środa, 14 grudnia 2011

KING DIAMOND - The Puppet Master (2003)


Ileż to recenzji, ileż to opinii na temat jedenastego albumu KINGA DIAMONDA się pojawiło w sieci to głowa mała. A powodem tak licznego komentowania owego albumu jest owe powrót samego mistrza do wysokiego poziomu. „The Puppet Master” to dla mnie jeden z tych albumów, który do końca nigdy mnie nie przekonał. Ale za nimi opiszę moje wrażenia na temat owego albumu, warto wspomnieć kilka jakże ważnych kwestii. Przede wszystkim po wydaniu „Abigail 2” nie odbyło się żadne tournee i wszystkie pieniądze które miałby być przeznaczone na ten cel, zostały wykorzystane przy produkcji „The Puppet Master”. Wytwórnia była wobec zespołu oszczędna, to też Andy La Rocque sam zajął się produkcja albumu, co mu wyszło naprawdę bardzo dobrze. Sam album ukazał się w roku 2003 i miał być one kontr atakiem na te wszystkie spekulacje związane z muzyką zespołu, że uległa procesowi starzeniu i że Kinga nie stać na żadną ciekawą i przerażającą historię. „The Puppet Master” na pewno zachwyca pod tym względem, bo jest zarówno zarówno przerażająca historia opowiadająca o władcy marionetek, który robi je z fragmentów ludzkiego ciała. Oprócz tego mamy upiorny klimat, a także urozmaicenie partii wokalnych, przez odstąpienie niektórych kwestii na rzecz wokalistki Livi Zity. Co przedkłada się na urozmaicenie całej opowieści. Do tego wszystkiego mamy klika sprawdzonych chwytów takich jak: przerażający, charyzmatyczny, teatralny wokal Kinga, klimat grozy, wciągająca historia, a także dopracowanie pod względem instrumentalnym, za które odpowiadają dwaj gitarzyści, a mianowicie Mike Wead/ Andy La Rocque, którzy zachwycają niezwykła techniką i energicznością. Jednak tym razem muszą przyznać, że album jest zbyt monotonny, zbyt melancholijny, przez co czasami nieco przynudza. Niektóre melodie, riffy są mało wyraziste, na pewno mniej niż na takim „Abigail 2” i w tej kwestii odczuwam słabszą formę muzyków. Największa bolączką albumu są same kompozycje, w których słychać że proces komponowania został zaniedbany, co przedkłada się na fakt, że mamy mocne momenty jak i słabsze. Intro w postaci „Midnight” ma ciekawy motyw, ale klimat gdzieś został zatracony i nie wywołuje to takich dreszczy jak to z „Abigail 2”. „The Puppet Master” to taki do bólu typowy kawałek Kinga. Dynamiczny, chwytliwy, pełen różnych wstawek, motywów i bez wątpienia jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Również nie wiele gorszy jest dynamiczny, melodyjny „Magic” z dużą ilości partii klawiszowych co poniekąd przypomina album „The Eye”. No i refren śpiewany wspólnie z Livią stanowi jeden z atrakcyjniejszych fragmentów tego albumu. Inny wydźwięk ma „Emergencia”, który stawia na mrok i klimat, a jedynie co mi w tym utworze się nie podoba to nieco toporny główny motyw gitarowy. Jeśli chodzi o podobny nastrój i klimat grozy to zapewne świetnie się też prezentuje „Blue Eyes” z chwytliwym głównym motywem i kontrastem między ostrością i lekkością. Choć „Ritual” ma ciekawe, porywające tempo, choć ma ostry riff, to jednak brzmi jak większość utworów na tym albumie i to jest też poniekąd ujma dla tego materiału. Brak charakteru i jakiś bardziej wyróżniających się motywów. I to jest dziwne, bo przecież utwór sam w sobie nie jest taki zły, jak ja to widzę. Jeśli chodzi o najlepsze kompozycję, które najbardziej utkwiły mi w pamięci to oprócz „Magic” czy tytułowego to wymienię tutaj jeszcze najbardziej energiczny utwór z tego krążka, a mianowicie „Blood To Walk”.Słuchając rozpędzonej sekcji rytmicznej, ostrego riffu, a także łatwo wpadającego w ucho refrenu można śmiało stwierdzić że to jeden z najlepszych utworów autorstwa Kinga Diamonda. Również dobrze się prezentuje nieco posępny „Darkness” czy też zadziorny „Christmas”. Zamknięcie albumu w postaci „Living Dead”, który pomimo 7 minut potrafi porwać swoją energią, klimatem i ostrymi riffami, co jest tylko przykładem, że album mógłby być o wiele ciekawszy gdyby od początku by tak brzmiał. Cóż wszystkie mieć nie można. Jest sporo mocnych utworów, ale jest tez kilka strasznie przynudzających utworów i właściwie album jest rozbity i nie trzyma równego poziomu. Co z tego, że wszystkie elementy muzyki Kinga Diamonda zostały zachowane, co z tego że odświeżono formułę wprowadzając kobiecy wokal, co z tego że jest ciekawa historia i nie przeciętna forma muzyków, jak proces komponowania został położony i pomysłów wystarczyło na kilka kompozycji. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest w mniejszości, ale mnie ten album nie zachwycił na tyle, żeby mówić o jednym z najlepszych albumów KINGA DIAMONDA, ale też nie rozczarował tak jak choćby „Voodoo”. Szkoda tylko, że postawiono taki nacisk na melancholijność i na teatralność kosztem ciekawych melodii czy motywów gitarowych. Solidna pozycja w dyskografii KINGA DIAMONDA, która zajmuje dolną część rankingu. Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz