piątek, 16 grudnia 2011

PLYTA MIESIĄCA KWIECIEŃ 2011

Wiosenna odsłona premierowych płyt z kręgu heavy/ power dostarczyło wiele atrakcji i dla wielu już nawet płytę roku. Kwiecień to był zaskakujący o tyle miesiąc bo zniszczyły właściwie mnie kapele, które właściwie zaczęły występować przed szerszą publicznością. Ale to miło, że jest element zaskoczenia i że się pojawiają nowi zawodnicy w dziedzinie heavy/ power metalu. Największą demolkę w tej dziedzinie zapewnił mi nie jaki CYPHER SEER, który pokazał że power metal, który jest postrzegany jako ten słodszy gatunek może być brutalny niczym death metal. Natomiast największy zastrzyk emocji dostarczył mi BOREALIS, który wniósł ów power metal na nowy poziom, czyniąc go muzyką ambitną i czułą. A pomiędzy tymi albumami świetnie odnalazł się debiutujący fiński STARGAZERY który udowodnił, że melodyjny metal się dobrze i że nie trzeba wielkiego stażu żeby tworzyć killerskie albumy. Sporo kontrowersje na pewno wzbudził projekt Andre Matosa i gitarzysty STRATOVARIUS Timo Tolkiego – SYMFONIA. Cóż wiem że nie jest to jakieś wielkie dzieło, ale ten album naprawdę przypadł mi do gustu, na pewno w większym stopniu niż ostatni album STRATOVARIUS. Warty wzmianki jest też heavy metalowy BATTLE BEAST i meksykański SPLIT HEAVEN, które wydały naprawdę bardzo dobre krążki, zakorzenione w klasycznym heavy metalu lat 80. Do grona udanych albumów na pewno zaliczę też krążek węgierskiego WISDOM, czy też power metalowy DREAMTALE, który kontynuuje ścieżkę radosnego power metalu. W marcu również mamy polski akcent w ramach power metalu, a mianowicie NIGHT MISTRESS, który swoim debiutanckim lp „The Back of Beyond” zauroczył wielu słuchaczy. Tak jak zawsze było też kilka wpadek i tutaj największe zaliczyli power metalowy WHEN THE EMPIRE FALLS, australijski PEGASUS dowodząc że tamtejsza scena ostatnio strasznie kuleje, a także spory spadek formy zaliczył norweski GUARDIAN OF TIME.

1. CYPHER SEER – ORIGINS (12.04.2011) (USA) 
 
Spore zaskoczenie jeśli chodzi o ten rok. W życiu bym nie obstawiał, że ten album takie zniszczenie będzie niósł ze sobą. Kto by pomyślał, że ten młodziutki zespół będzie wstanie zdefiniować na nową definicję power metalu, żeby wstanie uczynić go bardziej brutalniejszym. Jeden z ciekawszych albumów w kategorii power metal.

2. BOREALIS - FALL FROM GRACE  (13.04.2011) (Kanada)
Kolejna kinder niespodzianka, który jest dowodem na to, że nie wszystko zostało zaprezentowane w gatunku power metal i że wciąż można odkrywać nowe rejony tego rodzaju metalu. BOREALIS jak mało kto pokazał, że power metal może być muzyką ambitną i pełną emocji. Piękno w czystej postaci.

3. STARGAZERY - EYE ON THE SKY  (04.2011) (Finlandia)

 Jak dla mnie debiut roku i idealny przykład, że melodic metal ma się całkiem dobrze. Kapela choć rozpoczyna właśnie swoją przygodę z muzyką to już zaczyna od genialnego albumu o którym będzie się jeszcze nie raz pisać, do którego nie raz się będzie wracać. Kopalnia atrakcyjnych melodii i nie tylko.

PŁYTA MIESIĄCA MARZEC 2011

Im bardziej się rozkręcał rok 2011 tym więcej ciekawych rzeczy z kręgu heavy / power metal zaczęło wychodzić. Jeśli o mnie chodzi, już przed rozpoczęciem owego miesiąca miałem już upatrzone swoje płyty na które będę czekał. Część z nich mnie rozczarowała, a cześć wyjątkowo zaskoczyła. Spore nadzieje wiązałem z niemieckim WIZARD, który w 2009 namieszał w moich rankingach płytą „Thor”, niestety kapela się nie popisała i choć „…Of Wariwulfs And Bluotvarwes „prezentuje się jako najcięższy album w dorobku grupy, to jednak nijakie melodie i mało porywające kompozycje szybko weryfikują owe zachwyty nad owym ciężarem na tej płycie. Gdzieś też po cichu liczyłem na dobry album norweskiego THUNDERBOLT, który gra pod IRON MAIDEN, niestety ich nowe wydawnictwo okazało się jednym z najgorszych albumów w tym roku, a wszystko przez oklepane motywy i nie przemyślane aranżacje. Również zawiedli HIGHLAND GLORY, który spieprzył cały album przez źle dobrany wokal. Kilka nowych zespołów wcześniej mi nie znanych zaprezentowało się z dobrej strony przedstawiając solidny materiał, który trzyma przyzwoity poziom. Do tej kategorii zaliczam : włoski WALPURGIS NIGHT, niemiecki ELVENPATH, czy też power metalowy 4th DIMMENSION.  Co do czołówki, to w moim przypadku większych niespodzianek nie było. Znalazł się na podium DEMON'S EYE, który obok VOODOO CIRCLE okazał się najlepszym albumem w klimacie DEEP PURPLE, RAINBOW. Również znalazło się miejsce dla powracającego do wielkiej formy BLOODBOUND z nowym wokalistą Patrikiem Johanssonem (DAWN OF SILENCE). Jeśli chodzi o najlepsze albumy z lutego to muszę przyznać, że nie zabrakło też u mnie polskiego akcentu i to właśnie polska kapela CETI zajęła u mnie pierwsze miejsce. Kapela byłego wokalisty TURBO i ich album „Ghost Of Universe” to przykład, że polska scena heavy metalowa ma się nie najgorzej i że stać naszych też na genialny album. 

1. CETI - GHOST OF UNIVERSE  (22.03.2011) (Polska)

Polacy nie gęsi, swój heavy metal mają. Po tym jak TURBO błysnął "Strażnikiem Światła" przyszła pora na odpowiedź byłego wokalisty TURBO i myślę że odpowiedź jakże konkretna. Oba albumy są fantastyczne, ale CETI w moim  odczuciu zagrało ciężej i zapewne dzięki anglojęzycznym  tekstom album trafił do szerszej liczby słuchaczy, aniżeli album TURBO. Fani IRON MAIDEN nie powinni narzekać.

RECENZJA http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Ceti


 2. BLOODBOUND - UNHOLLY CROSS (18.03.2011) (Szwecja)
Czasami zmiany personalne wychodzą na dobre danemu zespołowi, a ten album BLOODBOUND jest tego niezbitym dowodem. Kapela która zatraciła swój charakter w 2009 za sprawą albumy "Tabula rasa", wraca do korzeni, do stylu z dwóch pierwszych płyt, które przyniosły sławę zespołowi. Wraca do starego stylu, ale już nowym wokalistą Patrikiem Johanssonem, który idealnie się wpasował do struktury BLOODBOUND wlewając do tej formacji nieco świeżej krwi. 

 
3. DEMON'S EYE - THE STRANGER WITHIN (18.03.2011)

 
Drugie tegoroczne uderzenie w ramach grania pod RAINBOW, czy też DEEP PURPLE, choć nieco słabsze od VOODOO CIRCLE to i tak jest to pozycja z górnej półki. Sporo nawiązań do dokonań Blackmore'a, sporo atrakcyjnych melodii i łatwo wpadających refrenów.  A dla zachęty niech będzie fakt wystąpienia tutaj byłego wokalisty RAINBOW - Doggiego White'a.





PŁYTA MIESIĄCA LUTY 2011

Miesiąc Luty objawił się jako miesiąc wysypu heavy metalowych albumów, a także krążków nawiązującymi do lat 80. Można ponarzekać, że zabrakło akcentu power metalowego, można również ponarzekać na brak takiej zaciętej walki pomiędzy zespołami i właściwie odnotowałem stoicki spokój wśród kapel. O ile w styczniu było w czym przebierać, było sporo kandydatów na podium, o tyle w lutym ciężko było znaleźć ową trójcę. Największymi przegranymi dla mnie są: bez wątpienia SCHEEPERS i jego solowy album, który rozczarował na całej linii, potwierdzając przy tym że Ralf Scheepers i Mat Sinner przeżywają ostatnio kryzys jeśli chodzi o kompozytorstwo. Również nie popisała się legenda amerykańskiego power metalu JAG PANZER, który zakończył karierę w kiepskim stylu. Zaś moje oczekiwania na nowe albumy power metalowego DEMONLORD grającego w stylu GAMMA RAY czy też kopiującego HELLOWEEN – EMERALD SUN okazały się czasem zmarnowanym. Nie zawiedli, ani też nie zaskoczyli rzemieślnicy tacy jak hard rockowy BULLET, czy też kanadyjski CAULDRON, a więc kapele bazujące na erze lat 80. Sukces i wielkie zwycięstwo odniosły właściwie kapele na które w ogóle nie obstawiałem, bo liczyłem z ich strony wyłącznie na dobre albumy, które będą odzwierciedleniem dotychczasowej działalności owych kapel. Najbardziej mnie zniszczył album niemieckiej kapeli VOODOO CIRCLE w gwiazdorskiej obsadzie. To jest tylko przykład, że wraca moda na granie w stylu lat 70/80, na granie spod znaku DEEP PURPLE, czy RAINBOW. Innym albumem, który mnie oczarował jest „Out from The Cold” hard rockowego zespołu COLDSPELL. W końcu ktoś mi przywrócił wiarę w to, że hard rock nie ma się aż tak źle jak mogło by się wydawać. Hmm a trzeci album, który zasługuje na wyróżnienie to dla mnie jest VISION OF ATLANTIS, który zaprezentował energiczny, pełen symfonicznych patentów materiał, który kładzie wiele płyt z tego gatunku w tym roku. Wybór ciężki bo tuż za nimi czaił się nie jaki HELLFIGHTER, który zdobył nie mało grono słuchaczy, ale nie ma się czemu dziwić, skoro zespół tworzą muzycy XENTRIX. Tak więc o to moja lista :

1. VOODOO CIRCLE - BROKEN HEART SYNDROME  (25.02.2011)(Niemcy)
Kocham działalność Ritchiego Blackmore, ale od czasu kiedy bawi się on w BLACKMORE NIGHT brakuje mi grania w stylu RAINBOW, czy DEEP PURPLE. Nie każdy się mierzyć z tymi kapelami, bo przecież Ritchie jest jeden, ale w końcu się pojawił zespół które może wypełnić lukę po tych dwóch kapelach. Póki co są na dobrej drodze ku temu.


2. COLDSPELL - OUT FROM THE COLD   (25.02.2011) (Szwecja)
Brakowało mi ostatnio jakieś porządnego hard rocka, takiego w klimacie starego DEF LEPPARD. Większość hard rockowych kapel zbyt często skupia się na efektywności, pomijając przy tym stare dobre zamiłowanie do atrakcyjnych melodii, a także szaleństwa, które wypływało z danych kompozycji. Może COLDSPELL zmieni owy stan rzeczy?


3.  VISION OF ATLANTIS - DELTA (25.02.2011) (Austria)
Sympohonic Power metal z kobiecym wokalem to nie tylko NIGHTWISH, czy WITHIN TEMPTATION, to także VISION OF ATLANTIS i w tej formule namieszał sporo a to wszystko za sprawą bardzo energicznego albumu "Delta", który zaliczam do największego osiągnięcia tej austriackiej kapeli.

 

PŁYTA MIESIĄCA STYCZEŃ 2011

Rankingi płyt metalowych wydanych w danym miesiącu robią prawdziwy maniacy owej muzycy, albo ci którzy z tego żyją. Cóż ja raczej zaliczam się do tych pierwszych osób, a rankingi premierowych płyt pozwala nie tylko później skonstruować statystykę dotyczącej najlepszych płyt danego roku, ale też pozwala w łatwy sposób wskazać na co warto zwrócić uwagę, a co należy omijać szerokim łukiem. Moje rankingi będą dotyczyć przede wszystkim gatunków tych bardziej melodyjnych, tak więc będzie wzięty pod uwagę heavy i power ,ewentualnie hard rock, czy thrash metal. Rok 2011 zaczął się od mroźnego miesiąca jakim jest Styczeń, ale płyty jakie miały premierę w owym miesiącu potrafiły rozgrzać i nie raz podnieść temperaturę o kilka stopni. Tak jak w każdym miesiącu są płyty na które się czeka z oczekiwaniem i te które zupełnie nas nie interesują, tak więc w tym miesiącu wyczekiwałem premierę przede wszystkim brazylijskiego HIBRIA, który jest w owym czasie na fali, również zmieniony POWER QUEST, czy też heavy metalowy OVEDRIVE, który jak mało kto potrafi odtworzyć lata 80 tworząc przy tym autorski materiał. Również z dużą niecierpliwością wypatrywałem nowego albumu SKANNERS, który przejął pałeczkę po PRIMAL FEAR i śmiało kontynuuje granie pod JUDAS PRIEST. I tak na dobrą sprawę batalia dokonała się między tymi albumami, zespołami. Choć muszę przyznać, że niektóre płyty zaskoczyły i to bardzo pozytywnie. Mam tu na myśli speed metalowy ALLTHENIKO, który nagrał od początku do końca energiczny materiał, włoski DREAM OF ILLUSIONS pokazując że można nagrać nowoczesny melodyjny power metal, bez kopiowania innych. Kto zawiódł? No mnie przede wszystkim STRATOVARIUS, a także liczne grono młodych zespołów takich jak choćby KATANA, które poza dobrą produkcją i oklepanymi melodiami nie mieli za wiele do zaoferowania. Mimo wszystko trzeba przyznać, że rok 2011 rozpoczął się od prawdziwego Boom! U mnie top 3 z tego miesiąca wygląda następująco:

1. SKANNERS – FACTORY OF STEEL ( 21.01.2011) (Włochy) 
Przykład , że granie w koncepcji JUDAS PRIEST wcale nie musi być wtórne i do bólu przewidywalne. idealne połączenie zadziornego heavy metalu i luzackiego hard rocka. Szukasz fabryki przebojów? Właśnie ją znalazłeś.


2. OVEDRIVE - ANGELMAKER (21.01.2011) (Szwecja)
Próby zmierzenia się z latami 80 najczęściej kończą się nie powodzeniem, jednak OVEDRIVE łamie wszelkie granice i dokonuje nie możliwego, nagrywając album tak klasyczny, tak zakorzeniony w tamtym okresie, że gdyby nie produkcja owego dzieła to zapewne wielu by się zastanowiła dwu krotnie nad rokiem wydania owego albumu. Jeden z najlepszych tegorocznych krążków z taką muzyką, czyli klasycznym heavy metalem opartym na patentach z lat 80. 

RECENZJA :  http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Overdrive

3. POWER QUEST - BLOOD ALLIANCE (19.01.2011) (Wielka Brytania)
Oj bez wątpienia najcięższy wybór przypadł na miejsce trzecie i muszę przyznać, że wybór dość kontrowersyjny, a to dlatego, ze przynajmniej dwa albumy były lepsze od tego. Zarówno DREAM OF ILLUSIONS, czy też ALLTHENIKO, ale do POWER QUEST częściej wracałem, stąd taka a nie inna decyzja. Czasami jest właśnie tak, że albumy dobre intrygują i to na tyle, że częściej się wraca do nich w celu odkrycia tego co inni pominęli. Cóż POWER QUEST wraz z nowym wokalistą Somapalą odświeżyli formułę tego zespołu podając ją w najbardziej przystępnej formię jaką kiedykolwiek zapodał ten zespół. Jak dla mnie najlepszy album tego słodkiego power metalowego zespołu. Niech w tym aspekcie przemówi jakże melodyjna i łatwo wpadająca w ucho zawartość. 

RECENZJA  http://powermetal-warrior.blogspot.com/search/label/Power%20Quest

WILD DOGS - Wild Dogs (1983)


Jednym z mniej znanych zespołów amerykańskich jest bez wątpienia WILD DOGS, choć nieco to dziwi bo kapela wydała sporo solidnych albumów i do dzisiaj pomimo wielu zawirowaniom i zgrzytom jest aktywna. Historia tego zespołu zaczęła się wraz z rokiem 1980 kiedy to została założona w miejscowości, która się zwie Portland. Na pierwszy przejaw aktywności zespołu trzeba było czekać 3 lata i przejawiło się ono w postaci dema, zawierającego 5 utworów, a także debiutanckiego albumu, który został zatytułowany po prostu „Wild Dogs”. Album ukazał się pod skrzydłem wytwórni Sharpnel i zawierał muzykę z pogranicza heavy metalu i hard rocka, stawiając duży nacisk na przystępność melodii i przebojowość przejawiającą się w łatwo zapadających refrenach, czy też prostych riffach. Zapewne nie pisałbym o tych wszystkich cechach, gdyby nie dwie osoby, a mianowicie gitarzysta Jeff Mark, który stawia na pomysłowość i szaleństwo w swoich partiach. Drugą osoba jest wokalista Matthew McCourt, który łączy w sobie możliwość śpiewania czystego, w wysokich rejestrach, jak i też zadziornego w niskich. Ale czy ktoś by zwracał uwagę na takie detale, kiedy materiał by zawodził? O to jest pytanie. Na szczęście nie musimy gdybać, gdyż materiał jest solidny, dopieszczony i nie ma większych powodów do narzekania. Na albumie znajdziemy praktycznie wszystko, od szybkich, dynamicznych kompozycji ( „Life is Just a Game”, „Two Wrongs”, czy „Never Gonna Stop”), po hard rockowe kompozycje, w których jest i szaleństwo i luz ( „The Tonight Show” z pomysłową partią gitarową, czy „Born To Rock”), aż po bardziej heavy metalowe propozycje (zakorzeniony w niemieckim heavy metalu „The Evil In Me”, czy też przebojowy „Take No Prisoners”, który pretenduje do najlepszej kompozycji z tego albumu). Całość jest spójna i równa, co przedkłada się na miły odsłuch. Choć nie brakuje tutaj atrakcyjnych melodii, przebojów, to jednak wszystko jest utrzymane w granicach przyzwoitości, bez próby wykroczenia poza tą granicę. Ta cecha w połączeniu z oklepanym stylem grania sprawia, że album jest tylko dobry, a szkoda bo mogło być coś więcej z tego. Ocena: 7/10

BLOODY SIX - In the Name Of Blood (1984)


Wokalista Peter Tanner najczęściej kojarzony jest z zespołem KROKUS i albumem „Stempade”. Mało kto zna jego występ w szwajcarskim BLOODY SIX, który gra mieszankę heavy metalu i hard rocka, co po części stanowi pomost między tym co robił w tym zespole, a tym co robił w KROKUS. Jednak o ile w KROKUS były słyszalne wpływy AC/DC, o tyle tutaj więcej słychać wpływów ACCEPT, JUDAS PRIEST, czy SCORPIONS, które również gdzieś dawały osobie znać na albumach KROKUS zwłaszcza takich jak właśnie „Stempade” czy „Headhunter”. Niestety BLODDY SIX, który został założony w 1984 nigdy nie osiągnął takiego statusu jaki osiągnął KROKUS i nigdy się nie dorobił tylu wydawnictw co koledzy po fachu. To wszystko sprowadza się do tego, że BLOODY SIX to kolejny, praktycznie jeden z wielu zespołów lat 80, który przepadł w natłoku innych rzeczy. Uważam, że nie słusznie, bo w porównaniu do niektórych kapel oni mieli potencjał, potrafili dostarczyć dużo energii i atrakcyjnych melodii. Co jest wręcz priorytetem kiedy zawodzi oryginalność. BLOODY SIX zostawił po sobie ślad w postaci debiutanckiego „In The Name Of Blood” z 1984 roku. Album może nie grzeszy oryginalnością, ale ma inne aspekty, które stanowią o jego atrakcyjności. Przede wszystkim solidność, przebojowość, charyzmatyczny wokal Petera, który łączy maniery Roba Halforda i Udo Dirkschneidera. Oprócz tego wydawnictwo wyróżnia się na tle dość niespotykanym zjawiskiem jakim jest gra 3 gitarzystów. Zazwyczaj w tamtym okresie w kapelach metalowych występowało co najwyżej dwóch wioślarzy, a tutaj mamy odstępstwo od tej reguły. Jednak patrząc na to od strony audialnej to niestety nie słychać, że grają tutaj trzej gitarzyści. A że grają z werwą, z polotem i atrakcyjnie dla ucha to już inna sprawa, które przesądziła w moim przypadku o tym, że album dość wysoko cenię. Brzmienie przyrządzone przez Manfreda Lohse zapewnia nie tylko klimat lat 80, ale i drapieżność, a każdy z dźwięków nabiera niezwykłej przestrzeni, zwłaszcza wokal Petera. Oprócz produkcji do zalet można śmiało zaliczyć również zwarty i przemyślany materiał, który trwa zaledwie 37 minut. Album jest solidny o czym można przekonać się słuchając poszczególnych kompozycji. Otwarcie w postaci „Starchaser” jest klimatyczne i początkowo może kojarzyć się z zespołami Ritchiego Blackmore, ale po organowym wstępie mamy już wypadkową niemieckiego heavy metalu spod znaku ACCEPT, SCORPIONS, brytyjskiego spod znaku JUDAS PRIEST, a także rodzimego KROKUS. Tak mało w tym oryginalności, ale utwór jest na tyle atrakcyjnym pod względem aranżacji i chwytliwości, że lista zespołów z którymi ma się skojarzenia nie ma większego znaczenia. Dynamiczny „High Clash'n Wild” może przypominać nieco utwory z pierwszego krążka RUNNING WILD, a zadziorny „Let It burn” z ACCEPT i nie tylko w ramach wokalu, ale całego wydźwięku. Na albumie odnalazł się też chuligański „Fuck the nation”, czy też spokojny, pełen emocji „Cold winds Blow”. Z kolei najostrzejsze riffy, wzorowane na twórczości JUDAS PRIEST usłyszymy w szybkim „Rough Stuff”, czy też w true heavy metalowym „Black eagle”. A największym metalowym hymnem z tego albumu jest nie jaki ‘Way of the Hunter’ który świetnie odzwierciedla poziom całego albumu i świetnie interpretuje styl BLOODY SIX. Tyle tu u zaletach, tyle tu pochwał, więc czas podać coś w ramach wad. Jeśli mam patrzeć nieco szerzej, jeśli mam spojrzeć obiektywnie to trzeba tutaj wypisać ową wtórność i budowanie własnego materiału w oparciu o twórczość innych kapel. Nie zmienia to jednak faktu, że BLOODY SIX nagrał w owym czasie naprawdę bardzo dobry album zawierający klasyczny heavy metal wymieszany z hard rockiem. Ocena: 8.5/10

czwartek, 15 grudnia 2011

WITCHFYNDE - Give Em Hell (1980)


Mimo licznych zawirowań i przeszkód brytyjski WITCHFYNDE wytrzymał próbę czasu i dziś może się pochwalić statusem „aktywny”. Kapela została założona w 1975 r w dużej mierze przez muzyków, którzy interesowali się okultyzmem. Ich pierwszym taki ważnym krokiem na scenie muzycznej był singiel „Give'em Hell” z 1979 r, który stał się fundamentem do pełno metrażowego debiutanckiego albumu o takim samym tytule, czyli „Give Em Hell”. Album ukazał się w 1980 roku pod skrzydłem wytwórni Rondelet. Do kogo jest kierowany ów album? Przede wszystkim do fanów NWOBHM, ale też do fanów wczesnego BLACK SABBATH, THIN LIZZY, czy też nawet LED ZEPELLIN. Charakterystyczne dla muzyki tego zespołu jak i większość z kręgu NWOBHM było przede wszystkim prostota w partiach gitarowych, melodyjność, łatwo wpadające w ucho refreny no i mało porywający wokalista Steve Bridges, który trzyma się prawie cały czas niskich rejestrów i do tego strasznie się męczy próbując dać upust mocy. Również i pozostali muzycy nic nadzwyczajnego nie robią, poza przyzwoitą grą na poszczególnych instrumentach. Jednak to można jeszcze zrozumieć, młodość, pierwsze kroki na scenie muzycznej. Niestety zawartość jest adekwatna do umiejętności muzyków i ciężko o jakieś dobre melodie, o jakiś dobry kawałek. Co z tego, że zespół stawiał na mroczny klimat, skoro jakoś to nie odegrała większego wpływu ponieważ kompozycje większości są po prostu średnie. Dobrze wypadły utwory oparte na rock'n rollowy fellingu, czyli takie jak otwierający „Ready To Roll”, czy „Gettin Heavy”.Do udanych kompozycji można bez wątpienia zaliczyć dość ostry jak na owe czasy „Give em Hell” z drapieżnym riffem w tle, który może poniekąd przypominać późniejsze dokonania VENOM, zaś „The Divine Victim” mógł kojarzyć się z BLACK SABBATH, czy też ANGEL WITCH. Reszta kompozycji albo nie spójna i nudna na dłuższą metę tak jak choćby 9 minutowy „Unto the Ages of the Ages” albo zbyt melancholijna jak np. „Leaving Nadir” . I tych wpadek nie wynagradza nawet taki dynamiczny i przebojowy „Pay Now Love Later”. Z powyższego krótkiego opisu można wywnioskować że materiał jest nie równy, muzycy nie błyszczą umiejętnościami, a dobrych melodii, motywów jest strasznie mało. Co im wyszło na tym albumie to bez wątpienia brzmienia, które oddaje klimat lat 80 czy też nawet 70, gdzie wszystko tak miło surowo brzmi. Choć nie pochwalam tego albumu, to jednak wiem jaką znaczącą rolę odegrał dla NWOBHM. A sam fakt sukcesu owego wydawnictwa i jego dobrego przyjęcia przez słuchaczy, a także występy przed takimi zespołami jak IRON MAIDEN, czy SAXON mogą tylko dowodzić że album jak i zespół odniósł komercyjny sukces. Album kierowany przede wszystkim do fanatyków NWOBHM. Ocena: 5/10

WAR MACHINE - Unknown Soldier (1986)


Taka osoba jak Steve White powinna być znana fanom heavy metalu lat 80, zwłaszcza tego proponowanego przez Brytyjczyków. Ci którzy nie kojarzą owej osoby, przytoczę dwa największe zespoły, w których występował, a mianowicie ATOMKRAFT i VENOM. Oba zespoły z kręgu NWOBHM. Jednak po tym jak odszedł od tych dwóch znanych marek założył własną w 1983 r o nazwie WAR MACHINE. Na przejaw aktywności w postaci debiutanckiego lp przyszło fanom troszkę poczekać bo aż 3 lata. I właśnie w 1986 roku ukazał się pierwszy i ostatni album tej formacji o tytule „Unknown Soldier”. W muzyce WAR MACHINE słychać echa NWOBHM, ale w dużej mierze jest to heavy metal z doom metalową atmosferą. Tak na dobrą sprawą to nie jedyna kwestia, która wyróżnia ten album, bo dochodzi do tego wszystkiego wokalistka Bernadette Mooney, który stawia na czystość i wyrafinowanie, nie pomijając przy tym klimat. Analizując warstwę instrumentalną poszczególnych utworów to można znaleźć kilka wspólnych cech, jak właśnie doom metalowy klimat, chwytliwe, melodyjne riffy i zapadające refreny. Takie cechy można śmiało wypisać przy rozpędzonym, momentami thrash metalowym „Dangerous”. Melodie dla WAR MACHINE mają ogromne znaczenie i prze ważnie to one grają pierwsze skrzypce w poszczególnych utworach. Już w otwieraczu w postaci „Sacred hold” słychać wyeksponowaną melodię, ale słychać też sekcję rytmiczną przesiąkniętą NWOBHM. Można się przyczepić do wokalu, który jest może mało zadziorny, mało charyzmatyczny, ale cóż wszystkiego mieć nie można. Steve White to bez wątpienia najjaśniejsza postać tego zespołu jak i albumu, bo to on zazwyczaj przyciąga uwagę słuchacza swoimi melodyjnymi, zapadającymi w pamięci partiami gitarowymi, czy też finezyjnymi solówkami. To właśnie jego wkład najbardziej słychać w „On The Edge”, czy zadziornym „Power” z dużą dawką melodyjności. Czasami jest tak, że poza partią gitarową Steva nie ma zbytnio na czym zawiesić słuch i tak mam w przypadku „Can't wait”, czy „No Time”, które wypadają blado przy zestawieniu z wcześniej wspomnianymi utworami. A dla tych co mają problemy z wyłapaniem doom metalowego klimatu może pomoże posępny, stonowany „Warrior”, który zamyka album. Materiał został dobrze przyrządzony, choć dalekie jest to od ideału, choć dalekie jest to od wysokiego poziomu, jaki uświadczyłem w wcześniejszych zespołach Steva, to jednak WAR MACHINE się miło słucha i to jego jedna z nie wielu zalet. Ujmą albumu jest niszowe brzmienie jak na 1986 r, wokal Money, który na dłuższą metę irytuje, a także wtórność, które też potrafi przynudzać i uśpić. Ogólnie średniej klasy album, który jest kierowany dla fanów talentu Steva oraz dla maniaków heavy metalu lat 80. ocena: 6/10

środa, 14 grudnia 2011

KING DIAMOND - The Puppet Master (2003)


Ileż to recenzji, ileż to opinii na temat jedenastego albumu KINGA DIAMONDA się pojawiło w sieci to głowa mała. A powodem tak licznego komentowania owego albumu jest owe powrót samego mistrza do wysokiego poziomu. „The Puppet Master” to dla mnie jeden z tych albumów, który do końca nigdy mnie nie przekonał. Ale za nimi opiszę moje wrażenia na temat owego albumu, warto wspomnieć kilka jakże ważnych kwestii. Przede wszystkim po wydaniu „Abigail 2” nie odbyło się żadne tournee i wszystkie pieniądze które miałby być przeznaczone na ten cel, zostały wykorzystane przy produkcji „The Puppet Master”. Wytwórnia była wobec zespołu oszczędna, to też Andy La Rocque sam zajął się produkcja albumu, co mu wyszło naprawdę bardzo dobrze. Sam album ukazał się w roku 2003 i miał być one kontr atakiem na te wszystkie spekulacje związane z muzyką zespołu, że uległa procesowi starzeniu i że Kinga nie stać na żadną ciekawą i przerażającą historię. „The Puppet Master” na pewno zachwyca pod tym względem, bo jest zarówno zarówno przerażająca historia opowiadająca o władcy marionetek, który robi je z fragmentów ludzkiego ciała. Oprócz tego mamy upiorny klimat, a także urozmaicenie partii wokalnych, przez odstąpienie niektórych kwestii na rzecz wokalistki Livi Zity. Co przedkłada się na urozmaicenie całej opowieści. Do tego wszystkiego mamy klika sprawdzonych chwytów takich jak: przerażający, charyzmatyczny, teatralny wokal Kinga, klimat grozy, wciągająca historia, a także dopracowanie pod względem instrumentalnym, za które odpowiadają dwaj gitarzyści, a mianowicie Mike Wead/ Andy La Rocque, którzy zachwycają niezwykła techniką i energicznością. Jednak tym razem muszą przyznać, że album jest zbyt monotonny, zbyt melancholijny, przez co czasami nieco przynudza. Niektóre melodie, riffy są mało wyraziste, na pewno mniej niż na takim „Abigail 2” i w tej kwestii odczuwam słabszą formę muzyków. Największa bolączką albumu są same kompozycje, w których słychać że proces komponowania został zaniedbany, co przedkłada się na fakt, że mamy mocne momenty jak i słabsze. Intro w postaci „Midnight” ma ciekawy motyw, ale klimat gdzieś został zatracony i nie wywołuje to takich dreszczy jak to z „Abigail 2”. „The Puppet Master” to taki do bólu typowy kawałek Kinga. Dynamiczny, chwytliwy, pełen różnych wstawek, motywów i bez wątpienia jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Również nie wiele gorszy jest dynamiczny, melodyjny „Magic” z dużą ilości partii klawiszowych co poniekąd przypomina album „The Eye”. No i refren śpiewany wspólnie z Livią stanowi jeden z atrakcyjniejszych fragmentów tego albumu. Inny wydźwięk ma „Emergencia”, który stawia na mrok i klimat, a jedynie co mi w tym utworze się nie podoba to nieco toporny główny motyw gitarowy. Jeśli chodzi o podobny nastrój i klimat grozy to zapewne świetnie się też prezentuje „Blue Eyes” z chwytliwym głównym motywem i kontrastem między ostrością i lekkością. Choć „Ritual” ma ciekawe, porywające tempo, choć ma ostry riff, to jednak brzmi jak większość utworów na tym albumie i to jest też poniekąd ujma dla tego materiału. Brak charakteru i jakiś bardziej wyróżniających się motywów. I to jest dziwne, bo przecież utwór sam w sobie nie jest taki zły, jak ja to widzę. Jeśli chodzi o najlepsze kompozycję, które najbardziej utkwiły mi w pamięci to oprócz „Magic” czy tytułowego to wymienię tutaj jeszcze najbardziej energiczny utwór z tego krążka, a mianowicie „Blood To Walk”.Słuchając rozpędzonej sekcji rytmicznej, ostrego riffu, a także łatwo wpadającego w ucho refrenu można śmiało stwierdzić że to jeden z najlepszych utworów autorstwa Kinga Diamonda. Również dobrze się prezentuje nieco posępny „Darkness” czy też zadziorny „Christmas”. Zamknięcie albumu w postaci „Living Dead”, który pomimo 7 minut potrafi porwać swoją energią, klimatem i ostrymi riffami, co jest tylko przykładem, że album mógłby być o wiele ciekawszy gdyby od początku by tak brzmiał. Cóż wszystkie mieć nie można. Jest sporo mocnych utworów, ale jest tez kilka strasznie przynudzających utworów i właściwie album jest rozbity i nie trzyma równego poziomu. Co z tego, że wszystkie elementy muzyki Kinga Diamonda zostały zachowane, co z tego że odświeżono formułę wprowadzając kobiecy wokal, co z tego że jest ciekawa historia i nie przeciętna forma muzyków, jak proces komponowania został położony i pomysłów wystarczyło na kilka kompozycji. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest w mniejszości, ale mnie ten album nie zachwycił na tyle, żeby mówić o jednym z najlepszych albumów KINGA DIAMONDA, ale też nie rozczarował tak jak choćby „Voodoo”. Szkoda tylko, że postawiono taki nacisk na melancholijność i na teatralność kosztem ciekawych melodii czy motywów gitarowych. Solidna pozycja w dyskografii KINGA DIAMONDA, która zajmuje dolną część rankingu. Ocena: 7/10

LORD VOLTURE - Never Cry Wolf (2011)


Zanim wziąłem się za kolejny album holenderskiego LORD VOLTURE przejrzałem wszelkiego rodzaju strony internetowe w celu zapoznania się z ocenami wszelkich użytkowników dotyczącego nowego wydanego albumu tej kapeli, który się zwie „Never cry Wolf”. I tak z jednej strony mnie szokowało jak można dawać tak wysokie oceny, a z drugiej ciekawiło, czy owe oceny są adekwatne do materiału. Cóż o tym za chwilę. Nie można próbować danego dania nie wiedząc nic na temat jego. LORD VOLTURE to holenderska kapela heavy metalowa, która została założona z inicjatywy wokalisty Davida Marcelisa w 2010 r. Zespół jak większość nowo powstałych kapel, chce się zmierzyć z duchem lat 80 i ze złotym okresem znanych i jakże ważnych dla tej muzyki zespołami. Cóż jednym to wychodzi całkiem przyzwoicie, a niektórym co najwyżej średnio. LORD VOLTURE znany mi jest z ich debiutanckiego albumu „Beast Of thunder”, które niczym specjalnym się nie wyróżniało. Na drugim wydawnictwie mamy ciągłość jeśli chodzi o personalia, a także jeśli chodzi o styl. „Never Cry Wolf” to album dopracowany technicznie, ale nie przemyślany i niczym nie zaskakującym jeśli chodzi o materiał. Mamy otwarcie w postaci „Never cry wolf”, które czerpie garściami z dokonań JUDAS PRIEST i nawet sam David stara się być drugim Robem Halfordem, co mu aż tak do końca nie wychodzi. Choć muszę przyznać, że jako wokalista się sprawdza i co ważne pasuje do tego całego tła. Choć jest to energiczne i melodyjne, to niestety przez ową wtórność i obstukany motyw gitarowy sam utwór jak i cały album sporo traci na tym. „Taiga” z kolei nawiązuje do działalności IRON MAIDEN w latach 80. I w obu przypadkach kompozycje nie są złe, ale przez oklepane motywy i sprawdzone motywy tracą na charakterze. Nie brakuje szybkich kompozycji z chwytliwymi riffami i szczerze mówiąc to właśnie takie utwory jak „Wendigo”, "Korgon's Descent" , czy „Necro Nation” stanowią o sile tego albumu i szkoda, że owe kompozycje stanowią mniejszość na tym krążku. Do udanych kompozycji zaliczę też utwór, w którym gościnnie wystąpił wokalista CAGE, a mianowicie „Into the Lair of a Lion”. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o jakieś plusy tego albumu. Reszta utworów przewidywalna i strasznie oklepana, a ja nie mam zamiaru określać w procentach ile w tym wszystkim jest IRON MAIDEN, czy JUDAS PRIEST. Szkoda, że zespół tak się ograniczył, że skupił się na kopiowaniu, czy odtwarzaniu, pomijając przy tym jakiś większy własny wkład. Po wysłuchaniu tego albumu nie potrafię zrozumieć skąd takie wysokie oceny, skąd taki zachwyt i zadowolenie w przypadku tego albumu. W podobnej strukturze było sporo propozycji i było sporo lepszych propozycji od tej która przedstawił LORD VOLTURE w tym roku. Kolejna płyta o której będzie cicho bo dłuższym czasie. Jak dla mnie ten album jest dowodem, że zespół nie potrzebnie marnuje swój potencjał na odtwórcze granie. Ocena : 5/10

VEKTOR - Outer Isolation (2011)


Przyglądając się temu co się dzieje w gatunku thrash metal mam wrażenie, że najlepsze już ten gatunek ma za sobą i teraz właściwie przeżywa stagnację. Stare kapele albo zatraciły swój potencjał, agresję, a nowe większości przypadków starają się osiągnąć sukces wielkich kapel, tworząc materiał w większości przypadkach oparty na patentach sławnych kapel. Jednak ostatnio w tym gatunku pojawił się amerykański zespół VEKTOR, który zdefiniował na nowo thrash metal, wprowadzając do tego gatunku sporo świeżości i innych elementów, które nie zawsze szły w parze z agresywnym thrash metalem. VEKTOR jako jeden z niewielu potrafi połączyć thrash metal z progresją, psychodelicznymi elementami i klimatem s-f. Co warto wiedzieć na temat tego zespołu, to że powstał w 2004 roku z inicjatywy wokalisty/gitarzysty David DiSanto i gitarzysty Erik Nelson i jak przystało na młodą kapelę, ich dorobek płytowy liczy dopiero dwa albumy. Jednym z najbardziej oczekiwanych albumów thrash metalowych przeze mnie był właśnie nowy album VEKTOR, który został zatytułowany „Outer Isolation”. Wraz z tym albumem zespół umocnił swoją pozycję i po raz kolejny zdefiniował styl, który opiera się na agresywnym thrash metalu, na progresywnych zacięciach, a przede wszystkim na melodiach , dynamice, psychodelicznym klimacie wprowadzając gatunek thrash metalu na nowe tory. Choć nie ma drastycznych zmian względem debiutanckiego lp „Black future” to jednak można przytoczyć kilka kosmetycznych zmian. Choćby bardziej urozmaicony materiał, duża liczba zmian temp, wprowadzono znaczącą ilość spowolnień, a także sporo wyeksponowanych melodii, które zmuszają słuchacza do skupianie się nad samym albumem. Mimo zmian, dalej słychać niezwykłą technikę jaką dysponują muzycy, słychać zadziorny, agresywny wokal Disanto, a także rozpędzoną, dynamiczną sekcję rytmiczną i sporo ilość melodyjnych agresywnych partii gitarowych duetu Disanto/Nelson i w tej kwestii jest wszystko precyzyjne jak w szwajcarskim zegarku. Również perfekcji i przemyślenia nie brakuje w samej zawartości, która liczy 8 utworów, z czego najdłuższym utworem jest „Cosmic Cortex”, który zbudowany został na mrocznym, tajemniczym futurystycznym klimacie, a także na agresywnym riffie, a także na progresywnym zacięciu, a także na licznej zmianie tempa i motywów. Z taką werwą, z taką świeżością i pomysłowością nie gra żaden znany mi współczesny thrash metalowy zespół. "Echoless chamber" zaskakuje black metalowym charakterem oraz atrakcyjnymi przejściami perkusji. Też daleki od typowego thrash metalu jest zadziorny „Dying World”z dość pokręconymi, wręcz progresywnymi melodiami. Pełen dynamiki i rock'nrollowego szaleństwa jest „Venus Projekt” i w podobnej agresywnej, dynamicznej stylistyce utrzymany jest "Tetrastructural Minds". I takimi typowymi kompozycjami dla stylu VEKTOR, czyli pełne progresywności i psychodelicznego thrash metalu w klimacie s-f są "Dark creation,s dead creators" , rozbudowany „Outer Isolation” z dużą liczbą progresywnych i ambitnych melodii, a także ""Fast Paced Society" " nawiązujący do kapeli VOIVOD. Śmiało można stwierdzić, że „Outer Isolation” to nie tylko popis muzyków w kategoriach czysto kompozytorskich czy instrumentalnych, to nie tylko zbiór 8 urozmaiconych kompozycji, to nie tylko świetne brzmienie. To również żywy dowód na to, że zespół się rozwija, stawiając przy tym na perfekcję i dopracowanie. A wierzcie mi, że ten album jest dopieszczony i bardzo dojrzały. „Outer Isolation” to żywy dowód na to, że na naszych oczach zaczyna się rodzić znakomita kapela, która odświeża gatunek thrash metal, definiując go na nowo, łamiąc przy tym wszelkie ograniczenia i stagnację, która ogarnęła ten gatunek. Jeden z najlepszych tegorocznych albumów thrash metalowych. Ocena : 9/10

poniedziałek, 12 grudnia 2011

MYSTIC PROPHECY - Ravenlord (2011)


Niemiecka heavy/ power metalowa machina MYSTIC PROPHECY działa całkiem sprawnie od 2000 roku i jej funkcjonowaniu nawet nie szkodzą zmiany personalne, a trzeba przyznać że trochę ich było. Był na początku słynny gitarzysta Gus G który ukształtował charakter i styl zespołu, a w 2008 było całkowite przemeblowanie, gdzie pojawił się nowy gitarzysta Constantine, nowa sekcja rytmiczna i właściwie jedyną stałym elementem zespołu był i jest wokalista Roberto Liapakis. Przez MYSTIC PROPHECY przewinęło się sporo nazwisk, a mimo to zespół nie zmienił swojego stylu i na siódmym albumie, który jest zatytułowany „Ravenlord” tylko utwierdza w przekonaniu, że kto bym nie zasilił zespół, choćby pojawił się nowy muzyk ( patrz perkusista Claudio Sisto od 2010 r) to i tak ten niemiecki band będzie ciągle tak samo brzmiał. Ich znakiem rozpoznawczym są ciężkie riffy, rytmiczna, zróżnicowana sekcja rytmiczna i całościowo można doszukać się odesłań do amerykańskiego power metalu. Co jest charakterystyczne dla tej kapeli również to fakt wałkowania nie raz w kółko tego samego motywu i także trzymanie się kurczowo sprawdzonej konstrukcji i granic, których zespół nie zamierza przekraczać, na pewno nie na siódmym albumie. Choć „Ravenlord” niczego nie wnosi do muzyki MYSTIC PROPHECY to jednak jest to jeden z pierwszych wydawnictw tej kapeli które mnie przekonał do siebie w takim stopniu. Zazwyczaj monotonny materiał i wałkowanie czegoś przez cały album mnie nudziła i wysiadałem przy ich muzyce na dłuższą metę. Tym razem nie dość że z zachwytem słuchałem całości od początku do końca, to jeszcze spora część materiału została na dłużej w mojej pamięci. Tak więc można rzec, że materiał na nowym albumie został przemyślany i dobrze przygotowany. Otwieracz „Ravenlord” może nie jest trafionym pomysłem, bo wiadomo że powinno się zaczynać od demolki, a nie od klimatycznego, przesiąkniętego mrokiem utworu. Nie ma rewolucji, dalej jest ciężki riff, dalej jest heavy/ power metal, z tym że wokal Roberto jest bardziej wyrazisty, jakby ostrzejszy i bardziej słyszalny niż zawsze, co jest dużym plusem tego albumu. Również spisuje się duet gitarzystów Pohl/Constaine, którzy dostarczają nam sporo ostrych partii gitarowych, które nie tylko zachwycają drapieżnością, ale i melodyjnością. Sekcja rytmiczna, w tym nowy perkusista też zasługują na owację na stojącą, bo mieli sporo do roboty, zwłaszcza przy takich dynamicznych, energicznych utworach jak „Die Now”, „Damned Tonight”, „Endless Fire”, czy też „Cross Of Lies” i właśnie takie petardy oparte na rozpędzonej sekcji rytmicznej i ostrym riffie przesądzają o tym albumie, czyniąc go atrakcyjnym dla fanów muzyki z kręgu heavy/power metal. Album jest na tyle równy, że nawet bardziej stonowane kompozycje się tutaj odnajdują i nie wiele tracą do tych szybkich petard. Weźmy taki „Eyes Of The Devil”, który zalatuje ostatnimi płytami METAL CHURCH, czy zadziorny „Hollow”, które utwierdzają mnie w moim przekonaniu, że zespół znalazł złoty środek na granie heavy i power metalu, nadając każdemu utworowi podobnej przebojowości i melodyjności. Jeśli miałby wskazać najsłabszy utwór to zapewne wybrałbym „Wings Of Destiny” a to dlatego że te motywy balladowe jakoś mnie nie przekonały. No przyszło mi troszkę poczekać na jakiś konkretny album wydany przez MYSTIC PROPHECY i jest to jak dla mnie póki co najlepsze ich osiągnięcie. Nie przynudza monotonnością i klepaniem w kółko tym samym motywem, no i co ważniejsze dostarcza sporo atrakcyjnych, drapieżnych przebojów, a to już coś. Kolejny typowy dla tej grupy album z typowym dla nich materiałem utrzymany w stylu heavy/power metal, choć tym razem zostało to lepiej podane. Ocena: 8.5/10

FROM THE DEPTH - Back To Life (2011)


Często spotykam opinie że power metal to taki słodzik i pedalstwo, a wszystko za sprawą takich bardziej dyskotekowych zespołów jak FREEDOM CALL, który otworzył furtkę podobnie grającym zespołom. Jasne radość w power metalu niesie pozytywną energię i świetnie to słychać choćby w DREAMTALE, ale czasami zbyt duża ilość cukru szkodzi zdrowiu. Do ligi słodziutkiego power metalu dołączył ostatnio powstały w 2008 roku włoski FROM THE DEPTH. Szczerze mówiąc jest to album, który zadowoli fanów takich kapel jak właśnie wspomniane wcześniej DREAMTALE, FREEDOM CALL, a także HELOWEEN, STRATOVARIUS, czy też SONATA ARCTICA. Można tą wtórność potraktować jako plus, ale też jako minus. Cóż dla mnie w przypadku tego zespołu i ich debiutanckiego albumu „Back To Life” to spora wada. Oklepane motywy, wyjęte prosto z działalności wcześniej wspomnianych kapel i to silenie się muzyków do bycia kopii swoich idoli. Melodie i poszczególne partie gitarowe są wyszukane, tylko po to żeby było w klimacie kapel na których się wzorowali. Nie pomaga w akceptacji tego dzieła ani przebojowość, radosny wydźwięk, czy dopieszczona produkcja albumu. Materiał sam w sobie nie jest tragiczny, bo mamy sporo nawet przyjaznych kompozycji. Jest przecież dynamiczny „Live for Today”, który jest wypadkową wcześniej wspomnianych kapel, jest melodyjny „Our Music our Souls” , jest też rozpędzony „Don't Forget Who You Are”, który już jest identyczne co wcześniej przedstawione utwory. Co ciekawe jest na tym albumie, to że próby oderwania się od wtórnego power metalu kończą się nie powodzeniem. Zarówno kiedy zespół chce zaskoczyć instrumentalnym kawałkiem w postaci „Lack of Emotion”, to nie oczekiwanie zaskakuje brakiem pomysłu i popisu jakiś nadzwyczajnych umiejętności. Kiedy chcą z koeli wzbudzić emocje w słuchaczu i zmusić go do płaczu tak jak ma to miejsce w „The Cruel Kindness” czy „Nenia” to nie oczekiwanie słuchaczowi się robi nudno i monotonnie, a utwory się ciągną w nieskończoność, choć trwają zaledwie 4 minuty. Czyli styl zespołu jak dla mnie jest bardzo ograniczony i najlepiej się sprawdzają ich „pomysłu” w przypadku tych szybkich kompozycji. Fani tych wszystkich firm które tu wspomniałem pewnie obczają co prezentuje ten album. Poszukają, posłuchają i zapomną, bo inaczej być nie może w przypadku tego wtórnego, przewidywalnego materiału. Dziwi mnie jedna rzecz, że w dalszym ciągu jest popyt na takie nic nie wnoszące do gatunku zespoły, które jadą praktycznie na sławie i działalności innych. Album tylko dla zapalonych fanów power metalu. Ocena: 4.5/10

FORCE MAJEURE - Saints of Sulphur (2011)


Po trzech latach ciszy powrócił jeden z ciekawszych fińskich zespołów ostatnich lat, który gra melodyjny power metal przemycając sporo charakterystycznych cech dla tamtej sceny metalowej. Zespół który został założony w 1998 roku z inicjatywy dwóch gitarzystów Reuhkala i Ojanen, ale aktywność samego zespołu przypadła na rok 2001 kiedy to pojawiło się pierwsze demo. O jakim zespole mowa? O FORCE MAJEURE, który właśnie wydał swój drugi album zatytułowany „Saints OF Sulphur”. Słychać w tym wszystkim coś z STRATOVARIUS, ale także coś z zespołów Kai'a Hansena, a wszystko utrzymane w fińskim klimacie, czyli wrzucenie klawiszy jako głównego aktora tego całego przedstawienia, zaś z radosnym podejściem do tematu kojarzy mi się ten zespół z DREAMTALE. Drugi album to przede wszystkim dla FORCE MAJEURE umocnienie swojego stylu i żadnej rewolucji nie można się spodziewać. Jednak trzeba przyznać, że wraz z drugim wydawnictwem otrzymałem bardziej dojrzały materiał, bardziej przemyślany. A liczba killerów na tym albumie sama przemawia za siebie i czyni ten album prawdziwą atrakcją dla fanów melodyjnego power metalu. Co z tego że Ricky Tournee brzmi jak połączenie Koltipelto i Kiske, co z tego Reuhkala and Ojanen nie kryją nawiązań do STRATOVARIUSA czy HELLOWEEN w swoich partiach gitarowych, ale całościowo brzmi to naprawdę dobrze. Najlepiej na albumie sprawdzają się dynamiczne utwory, które pod względem agresji i melodyjności nasuwają gatunek melodic death metal i taki jest otwierający „Crushblade” z wyeksponowaną partią klawiszową, słodki „Paint Me Dead”, czy też zagrany w klimatach FREEDOM CALL „One More Day”. I żeby nie było tak różowo, to muszę nieco teraz ponarzekać. Nie podoba mi się silenie się na bycie progresywnym zespołem co właśnie słyszę w 11 minutowym „Saints of Sulphur”, który na długą metę przynudza i brakuje w tym wszystkim ciągłości. Podobne emocje wywołuje u mnie również 9 minutowa ballada 'These Cold Deserted Shores”, która mimo swojego klimatu przynudza. Hmm do minusów można zaliczyć momentami zbyt dyskotekowe podejście do tematu i to słychać w „Ectasy” który irytuje swoją słodkością i komercyjnością. Również zespół niezbyt sobie radzi z mrocznymi, bardziej stonowanymi kompozycjami takimi jak „Neptune Island”. Tak więc różnie jest z tym utworami, ale całościowo jest przebojowo i bardzo melodyjnie, tak więc zawsze można coś wycisnąć z danego kawałka. Technicznie album brzmi bez zarzutu, formę muzyków też nie ma co poddawać wątpliwości, a jedyne pretensje jakie mam to do faktu, że zespół próbuje momentami udawać kogoś innego. Niech w końcu zostawią te dyskotekowe podejście, niech darują sobie miałkie ballady, czy próby bycia progresywnym albo mrocznym zespołem. Niech zajmą się power metalem w takim wydaniu jaki słychać w otwieraczu i będzie dobrze. Ocena: 6/10

HIGH SPIRITS - Another Night (2011)


Czy ktoś kojarzy osobę Chrisa Blacka? Na pewno, bo któż nie słyszał kapeli PHARAOH, czy też DAWNBRINGER. Ostatnio ów basista i wokalista wystartował z nowym projektem, który się zwie HIGH SPIRITS i celem tego projektu jest grać heavy metal przesiąknięty hard rockiem, NWOBHM i ogólnie klimatem lat 80. Właśnie pojawił się debiutancki album tego projektu, który został zatytułowany „Another Night” Już patrząc na okładkę można poczuć klimat tamtych lat i od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Chris Black nie kryje tutaj swoich zainteresowań takimi kapelami jak SAXON, JUDAS PRIEST, WITCH CROSS, czy też IRON MAIDEN. Nie da się ukryć że całość została starannie dopasowana, żeby brzmiało to jak krążek z lat 80. Mamy nieco takie „garażowe”, klimatyczne brzmienie, mamy prostotę w partiach gitarowych, mamy nutkę hard rockowego szaleństwa, a także wokalistę, który trzyma się niskich i średnich rejestrów, co też było cechą wielu wokalistów tamtego okresu. Analizując zawartość też można dojść do wniosku, że nie jest to zlep przypadkowych pomysłów, a raczej starannie ułożony materiał, gdzie dominują dynamiczne hard rockowe kawałki, odsyłające nas do lat 80 kiedy to królował NWOBHM. Takie ma się wrażenie słuchając przebojowego „Another Night In the City” z banalnym, wręcz oklepanym motywem gitarowym, a także refrenem. I co z tego? Chwyta? Chwyta. Miło się słucha? Ano miło i co ciekawe chce się więcej. „Do You remember” jest w podobnej stylistyce, choć tutaj jest bardziej wyeksponowana melodia i dużo w tym wszystkim IRON MAIDEN. Ileż w tym tradycyjnych elementów, ileż szczerości i naturalności, czego często brakuje młodym zespołom. Słuchając „Demons At the Door” miałem wrażenie że słucham pierwszego albumu IRON MAIDEN i w podobnej stylizacji utrzymany jest melodyjny „Full Power”, czy też dynamiczny „Going Up”. Świetnie też odnalazły się bardziej hard rockowe kompozycje takie jak „Night is black” w których da się wyczuć tą lekkość i chwytliwość. Moim ulubionym utworem zaś jest „Where Did I Go Wrong” z bodajże najlepszym refrenem z całej płyty, istny przebój, który podbiłby nie jedną stację radiową. Materiał jest w całości lekki, atrakcyjny dla słuchacza i naszpikowany przebojami, czego niech dowodem będą wyżej wspomniane tytuły. Jest melodyjnie, a i szaleństwa nie brakuje poszczególnym utworom co sprawia że słucha się tego z wielkim zapałem i radością. Płyt w stylu retro, z muzyką w stylu lat 80 jest coraz więcej i muszę przyznać że ten album wypada naprawdę dobrze i zajmuje na pewno wysokie miejsce w rankingu tegorocznych albumów z heavy metalem w stylu lat 80, a to już nie byle jakie wyróżnienie. Zobaczymy czy HIGH SPIRITS to będzie projekt jednej płyty czy coś więcej. Zobaczymy, póki co czekamy na kolejną przebojową noc w wykonaniu Chrisa Blacka. Ocena: 8/10

niedziela, 11 grudnia 2011

HELLION - Screams In The Night (1987)


W ramach codziennego wygrzebywania staroci okrytych kurzem i mrokiem zapomnienia chciałbym zaprezentować coś dla fanów heavy metalowych kapel opartych na kobiecym wokalu. Coś dla tych co nie pogardzą WARLOCK, czy CHASTAIN. Panie i panowie przedstawiam wam amerykański HELLION. Moja przygoda z tym zespołem rozpoczęła się wraz z otrzymaniem składanki „Hell Comes To Our Home”, która dostałem na winylu i tam znalazł się jeden utwór HELLION, a mianowicie „Break The Spell”. Zostawmy moje wspomnienia i dzieciństwo, a skupmy się na samej kapeli. Została ona założona w roku 1981 i właściwie cała historia zespołu opiera się na jednej osobie, która jest najważniejszym ogniwem zespołu, a mianowicie na Annie Boleyn, która początkowo tworzyła ścieżkę dźwiękową do horrorów. Potem powstał właśnie zespół HELLION i zyskał on spore zainteresowanie nie tylko przez słuchaczy, dziennikarzy, ale przez samych muzyków sceny metalowej. Sam świętej pamięci Ronnie Jamnes Dio docenił wokalistkę i jej zespół zapraszając na wspólną trasę. Zaś żona Dio – Wendy pomogła zespołowi w podpisaniu kontraktu płytowego i tak w 1987 roku pojawił się debiutancki album „Screams In The Night”, który okazał się bardzo dobrym krążkiem zawierający muzykę w klimatach SCORPIONS, WARLOCK, czy też JUDAS PRIEST. Jest to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów tej formacji jeśli nie najlepszy i przemawia za tym zarówno rasowe, przesiąknięte klimatem lat 80 brzmienie, umiejętności muzyków zarówno Anny, który ma mocny kobiecy głos i do tego niezwykłą charyzmę. Ale HELLION to nie tylko zadziorna Anna to także gitarzysta Chet Thompson, który jest tą osobą która zapewniła atrakcyjną linię melodyjną i przebojowość, a czasami przesądza o urozmaiceniu i różnorodności tak jak to słychać w instrumentalnym „Upside Down”. Złego słowa nie można też napisać o sekcji rytmicznej, którą tworzy basista Alex Cambell i perkusista Greg Pecka, który pokazuje na co go stać w instrumentalnym „Stick 'Em”. Skoro już mowa o zawartości, to należy tutaj wspomnieć o promującym album „Bad Attitude”, który doczekał się nawet teledysku. Również otwierający „Screams In the Night” zachwyca zadziornością i drapieżnym wokalem Anny. Najwięcej jednak na albumie hard rockowych kompozycji i śmiało można tutaj wymienić „Better Of Dead” , stonowany „Easy Action” z energiczną solówką, a także koncertowy „Put The Hammer Down”. Za najlepszy utwory uważam natomiast dynamiczny „Children Of the Night”, a także true metalowy „The Hand” z pomysłowo zaaranżowanym wokalem Anny. Tak więc można śmiało stwierdzić że każdy znajdzie coś dla siebie w tym równym i jakże przebojowym materiale. Można zarzucić albumowi wtórność i oklepane motywy, ale poniekąd w tym leży siła i atrakcyjność tego krążka. Potem zespół wydał jeszcze jeden album, potem był okres zawieszenia działalności i jej wznowienia wydając przy tym nowy album. Ostatecznie zespół nie wytrwał próby czasu. „Screams In the Night” to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów WARLOCK, ale dla każdego kto lubi rasowy heavy metal z wpływami hard rocka Ocena: 8.5/10

CAGE - Supremacy Of Steel (2011)


Jednym z zespołów, który dzielnie i bez większych porażek interpretuje słynny album JUDAS PRIEST, a mianowicie „Painkiller” jest bez wątpienia amerykański CAGE, który reprezentuje gatunek power metal. CAGE został założony w roku 1992 i do do obecnych czasów nagrał 6 albumów i przez pewien czas uważałem „Darker than Black” i „Hell Destroyer” za największe osiągnięcie zespołu. Cóż to już nie aktualna statystyka, gdyż owe albumy zdetronizował nowo wydany krążek zatytułowany „Supremecy Of Steel”. CAGE jest jednym z tych zespołów, które roszady personalne nie mają większy wpływ na styl i koncepcję zespołu. Choć w kapeli pojawił się nowy basista Steve Brogden, który udzielał się w power/thrash metalowej kapeli HOWLER oraz nowy gitarzysta Garrett Peters z black metalowego CLIMHAZZARD, to jednak nie wpłynęło to drastycznie na styl CAGE, bo dalej jest agresywny, dynamiczny power metal wzorowany na albumie „Painkiller” JUDAS PRIEST. Dalej mamy agresywne partie gitarowe rozpisane na dwóch wioślarzy, dalej mamy dynamiczną sekcją rytmiczną i panujący nad wszystkim wokalista Sean Peck, który łączy agresję Roba Halforda, wysokie rejestry Bruca Dickinsona oraz mrok Kinga Diamonda. Skoro wszystko jest tak jak było to dlaczego tutaj to wyszło lepiej? Przede wszystkim jest jakby wszystkiego dwa razy więcej, same pomysły są o wiele atrakcyjniejsze niż na poprzednich płytach, co czyni ten album prawdziwym killerem w swoim gatunku jakim jest power metal i tytuł najagresywniejsze płyty power metalowej można śmiało przyznać temu albumowi. Brzmienie jest soczyste i bardzo drapieżne, zaś forma muzyków zaskakująco bardzo wysoko i oszczędzę tutaj wypisywanie poszczególnych nazwisk. „Supremecy Of Steel” to nie tylko przyjemna dla oka okładka, to nie tylko popis umiejętności muzyków, to przede wszystkim zbiór 11 killerów i nie znajdziemy tutaj żadnych ballad, czy spowalniaczy. Już typowym dla CAGE otwieraczem jest „Bloodsteel” z tym że sam pomysł na główny motyw gitarowy, czy też refren jest o kilka klas lepszy niż ten z poprzedniego albumu. Mamy tutaj to wszystko do czego nas przyzwyczaił CAGE, a mianowicie do ostrego wokalu, agresywnych partii gitarowych i dynamicznej sekcji rytmicznej. I tak na dobrą sprawę „Supremacy Of Steel” to 12 wariacji na temat „Painkiller”. „The Beast of Bray Road” nawiązuje oczywiście do otwieracza, ale jakby był bardziej posępny i w końcu mamy bardziej wyeksponowane melodie. Jedyne takie poważne zwolnienie można uświadczyć w początkowej fazie „King of the Wasteland”, który w swej konstrukcji przypomina IRON MAIDEN, a wszystko za sprawą bardzo wyeksponowanej i chwytliwej melodii, choć są momenty kiedy wkracza black metal zwłaszcza w przypadku growlu. Oczywiście znalazło się też miejsce dla heavy metalowego hymnu i w tej roli „Metal Empire” się sprawdza idealnie, nawet chórki zostały starannie dobrane. Są momenty takie jak „War Of The Undead” kiedy to na myśl przychodzi stara szkoła amerykańskiego speed/ thrash metalu, w podobnej koncepcji jest utrzymany jeden z największych killerów CAGE jakie stworzył, a mianowicie „Doctor Doom” z komiksowym tekstem i z nawiązaniem do dokonań OVER KILL natomiast 'Flying Fortress” to jeden z tych łagodniejszych kawałków na albumie i dużo w tym IRON MAIDEN. Końcówka albumu to już seria długich kolosów liczących prawie 7 minut każdy. Mamy tutaj mroczny, teatralny, pełen klimatu grozy „Annaliese Michel”, który oczywiście jest nawiązaniem do twórczości KINGA DIAMONDA i to z jakim efektem. Mamy też utrzymany w tematyce wojennej „The Monitor” , a także monumentalny „Hell Destroyer vs. Metal Devil” który oczywiście nawiązuje do albumu „Hell Destroyer” udowadniając, że można jeszcze ze starych pomysłów coś jeszcze wycisnąć z pożytkiem dla nowego materiału. I tak bez wytchnienia przez ponad godzinę zespół serwuje same killery i co ciekawe nie nudzi to, choć powinno w tej oklepanej i ograniczonej pomysłami koncepcji grania. Rok 2011 się kończy i muszę przyznać, że nowy album CAGE to jeden z najagresywniejszych i najostrzejszych albumów z kręgu power metal. Również patrząc na dyskografię CAGE mam wrażenie że to ich najbardziej dojrzałe, najbardziej dopracowane wydawnictwo. Power metalowa demolka . Ocena: 9.5/10

sobota, 10 grudnia 2011

RAGE HEART - Too Late To Return (1988)


Trafiła w końcu kosa na kamień, nie sądziłem że przyjdzie ten dzień że będę pisał o płycie o której tak naprawdę nic nie wiadomo. Jest sporo domysłów i wiele nie wiadomych, ale jakoś mnie to nie zniechęciło, bo przecież liczy się muzyka i moje wrażenia na temat właśnie muzyki. Przedmiotem owej recenzji jest niemiecki zespół RAGE HEART, który prawdopodobnie został założony na początku lat 80 i zapewne tak jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął ze sceny muzycznej, ale żadnych dokumentów to potwierdzających nie mam, a internet na temat samej kapeli milczy. Jeśli chodzi o sam RAGE HEART to chciałbym tutaj się skupić na albumie zatytułowanym „Too Late To Return”, który się ukazał w 1988 r pod skrzydłem D&S Recordings. Co jeszcze wiadomo na temat tej kapeli to styl w jakim się obraca, a ten można zaliczyć do grona melodic heavy metal z nawiązaniami do hard rocka, czy NWOBHM. Choć jak sama nazwa wskazuje jest to melodyjne granie, to jednak muszę przyznać, że za wiele w głowie nie zostaje, a to wszystko za sprawą braku wyraźnego przeboju, który by od początku do końca by zachwycał. Jednak z drugiej strony nie oznacza to, że takiego nie ma. Wytoczmy zatem najcięższa działa. Najlepszym utworem na płycie bez wątpienia jest „Too Late To Return” z hard rockowym, rozpędzonym riffem i zapadającym motywem klawiszowym i pod względem stylistyki przypomina mi to DEMON, czy też PRETTY MAIDS. W takiej koncepcji jest utrzymany dynamiczny „Strombringer” w którym można się doszukać inspiracji wczesnym DEEP PURPLE i nawet słuchając dialogu między klawiszami a gitarą w części solówkowej to brzmi to bardzo podobnie. Również do tych najmocniejszych punktów na albumie trzeba też zaliczyć „When the Lights Go Down” który również ma cechy speed metalu, a także działalności Ritchiego Blackmore'a. Mamy też kilka bardziej stonowanych kompozycji o cechach bardziej heavy metalowych i w tej roli mamy „Too Many Lonely Nights”, czy też zadziorny „Show Your Heart”. Oprócz tego można trafić na bardziej komercyjne kompozycje, w których postawiono na lekkość, a także na przystępność melodii, co zresztą świetnie odzwierciedla „Cinderella Man”. Różnie to bywa z zawartością, ale całościową jest to całkiem przyzwoite, a nie które momenty potrafią zauroczyć swoją przebojowością. Choć jest to szczere, pełne melodyjności, to jednak niedopracowane brzmienie, przeciętne umiejętności muzyków i same wykonanie sprowadza na ziemię, potwierdzając fakt, że to średniej klasy album z kilkoma przebłyskami. Można z ciekawości posłuchać, żeby się przekonać że niemiecka scena heavy metalowa lat 80 to nie tylko rasowy, toporny heavy metal z rodem ACCEPT, GRAVE DIGGER. Ocena: 6.5/10

WITCH CROSS - Fit For Fight (1984)

Co łączy heavy metalowy WITCH CROSS z MERCYFUL FATE? Przede wszystkim kraj którym jest Dania, a także producent Henrik Lund, który pracował przy dwóch pierwszych albumach ekipy Kinga Diamonda. Co warto wiedzieć jeszcze o WITCH CROSS to że powstał w 1979 roku pod nazwą BLOOD EAGLE i że poza kilkoma demami i jednym albumem zostawili nie wiele po sobie. Tym jedynym debiutanckim albumem jest „Fit For Fight” z 1984 r i przedstawia on WITCH CROSS jako kapelę grającą dynamiczny heavy metal z wpływami power metalu czy też NWOBHM, stawiając w pierwszym szeregu pomysłowość i chwytliwe melodie. A te cechy mają istotne znaczenie przy analizowaniu zawartości, który trzyma równy poziom. Tak na dobrą sprawę przebój goni przebój. Wszystko zaczyna się od zadziornego „Night Flight to Tokyo”, który łączy motywy hard rockowe, heavy metalowe, a także NWOBHM, a to czyni ten utwór bardzo rytmicznym i chwytliwym. W podobnej stylistyce utrzymany jest lekki „Fight The Fire”, czy też stonowany „Killer Dogs”. Oprócz tego znajdziemy tez szybkie, dynamiczne utwory, w których można się doszukać elementów charakterystycznych dla speed metalu, czy też power metalu i w tej roli świetnie się odnalazł rozpędzony „Alien Savage”, czy też instrumentalny „Axe dance”. Ballady tutaj nie uświadczymy, ale zamiast tego mamy hymnowy „Light a Torch”, czy też najatrakcyjniejszy z całej płyty „Face Of A Clown” z mrocznym wstępem i z najciekawszym motywem gitarowym spośród tych wszystkich jakże ciekawych pomysłowych riffów. Można rzec że materiał dostarcza wiele emocji i relaksu. Gdyby nie umiejętności i pomysłowość muzyków, to zapewne byłby to kolejnej średniej klasy album heavy metalowy, a tak dzięki urozmaiconej, dynamicznej sekcji rytmicznej, dzięki nastrojowemu wokalowi Alexa Norberga i duetowi Klock/Hamillton który wygrywa atrakcyjne riffy, czy też solówki możemy posłuchać albumu heavy metalowego z nieco wyższej półki. WITCH CROSS po dwóch latach po tym albumie się rozpadł i tak było do roku obecnego, kiedy kapela się reaktywowała. Co z tego wyjdzie zobaczymy, a póki co radzę nadrobić zaległości i zapoznać się z „Fit For Fight”, a na pewno nie pożałujecie. Ocena: 8/10

piątek, 9 grudnia 2011

WARHEAD - The day After (1986)


WARHEAD to kolejny zapomniany przez świat zespół lat 80. Owy stan rzeczy mnie nieco dziwi bo przecież nie można się kierować tym że skoro kapela już nie gra to znaczy, że była do kitu. Nie raz po prostu przesądza o istnieniu danej kapeli nie tylko sami słuchacze, ale też okres w jaki kapela trafiła, czynniki techniczne, relacje muzyków, czy też konkurencja. Tak czy siak WARHEAD to o dziwo nie band z USA, ani z Niemiec, a z Belgii. Troszkę mnie to z szokowało po przeważnie kategoria speed/ thrash metal z dawką power metalu to właśnie kojarzyło mi się z wcześniej wspomnianymi krajami. WARHEAD został założony w 1983r i zostawił po sobie ślad na muzycznej scenie w postaci dwóch albumów i drugi lp zatytułowany „The Day After” mnie totalnie zniszczył i do teraz próbuje dojść do siebie. Mógłbym napisać właściwie „Dynamit, brać w ciemno” cóż zdarzają się tak płyty ale co raz rzadziej. W przypadku „The Day After” wszystko zostało przemyślane, poczynając od klimatycznej okładki, po surowe, drapieżne brzmienie, które ma sporo wspólnego z thrash metalowymi albumami, kończąc na samym materiale. Ten tutaj jest strasznie równy i urozmaicony, co jest pewnym zaskoczeniem w tej ograniczonej strukturze, czy koncepcji jaką jest speed/ thrash metal. Nie da się ukryć że album jest zdominowany przez szybkie, energiczne, pełne agresji kompozycje i tutaj należy wymienić „Legions Of Hell” , „Evil Night”, mroczny „Devils Church”, czy też „Black Time”. Ciekawie wyszedł bardziej heavy metalowy, bardziej zadziorny „The Day After” z jakże interesującą sekcją rytmiczną. Czego nie spodziewałem się po tym zespole to ballady, bo ciężko mi było sobie wyobrazić jak ona się odnajdzie między killerami. Cóż „Last Night” może nie ma tej dynamiki, może nie ma tej agresji, ale ma klimat i sporo ciekawych motywów, co czyni go nie gorszym utworem od reszty. Jedynym minusem zawartości jest jego krótki czas trwania, bo tutaj aż się prosi o jeszcze jeden lub dwa killery. Pod względem poziomu, czy aranżacji to nie ma czego podważać ani poddawać wątpliwościom. Oprócz samej pomysłowości w komponowaniu dość istotną rolę odegrali poszczególni muzycy, zwłaszcza Patrick Van Londerzele znany choćby z zespołu CROSSFIRE i ma w sobie charyzmę i zadziorność. Słuchając jego wokalu od razu kojarzy mi się zespół GRAVE DIGGER i coś musi być na rzeczy. I drugim ogniwem bez którego ten album nie brzmiał by tak energicznie i zadziornie jest gitarzysta Dieder Kapella, który jest odpowiedzialny za te wszystkie atrakcyjne riffy i solówki. Popis jego umiejętności jest naprawdę nie lada wydarzeniem. W takich albumach jak ten najciężej jest znaleźć wadę i niestety, ale pozostawię to rubrykę pustą. Klasyka speed metalu lat 80 i jeden z ciekawszych zespołów z Belgii, szkoda tylko że już nie istniejący. Jeden z tych wydawnictw, które można brać w ciemno. Ocena: 9.5/10

VIVA - What The Hell Is Going On (1981)


W latach 80 na niemieckiej scenie heavy metalowej można było spotkać poza topornym, kwadratowym metalem też coś z tzw hard'n heavy i znacząca rolę w tym gatunku odegrał zespół VIVA, nie mylić z popularną nazwą stacji telewizyjnej. Kapela powstała w roku 1980 i to właśnie w latach 80 przeżywała swoje lata świetności. Oprócz tego że zostawił całkiem pokaźny dorobek liczący 5 albumów warto wspomnieć o tym że przez ten zespół przepłynęło sporo nazwisk, które zbiegiem czasu uzyskają status gwiazd. I większość z tych osobistości bliżej jest znana z takich kapel jak UFO, BALANCE OF POWER, MARSHALL LAW, SINNER czy TALON. Spośród tej bogatej dyskografii wybrałem jako przedmiot mojej recenzji drugi album, który jest zatytułowany „What The Hell Is Going On?” i swoją premierę miał w 1981 roku. Jest to wg mnie jeden z ciekawszych wydawnictw tego zespołu, który udowodnia, że nie każda kapela z tamtego kraju musi grac topornie i kwadratowo. Słuchając drugiego lp VIVA mam wrażenie że słucham kapeli z Wielkiej Brytanii, ewentualnie USA, a scena niemiecka przychodzi gdzieś na samym końcu tych skojarzeń. Już otwierający „The Bitch” nasuwa na myśl wczesny JUDAS PRIEST, DEF LEPPARD,czy też SAXON, czyli można śmiało mówić o wpływach NWOBHM. W podobnej tonacji utrzymany jest klimatyczny „White Snow” z dość wyeksponowaną partią klawiszy wygrywaną przez Barbarę Schenker, która jest siostrą Rudolfa i Micheala Schenkera. Również do tych bardziej dynamicznych kompozycji o zabarwieniu NWOBHM zaliczyć należy również „Break out” z nawiązaniem do JUDAS PRIEST co słychać w głównym motywie gitarowym , czy tez w solówkach. Jednak o sile tego albumy stanowią hard rockowe utwory, z których kipi energia, przebojowość i prostota w wykonaniu. Jak tu nie polubić takiego zadziornego „Little Rock Tonight”, chwytliwego „What Next” z koncertowym refrenem, który porwie nawet najsztywniejsza publikę, czy też luzackiego „Give It To Me” wzorowanym na wczesnej działalności AC/DC. I gdzieś pomiędzy tymi dwoma grupami znajdziemy posępny „What the hell Is going On” z riffem wzorowanym na działalności DEF LEPPARD, a także ciepłą balladę „Screaming For Your Love”, która ma wzrusza nie tylko lekkością, ale również aranżacją. Materiał nie zawodzi, a trakcyjne wykonanie i utrzymanie konsekwentnie równego poziomu przez całość stanowi jeden z ważniejszych argumentów przemawiających za tym, że album jest bardzo dobry. Innymi pobocznymi argumentami są dopracowane i mocne brzmienie, a także umiejętności poszczególnych muzyków. Marc Paganini jako wokalista się sprawdza i w tej kwestii przypomina mi nieco manierę Paula Di Anna, a to wszystko przez tą samo zadziorność i charyzmę. Złego słowa nie można powiedzieć o duecie gitarzystów Fach/ Murthy który dostarcza nam sporo atrakcyjnych riffów i energicznych solówek, a wszystko napędzane jest przez sekcję rytmiczną. Każdy z tych czynników odegrał na tej płycie swoją kluczową rolę, co przedłożyło się na taki a nie inny efekt końcowy. Zespół wydał jeszcze parę albumów w dalszej swojej karierze, ale żaden już nie odniósł takiego sukcesu jak właśnie „What The hell Is Going On” co powinno niektórych z was skłonić do zapoznania się z tym albumem, który należy zaliczać do klasyki sceny niemieckiej lat 80. Ocena: 8.5/10

czwartek, 8 grudnia 2011

DEXTER WARD - Neon Lights (2011)


