piątek, 16 grudnia 2011

BLOODY SIX - In the Name Of Blood (1984)


Wokalista Peter Tanner najczęściej kojarzony jest z zespołem KROKUS i albumem „Stempade”. Mało kto zna jego występ w szwajcarskim BLOODY SIX, który gra mieszankę heavy metalu i hard rocka, co po części stanowi pomost między tym co robił w tym zespole, a tym co robił w KROKUS. Jednak o ile w KROKUS były słyszalne wpływy AC/DC, o tyle tutaj więcej słychać wpływów ACCEPT, JUDAS PRIEST, czy SCORPIONS, które również gdzieś dawały osobie znać na albumach KROKUS zwłaszcza takich jak właśnie „Stempade” czy „Headhunter”. Niestety BLODDY SIX, który został założony w 1984 nigdy nie osiągnął takiego statusu jaki osiągnął KROKUS i nigdy się nie dorobił tylu wydawnictw co koledzy po fachu. To wszystko sprowadza się do tego, że BLOODY SIX to kolejny, praktycznie jeden z wielu zespołów lat 80, który przepadł w natłoku innych rzeczy. Uważam, że nie słusznie, bo w porównaniu do niektórych kapel oni mieli potencjał, potrafili dostarczyć dużo energii i atrakcyjnych melodii. Co jest wręcz priorytetem kiedy zawodzi oryginalność. BLOODY SIX zostawił po sobie ślad w postaci debiutanckiego „In The Name Of Blood” z 1984 roku. Album może nie grzeszy oryginalnością, ale ma inne aspekty, które stanowią o jego atrakcyjności. Przede wszystkim solidność, przebojowość, charyzmatyczny wokal Petera, który łączy maniery Roba Halforda i Udo Dirkschneidera. Oprócz tego wydawnictwo wyróżnia się na tle dość niespotykanym zjawiskiem jakim jest gra 3 gitarzystów. Zazwyczaj w tamtym okresie w kapelach metalowych występowało co najwyżej dwóch wioślarzy, a tutaj mamy odstępstwo od tej reguły. Jednak patrząc na to od strony audialnej to niestety nie słychać, że grają tutaj trzej gitarzyści. A że grają z werwą, z polotem i atrakcyjnie dla ucha to już inna sprawa, które przesądziła w moim przypadku o tym, że album dość wysoko cenię. Brzmienie przyrządzone przez Manfreda Lohse zapewnia nie tylko klimat lat 80, ale i drapieżność, a każdy z dźwięków nabiera niezwykłej przestrzeni, zwłaszcza wokal Petera. Oprócz produkcji do zalet można śmiało zaliczyć również zwarty i przemyślany materiał, który trwa zaledwie 37 minut. Album jest solidny o czym można przekonać się słuchając poszczególnych kompozycji. Otwarcie w postaci „Starchaser” jest klimatyczne i początkowo może kojarzyć się z zespołami Ritchiego Blackmore, ale po organowym wstępie mamy już wypadkową niemieckiego heavy metalu spod znaku ACCEPT, SCORPIONS, brytyjskiego spod znaku JUDAS PRIEST, a także rodzimego KROKUS. Tak mało w tym oryginalności, ale utwór jest na tyle atrakcyjnym pod względem aranżacji i chwytliwości, że lista zespołów z którymi ma się skojarzenia nie ma większego znaczenia. Dynamiczny „High Clash'n Wild” może przypominać nieco utwory z pierwszego krążka RUNNING WILD, a zadziorny „Let It burn” z ACCEPT i nie tylko w ramach wokalu, ale całego wydźwięku. Na albumie odnalazł się też chuligański „Fuck the nation”, czy też spokojny, pełen emocji „Cold winds Blow”. Z kolei najostrzejsze riffy, wzorowane na twórczości JUDAS PRIEST usłyszymy w szybkim „Rough Stuff”, czy też w true heavy metalowym „Black eagle”. A największym metalowym hymnem z tego albumu jest nie jaki ‘Way of the Hunter’ który świetnie odzwierciedla poziom całego albumu i świetnie interpretuje styl BLOODY SIX. Tyle tu u zaletach, tyle tu pochwał, więc czas podać coś w ramach wad. Jeśli mam patrzeć nieco szerzej, jeśli mam spojrzeć obiektywnie to trzeba tutaj wypisać ową wtórność i budowanie własnego materiału w oparciu o twórczość innych kapel. Nie zmienia to jednak faktu, że BLOODY SIX nagrał w owym czasie naprawdę bardzo dobry album zawierający klasyczny heavy metal wymieszany z hard rockiem. Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz