosty, ale zarazem trudny. Nagrać płytę w klimacie w stylu klasycznych wydawnictw Deep Purple, Rainbow czy Led Zeppelin. Ciężko jest odtworzyć brzmienie tamtych lat, a jeszcze ciężej odtworzyć ducha i klimat tamtych lat. Sporo minęło, jednak technologia pozwala nam zrekonstruować muzykę lat 70. To też Sacri Monti jeden problem miał z głowy. Kiedy mówimy o Black Sabbath, Rainbow czy Deep Purple to mamy na myśli nie tylko wielkie hity, specyficzny styl ale też wielkich muzyków, którzy mieli i wciąż mają w sobie. Młodzi i gniewni z San Diego też to mają. Brenden Deller to facet o szorstkim głosie, ale znakomicie oddaje surowość tego materiału. Brzmi to jak materiał z lat 70. Najlepsze w tym wszystkim są popisy gitarowe Brendena i Dylana, które są przesiąknięte duchem Page'a czy Blackmore. Słychać ambicje, pomysłowość i miłość do rocka. To jest właśnie to o co tak dzisiaj ciężko. Granie dla przyjemności, prosto z serca, a nie w celach zarobkowych. Pierwszy utwór „Staggered in Lies” jest klimatyczny i znakomicie wprowadza nas w świat Sacri Monti. Słychać echa Deep Purple czy Rainbow, ale to nie ujma lecz spory atut tego krążka. Nie zabrakło agresji czy mroku, przesiąkniętej stoner rockiem. Taki właśnie jest przebojowy „Glowing Grey”, które mogło by zdobić płytę Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Progresywny i urozmaicony „Slipping from the Day” to też taki klasyczny hit utrzymany w znanym nam stylu. Jednym z szybszych kawałków na płycie wydaję się być melodyjny „Ancient Seas and Majesties”, z kolei najbardziej wyróżnia się kolos trwający 12 minut. „Sacri Monti” to utwór niezwykle klimatyczny, chwytający za serce i kto wie może w końcu jest coś równie ambitnie i bogate w dźwięki co „Child in Time” Deep Purple.

Klasyka wraca do łask, a fani takich kapel jak Rainbow czy Deep Purple mogą zacierać ręce bo coraz więcej takiej muzyki pojawia się na rynku. Debiutancki album Sacri Monti to wydawnictwo z najwyższej półki, które jest kierowane do wygłodniałych klasycznego rocka słuchaczy. Młody band stawia na klimat, na szczerość i autentyczność. Muzyka zagrana prosto z serca, będąca hołdem dla takich dinozaurów jak Deep Purple, czy Led Zepelin przyniosła pożądany efekt. Perełka w swojej kategorii, której nie można zlekceważyć. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10