Choć rozdział NWOBHM w heavy metalu został zamknięty, to jednak duch tamtego okresu, tej stylistyki wciąż jest utrzymywany przy życiu i wciąż powstają coraz to nowe kapele grające heavy metal wzorowany na działalności kapel z kręgu NWOBHM. W tym roku zadebiutował grecki DEXTER WARD za pośrednictwem swojego pierwszego pełno metrażowego albumu, który został zatytułowany „Neon Lights”. Kapela została założona w 2009 roku z inicjatywy byłych muzyków BATTLEROAR tj wokalista Mark Dexter i gitarzystę Monolis Karazeris. A skład zespołu uzupełnili basista John Tsimas, gitarzysta Akis Pestras oraz perkusista Stelios Darakis. Każdy z tych muzyków odwalił kawał dobrej roboty, tak dobrej bo poza przeciętnym graniem opartym na sprawdzonych, utartych nie znajdziemy w tym wszystkim za wiele oryginalności. Wokal dobry i większych emocji nie wywołuje,a le tak miało być, miało być bardzo w stylu lat 80 i ta sztuka się udała. Nawet patrząc na okładkę mam na myśli lata 80 i okres na pływu albumów z kręgu heavy/speed metalu. Brzmienie tez bardzo dobrze wyselekcjonowane i nawiązuje również do lat 80. Większych zastrzeżeń nie można mieć do dynamicznej sekcji rytmicznej, czego nie mogę powiedzieć o duecie gitarzystów, który poza średnią krajową nie wykracza i serwuje wyłącznie solidne partie gitarowe, obdarte z drapieżności i emocji, tak wszystko jest przyzwoite i to jest największa bolączka tego albumu. Mamy proste kompozycje heavy metalowe, które opierają się na banalnym riffie, zadziornym wokalu i chwytliwym refrenie. Taki właśnie jest „Metal Rites” z gościnnym udziałem Puala Kratkiego z SLAUGHTER XSTROYERS. Taki właśnie jest nieco mroczny, nieco przybrudzony „Ghost Rider”. Czasami wkroczy trochę hard rocka tak jak to słychać w „Evil Nightmares”, czasami poleci jakiś chwytliwy refren taki jak w „Youngblood”. Jeśli chodzi o najatrakcyjniejsze utwory na albumie to zapewne wskazałbym dwie najdłuższe kompozycje, a mianowicie posępny , w stylu ACCEPT „Back To Saigon”, czy też dynamiczny, pełen szaleństwa „Return of the Longships” , który w liczbie przeplatających się motywów, melodii jest największą atrakcją tego krążka. Jak dla mnie idealny przykład jak powinien brzmieć cały album. Materiał lubi płatać figle i całościowo jest niskiej klasy heavy metal wzorowany na kapelach lat 80 i wszystko jest zagrane w granicach przyzwoitości, czy też przeciętności. Okładka, brzmienie i pomysły to jedno, umiejętności muzyków i samo wykonanie to drugie. Ocena: 5.5/10

220 VOLT - Mind over Musscle (1985)

Nie tylko AC/DC spodobały się nazwy, zwroty odnoszące się do energii elektrycznej, również szwedzki 220 VOLT pozwolił sobie na dość oryginalną nazwę. To byłoby na tyle powiązań z AC/DC, bo zespół raczej swoją inspiracje muzyczne wiąże z heavy metalowymi kapelami, czy też z kręgu NWOBHM. 220 VOLT został założony w 1979 r z inicjatywy dwóch gitarzystów Thomasa Drevina i Matsa Karlssona. Kapela na początku kariery skupiała się wyłącznie na koncertach, dopiero w 1980 rozpoczęto pracę nad autorskim materiałem czego efektem było w 1982r singiel „Prisoner Of War” i to poniekąd otworzyło furtkę zespołowi do świata metalowego. W 1983r pojawił się pierwszy album zatytułowany „220 Volt”, rok później „Powergames” i były to całkiem przyzwoite krążki z rasowym metalem zakorzenionym w NWOBHM i hard rocku. No i bardzo istotnym albumem dla zespołu bez wątpienia był i nadal jest „Mind Over Musscle” z 1985 roku. 220 VOLT to jedna z tych kapel w której cały czas się ktoś nowy przewija i zmiany personalne są na porządku dziennym , tak więc wraz z nowym albumem pojawił się nowy gitarzysta, a mianowicie Peter Orlander, który okazał się odpowiednim człowiekiem w miejsce T. Drevina. Tworzy on z M. Karlssonem dobrze rozumiejący się duet, który wygrywa łatwo wpadające w ucho riffy, partie gitarowe, które łączą sobie rasowość i surowość heavy metalową , a także lekkość i przebojowość, która charakteryzuje zespoły hard rockowe. Świetnie to mieszanie tych dwóch gatunków oddaje choćby „In The End”, czy też tytułowy „Mind Over Musscle” który przypomina mi poniekąd działalność zespołu DOKKEN. Skoro już wkroczyłem w sferę zawartości to trzeba przyznać, że na albumie jest całkiem pokaźna liczba speed metalowych kompozycji i można śmiało tutaj wyróżnić otwierający „The tower”, który jest czymś pomiędzy SAXON, a EXCITER, ale to jest kawał porządnego heavy metalu z rozpędzoną sekcją rytmiczną, z zadziornym, dynamicznym riffem, z klimatycznym wokalem J. Lundholma, który sprawdza się w niskich rejestrach jak i w tych wysokich. Może nie jest wielkim wokalistą, ale ujmy zespołowi też nie przynosi. Również dynamiczny jest "Electric Messengers" , z tym że tutaj już da się wyczuć tą nutkę hard rocka. Jednak to właśnie ten składnik przyczynił się do tego, że mamy sporo przebojów i tutaj można wymienić wzorowany na niemieckiej scenie metalowej „Power Games”, porywający „Blessed By the Night”, zalatujący DEEP PURPLE w głównym motywie „Secret Dance”, czy też radosny „Its Nice To Be A King” z rocko'n rollowym riffem. I właściwie w takiej strukturze są utrzymane pozostałe kompozycje, co czyni album na prawdę bardzo przystępnym dla słuchacza. Nie sposób tak na dobrą sprawę policzyć te wszystkie atrakcyjne motywy gitarowe, te jakże pełne energii solówki i łatwo wpadające w ucho refreny, a to tylko świadczy o wysokim poziomie tego albumu. Nie można się przyczepić do materiału, tak jak i do formy muzyków, czy też dobrze przyrządzonego brzmienia, a jedyną wadą jaką można wytknąć temu jak i większości albumom z tamtego okresu to wtórność. Może „Mind Over Musscle” nie wprowadził heavy metal na nowy poziom, ale umocnił jego pozycję. Sama kapela wydała potem jeszcze „Eye To Eye” w 1988 r a potem na jakiś czasy przepadnie bez wieści, by potem się reaktywować i do dziś zespół istnieje i koncertuje, jednak ciężko o jakiś nowy materiał z ich strony. „Mind Over Musscle” to jak dla mnie najlepsze co stworzyła ta jakże znaczą dla szwedzkiego heavy metalu kapela 220 VOLT. Ocena: 8,5/10

środa, 7 grudnia 2011

ABATTOIR - Vicious Attack (1985)


Szukacie genezy AGENT STEEL? Myślę że warto szukać wszelkich korzeni tego zespołu w innym amerykańskim zespole, który powstał 2 lata wcześniej niż AGENT STEEL, czyli w 1982 roku. O jaki zespole mowa? O ABATTOIR , który został założony przez muzyka, który założył AGENT STEEL w 1984 roku, a więc przez gitarzystę Juana Garcia, a skład w owym czasie uzupełniali : Mal Sanchez (b), Mark Caro (g), Rawl Preston (v), Juan Garcia (g) and Robert Wayne (d) i długo miejsca w zespole nie zagrzał wokalista, bo praktycznie w tym samym okresie zostaje zastąpiony przez Johna Cyriis'a, który z Garcią założy wspomniany wcześniej AGENT STEEL. W tym składzie zespół nagrał kawałek „Screams From the grave” który znalazł się na składance Metal Blade „Metal Massacre 4”. Po tym wydarzeniu zespół się rozpadł na jakiś czas, dwóch muzyków założyło AGENT STEEL, a Mark i Mel reaktywowali zespół w 1984 r., który został uzupełniony przez Steve'a Gainesa (v) a także Danniego Oliverio (g) i Danniego Anaya (d). W takim dość zmienionym składzie nagrano debiutancki album „Vicious Attack”, który ukazał się w 1985 roku. Choć materiał jest skromny bo liczący zaledwie pół godziny, które zostało rozłożone na 8 kompozycji. Jednak to nie jest żadna ujma, bo właściwie większość płyt w tamtym okresie tyle trwała i to jest wręcz norma. Pamiętajmy że liczą się nie tyle sprawy techniczne, co sam przekaz, a ten tutaj jest z górnej półki. W kategorii speed metalu ten album zajmuje u mnie i chyba nie tylko u mnie dość wysokie miejsce. Jest dynamit, pazur zarówno w partiach wokalnych, czy też gitarowych, jest zadziorność, rozpędzona sekcja rytmiczna, a wszystko kipi melodyjnością i przebojowością. Właściwie można rzec, że album jest zdominowany przez szybkie kompozycje i tutaj mamy „Screams From The Grave”, który ma coś z NWOBHM, ma coś z KILLER, a także coś z MOTORHEAD. Wszystko w tym utworze jest takie jakie być powinno, a nawet więcej. Wokalista Steve Gaines potrafi zadziornie śpiewać w niskich rejestrach, a także piszczeć wkraczając w wyższe tonacje. Duet Caro/ Garcia zapewniają energiczne, rytmiczne popisy na solówki i każda z tych batalii jest bardzo widowiskowa. W takiej strukturze utrzymany jest również „Vicious Attack” z atrakcyjnym motywem gitary basowej, agresywny „The Enemy”, czy też mroczny „Don't Walk Alone”. I świetnie pomiędzy tymi speed metalowymi kompozycjami odnajduje się nieco hard rockowy „The Living and the Dead” i „Ace Of Spades”cover MOTORHEAD , który dowodzi jak ważny wpływ miała ta kapela na ich własny repertuar. Po głębszej analizie wad nie wykryto, a jedyną taką oczywistą jest nieco garażowe brzmienie, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie tutaj innego, bardziej nowoczesnego brzmienia, bo wtedy cały czar i magia lat 80 by prysła. Jeden z najlepszych albumów w gatunku speed metal. ABATTOIR rozpadł się po raz kolejny pod koniec lat 80 i potem się odrodził w 1998 r jednak z tego nie wiele wynikło. Kapele należy znać nie tylko z faktu, że przewinęły się tutaj znane osobistości amerykańskiej sceny metalowej, ale ze względu na znakomity album, jaki bez wątpienia jest „Vicious Attack”. Ocena: 9/10